sobota, 22 lutego 2020

Rozdział 14

Okazało się, że zdecydowanie najtrudniejszym zadaniem tego dnia nie było wcale przekonanie wszystkich wkoło do swoich racji, lecz spakowanie się w piętnaście minut, które zostały mi łaskawie wyznaczone pod groźbą o treści: „jak nie zdążysz, to sama sobie tam pójdziesz”. Gołym okiem widać było, że rodzice – a zwłaszcza mama – są na mnie źli jak jasna cholera, czemu zresztą wcale się nie dziwiłam, wolałam więc się nie odzywać i potulnie dostosować do wszelkich instrukcji, jednocześnie z ledwością powstrzymując cisnący się na usta uśmiech satysfakcji.

Wygrałam wojnę, można powiedzieć. Wojnę, której nie miałam najmniejszych szans podołać, która z góry wyglądała na przegraną bez odwołania. Napawało mnie to taką satysfakcją, że momentami aż popadałam w głupkowaty samozachwyt. Dłonie drżały mi od euforii, chciałam zerwać się i zacząć tańczyć w kółko z rozpierającej mnie energii. Dawno nie czułam się tak dobrze.

Szlag, właściwie to nadal nie wiedziałam, w czym rzecz. Pokochałam nasz dom, bardzo szybko się do niego przyzwyczaiłam i oprócz tego, że faktycznie dość ciężko było dostać się z niego do miasta, nie widziałam w nim kompletnie żadnych wad. Wprawdzie nie przypominał okazałej przedwojennej rezydencji z gotyckimi wieżyczkami, o jakiej skrycie marzyłam od ósmego roku życia i na którą odkładałam każdą złotówkę, odkąd tylko przyznano mi kieszonkowe, ale był cudowny. I ja chciałam w nim mieszkać, naprawdę... tylko do naszego starego mieszkania coś ciągnęło mnie z taką siłą, że po prostu nie byłam w stanie tego zignorować. Siedzący we mnie wilk całym sobą krzyczał, że tam właśnie, w tym szarym postsocjalistycznym bloku, jest moje miejsce na ziemi. Że choć to stąd miałam bliżej do lasu i natury, które powinny przecież być moim środowiskiem, to właśnie na tamtym osiedlu znajduje się coś... coś, czego nie umiałam choćby nazwać, ale bez czego nie mogłam żyć, co było mi potrzebne jak powietrze do oddychania. Cały mój charakter nienawidzącego miast odludka wskazywał na to, że ta decyzja to nie jest najlepszy pomysł, ale ja wiedziałam, że zostawiłam w tamtych murach jakąś integralną cząstkę samej siebie, której nie mogłam się pozbyć. To by było jak amputacja kończyny.

Dodatkowo męczyło mnie jeszcze uczucie, jakbym nie była w tym mieszkaniu ładnych parę lat, choć tak naprawdę minęło ledwie pół roku. Nie rozumiałam samej siebie.

Próbując nie skupiać się na niejasnych odczuciach, odsunęłam wszystkie rozterki na bliżej nieokreślone „później” i wzięłam się za ekspresowe pakowanie. Powrzucałam do dużej torby podróżnej wszystko, co wydało mi się niezbędne do życia, po chwili poleciałam po jeszcze jedną, po następnej dorzuciłam jeszcze transporter z Kotem i kuwetę, i stanęłam wreszcie pod drzwiami, gdzie czekała na mnie wściekła jak sto nieszczęść mama. Zauważyłam, że na widok mojej z trudem maskowanej radości zaczęła nieco pękać, lecz była na tyle dumna, że postanowiła mi tego nie okazywać i jak najdłużej zgrywać obrażoną. Nie przejmowałam się tym szczególnie. Przez tą dziwaczną, nieco przypominającą sen radość przejmowałam się naprawdę niewieloma sprawami.

Zdziwiłam się odrobinkę, gdy Ladon w ostatnim momencie władował nam się do samochodu, ale nie dociekałam. Wolałam nie zastanawiać się nad tym, co to dla mnie oznaczało. Pewnie szykowała mi się kolejna gadka z rodzaju „ale ja się o ciebie martwię, gdy nie mogę na ciebie patrzeć przez całą dobę”.

Gdy już wtaszczyliśmy moje szpargały na trzecie piętro, otrzymałam porcję pieniędzy wraz z nakazem „przeżyj” i zostałam zasypana pierdylionem wskazówek brzmiących z grubsza identycznie – mianowicie: „siostra, nie zabij się, bo jak się zabijesz, to przysięgam, że cię wskrzeszę i zabiję jeszcze raz” – mogłam wreszcie zamknąć za rodzinką drzwi i odprowadzić wzrokiem ruszający spod bloku samochód. Z pewnym rozrzewnieniem wyobraziłam sobie, jak będzie wyglądał ich pierwszy wieczór po tym, jak córka postanowiła dorosnąć i wyprowadzić się na swoje – jak tata otwiera szampana, mama krzyczy i skacze do głośnej muzyki, a Ladon leży brzuchem do góry na kanapie z wyrazem bezbrzeżnej ulgi na twarzy...

Aj, szkoda ich bardzo, co nie?

Chwilę obserwowałam, jak Kot szwenda się wokół, zaglądając we wszystkie znajome kąty, zupełnie jak ja parę godzin wcześniej szukając, czy coś się nie zmieniło. Siedziałam tak sobie po turecku na kuchennym blacie i wyglądałam przez okno, chłonąc panoramę miasta – blok stał w takim miejscu, że było ją stąd całkiem nieźle widać. Robiło się już ciemno, w oknach monumentalnych wieżowców po drugiej stronie szerokiej dwupasmówki i torów kolejowych kolejno zapalały się światła. Wielki klon, rosnący tuż przed blokiem, nieco przysłaniał widok na to, co działo się bezpośrednio pod budynkiem, ale, szczerze mówiąc, niezbyt interesowały mnie gówniaki wrzeszczące na dość ubogim w sprzęty placu zabaw. Wolałam się skupić na migających na szaro-niebieskim niebie pierwszych gwiazdach i powoli odzywającym Zewie. Coś tak czułam, że jeśli nie zaatakuje mnie jeszcze dzisiaj, jutro z pewnością złapie z całą swoją mocą. A nie było wokoło nikogo, kto mógłby mi zabronić wtedy szwendania się po dworze do nocy i...

I zasadniczo właśnie wtedy wszystko do mnie dotarło, jakbym nagle wybudziła się z jakiegoś sennego letargu.

Ej. Jestem sama w domu. Niejako wyprowadziłam się na swoje, jak to wcześniej ładnie określiłam. Stałam się niemal samodzielna. Oprócz mnie w bloku znajdują się bodajże jeszcze dwie osoby, obie w sąsiedniej klatce schodowej. Jestem tu sama. Nie ma nikogo, kto patrzyłby mi przez ramię na to, czym akurat się zajmuję, a już zwłaszcza nikogo, kto zarzuciłby mi, że zajmuję się nie tym, czym powinnam się zajmować. Rodzice nigdy mnie nie ograniczali, zawsze dawali mi bardzo dużo swobody, jednak zawsze gdzieś się tam czaili, gotowi w każdej chwili zaatakować, na przykład każąc się uczyć zamiast czytać książkę przez cały dzień, no bo jak to można tak się nie uczyć? Nie mogłam ciepnąć brudnych naczyń do zlewu, by nabrały mocy prawnej. Nie mogłam pierdzielnąć zdjętych ubrań na środek podłogi w przedpokoju lub olać rozsypanych na kanapie chrupek. Tak, mi samej też przeszkadza bałagan, a już zwłaszcza brud, ale jakaś taka dziwna świadomość, że jeśli tylko zechcę, mogę utworzyć wszędzie kompletny syf i nikt mi nic nie powie, sprawiła, że miałam ochotę roześmiać się w głos.

Jestem sama. I mogę robić, co tylko zechcę, nie przejmując się nikim i niczym.

To co?

He he, impreza, a co?

Mój ukochany sprzęcik muzyczny niestety nie kwalifikował się do tych rzeczy, które łatwo było przetransportować do nowego domu podczas tych krótkich momentów, gdy do bloku wpuszczali nas, byśmy mogli zabrać parę potrzebniejszych rzeczy – i wzmacniacz, i wielkie głośniki były cholernie ciężkie i nieporęczne, czekały więc sobie na mnie tutaj w moim pokoiku, zbierając przez miesiące kurz. Miałam już szczerze dosyć słuchania muzyki z przenośnego głośniczka, więc pierwszym, co zrobiłam, było uruchomienie maszyny, podpięcie telefonu i puszczenie Black Sabbath na tyle głośno, by było optymalnie słyszalne we wszystkich pomieszczeniach. Bo co? Przecież i tak sąsiadów nie ma. Gdy tylko zagwarantowałam sobie odpowiednie melodyczne tło, zabrałam się za przystosowywanie mieszkania do tego, by dało się w nim żyć.

Uruchomienie prehistorycznej lodówki zajęło mi wręcz nieprzyzwoicie dużo czasu, zanim zorientowałam się, że po prostu nie ma prądu w połowie mieszkania. Wywnioskowanie, jak powtykać na swoje miejsca jeszcze bardziej prehistoryczne korki, również nie było takie znowu proste, skoro jednocześnie drżałam o własne życie na chyboczącej się drabinie, ale podołałam jakoś zadaniu, nie tracąc przy okazji wszystkich zębów. Odkręcenie wody poszło w porównaniu do tego jak z płatka, choć zanim znalazłam główny zawór i przestałam wyklinać na tego, kto tak mocno go zakręcił, minęło dobrych dwadzieścia minut. Wstyd przyznać, ale o ile z prądem często coś kombinowałam (zwłaszcza wtedy, gdy razem z tatą naprawiałam jakiś nowo przywleczony sprzęt grający), tak z koniecznością zakręcania i odkręcania wody jeszcze się tutaj nie spotkałam. Choć byłam pewna, że główny zawór powinien być w kominie, tak jak liczniki, znalazłam go dopiero pod wanną, gdy wsadziłam rękę głęboko w kurz zalegający w trudno dostępnej dziurze w kafelkach, niemal zupełnie zastawionej przez drewnianą szafkę pod umywalką. Kto to wymyślił, to ja nie wiem. I kto dopierdzielił go tak mocno, że ostatecznie musiałam pomóc sobie kluczem francuskim, który okazał się jedynym narzędziem w mieszkaniu choć odrobinę przypominającym młotek, też nie wiem. I chyba nie chcę wiedzieć. Choć miałam jakiś tam drobny cień podejrzenia, że może chodzić o takiego jednego imieniem Ladon.

Z początku zamierzałam położyć się wcześnie spać. Gdy tylko rozparcelowałam po szafkach przywiezione rzeczy, rozłożyłam kanapę w swoim pokoju i starym zwyczajem położyłam na niej dotychczas schowany materac. Powlekłam sobie pościel, lecz wyczuwszy niezbyt przyjemny smrodek stęchlizny, wypierniczyłam ją na balkon, krzywiąc się ostentacyjnie. Kot szybko skorzystał z okazji i zaraz smyrgnął mi na zewnątrz między nogami, by następnie ułożyć się do snu w jednej z doniczek z rdestem mojej mamy. Machnęłam tylko na to ręką i zostawiłam go w spokoju, jednocześnie obiecując sobie, że wywrócę go na lewą stronę i spuszczę w kiblu, jeśli przez to, że musiałam zostawić otwarte drzwi, naleci mi do mieszkania komarów.

Oczywiście po wszystkim pocałowałam go w brązowe czółko i obiecałam, że kocham go najbardziej na świecie, ale zawsze byłam dość specyficzną kocią mamusią. Życie bym za niego oddała i uważałam za najcenniejsze, co mam, ale nie przeszkadzało mi to w nazywaniu go mendą, darmozjadem, głupkiem, rzygiem lub kupą kłaków.

Miałam całkiem sporo rzeczy do zrobienia, jednak tą, która ostatecznie wygrała, była konieczność wybrania się na zakupy. Zaczerpnęłam garść zostawionych przez mamę pieniędzy i polazłam do stojącego obok bloku wielkiego hipermarketu.

I pech chciał, że zrobiłam to na głodnego. A nigdy, ale to przenigdy nie powinnam chodzić do sklepu, gdy jestem głodna, bo za każdym razem kończy się to tak samo...

Nie wzięłam koszyka. Wzięłam wózek. I to z zamiarem zapełnienia go w całości.

Raczej nie liczyłam na to, że będzie mi się chciało gotować coś szczególnie wyszukanego, ale w razie czego wzięłam nieco składników, z których mogłam zrobić kilka bardziej lubianych dań. Dorzuciłam do tego mrożoną pizzę, karton chińskich zupek, zapas chipsów i ciastek na przynajmniej rok, kilka tabliczek czekolady, dwa słoiki nutelli i setkę innych bzdetów, które uznałam za po prostu niezbędne i na widok których rodzicom by się włos na głowie zjeżył. Uzupełniłam tym, co naprawdę niezbędne, i zawędrowałam niechcący w stronę regału z książkami. Tam czekała na mnie przyjemna niespodzianka: sprzedawali wiele naprawdę interesujących pozycji po pięć i osiem złotych, wzięłam więc dziesięć, obiecując sobie, że jutro wpadnę po więcej. Pojęcia nie mam, jakim cudem doniosłam to wszystko do domu i nie umarłam po drodze, ale grunt, że czułam się przez to tak śmiesznie dobrze, że aż chciało mi się tańczyć i śpiewać.

A więc imprezy ciąg dalszy.

Następnego dnia miałam wolne z powodu jakiegoś bliżej nieokreślonego święta, nie zamierzałam więc kłaść się szczególnie wcześnie spać. Naszykowałam sobie niemalże wiadro kawki i laptopa, razem z pięciolitrowym pudełkiem lodów i nutellą zaniosłam to na balkon. Rozłożyłam sobie leżaczek, włączyłam „Pieniądze to nie wszystko” i zaczęłam się relaksować, odganiając od jakoś podejrzanie żarłocznych komarów. Nawet one mi szczególnie nie przeszkadzały.

Gdy film się skończył, a mi już zaczynało powoli robić się niedobrze od słodyczy, zajadłam zgagę pizzą i postanowiłam wziąć się za coś, o czym marzyłam od dłuższego czasu, lecz nigdy nie miałam dość dobrej okazji, by wcielić to w życie.

Może to i dziwne, ale odkąd tylko zorientowałam się, że bawienie się zabawkami nie przynosi mi radości, tęskniłam za swoim dzieciństwem. Marzyłam o tym, by któregoś dnia obudzić się chociaż na krótką chwilę parę lat wstecz, by to wszystko na powrót stało się tak magiczne i cudowne, jak w kolorowych dziecięcych wspomnieniach. Tęskniłam tak bardzo, że za nic nie pozwalałam wyrzucić tych swoich starych zabawek, choć było ich tak dużo, że właściwie zawalały nam całą piwnicę. Tak, robiłyśmy z mamą kilka podejść do tego, by wydać te cuda biednym, ale za każdym razem pękałam w ostatniej chwili i wpadałam w coś na kształt histerii. Ta nieco chyba zbyt duża cząstka dziecka, jaka we mnie została, nie godziła się, bym miała oddać komuś innemu moje kucyki lub pieski, którym nadałam imiona i osobowości, których historie i przygody trzymałam w głowie. Nie umiałam sobie wyobrazić, że ktoś inny mógłby je źle traktować. Nie umiałam sobie wyobrazić, że w ogóle tak po prostu rozstanę się z czymś, w co wpakowałam tak wielką cząstkę siebie. Wiem, głupie to, i to bardzo, w dodatku pewnie niezbicie świadczy o tym, że coś jest ze mną mocno nie halo i prawdopodobnie powinnam się zgłosić z tym niezwłocznie do specjalisty, ale... no co ja poradzę, no? Worki z moimi skarbami trwały sobie w piwnicy, czekając, aż kiedyś, gdy będę mieć wybitnie dużo wolnego czasu i napadnie mnie coś w rodzaju łzawej melancholii, wyciągnę je na światło dzienne. Aż usiądę w spokoju i obrócę w palcach każdy przedmiot, przypominając sobie wiążącą się z nim historię.

I chyba wychodziło na to, że właśnie natrafiłam na świetną okazję. Światła dziennego wprawdzie już nie było widać, ale jak się nie ma, co się lubi...

Zanim zataszczyłam wszystkie worki na trzecie piętro, upłynęło sporo czasu. Moja rodzina miała zawsze to do siebie, że okropnie mnie rozpuszczała. Z jakiegoś powodu nie zepsuło mnie to tak, jak większości dzieciaków w podobnej sytuacji, ale nie mogłam zaprzeczyć, że gdy chciałam jakąś zabawkę, bardzo szybko ją dostawałam. I to nie dlatego, że krzyczałam, rozkazywałam bądź strzelałam fochami. Po prostu byłam ukochaną jedynaczką. I przybraną wnuczką – dziadkowie, choć kochałam ich jak swoich własnych, zawsze chyba bali się z mojej strony odrzucenia i obdarowywali mnie wszystkim, o co poprosiłam. Byłam zbyt mała, by rozumieć, że to takie trochę wykorzystywanie, ale najważniejsze, że nie mieli mi tego teraz za złe. A zabawki zostały. I to w takiej ilości, że jak już zgromadziłam wszystkie torby na podłodze w swoim w gruncie rzeczy sporym pokoju, sama zaczęłam się zastanawiać, jak ja to kiedyś tutaj mieściłam.

Nie no, rozpuszczony bachor ze mnie był. Bardzo grzeczny i cichy, ale jednak rozpuszczony.

Po stwierdzeniu faktu, postanowiłam nie roztrząsać tego dłużej i wzięłam się za oglądanie. Gdy już wywaliłam wszystko na podłogę, miałam ochotę się w tym po prostu wytarzać i zacząć robić orzełki.

Oglądałam bajecznie kolorowe kucyki, fikuśne domki z pełnym wyposażeniem, realistycznie wykonane figurki zwierzątek. I wspominałam. I czułam się tak dobrze, jak chyba jeszcze nigdy. Odsunęłam od siebie daleko magiczne burze, zawieruchę z półdemonami, prawdopodobnie szwendające się po mieście bladgory i tajemniczy krater w ziemi, całkiem możliwe, że prowadzący do samego Piekła. Na kilka wspaniałych godzin zapomniałam o duszącym mnie w piersi uczuciu zagrożenia, budzących jednocześnie fascynację i niepokój magicznych anomaliach, szwendającej się bez żadnego nadzoru rozbitej sforze Aresa, która mogła coś przeciwko nam knuć, i umierających wilkołakach z sąsiednich miast. Rozluźniłam się, odprężyłam... nareszcie odpoczęłam, pozbywając bolesnego uścisku w głowie, z którego istnienia nie zdawałam sobie sprawy, dopóki nie ustąpił.

Ostatecznie byłam tak wykończona, że zasnęłam na dwa razy większej ode mnie stercie pluszaków, nie mając siły dowlec się kilka metrów do czekającego łóżka. Kota w tym chaosie zgubiłam dokumentnie i znalazłam dopiero wtedy, gdy nad ranem przyszedł i przytulił mi się do brzucha.

Dobrze, że następnego dnia też miałam wolne, bo obudziłam się koło dwunastej. Zjadłam obfite śniadanie i stanęłam przed palącą koniecznością wyrzucenia śmieci, pomalowałam się więc i wybyłam na dwór, zamierzając jak najszybciej wrócić na kolejną porcję obijania się, pech jednak chciał, że zawahałam się w ostatniej chwili, zanim otworzyłam drzwi klatki schodowej po tym, jak wróciłam ze śmietnika.

Zawahałam się, bo niechcący zerknęłam w stronę opuszczonego bloku naprzeciwko, a wspomnienia i emocje z ostatnich dni właśnie w tym widoku znalazły dla siebie swoisty most, przez który przedostały się poza mur, jakim chroniłam przed nimi umysł od wczoraj.

Szary punktowiec z daleka nie wyróżniał się praktycznie niczym i wcale nie był w tak złym stanie, jak wskazywałyby na to lata porzucenia. Wszystkie okna tkwiły jeszcze w ramach, miejscami zamalowane graffiti przez jakichś wyjątkowo ciekawych świata dresiarzy-artystów, lecz skutecznie zasłaniały to rosnące pod balkonami wysokie drzewa. Szczyty budynku obłożono jasnobłękitną blachą falistą, co zapewne miało ładnie komponować się z typowo socjalistycznym zamysłem urządzania przestrzeni, obecnie jednak wyglądało dość kiepsko, jako że w wielu miejscach widać już było zacieki nieubłaganie zżerającej metal korozji. Trochę psuło mi to widok z kuchennego okna, nie zaprzeczę, ale tak się do tego przyzwyczaiłam, że w sumie dziwnie by mi było, gdyby faktycznie miało tego cholerstwa tutaj zabraknąć. Po prostu w moim odczuciu ten blok stał tutaj zawsze, a skoro tak było, nie należało tego stanu rzeczy zmieniać. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że po kilkudziesięciu latach radzie miasta tak nagle zebrało się na uporządkowanie osiedlowej przestrzeni, skoro przez cały ten czas wszyscy uparcie ignorowali temat, ale to, że blok ogrodzono metalowym ogrodzeniem z oczojebnymi napisami „nieupoważnionym wstęp wzbroniony”, mówiło chyba samo za siebie. Szczerze wątpiłam, by przeprowadzali remont lub dobudowywali dodatkowe piętro, możliwość była więc tylko jedna: faktycznie chcą dziadostwo rozebrać.

Nie wiem, jak to możliwe, że jako ktoś, kto zwiedził już chyba wszystko, co opuszczone w mieście i jego okolicach, nigdy nie wlazłam akurat tutaj, skoro miałam do drzwi jakieś maksymalnie pięćdziesiąt metrów, ale taka jest smutna prawda. Wierzyłam na słowo we wszystko to, co o wykopanych pod punktowcem piwnicach opowiadał mi dziadek, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, by samej się tam trochę rozejrzeć. A skoro zagrożenie było tak namacalne, należało chyba się nim zająć.

Cholera, tylko jak to załatwić? Opcje są tylko dwie: wejść do budynku i zrobić rekonesans teraz, w środku dnia, albo poczekać z tym do wieczora i zarwać przez to noc, choć jutro muszę iść do szkoły. To chyba jasne, że pierwsza opcja odpadała z racji tego, że wokół budynku kręciło się już sporo panów w roboczych uniformach, zacisnęłam więc zęby, zdusiłam niemal budzącą mdłości niechęć i postarałam się pogodzić ze swym marnym losem. O ile łatwiej byłoby czasem powiedzieć, że chrzanię to wszystko, i zacząć żyć jak normalny człowiek... Podobno jako kobieta miałam taką możliwość, choć nie wyobrażałam sobie, jak niby miałabym wcielić ją w życie. Już nawet pomijając to, że nie zdołałabym rozstać się z tą częścią swojej natury, bo siedzący we mnie wilkołak był częścią mnie samej, bez której nie mogłam żyć, to jak niby miałabym przestać się przemieniać? Jak robiły to kobiety, które rezygnowały z wilczego dziedzictwa? Nigdy nie przyglądałam się temu tematowi, bo nigdy też nie brałam pod uwagę, że taka wiedza mogłaby mi się do czegokolwiek przydać, ale sama kwestia nagle wydała mi się całkiem interesująca. W końcu lepiej wiedzieć, niż nie wiedzieć. Zwłaszcza że jednak byłam tą wnuczką Alfy i powinnam nieco bardziej interesować się sprawami swojego gatunku. Przecież byłabym Alfą naszego stada, gdyby nie to, że urodziłam się taka, a nie inna.

Chociaż... Właśnie.

Aż się na dłuższą chwilę zatrzymałam, gdy zaświtała mi pewna myśl. Tak, od lat zastanawiam się, jak to możliwe, że natura wycięła mi takiego psikusa. Jak to możliwe, że jako Pełnokrwista Alfa jestem tak niewielka i słaba, w dodatku pozbawiona zdolności przywódczych, które powinny przychodzić mi ot tak? To moje dziedzictwo. Do tego powinnam być stworzona. Nigdy jeszcze w historii nie zdarzyło się, by Pełnokrwista Alfa nie sprawowała rządów z powodów innych niż jej własna decyzja. A tu? Ewenement. Chyba pierwszy taki przypadek w historii...

Ale właśnie. Boże, przecież ja nie byłam faktyczną pretendentką do wilkołaczego tronu w tym mieście! Przez lata tak myślałam, wszyscy tak myśleli... bo nie zdawali sobie sprawy z istnienia Ladona. A przecież to Ladon jest starszy. To on jest najstarszym wnukiem mojego dziadka. To on powinien być tutaj Alfą, gdyby nie to, że nasz prawdziwy ojciec zabrał go jeszcze we wczesnym dzieciństwie w miejsce, o którym do teraz niechętnie ze mną rozmawiał.

Nie nadawałam się na Alfę, bo choć miałam okruchy jej mocy, nigdy nie miałam nią być. Niby zaświtało mi to już podczas jednej z rozmów z Gabrysią, ale chyba dopiero teraz w pełni do mnie dotarło.

Powinno mi ulżyć, prawda? Powinnam poczuć się lepiej, skoro przez tak długi czas spędzało mi sen z powiek zamartwianie się nad tym, co jest ze mną nie tak. Doszukiwałam się w sobie problemu, którego nigdy nie było. Martwiłam się, że rozczarowuję dziadka, że jestem do niczego, że jestem jakaś wybrakowana... Wszystko to okazało się nieprawdą.

Tak, powinno mi ulżyć. Ale jakby na przekór poczułam się jakaś taka... pusta. Zupełnie jakby odebrano mi część pewności siebie. Zamiast cieszyć się z tego, że jestem całkowicie w porządku, zrobiło mi się przykro – nie dość, że tak słaba, to jeszcze nawet tą cholerną Alfą nie jestem. Może i miałam to we krwi, bo przecież jestem wnuczką Alfy, ale władza nigdy by mi się nie należała, obojętnie jaka bym nie była.

Potrząsnęłam ze złością głową, zaklęłam pod nosem i weszłam wreszcie do chłodnego wnętrza bloku. Wiedziałam, że jest wiele spraw, które musiałam ze swoim stadem przedyskutować, czy miałam na to ochotę, czy nie. Będę dobra przynajmniej w tym.

Jak ręką odjął przeszła mi ochota na cokolwiek. Snułam się apatycznie do wieczora, nie mogąc zabrać za nic konkretnego, zerkając tylko co chwila za okno, by przekonać się, czy jest już wystarczająco ciemno, bym mogła bez obaw przemienić się w wilka. Jak na złość, dni były już nieznośnie długie. Lato nadchodziło wielkimi krokami, z czego normalnie cieszyłam się jak głupia, miało to jednak swoje minusy.

Gdy wreszcie zapadła noc, wyszłam przed blok, rozejrzałam się ostrożnie, przybrałam wilczą skórę i szybko skryłam się w pobliskiej plamie cienia, dziękując w duchu za swój kolor sierści. Ludzie ze swoim marnym wzrokiem ledwo mnie dostrzegali, jeśli wiedziałam, jak się poruszać, podczas gdy chłopaki aż świecili z daleka.

O, Leah! – Embry ucieszył się z mojej obecności, natychmiast kierując całą uwagę w moją stronę. – Czemu to zawdzięczamy twoje łaskawe pojawienie się? Przecież jest środek tygodnia, w dodatku już po dobranocce, powinnaś dawno spać.

Masz wpierdziel za tę dobranockę – wycedziłam przez zaciśnięte myślowe zęby. Nie chciało mi się nawet udawać, że jestem w dobrym humorze, i tak by wszystko wyczuli.

A tobie co znowu? – Jak powiedziałam – Sam bezbłędnie wyniuszył, że coś jest grane. – Z rodzicami się pokłóciłaś? Braciszek się znarowił? Okres się zbliża?

W sumie to okres się zbliża – wyrwało mi się, zanim zdołałam ugryźć się w język. – Ale nie, nie o to chodzi. Po prostu... uświadomiłam sobie parę rzeczy i nie do końca wiem, co powinnam o nich myśleć.

To znaczy? – drążył Beta. Z tego, co wyczułam, na dzisiejszym patrolu byli tylko oni dwaj. Stanowczo za mało jak na obecną sytuację.

Nikt więcej nie mógł. – Sam odpowiedział na moje wątpliwości, zanim zdążyłam sformułować pytanie. – Też uważam, że sytuacja jest trochę zbyt poważna na to, by Quills tolerował takie lenistwo, ale co ja tam mam do gadania? Powiedz lepiej, jakie rzeczy sobie uświadomiłaś, przecież czujemy, że coś jest nie tak.

Po prostu... – Jęknęłam na głos, zganiłam się za to w myślach i zmusiłam się, by ruszyć z miejsca. Z nosem przy ziemi potruchtałam w kierunku ciemnego kształtu nieopodal, starając się stąpać bezszelestnie. – Wiecie, trochę ułożyłam sobie w głowie kilka kwestii odnośnie własnego życia i doszłam do wniosków, które powinny mi przynieść ulgę, ale wcale tego nie zrobiły. I tyle. Postanowiłam zbadać ten opuszczony blok, zanim zaczną go rozbierać – zmieniłam szybko temat, gdy ochota na zwierzenia przeszła mi równie nagle, jak wcześniej się pojawiła.

Niech ci będzie... – Embry musiał włożyć całą swoją siłę woli w to, by nie drążyć. – Też chciałem zrobić tam rekonesans, i to już od jakiegoś czasu, ale jakoś nie było kiedy. Wiesz, gdy na patrolu są dwie osoby, a przydałoby się dziesięć, nie zawsze jest chwila na coś ponad ustalony plan.

Domyślam się. – Skrzywiłam się, lekko unosząc wargi. – Quills naprawdę nie widzi, co jest grane? Jakim cudem na to pozwolił?

Quills jest tym tak cholernie zmęczony, że sam postanowiłem mu odpuścić na kilka dni. Daję mu czas do końca tygodnia. Jeśli się nie ogarnie, trzeba będzie wziąć go na poważną rozmowę.

Każdy ma gorsze dni – potwierdził Sam. – Z jednej strony wiem, jak on się czuje, i też chętnie dałbym mu trochę czasu, ale, cholera, wydaje mi się, że sytuacja jest na to nieco zbyt poważna.

Też mam takie wrażenie – przyznałam cicho. – Żeby to dawanie mu czasu nie skończyło się dla nas tragicznie.

Spokojna twoja rozczochrana, mam wszystko pod kontrolą. Zareaguję w porę, gdyby miało się coś spierdolić – zapewnił Beta, choć wcale nie brzmiał na tak pewnego siebie, na jakiego pozował.

Obiegłam truchtem blok wokoło, szukając czegoś ciekawego, lecz nie wyczuwałam niczego więcej prócz tropów obcych mężczyzn i kręcącego w nosie zapaszku kruszącego się betonu. Zauważyłam, że ze szczytu, w którym mieściła się klatka schodowa, zdjęto już blachę i odsłonięto lekko nadpleśniały tynk pod spodem.

Spróbowałam otworzyć sporą bramę, by w miarę bezproblemowo dostać się do środka, lecz zamknięto ją na spięty kłódką łańcuch. Szpary między metalowymi panelami były zbyt małe, bym zdołała się nimi przecisnąć nawet jako człowiek, spróbowałam więc wspiąć się na prowizoryczne ogrodzenie i zeskoczyć po drugiej stronie. Plan może i był całkiem dobry, poszedł jednak się bujać, gdy trzymające się jedynie za pomocą kilku betonowych płyt przęsło przechyliło się pod moim ciężarem i wypierniczyło z głośnym hukiem, wywracając też parę sąsiednich. Odskoczyłam na kilka kroków, zjeżyłam się i skuliłam. Ja pierdzielę, chyba całe osiedle tym obudziłam...

Mistrzyni kobiecego wdzięku – zakpił Embry, pokazałam mu więc myślowego wała i odeszłam w stronę klatki schodowej, mając nadzieję, że nikt nie wezwie straży miejskiej, by sprawdziła, co tu się stało. Na szczęście blok stał w takim miejscu, że nie widać mnie było z okien pobliskich mieszkań.

W drzwiach nie było zamka, otworzyłam je więc bez większego trudu i podturlałam pod nie nosem spory kawałek płytki chodnikowej, by się nie zatrzasnęły. Weszłam do cuchnącego stęchlizną wnętrza. Zatrzymałam się na chwilę, przymknęłam ślepia i postarałam skoncentrować na tym, co docierało do moich wyostrzonych wilczych zmysłów. Przeczesywałam docierające do nosa zapachy, skupiałam się na specyficznej atmosferze miejsca od dawna opuszczonego, szukając czegokolwiek, na co powinnam zwrócić uwagę. Czegokolwiek, co nie pasowałoby do całej reszty i choć trochę przypominało to, co czułam w pobliżu krateru i podczas magicznych burz, choć sama nie byłam pewna, czy to właściwy trop.

W bloku cuchnęło pleśniejącym betonem, wilgocią i starością, ale nie było w tym niczego, co nie wydawałoby się typowe dla zapomnianych ruin.

Obeszłam piętra, z ciekawością zaglądając we wszystkie zakamarki i obwąchując wszystkie dziury. W żadnym z mieszkań nie było już mebli, choć w niektórych zachowały się rozpuchnięte od wilgoci drzwi z tandetnej sklejki i kafelki w łazience, obowiązkowo w kolorze ciepłej sraczki. Podejrzewam, że to resztki z „fabrycznego” wyposażenia – blok nadawał się do użytku bodajże jakiś rok, mało kto w tym czasie zdążył urządzić mieszkanie po swojemu, zwłaszcza że w tamtych czasach na pewno nie należało to do najłatwiejszych rzeczy. Okna o bielonych ramach z zewnątrz może i nie wyglądały tragicznie, w środku jednak okazały się tak samo zawilgotniałe i powykrzywiane, jak drzwi.

Budynek opuszczono przez wilgoć. Wilgoć, która wzięła się nie wiadomo skąd, ale okazała się tak dotkliwa, że wgryzła się w fundament na tyle, by zaczęły pękać ściany nośne. Źródła chyba powinnam szukać w piwnicy.

I tak, było tam. Choć zareagowałam na nie zdecydowanie inaczej, niż sama się po sobie spodziewałam.

Schody prowadzące do podziemi z pozoru wyglądały zupełnie zwyczajnie, choć miałam z bliżej niewyjaśnionego powodu opory, by nimi zejść. By zanurzyć się w dziwnie lepkim i cuchnącym mroku, jaki zalegał poniżej... Gdy wreszcie się przemogłam, poczułam się tak, jakbym nagle trafiła do zupełnie innego świata.

Powietrze cuchnęło czymś, czego nie potrafiłam określić, co jednak kojarzyło mi się z zagrożeniem tak poważnym, że mój wilczy instynkt z miejsca zaczął bić na alarm. Sam i Embry zdenerwowali się wyraźnie, niepewni, co takiego mogło wywołać moje odczucia; któryś z nich warknął potwornie, lecz nie wiedziałam który.

Bo sama czułam się... inaczej. Adrenalina rozlała się palącym ogniem w moich żyłach, zmysły dodatkowo wyostrzyły, mięśnie spięły, jakbym szykowała się do odparcia ewentualnego zagrożenia. Coś jednak mówiło mi, że nie musiałam się lękać – że to ja byłam tutaj panią. Że cokolwiek wydzielało tę aurę, powinno się mnie bać, powinno uciekać w popłochu, bo to ja byłam tutaj półdemonem. Jedynym czarnym półdemonem na świecie, i właśnie szłam, by się z tym zmierzyć.

Leah, nie kozakuj – syknął Sam. – Jeśli twój braciszek mówił poważnie o tych bladgorach...

Zignorowałam go, schodząc kilka następnych stopni. Stanęłam wreszcie na betonowej wylewce, niemal po wilcze kostki zanurzając się w kałuży śmierdzącej pleśnią wody. Pociągnęłam nosem, rozglądając się po niewielkich piwnicznych boksach. Odruchowo obnażyłam kły i warknęłam z głębi gardła, gdy coś poruszyło się w ciemności. Prawdopodobnie był to tylko szczur, ale Embry i tak niemal zszedł na zawał.

Zatrzymałam się dopiero przy niepozornych metalowych drzwiczkach, tak małych, że nawet ja musiałabym mocno się pochylić, by nimi przejść. Niegdyś pomalowana na szaro powierzchnia pokazywała już w wielu miejscach rdzę, emalia odchodziła na krawędziach kuszącymi płatami, ogromna kłódka, choć w równie kiepskim stanie, nie dała się skruszyć zębami. Jedynym efektem było to, że zagwarantowałam sobie paskudny metaliczny posmak na języku.

To zza tych drzwi wydobywał się zapach... czegoś. Obwąchałam je dokładnie ze wszystkich stron, spróbowałam wyważyć, nacierając całym ciężarem – jako wilk ważyłam w końcu jakoś w granicach stu pięćdziesięciu kilogramów – ale tylko zachybotały się w futrynach, nie zamierzając ustąpić.

Dopiero po kilku sekundach olśniło mnie, z czym kojarzył mi się ten dziwny zapach i kiedy ostatni raz czułam się tak nienaturalnie niezwyciężona.

Sztolnie! – palnęłam.

Tak, chyba masz rację – przyznał Embry po dłuższej chwili zastanowienia. – To by trzymało się kupy. Opuścili blok, bo w jakiś sposób dokopali się do sztolni...

Ale zaraz, zaraz – przyhamował nas zawsze trzeźwo myślący Sam. – Jakie sztolnie? Przecież w czasach, gdy je budowali, tu nie było jeszcze miasta.

Tamte, które ostatecznie zawaliliśmy, też były poza miastem – przypomniałam, ale nie chciał mnie słuchać.

Być może, ale tam podobno podczas wojny toczyły się jakieś walki. Tutaj nie, z tego, co pamiętam. Poza tym nie wydaje wam się podejrzane, że opatrzyli to wejście takimi ładnymi drzwiczkami?

To znaczy? – Embry nie cierpiał, gdy ktoś zamiast mówić wprost, podsuwał mu wskazówki i czekał, aż sam się czegoś domyśli.

Chodzi o to... Ludzie podobno mieli nie wiedzieć o sztolniach, oprócz tych pod starym miastem. A tu co? Chyba same się drzwiami z kłódką nie zabezpieczyły.

Czyli tajne sztolnie nie są takie znowu tajne? – prychnęłam. – Okej, ale co nam to tak właściwie daje?

Być może ktoś oprócz nas zdaje sobie sprawę z zagrożenia? Wiecie, z tego przejścia do Piekła. I przede wszystkim wychodzi na to, że to przejście znajduje się w sztolniach.

Na to, że się orientują w sytuacji, raczej bym nie liczyła.

Poza tym to wcale nie muszą być sztolnie – zdenerwował się Beta. – To, że cuchną podobnie, jeszcze nic nie znaczy.

Musimy to sprawdzić większą grupą. I to jakoś w najbliższym czasie. Obojętnie czy Quills ma na to ochotę.

Zdecydowanie. Sama nie będę się tam pchać. – Profilaktycznie odsunęłam się kilka kroków od przejścia i wycofałam powoli w stronę schodów. – Tylko co, jeśli te prace rozbiórkowe rozegrają się nieco szybciej, niż byśmy sobie tego życzyli? Możemy zwyczajnie nie zdążyć.

Budynków tej wielkości nie rozbiera się przecież w parę godzin. Myślę, że potrzeba na to przynajmniej tygodnia.

Mam taką nadzieję.

I tak musimy poczekać co najmniej dwa dni. Jutro Jared jedzie gdzieś ze swoimi nienormalnymi starymi, a pchać się w takie miejsca w niepełnym składzie to trochę jak samobójstwo – syknął Sam.

Kurna, i co jeszcze? – zaskamlałam. – Ludzie, mamy poważny problem w mieście, nie możemy tak po prostu odkładać go sobie na kiedy indziej, kiedy wszyscy akurat będą mieli czas i ochotę ruszyć tyłki z domu!

Nam nie musisz tego mówić – parsknął Embry, wkładając w tych kilka słów tyle jadu, że aż mi samej zrobiło się nieswojo. – Aż chwilami się zastanawiam, czy ten twój cały braciszek nie byłby jednak ciut lepszym Alfą od naszego...

Daj spokój, każdy może mieć kryzys. To, że Quills źle się czuje i potrzebuje chwili, nie oznacza jeszcze, że jest złym Alfą – zaprotestował Sam.

Ależ owszem. – Wzdrygnęłam się i potknęłam o próg klatki schodowej, gdy w naszych głowach rozległ się nowy głos.

Proszę, braciszek się znalazł... – Embry tak zgrzytnął zębami, że niemal to usłyszałam.

Mówię poważnie. – Ladon już brzmiał na cholernie poważnego, nie musiał nam tego dodatkowo mówić. – Quills odpadł, gdy tylko pojawiło się więcej problemów. Taka chyba jest definicja złego Alfy.

A ty byś nie odpadł, gdyby nagle tyle zwaliło ci się na głowę? Przecież jego nawet obwiniają w jakiś sposób o śmierć tych wilkołaków z Łodzi – zaprotestował Beta. – Może źle to przed chwilą powiedziałem, bo jestem – nie przymierzając – wkurwiony, ale...

Nie czułbym się komfortowo. Ale nie pozwoliłbym sobie na takie zaniedbanie, jak on w tej chwili. To nie skończy się dobrze, jeśli dalej tak będzie. Przejrzyjcie wreszcie na oczy.

Nie masz prawa czepiać się naszego przywódcy, koleś. Pozwalamy ci tu być tylko na piękne oczy. Bo twoja siostrunia tak ładnie prosiła. Nie możesz mieszać się w nasze problemy, obojętnie jak świetnymi radami nas uraczysz. Czaisz? Nie należysz do tego stada. Nie powinno nic cię obchodzić.

Wiesz, czasem sam mam wrażenie, że przejmuję się wami bardziej niż powinienem. – Ladon zaśmiał się bez cienia wesołości. – Przejmuję się, chociaż powinienem was zwyczajnie olać i pozwolić, byście zgnili pod władzą samozwańczego Alfy, skoro taka jest wasza wola.

Quills jest Prawdziwym Alfą...

Bo nie było akurat pod ręką Pełnokrwistego – szepnęłam, przerywając Samowi wpół słowa.

Zapanowała pełna napięcia cisza.

Co takiego? – Wszyscy zaczynali gubić się w toku mojego myślenia.

O tym właśnie dzisiaj myślałam – westchnęłam. Nagle poczułam się bardzo zmęczona. – Prawdziwy Alfa rzadko odzywa się w watasze w losowych przypadkach, raczej dopiero wtedy, gdy stado z jakiegoś powodu bardzo go potrzebuje. Pewna byłam do tej pory, że w Quillsie to się obudziło dlatego, że ja nie nadawałam się na Alfę. Całe życie myślałam, że powinnam być Alfą, ale jestem na to zbyt beznadziejna. Dzisiaj mnie olśniło, że tak naprawdę nigdy nie miałam nią być.

Że co znowu? – Beta chyba na dobre zastanawiał się, czy nie mam gorączki. – Gadasz od rzeczy...

Mam starszego brata, Embry. Quills odkrył w sobie Prawdziwego Alfę nie dlatego, że ja jestem taka beznadziejna, tylko dlatego, że Ladon nie mógł objąć nad nami władzy. Ladon powinien być naszym Alfą. Musisz to czuć, tamto nie mogło ci się wypsnąć ot tak.

Teraz wszystkim szczęki opadły po równo. Sprawa była tak idiotycznie prosta, a żadne z nas wcześniej na to nie wpadło... a przynajmniej nie zastanawiało się tyle.

A, to dlatego się przejmuję? – spytał wreszcie Ladon niezbyt inteligentnie. – Znaczy... Wiedziałem, że jestem Alfą, ale tak na to nie patrzyłem.

Żadne z nas tak na to nie patrzyło. – Szept Sama był ledwo słyszalny.

Ludzie, wiecie, że to, co właśnie robimy, to już prawie herezja? – jęknął Embry. Zdwoiłam czujność – chyba jeszcze nigdy nie słyszałam, by był tak zagubiony. Tak przerażony... Rany, on chyba był bliski płaczu! – Ja wiem, jak to wygląda, ale... obgadujemy sobie naszego Alfę. Ustaliliśmy, że nie powinien być Alfą, że jest kiepskim Alfą, że... Kurwa, ja tak nie mogę! Jestem jego Betą, nie mogę...! Zadaniem Bety jest chronić swojego Alfę, pomagać mu, a ja... Któremu z was powinienem pomagać? Ślubowałem wierność Quillsowi, walczę u jego boku od lat, to mój najlepszy kumpel. Ale muszę służyć tej właściwej Alfie, prawda? Co ja mam na to powiedzieć, ja pierdolę?!

Nie da się tak zawyrokować, który z nich jest właściwą Alfą – zaczął uspokajać go Sam. – Gdy w stadzie są dwie Alfy, muszą między sobą ustalić, która z nich obejmuje władzę. Czy zrobią to po dobroci, czy będą się pojedynkować – to już ich sprawa, ale ty jako Beta nie masz tu nic do gadania. Służysz wygranemu...

Ja nawet nie należę do tego stada, do cholery! – ryknął Ladon. – Może mnie też by ktoś spytał o zdanie?!

Jesteś naszym Pełnokrwistym Alfą, to tobie należy się ta władza...

Ale ja jej nie chcę! Czy wy słyszycie, co się do was mówi?! Ledwo znosicie to, że mieszkam w tym samym mieście! Miałbym jeszcze pchać się na waszego przywódcę?!

Nie twierdzę, że wszyscy byliby z tego zadowoleni. Ale masz takie prawo. – Choć w głowie Sama pobrzmiewała złość, nie zdobył się na okazanie Ladonowi jawnej wrogości. Już nie. – Musiałbyś ustalić z Quillsem...

Nie zamierzam nic ustalać z Quillsem! – Półdemon był wściekły. – Może mi się nie podobać to, jak wami rządzi, ale to nie moje stado, do cholery! Ja swoją szansę straciłem już dawno, gdy ojciec zabrał mnie do Drugiego Świata. – Nie zdołał pohamować bijącej z jego słów goryczy. – To nie jest moje stado i nigdy nie będzie.

Chociaż z nim porozmawiaj – zasugerowałam delikatnie. – Musicie to jakoś między sobą ustalić. Obaj powinniście wiedzieć, na czym stoicie. Wszyscy powinni wiedzieć, to na nas najbardziej odbije się to, kto będzie rządził.

Quills będzie rządził. Bo to nie moje stado – powtarzał do upadłego, cedząc poszczególne słowa. – I najlepiej będzie, gdy po prostu przestaniemy sobie wchodzić w drogę.

To się nazywanie unikanie problemów! – zdążyłam jeszcze zawołać, zanim ostatecznie wycofał się z naszych myśli.

Ale się wszystko popierdoliło – skwitował to Embry.

W milczeniu przyznałam mu rację. Byłam cholernie zmęczona...

Dowlokłam się pod swój blok; ciężko oparłam się o drzwi klatki schodowej, mając nadzieję, że chłodny metal pomoże mi zebrać myśli.

I co teraz? – spytał Sam.

Pojęcia nie mam. Naprawdę uważam, że trzeba to obgadać z Quillsem.

To nie podlega dyskusji. Tylko co on na to?

Z jednym Ladon miał rację – syknęłam. – Musimy przestać traktować Quillsa jak jajko. Jest Alfą, do cholery. To chyba zobowiązuje go do tego, by odsuwał swoje samopoczucie na bok i skupił się na tym, co powinien zrobić. Bo grozi nam bardzo poważne niebezpieczeństwo. Nie możemy sobie pozwolić na ignorowanie go, bo szanownemu panu Alfie humor nie dopisuje!

Porozmawiamy z nim o tym. Ale dzisiaj już nic nie wymyślimy.

Potaknęłam i wreszcie zmieniłam się w człowieka. Zamknęłam za sobą dokładnie drzwi i powlokłam się smętnie na trzecie piętro.

Głowa mnie bolała od nadmiaru myśli. Gdy dodatkowo jeszcze zorientowałam się, że przez całe to zamieszanie zapomniałam wziąć z domu szkolnych szpargałów, mało nie usiadłam na podłodze i nie rozpłakałam się nad swoim losem. Wzięłam się w garść jedynie dzięki temu, że doskonale pamiętałam swoje własne słowa – bo ktoś musi być tutaj twardy. Wyszukałam wśród starych rzeczy jakiś jeden smutny zeszyt i kilka długopisów, i schowałam je do torebki.

Dobra, jakoś to będzie. Musi być. Wstawanie do szkoły to nie koniec świata w obliczu tego, co dzieje się wokół nas, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz