czwartek, 27 lutego 2020

Rozdział 15

Rano byłam zupełnie odmiennego zdania.

Wspominałam coś może o tym, że chcę być dorosła? Ba, że jestem dorosła? Że poradzę sobie ze wszystkim, a już zwłaszcza z czymś tak trywialnym, jak wstanie rano do szkoły i dojście do niej na pieszo? Że będzie grać gitara, wszystko okaże się cudowne i zarąbiście proste?

Cofam to.

Nie będzie gitary. Nie jestem dorosła. I, kurna, nie chcę.

Od zawsze mam taką zasadę, że nie wstaję za pomocą swojego budzika. Tak, o wiele prościej byłoby samej ustawiać sobie alarm na telefonie niż angażować w sprawę nieszczęsnych rodziców, okazywało się jednak za każdym cholernym razem, gdy podejmowałam próbę podobnej samodzielności, że zupełnie się do tego nie nadaję. Alarm w telefonie można przecież wyłączyć i iść spać dalej, a matki ściągającej z ciebie kołdrę i grożącej, że poleje cię zimną wodą, jeśli się nie ruszysz, trudno jest nie zauważyć. Choćbym bardzo chciała takie działania zignorować, zawsze usilne rozbudzanie zdąży wkurzyć mnie na tyle, że podniesione ciśnienie nie pozwoli mi więcej zasnąć. Teraz zaś pierwszy raz stanęłam przed problemem tego, że w domu nie było po prostu nikogo, kto mógłby mnie z tego cholernego łóżka zwlec.

No i przez to właśnie poranek okazał się lekką porażką.

Ustawiłam budzik na jakieś pół godziny wcześniej, żebym mogła jeszcze nieco popłakać w spokoju nad swoim losem, zanim bezwzględnie będę musiała się podnieść i zacząć szykować. Telefon ułożyłam na parapecie za biurkiem, częściowo nakrywając książką, a po drodze uformowałam stertę zabawek i innych szpargałów, których wyminięcie powinno wymagać nie lada umiejętności i stuprocentowej przytomności umysłu. Gdy tworzyłam to wszystko, pewna byłam, że nie da się takiej drogi pokonać, nie rozbudzając odpowiednio. No i byłam z siebie tak cholernie dumna... A rano co? Ominęłam zasieki, dostałam się do telefonu, wyłączyłam budzik w cholerę i położyłam się z powrotem. Wstałam o godzinę później niż planowałam, a to i tak tylko dlatego, że Kot po tym, jak nie dostał śniadania punkt siódma, uznał, że należy wziąć sprawy we własne ręce i zacząć deptać po mnie w tę i z powrotem i wrzeszczeć jak obdzierany ze skóry. Choć ubrałam się, pomalowałam i spakowałam żarcie na cały dzień błyskawicznie, odpuszczając sobie śniadanie, i tak nie było szans, żebym zdążyła na pierwszą lekcję. Na szczęście jak wychodziłam zorientowałam się, że była to religia, machnęłam więc tylko na nią dłonią, cofnęłam się na szybki posiłek i spokojnym spacerem skierowałam do szkoły. Na matematykę. W sumie na nią też warto byłoby się spóźnić...

Droga zajęła mi jakoś ze dwa razy dłużej niż normalnie (pewnie dlatego, że musiałam zboczyć nieco z trasy, gdy delikatny letni wiaterek zaniósł w moją stronę obłędne zapachy ze znajdującej się ulicę dalej cukierni), do szatni wbiegłam więc już nieco spanikowana. Pojęcia nie mam, jakim sposobem, ale zdołałam pomylić boksy – poleciałam do tego, w którym moja klasa rezydowała w zeszłym roku, i skapnęłam się, że coś jest nie tak, dopiero gdy grupka pryszczatych dresików spojrzała na mnie jak na intruza. Palnęłam szybko, że szukam jakiejś tam Kasi, i odeszłam z udawanym rozczarowaniem, gdy zapewnili mnie, że z pewnością żadnej tu nie widzieli. Ja pierdykam... Szybko zmieniłam buty, choć nie widziałam żadnego sensu w zamianie trampków na trampki, i powlokłam się pod odpowiednią klasę. Gdy już opadłam, zdyszana, na czerwoną podłogę antresoli, okazało się, że źle przeczytałam godzinę na telefonie i miałam jeszcze jakieś dziesięć minut do dzwonka. Mało się nie rozpłakałam, ale za to miałam ciepłego, świeżutkiego pączusia na pociechę...

Siedziałam tak sobie, zastanawiając się, co ze sobą zrobić przez ten czas (czyli rozważając, czy nie opłaca mi się jednak dzisiaj udzielić sobie wolnego), i rozglądałam się wokół. Podtrzymujące fikuśnie nowoczesny sufit kolumny straszyły białym barankiem i pomarańczową blachą, która nie pasowała kompletnie do niczego. Na nielicznych korkowych tablicach biły po oczach jaskrawymi napisami plakaty zachęcające do wzięcia udziału w olimpiadach przedmiotowych, nieco więcej uwagi przykuwały prace plastyczne bardziej uzdolnionych uczniów. Nieskromnie musiałam przyznać, że rysowałam lepiej od zdecydowanej większości z nich, pech jednak chciał, że przez to, iż niezbyt rozumiałam się z nauczycielką plastyki, nie miałam nigdy szans na swój kawałek ściany chwały. Na szczęście zawsze miałam tak bardzo wyrąbane na szkołę, że nie przejmowałam się tym na tyle, by spędzało mi to sen z powiek. I tak rysowania nie traktowałam tak poważnie, jak pisania. Było dla mnie metodą odprężenia, a nie czymś, z czym wiązałam swoją przyszłość. Tak, sprawiało mi wielką przyjemność używanie profesjonalnych markerów i kredek, cieszyłam się jak małe dziecko, gdy gotowe twory pokrywały się z moimi wyobrażeniami o nich, ale nie czułam presji rozpowszechniania ich na każdym kroku. Na pisaniu bardzo mi zależało, na tym jakoś nie do końca. Szkoda tylko, że polonistkę też miałam tak zainteresowaną swoimi uczniami, że nie miałam szans na to, by ktokolwiek odkrył we mnie talent. Coś tam czytała, pogratulowała mi wygranych w konkursach, pochwaliła się tym przed kilkoma osobami, ale temat umarł śmiercią naturalną.

Tak się zamyśliłam, że mało brakło, a dostałabym zawału, gdy dosiadła się do mnie Magda.

Cześć, Leah – powiedziała od razu, uśmiechając się szeroko. Zawsze miałam problem z odgadnięciem, czy te jej emocje aby na pewno były szczere – miała w sobie coś takiego, że ciężko mi było ją rozgryźć, choć znałyśmy się dość długo, bo od podstawówki – więc uśmiechnęłam się po prostu w odpowiedzi i przywitałam, na razie zachowując ostrożność.

Zastanawiałam się, czy nie robisz może czegoś w piątek po południu? – kontynuowała dziewczyna, nie bawiąc się w dłuższe wstępy.

Raczej nie. A co? – Ostrożność podwoiłam, albo i nawet potroiłam. Cholera, no bo coś tu jest nie tak. Dlaczego jedna z najpopularniejszych dziewczyn w klasie, a nawet i szkole tak nagle postanowiła do mnie zagadać i zainteresować się moim życiem pozaszkolnym? Na to, że chciała brać ode mnie korepetycje, jakoś nie liczyłam. Nawet ona uczyła się o wiele lepiej ode mnie.

Organizuję imprezę na zakończenie gimnazjum. Wpadniesz?

Okej, tego to już w ogóle się nie spodziewałam. Na chwilę zamarłam z idiotycznie otwartymi ustami, nie wiedząc, jak zareagować.

No bo, szanowni państwo, kolejny raz mamy tutaj przykład sytuacji, która nie powinna zaistnieć. Najpopularniejsza – i prawdopodobnie najbogatsza – laska w okolicy zaprosiła mnie na swoją gigantyczną imprezę. Tak, może i zapraszała wszystkich jak leci, skoro to z okazji końca szkoły, ale proszę was – kto by tam chciał przy podobnej okazji wrabiać się w moje towarzystwo?

Leah do szczególnie lubianych ludzi w szkole nie należy. Leah jest po prostu jakaś dziwna – nie interesuje się chłopakami, za którymi szaleją pozostałe dziewczyny, ma jakieś nienormalne hobby, którego prawdopodobnie należałoby się w ogóle bać, bo takie wariactwo to już zaraźliwe może być, Leah słucha niemodnej muzyki i ma gdzieś, gdy ktoś próbuje wciągać ją w szkolne udowadnianie, kto tu rządzi. Leah jest zawsze z boku i przeważnie zachowuje się tak, jakby gardziła tym, co dla całej reszty jest zupełnie normalne. Kto by tam chciał na swojej zabawie jakąś dziwną, wymalowaną jak Barbie złośliwą laskę, która jeśli się do czegokolwiek nadaje, to jest tym wyżeranie przekąsek?

A tu proszę. Ciekawe.

Wiesz, to będzie taka wielka zabawa, cały nasz rocznik jest zaproszony – kontynuowała dziewczyna z podekscytowaniem, nie zwracając uwagi na to, że nagle zaczęłam się krzywić, próbując powstrzymać śmiech.

Tak, Leah nie nadaje się na imprezy. Leah nie lubi głośnej muzyki, która zdaje się składać jedynie z bitu i odgłosów do złudzenia przypominających te wydawane przez zabawki dla przedszkolaków. Leah nie lubi flirtować z niedojrzałymi chłopczykami z zaczesami, Leah gardzi popularną modą i upijaniem się, Leah nie umie nawet tańczyć.

Tylko że mała, złośliwa Leah za nic nie przepuściłaby takiej okazji do zrobienia sobie ze wszystkich jaj...

No pewne, że wpadnę! – zapowiedziałam z nieco przesadnym entuzjazmem. – Brzmi świetnie!

To super! – Magda uściskała mnie jak najlepszą przyjaciółkę. – O osiemnastej zaczynamy, możesz przyjść chwilę wcześniej, jeśli chcesz pomóc mi w organizacji, ale nie musisz. Wiesz, gdzie mieszkam.

Oj, wiem. Domów tego typu się łatwo nie zapomina. Całe miasto przecież się z niego śmieje, tak ocieka bogactwem i tak nie pasuje do wszystkiego wokół... Rany, impreza w czymś takim na pewno będzie przypominać domówkę z tych wyjątkowo debilnych amerykańskich seriali, gdzie ludzie szwendają się po wszystkim wokół, rozwalają wszystko wokół i obściskują się na wszystkim wokół. To po prostu doskonałe miejsce do nakarmienia złośliwszej części mojego Ja.

Resztę przerwy spędziłam zacierając z uciechy ręce i starając się nie śmiać zbyt ostentacyjnie, by znajomi z klasy nie uznali mnie za jeszcze większą wariatkę, niż mieli mnie do tej pory. Nawet jakoś przestałam się przejmować, że czekała mnie matematyka...

A, kurde, powinnam.

Nadchodząca godzina niestety całkowicie zmieniła moje optymistyczne nastawienie do rzeczywistości, gdy nauczycielka (po cholernych trzech latach) uświadomiła sobie, jak wielkie mam zaległości, i wręczyła mi kilka arkuszy zadanek do rozwiązania, resztę klasy usadowiwszy przed telewizorem i jakimś niezbyt ambitnym filmem. Wystarczyło to głupie czterdzieści pięć minut, bym ponownie z tryskającej radością Lei zamieniła się w Leę wredną, kolczastą i obwiniającą otoczenie o całe swoje dojmujące nieszczęście. Gdy zadzwonił dzwonek na przerwę, nie miałam nawet siły, by się z tego ucieszyć, wzięłam więc tylko swoje rzeczy i powłócząc nogami, skierowałam się do szkolnego „salonu”, w nadziei na to, że znajdę wolne miejsce na ławce, z którego mogłabym powyglądać przez panoramiczne okno na nie tak odległą wolność i pocierpieć, że jest dla mnie tak nieosiągalna. Tam też właśnie trafiłam na swoją niewydarzoną sforę.

Nie miałam najmniejszej ochoty z nimi rozmawiać, a już zwłaszcza akurat teraz urządzać Quillsowi umoralniającej gadki, ale pech chciał, że zauważyli mnie zanim uznałam, że najlepszym wyjściem jest odwrócić się na pięcie i udawać, że nigdy mnie tu nie było. Seth zamachał przyzywająco, wszyscy odwrócili się w moją stronę z uśmiechami na twarzach, więc jęknęłam tylko boleśnie i zajęłam jedyne możliwe wolne miejsce. Jak na złość, znajdowało się akurat obok Jareda.

Coś ty taka skwaszona? – Embry poklepał mnie po plecach tak mocno, że mało się nie zakrztusiłam. – Wyglądasz jakby cię z trumny wyciągnęli.

Powinnam uważać to za komplement? – Zgrzytnęłam tylko zębami i zaklęłam, gdy skaleczyłam się drutem od aparatu ortodontycznego. Kilka dni temu, gdy znowu nie przejmując się wskazówkami lekarza obżerałam się sucharkami, zechciał mi wyskoczyć z ostatniego zamka.

O tak, dobrze zrozumieliście. Jestem wilkołakiem, który nosi stały aparat ortodontyczny. Nie, pojęcia bladego nie mam, co się z nim dzieje, gdy przemieniam się w wilka. Pewnie to samo, co z ubraniami.

Żeby nieco opanować rodzącego się powoli pierdolca, wbiłam wzrok w pobliską paprotkę w tandetnej doniczce z białego plastiku. Podobno zielony uspokaja...

Serio, co ci jest? Entuzjazm tryska z ciebie na kilometr – mruknął Sam, kucając przede mną, zupełnie jakby naprawdę się przejmował. Być może martwił się przez naszą wczorajszą rozmowę, która wciąż ciążyła mi jak kamień u szyi.

Matematyka mi jest – odpowiedziałam zdawkowo i machnęłam lekceważąco ręką na znak, że nie mam ochoty ciągnąć tematu. – Ty mi lepiej powiedz, co w związku z wczorajszym.

Rudzielec skrzywił się, jakby ugryzł coś kwaśnego, i obejrzał niezbyt dyskretnie na Quillsa. Albinos akurat był wyjątkowo czujny, bo niemal w tym samym momencie spojrzał mu prosto w oczy i przekrzywił głowę, jak nasłuchujący wilk.

Co się wczoraj stało? – spytał mało sympatycznie, zaraz przenosząc wzrok na Embry'ego.

Chłopaki wyglądali na tak zagubionych, że postanowiłam wybawić ich z tej opresji. I tak czułam się już tak kijowo, że niewiele miałam do stracenia.

Chodzi o to, że mamy pewne zastrzeżenia co do tego, jak się zachowujesz w obliczu ostatnich wydarzeń – palnęłam zdecydowanym tonem, nie owijając w bawełnę. To nie była pora na zabawę w zgadywanki i półsłówka. – Przemieniłam się, bo chciałam iść na patrol do tego opuszczonego bloku, który będą rozbierać. I mam drobne pytanko. Dlaczego na warcie zastałam tylko Sama i Embry'ego? Powinno ich być przynajmniej czterech, zwłaszcza w takiej sytuacji.

Było tak, bo reszta... – Alfa urwał na moment, westchnął z frustracją i wykonał jakiś dziwny nerwowy gest, jakby chciał rozłożyć bezsilnie ręce, ale rozmyślił się w ostatniej chwili. – Cholera, to bardzo skomplikowane. Planowałem zebranie na dzisiejszy wieczór, na którym wszystko bym wam wyjaśnił.

Ciekaw jestem, co tu jest takiego do wyjaśniania – prychnął Sam. – Co niby robiłeś, że postanowiłeś olać sprawę? Quills, coś na nas poluje, po mieście prawdopodobnie szwendają się demony, a za tym wszystkim możliwe, że stoi jakiś wyvern, pochrzaniony nieco bardziej niż pozostałe. Co może być od tego ważniejsze?

Stary, ja wiem, że możesz potrzebować trochę czasu, te problemy nie są takie małe, a wszystko jest znowu na twojej głowie – wtrącił się Embry – ale zrozum, że jako Alfa nie możesz...

Dajcie mu spokój – wszedł mu w słowo Jared, na co wszyscy obejrzeli się w jego stronę. – Opowiemy wam wszystko na zebraniu. Jadę ze starszymi na spotkanie rodzinne, będę w mieście dopiero koło północy, ale mam nadzieję, że zdołamy dzisiaj spotkać się w komplecie i wszystko obgadać.

Teraz to już w ogóle będzie mnie męczyć, co wyście robili – burknęłam mało sympatycznie.

Miałam wrażenie, że cała reszta miała podobne odczucia, lecz skończyło się tylko na kilku podejrzliwych spojrzeniach. Nie mogłam zrozumieć, jak to możliwe, że poddali się tak łatwo, podczas gdy mnie aż skręcało, by dowiedzieć się czegoś natychmiast.

Cierpliwości. – Jared nachylił się w moją stronę, objął mnie ramieniem i przysunął mocniej do siebie.

Zerwałam się jak oparzona, niemal zrzucając go z ławki.

Strefa osobista! – ryknęłam na niego, zanim zdołałam ugryźć się w język. – Prosiłam cię przecież! – Wściekła jak sto nieszczęść, wzięłam swoją torebkę i odmaszerowałam z godnością. Jeszcze zanim wyszłam z „salonu”, zrobiło mi się głupio, że tak go potraktowałam, ale nie odwróciłam się. Już od jakiegoś czasu coraz mocniej utwierdzałam się w przekonaniu, że w jego przypadku zadziała jedynie mocna terapia szokowa. To zbyt dobry chłopak, żeby marnował czas na kogoś takiego jak ja.

Na kogoś, kto prawdopodobnie czuł coś do własnego brata...

Potrząsnęłam stanowczo głową i szybkim krokiem ruszyłam pod klasę, gdzie miałam następną lekcję.

Dzień minął mi w możliwy do przewidzenia sposób. Zebrałam kilka ochrzanów z powodu braku podręczników i zeszytów przedmiotowych, lecz zachwycona zupełnym brakiem zazwyczaj naprawdę silnego bólu kręgosłupa, jedynie utwierdziłam się w przekonaniu, że zdecydowanie częściej muszę praktykować metodę z jednym zeszytem do wszystkiego. Na przerwach skupiałam się na czytaniu jakiegoś niezbyt dobrego bloga na telefonie, starając się ignorować wszystkich wokół i odganiać tysiące myśli odnośnie tego, czego mogłabym się dowiedzieć na wilczym spotkaniu wieczorem. Coś musiało być na rzeczy, skoro nie chcieli nam powiedzieć tego od razu, ale co? Wiedziałam, że snucie scenariuszy teraz, gdy nie miałam żadnego punktu zaczepienia, nie przyniesie mi nic oprócz nerwicy, ale jakoś słabo mi szło opędzanie się od problemów. Nie wiedziałam, jak ja mam wytrzymać w tej niepewności do cholernej północy.

Gdy już skończyłam lekcje i mogłam z ulgą skierować się do rozkosznie pustego mieszkania, czekała na mnie pod szkołą pewna niespodzianka w postaci całkiem wyrośniętego dresika z równoległej klasy, który ubzdurał sobie, że przyjemnie będzie, jeśli mnie odprowadzi. Wnioskując po morderczych spojrzeniach, jakie posłały mi niemal wszystkie zgromadzone wokół dziewczyny, rozpoznałam, że gościu musi być w szkolnych kręgach kimś ważnym, miałam jednak wrażenie, że widzę go pierwszy raz w życiu. W sumie to oni wszyscy są do siebie tak nieznośnie podobni...

Poważnie przez chwilę zastanowiłam się, czy by nie zadzwonić do mamy z pytaniem, czy nie jestem przypadkiem potrzebna w domu, do którego z przyjemnością udałabym się za pomocą najdroższej możliwej taksówki w mieście, ale odpuściłam sobie. Jeszcze uzna, że tym samym przyznaję się do porażki w kwestii swojej samodzielności. Już chyba lepiej przemęczyć się te dwadzieścia minut z jakimś niezbyt elokwentnym pseudo-sportowcem, niż tak po prostu zejść z placu boju. Poza tym, skoro w taki sposób mogłam bardziej dopiec okolicznym plastikom...

No cóż. Już za pierwszymi światłami zmieniłam zdanie. Gościu przynudzał jak matematyczka po melisie. Albo ja jestem jakoś wybitnie inteligentna, albo on był w znacznym stopniu upośledzony, bo przepaść intelektualna między nami była niezmierzona jak ocean i głęboka jak znajdujący się na jego dnie Rów Mariański.

Bo wiesz, ja mu wtedy, że jest debil, a on tylko miał z tego bekę! – Z oburzeniem zakończył wzruszającą historię o tym, jak to ziomek odbił mu laskę.

Jeśli ten ziomek był choć odrobinę bardziej rozgarnięty od niego, to jakoś się dziewczynie nie dziwiłam, że do niego zwiała w podskokach.

A to niewdzięczni – powiedziałam na głos, z utęsknieniem patrząc w kierunku widocznych już na horyzoncie bloków mojego osiedla.

Że co? – Spojrzał na mnie wzrokiem naćpanego cielaka. Nawet nie wiedziałam, że tak się da.

E, nieważne. Wredna ta dziewczyna. I kumpel też – odparłam szybko. – Nie zaprzątaj sobie nimi głowy.

Na widok jego miny przestraszyłam się, że tym „nie zaprzątaj sobie głowy” ostatecznie przegięłam, ale na szczęście zmienił temat.

Jakiej muzy słuchasz?

Czy ja wyglądam jakoś muzycznie, że wszystkie dresy mnie o to pytają?

Lubię hard rock i stary metal. Najbardziej Black Sabbath.

Nie znam.

Potknęłam się o wystającą płytkę chodnikową, choć byłam pewna, że jak rano tędy szłam, leżała jeszcze normalnie. Otrzepałam się po desperackiej próbie uratowania się z możliwego zarycia twarzą w beton, poprawiłam torebkę, która spadła mi z ramienia, gdy zaczęłam wymachiwać rękami dla zachowania równowagi, i spojrzałam na rozmówcę z niedowierzaniem. Nosz kurna, jak można nie znać Black Sabbath? Chyba wszyscy przynajmniej nazwę słyszeli, no! Jak, ja się pytam?!

Zostało nam tylko przejście przez szeroką dwupasmówkę obok mojego osiedla i już prawie byłam w domu. Koleś na szczęście zatrzymał się już przed pierwszym blokiem, powiedział coś w rodzaju „no siema, nara”, pocałował mnie w policzek i zniknął w jednej z klatek schodowych, chyba nie zauważywszy tego, że mało brakowało, by musiał zbierać swoje ślicznie białe ząbki z chodnika.

Gdy drzwi wreszcie się za nim zamknęły, odetchnęłam głęboko ciężkim, pachnącym deszczem powietrzem i uniosłam na chwilę głowę w kierunku nieba, próbując się uspokoić. Popatrzyłam po niezbyt dokładnie pospawanych żelbetowych płytach elewacji bloku, dłuższą chwilę przyglądałam się widocznej nad nim burzowej chmurze niemal granatowego koloru. Było ciepło, nawet bardzo; na niebie dostrzegłam pierwszą błyskawicę, głęboki pomruk wstrząsnął ziemią. Nie czułam, by w tej burzy miało być coś wyjątkowego, uśmiechnęłam się więc pod nosem i poczekałam, aż pierwsze krople przyjemnie letniego deszczu zarysowały idealnie okrągłe plamy na rękawach mojego płaszcza. Spokojnie ruszyłam w swoją stronę, nie bojąc się ulewy. Kocham ciepłe, letnie deszcze. Już wiele razy musiałam tłumaczyć się przed sąsiadami, gdy nakrywali mnie, jak podczas najgorszych oberwań chmury wychodziłam na zewnątrz i spacerowałam w kółko, przemakając do suchej nitki, a potem cieszyłam się z tego jak małe dziecko.

Zanim doszłam do swojego bloku, spokojnie można by było mnie wyżymać. Wspięłam się na trzecie piętro, przekręciłam klucz w zamku nieco tandetnych drzwi, rzuciłam torebkę do pokoju, a trencz rozwiesiłam na wieszaku tak, by zdążył chociaż trochę przeschnąć do wieczora. W kuchennej szafce wygrzebałam puszkę ze szprotkami w oleju, z lodówki wzięłam kabanosy i kostkę żółtego sera. Usiadłam na leżaku na balkonie, chłonąc dziwną ciszę. Wyglądało na to, że wszyscy ludzie schowali się przed pogodą, bo na ulicy nie było zupełnie nikogo.

Przez chwilę pomyślałam, by ostatnią szprotkę wrzucić na balkon sąsiadów z czwartego piętra, obawiałam się jednak, że musiałabym do tego zdjąć siatkę, którą założyłam z rodzicami, by Kotu nie przyszło do głowy popełnić samobójstwo. Szkoda, chciałabym zobaczyć ich miny, gdyby przyszli tu pewnego dnia i znaleźli rybę przyklejoną do okna... Wyobraziłam sobie, jak wychylam się delikatnie przez barierkę, biorę jednego trupka w palce i rzucam tak, by lotem parabolicznym skierował się na piętro wyżej. Parsknęłam śmiechem, aż echo poszło, i w razie czego schowałam się we wnętrzu mieszkania, by mnie więcej nie kusiło.

Do wieczora nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Nosiło mnie – chodziłam z kąta w kąt, przestawiałam przedmioty i na siłę szukałam sobie bardziej angażujących zajęć, bylebym tylko nie musiała choć na chwilę usiąść i zmierzyć się ze swoimi myślami. Martwiło mnie to, co mogło wydarzyć się na nocnym spotkaniu – bałam się trochę tego, co kombinowali Quills i Jared, ale też łapała mnie panika na myśl, że Alfa dowie się o naszej wczorajszej rozmowie z Ladonem i tym, do jakich doszłam wniosków odnośnie ich dwójki. Kompletnie nie wiedziałam, jak na to zareaguje. Mogłam jedynie mieć nadzieję, że nie będzie tragedii, ale siedzący we mnie czarnowidz z krwi i kości nieśmiało podsuwał, bym jednak w razie czego się na nią przygotowała.

Jakoś późnym wieczorem ostatecznie doszłam do wniosku, że po prostu mnie rozniesie, jeśli czegoś ze sobą nie zrobię. Niecierpliwość, wymieszana dodatkowo z czymś w rodzaju wyjątkowo upierdliwego Zewu, nie dawała mi spokojnie oddychać, a co tu dopiero mówić o jakimkolwiek odpoczynku. Mieszkanie lśniło już czystością rodem z „Perfekcyjnej pani domu”, a mi poważnie zaczynał doskwierać brak zajęcia, ubrałam się więc i wybyłam na dwór. Do wilczego spotkania pozostało całkiem sporo czasu, istniało jednak ryzyko, że wyjdę z siebie, jeśli spędzę go zamknięta w czterech ścianach.

Jak zwykle w nocy, zewnętrzny świat pachniał zupełnie inaczej w dzień. Nigdy nie wiedziałam, od czego to zależało, że chłodne wieczorne powietrze okazywało się aromatyczniejsze od tego nagrzanego promieniami świecącego słońca, ale różnica zawsze była dla mnie tak istotna, że wiele godzin mogłam spędzać choćby w otwartym oknie, rozkoszując się bogatą wonią płynącą z dworu. Teraz też na moment przymknęłam oczy, zamierając pod klatką schodową, i wciągnęłam najpierw pełne płuca zapachu, zanim ruszyłam się z miejsca.

Zapach wiatru był intensywny, kuszący, obiecujący coś, z czego nie zdawałam sobie do końca sprawy, o czym wiedziałam jednak, że jest mi niezbędne do życia. To coś było wspaniałe i kręciło delikatnie w nosie, pobudzając ciało do wyostrzenia wszystkich zmysłów, by móc odbierać je w szerszym spektrum. Nigdy nie czułam tego w dzień, a otulone srebrzystym blaskiem księżyca i migotaniem drobnych gwiazd stawało się niemożliwe do przegapienia. Cholera, nie zrozumiecie tego, jeśli nie przemieniacie się w wielkiego wilka niemal każdej nocy...

To już była prawie synestezja. Zapach był odrobinę obły, nieco wypukły na krawędziach, granatowo-srebrny, jak nocne niebo nad ciemnym lasem. Wszystkie pozostałe wonie na jego tle przybierały postać lekko opalizującej mgiełki o różnych odcieniach szarości, nigdy na tyle gęstej, by były w stanie go przesłonić.

Ruszyłam popękanym chodnikiem pod klatkami schodowymi, mrużąc oczy na delikatnym wietrze. Nie przemieniałam się w wilka – jeszcze nie. Odbieranie tego ludzkimi zmysłami też miało swój urok. Przecięłam kwadratowy trawnik w szczycie bloku, zatrzymałam się na moment, wahając nad tym, gdzie tak właściwie miałam iść. Zawróciłam i zagłębiłam się w głębszy mrok pomiędzy drzewami rosnącymi od strony balkonów. Chwilę chodziłam między nimi, spoglądając w ciemne okna górującego nade mną budynku. Tylko w jednym z nich paliło się światło – w moim pokoju. Jak zwykle wykazałam się kompletnym olewactwem w kwestii czegoś tak prozaicznego jak rachunki za prąd i zostawiłam włączone. W kuchni pewnie też, jak znam życie.

Kopnęłam jakiś kamień, o który potknęłam się boleśnie. Zebrałam kilka leżących w trawie spinaczy do bielizny, by po kilku krokach z powrotem je wyrzucić. Przypomniało mi się, gdy jako bodajże dziewięcioletni gówniak obmyśliłam biznes polegający na tym, że będę je zbierać i sprzedawać na pobliskim targu. Obawiam się, że uzyskanych funduszy mogłoby nie starczyć na wszystkie konieczne opłaty, ale cóż. Dzieckiem byłam. Uważam dzieci za dość głupi i naprawdę bezsensowny element życia, więc sama nie mogłam się w tamtym okresie zbytnio wyłamywać ze schematu, nie?

Obeszłam lepiej znaną część osiedla – tę, którą uważałam za swoją. Pozwalając myślom płynąć we własnym tempie, snułam się wąskimi chodnikami, nie rozglądając zbytnio wokół. Zrobiłam kółko wokół każdej latarni świecącej na pomarańczowo i ósemkę przy tych z sinym światłem. Niemal zabiłam jakąś tłustą paniusię z yorkiem w sweterku, gdy wlazłam w nią z impetem, nie przewidziawszy, że chodnikiem może iść ktoś oprócz mnie. W spożywczym obitym białą blachą falistą, który okazał się całodobowy, choć w życiu bym go o to nie posądzała, kupiłam sobie największą tabliczkę czekolady i jakiś dziwny napój o intensywnie zielonym kolorze, który to podobno miał być o smaku kaktusa, a soku z kaktusa miał w składzie aż dwa procent. Przysiadłam na niewygodnej ławeczce koło trzepaka pod balkonami lekko odrapanego punktowca, z pewnym rozrzewnieniem przypominając sobie, jak niegdyś bunkrowałam się tu z przyjaciółką z czasów dzieciństwa.

Tak sobie siedziałam, majtałam nogami, odganiałam się od komarów i myślałam o wszystkim i o niczym, gdy nagle usłyszałam trzask otwieranych przesadnie zamaszyście drzwi balkonowych. Odruchowo spojrzałam w tamtą stronę, dzięki czemu ujrzałam zgarbioną staruszkę na parterze na chwilę przed tym, jak ciepnęła w moją stronę kapciem. Zrobiłam desperacki unik, prawie spierdzieliłam się z ławki i zawołałam odruchowo, gdy już się upewniłam, że przeżyłam:

Em... Dobry wieczór! – Boże, tak się przestraszyłam, że mało brakło, a jeszcze bym jej zaproponowała łyka tego toksycznego napoju...

Dobry wieczór?! – wydarła się tak, że chyba obudziła wszystkich w bloku. – Ja ci dam dobry wieczór! Co ty tu robisz, co?!

No... – Rozejrzałam się niepewnie, jakbym miała nadzieję znaleźć podpowiedź w gałęziach okalającego trzepak żywopłotu. – Siedzę i myślę – odpowiedziałam wreszcie zgodnie z prawdą.

Ale ty wiesz, że tutaj są place zabaw?

Zamotałam się na moment. Serio nie wiedziałam, do czego babcia dąży.

No wiem – wydukałam tonem, który jasno wskazywał, że niekoniecznie byłam tego taka pewna.

Więc dlaczego nie siedzisz na placu zabaw, tylko zakłócasz spokój uczciwym ludziom?! Zaraz wezwę straż miejską, to zobaczysz!

Nie jestem dzieckiem, a tutaj jest ławka – odpowiedziałam skrótowo. Kurde, czy ja jakoś wybitnie tym papierem od czekolady szeleściłam? Starałam się przecież nawet przeżuwać cicho, żeby nikomu nie przeszkadzać. Nie było szans, żeby mnie wyczaiła, gdyby nie monitorowała akurat okolicy przez okno...

Mam powtórzyć?! – wydarła się, groźnie nachylając nad balustradą, całą swoją postawą krzycząc: „oj, czekaj, jak ja zaraz tam do ciebie zejdę, to mnie popamiętasz!”. – Dzwonię na straż miejską!

Wzruszyłam ramionami, pożegnałam się grzecznie, życzyłam dobrej nocy i odeszłam w spokoju. Na odchodnym wyrzuciłam jeszcze resztki po swojej „kolacji” do kosza tak ostentacyjnie, jak to było tylko możliwe, i ulotniłam się czym prędzej. Lepiej zejść z placu boju, bo jeszcze by mi zaproponowała obieranie kartofli na kupie węgla w piwnicy w ramach pokuty.

Gdzieś nie tak znowu daleko rozległo się wilcze wycie. Wzdrygnęłam się z początku, bo zupełnie nie spodziewałam się usłyszeć go w tej okolicy – wilk musiał znajdować się za pobliskim syfnym bloczkiem, którego zwykle starałam się unikać jak ognia, bo nasłuchałam się o nim wystarczająco wielu historii, by wyrobić sobie w głowie obraz typowej studenckiej meliny. Twór, choć ogólnie wyglądał normalnie, był przedzielony na pół – z jednej strony, tej, po której się znajdowałam, mieściły się normalne mieszkania, zaś od drugiej akademik. A przynajmniej tak to wyglądało i tak na to wszyscy mówili, bo jakoś wątpiłam, by w naszym mieście znajdowała się jakakolwiek uczelnia i ja bym o tym nie wiedziała.

No ale dobra. Usłyszałam wycie, wzdrygnęłam się i zawahałam na parę sekund, usiłując wybadać, czy aby na pewno go sobie nie wyobraziłam. Brzmiało nieco ponaglająco, lecz nie wyczułam w nim niepokoju ani strachu, przemieniłam się więc w wilka i ruszyłam w stronę wołającego naprawdę powoli.

Jakoś tak gdy tylko przypomniałam sobie o czekających mnie obowiązkach, świat postanowił gwałtownie zbrzydnąć. Zrobiło mi się zimno, lekko kropiący letni deszczyk zamienił w lodowatą mżawkę, a wszystko wydało tak bardzo do kitu, że aż nie było gdzie oka podziać.

Cóż za optymistyczne nastawienie do życia! – przywitał mnie uprzejmie jak zwykle mój ulubiony Beta. – Któż by pomyślał, że kryje się za nim moja ulubiona depresyjna koleżanka!

Embry, przyjacielu kochany, jeszcze słowo, a dostaniesz takiego kopa, że będziesz miał z tyłka obrożę – obiecałam, znudzonym truchtem przedzierając się przez krzaki w szczycie „akademika”.

No, co tak ostro, siostro? – zachichotał debilnie Collin. – Dopiero słońce zaszło, jeszcze się wszyscy w kręgu nie zebraliśmy, a ty już z życzeniami śmierci? Czym takim ci zawiniliśmy?

Nie wy, tylko okres – burknęłam. Na szczęście podziałało doskonale – dziewięciu facetów uciekło od babskiego tematu jak od ognia i przestało dopytywać. – Co wy tu tak właściwie robicie?

Na dworcu już nie jest szczególnie bezpiecznie. Skończyli ten cholerny remont, wszędzie się ludzie kręcą, więcej pociągów się zatrzymuje. Nawet o tej godzinie ciężko by było się przemienić – wyjaśnił Sam.

Więc zrobiliście to pod oknami bloków? – Uniosłabym sarkastycznie jedną brew, ale oczywiście nadal nie umiałam.

Zatrzymałam się na środku najszerszej uliczki na osiedlu, wyraźnie oddzielającej od niego część bloków o nieco innej konstrukcji. Stojące w karnym rządku bloczki z rodzaju tych, jakimi kiedyś pobito rekord oddanych w ciągu roku mieszkań, od razu się wyróżniają jakąś zauważalną delikatnością (tandetnością?) konstrukcji, liczniejszymi klatkami schodowymi i maleńkimi balkonikami, na których niemożliwością było zmieścić leżak. Czasem lubiłam między nimi chodzić – wąskie chodniczki były o tyle fascynujące dla tej wielbiącej brzydotę części mojej duszy, że jeszcze w czasach głębokiego PRL-u postawiono przy nich w równych odległościach śliczne blaszane latarnie o kloszach w kształcie nakrytej talerzem szklanki, wydzielające tak syfne sine światło, że właściwie nic w nim nie było widać. Nic, oprócz gromadzących się wewnątrz klosza martwych owadów, oczywiście.

Oj tam, przemieniliśmy się tutaj – co za problem? I tak wszyscy śpią – zbagatelizował niezwykle inteligentnie Paul.

O, to ciekawe, bo pewna jestem, że widzę kilka zapalonych świateł – zauważyłam słodkim głosem. Wreszcie ich dostrzegłam pomiędzy dwoma blokami i ruszyłam w ich stronę.

Czepiasz się – skwitował Seth. – Przecież jesteśmy grzeczni.

Grzeczni? Czy on powiedział, że są grzeczni? Gdy przybiegłam wreszcie na miejsce, stanęłam jak wryta z szeroko otwartym pyskiem. Jeśli to była definicja grzeczności w ich mniemaniu...

Cała zgraja była radosna jak naćpane skowronki. Taplali się w zalegających na pokrzywionym chodniku kałużach, znęcali nad rosnącym przy nim żywopłotem, cochając o równo przycięte gałęzie, latali w tę i z powrotem i turlali między sobą... plastikowy kubeczek po jogurcie. O ile dobrze zrozumiałam przeplatane idiotycznymi dowcipami myśli, próbowali grać nim w piłkę nożną. Jako bramki używali przewróconego kosza na śmieci.

Czy ja mogę wiedzieć, co wy, do cholery, robicie?! – zaskamlałam na ich widok, gdy już upewniłam się, że nie mam halucynacji.

Udowadniamy, że w przeciwieństwie co do niektórych jesteśmy wyluzowani i umiemy się dobrze bawić – objaśnił Collin, podbiegając i trącając mnie po przyjacielsku nosem za uchem.

Normalnie uznałabym to za zwykłe przywitanie, lecz teraz zapragnęłam urąbać mu łeb aż do ogona.

To żeś mi pojechał... – Wyszczerzyłam ostre zębiska i zawarczałam z głębi gardła. – Jestem pewna, że zaraz przestanie wam być tak wesoło.

A ty co taka złowieszcza? – Brady skrzywił się z niesmakiem. – Myślałem, że to Quills zawsze psuje nam zabawę.

Wypraszam sobie! – Albinos kłapnął na niego zębami, co nie wyszło szczególnie groźnie, jako że akurat był zajęty wyciąganiem prowizorycznej piłki z nie-do-końca-bramki. – Umiem się doskonale bawić, tylko wy jesteście tak drętwi, że tego nie widzicie!

Kurna, jak to możliwe, że nie jesteście spokrewnieni? – Jacob spojrzał najpierw na niego, później na mnie. – Nawet teksty sobie podbieracie.

Właśnie, Quills, co to za podbieranie moich tekstów? – Przechyliłam pytająco łeb i udałam, że niecierpliwie tupię, czekając na wyjaśnienia.

No dobra, dobra, grzecznie proszę o uwagę – zdenerwował się w końcu Sam. – Coś mi się zdaje, że mieliśmy bardzo ważny temat do obgadania.

Właśnie. – Embry spoważniał w jednej chwili i wytrącił łapą kubeczek spod łapy Alfy. – Skup się, przyjacielu kochany, bo właśnie zamierzamy zgotować ci opierdol.

Już mówiłem, że miałem powody, by wysyłać tak mały patrol wczoraj w nocy – warknął Alfa, unosząc nieco wargi. Sierść na karku i grzbiecie uniosła mu się delikatnie, przez co wyglądał jak chińska zabawka, sklejona z dwóch plastikowych połówek. – Wziąłem Jareda na spotkanie ze starą sforą. Wybraliśmy się do krateru w ludzkich ciałach – starsi mieli trochę sprzętu, chcieli sprawdzić, jak jest głęboki i...

Ja wiem, że krater jest ważny – przerwałam mu ze zniecierpliwieniem – ale to nie jest powód, dla którego możesz wystawiać tak małe warty! Gdzie niby w tym czasie była reszta stada? Czy ty pamiętasz, co się dzieje w mieście? Nie możemy sobie na coś takiego pozwolić. Możliwe, że to coś, co morduje wilkołaki i wywołuje magiczne burze, chodzi sobie naszymi ulicami!

I możliwe, że wyszło z krateru, który należało wreszcie zbadać – obronił się, lecz wyczułam, że nie był tak pewny swego, gdy wszystkie wilki naraz wbiły w niego spojrzenia.

A znaleźliście coś w ogóle? – Sam pokręcił łbem z politowaniem. – Chyba już się przekonaliśmy, że nie tutaj powinniśmy szukać.

Chcesz olać krater? – Jacob obejrzał się na niego niepewnie.

Nie olać, tylko chwilowo zaniedbać. Myślę, że doszło już do tego, że najpierw musimy zająć się bardziej palącym problemem. Z kraterem i tak chwilowo nic nie zrobimy.

Być może, ale to nie zwalnia nas z obowiązku znalezienia sposobu, jak go chociażby magicznie dezaktywować – zaprotestował Alfa. – Nie pamiętacie, o czym wam mówiłem? Jeśli zaniedbamy krater, nawet całe miasto może ostatecznie przenieść do Drugiego Świata. Nie możemy skupić się na bliższym problemie kosztem tego dalszego, o wiele większego.

I odwrotnie – syknęłam. – Wiesz chociaż, co dzieje się wokół? Wczoraj zabrali się za rozbiórkę tego opuszczonego bloku naprzeciwko mnie. Podobno pod nim jest przejście do Piekła. Równie dobrze to coś mogło wypełznąć stamtąd, a nie z krateru. Wiesz, co się stanie, jak ludzie to odkryją?

Z tego, co tam widziałaś, wnioskuję, że już to odkryli – zaznaczył Brady. – Nie zrobiliby tam pieprzonych drzwi, gdyby nic nie wiedzieli.

Ktoś na pewno wie. Ale chodzi mi o całą resztę. Jeśli nie wiedzą, jak się z tym obchodzić, wypuszczą nam na miasto stadko bladgorów – przekonywałam, coraz bardziej zła.

Twój braciszek wspominał, że ktoś już to zrobił.

Zaryczałam z frustracji, aż wszyscy podskoczyli.

Ludzie, czy wy słyszycie, co mówicie?! – wydarłam się, ostatecznie tracąc cierpliwość. – Macie w dupie problem i szukacie teraz usprawiedliwienia! Zawaliliście, ale żaden z was nie chce się do tego przyznać! Z tym blokiem trzeba zrobić coś natychmiast, a nie kiedyś tam, przy okazji! Czas nam się kończy!

Reszta już zaczynała się burzyć, lecz w oczach Quillsa widziałam, że coś wreszcie dotarło.

Masz rację – przyznał po chwili milczenia. – Nie możemy czekać. O której pojawia się ekipa od rozbiórki?

Pojęcia nie mam. – Po wilczemu wzruszyłam ramionami. – Raczej nie przed ósmą.

W takim razie wchodzimy tam jutro. Zbiórka o szóstej pod tym blokiem.

Znowu opadła mi szczęka.

O szóstej?! – zaskowyczałam ze zgrozą. – Przecież to już za...

Kto by pomyślał, że tak nalegałaś na jakieś działanie – syknął Paul. – Powinnaś się cieszyć. Jak zwykle coś ci nie pasuje.

Ty mi nie pasujesz. – Zgrzytnęłam zębami. – Quills, bo widzisz, jest jeszcze jedna sprawa...

Choć wszyscy już kręcili się niecierpliwie, wyczekując momentu, by odejść do domów i w spokoju przygotować się do wyprawy, albinos zatrzymał się, gdy usłyszał niepokój w moim głosie.

No? – pogonił, widząc, że wymieniam niepewne spojrzenia z Embry'm i Samem. – Co takiego?

Po pierwsze: na kiego grzyba na spotkanie ze starszymi wziąłeś Jareda, a nie mnie? – Beta zwinnie wciął mi się w słowo, zanim zebrałam myśli do przedstawienia problemu.

Bo potrzebowałem kogoś spokojniejszego i rozsądniejszego – odpowiedział Alfa bez wahania. W mowie telepatycznej naprawdę ciężko się kłamało, nie widział więc sensu w ukrywaniu prawdy. – Tobie nieraz zdarzało się działać zbyt emocjonalnie.

Embry wyglądał tak, jakby ktoś nagle zdzielił go czymś ciężkim po głowie. Cofnął się kilka kroków, szeroko rozwarte brązowe ślepia błysnęły dziwnym niepokojem, gdy dodatkowo poczuł bijącą od Jareda falę ponurej satysfakcji.

Jak to? – jęknął wreszcie. – Przecież to ja jestem Betą. Dlaczego Jared...?

Błagam, nie dokładajcie mi teraz dodatkowych problemów... – Quills, gdyby był człowiekiem, na pewno właśnie ukryłby twarz w dłoniach. – Nie mam teraz czasu tego wszystkiego wyjaśniać. Po prostu Jared jest na takie spotkania bardziej odpowiedni. Jest spokojniejszy, nie reaguje gniewem, gdy starsi próbują nam coś udowodnić.

Twierdzisz, że ja nad sobą nie panuję? – Ołowianoszary wilkołak obnażył kły, lekko pochylając łeb.

Tak. Są sytuacje, gdy naprawdę nad sobą nie panujesz, Embry. Potrzebowałem kogoś, kto nie zacznie rzucać wyzwiskami, gdy któryś z dziadków kolejny raz wpadnie na to, by powiedzieć nam, że gówno się znamy, tylko przełknie to z godnością dla wyższego celu.

Choć argument brzmiał sensownie, zwłaszcza że wszyscy jak jeden mąż uważaliśmy, że Embry zdecydowanie zbyt ostro reaguje na wiele spraw i zbyt łatwo wpada we wściekłość, on sam nie zamierzał tego do siebie dopuścić. Przymknął na chwilę ślepia, potrząsnął nisko opuszczonym łbem, jakby próbował się uspokoić, odgonić negatywne myśli i udowodnić, że mylimy się co do niego... a następnie rzucił się stojącemu nieopodal Jaredowi do gardła.

Brązowo-szara kula kłaków przetoczyła się po chodniku, wpadając w pobliską latarnię. Przeżarty przez korozję słup wykrzywił się mocno, a następnie runął na ziemię z metalicznym zgrzytem, siejąc wokół iskrami z zerwanych przewodów elektrycznych. Wszyscy odskoczyli na bezpieczną odległość; Alfa wyrwał się w stronę walczących i ryknął na nich:

Obaj leżeć!

Oba basiory posłuchały, niemal natychmiast dopadając do ziemi. Choć stulili uszy do czaszek, podkulili ogony i uginali przednie łapy na znak poddaństwa, żaden z nich nie opuścił warg – w zapadłej ciemności błyskały śnieżnobiałe kły i kapiąca z pysków piana.

Słuchajcie no – wycedził Quills, gdy już się upewnił, że pomimo mocno odbiegających od pokojowych min, żaden się nie ruszy bez jego zgody. – Powiem wam tak: owszem, uważam, że obaj jesteście Betami. Podejrzewam, że wszyscy z nas to widzą, i to już od dłuższego czasu. I wiem, że kiedyś będziecie musieli to między sobą wyjaśnić. Ale zakazuję wam robić to akurat teraz, jasne? Nie obchodzi mnie, jak bardzo się nie lubicie i jak mocno chcecie sobie powyrywać kłaki – najpierw wyprawa do sztolni, potem wasza walka o dominację. Czy to jasne?

Nie tylko ich – syknęłam, zanim oba wielkie wilki pokornie pokiwały głowami.

Quills zamarł, a następnie odwrócił się na pięcie w moją stronę.

Że co? – spytał niezbyt inteligentnie.

Szlag, dlaczego ja czasem nie umiałam się po prostu zamknąć?

Wiem, że sytuacja nie jest odpowiednia, ale wczoraj nad tym myśleliśmy i... chyba musisz jednak o tym wiedzieć – zaczęłam naokoło, jak najbardziej odwlekając nieuniknione. – To chyba ważne. Nie wiem, jakim cudem wcześniej się nie zorientowaliśmy, skoro to takie proste, ale...

Mogłabyś się sprężyć? Do rana zostało już naprawdę mało czasu, a nie mamy tak blisko do domu, jak ty – warknął na mnie Paul, lecz Alfa zgromił go spojrzeniem.

Mów dalej – pogonił, nie ruszając się ze swojego miejsca, jakby cały zamienił się w kamień.

Quills, no bo... – Zaczerpnęłam głęboko tchu i postanowiłam wytłumaczyć to tak, jak poprzedniego dnia Samowi i Embry'emu. – Wcześniej myśleliśmy, że jesteś Prawdziwą Alfą, bo ja nie mogę zająć tej pozycji, chociaż jestem Pełnokrwistą. Że zrobiłeś się taki duży i silny i odkryłeś w sobie tę moc dlatego, że to ze mną jest coś nie tak. Niby nigdy w historii tak nie było, ale zawsze zdarzy się wyjątek, nie? Tylko że wczoraj mnie olśniło, że ja nie jestem wyjątkiem. Ja nigdy nie miałam być Alfą. To Ladon miał nim być.

Zapadła całkowita cisza. Wszyscy zmartwieli i spojrzeli po sobie ze strachem czającym się w oczach.

Quills, pełnoprawnym Alfą tego stada jest Ladon – podjął za mnie Sam. – Co zrobimy, jeśli upomni się o swoje dziedzictwo?

Cisza naraz eksplodowała.

Nie może tego zrobić!

To Quills jest naszym przywódcą. Nigdy nie pójdę za jakimś cholernym półdemonem!

Pojawił się znikąd w mieście, omal nas nie wymordował, a teraz będzie jeszcze domagał się władzy nad nami?

Żadne z nas mu się nie podporządkuje!

A czy będziemy mieć wybór? Ma odpowiednią moc, żeby nas do tego zmusić.

Co musimy zrobić? Tutaj w ogóle da się cokolwiek...?

Ladon nie chce być Alfą! – z pewnym trudem przekrzyczałam chaos. – On nawet nie należy do naszej watahy. Nie zamierza obejmować władzy.

Ale czuje, że powinien. – Ktoś wygrzebał z moich myśli wspomnienie, jak półdemon opowiadał o dziwnej potrzebie mieszania się w nasze sprawy, której sam jeszcze wtedy nie rozumiał.

Nie zrobi tego – stwierdziłam z całą pewnością, jaką czułam. – Nie mówię tego, żeby was ostrzec przed tym, że coś kombinuje, tylko dla waszej wiadomości. Dla wiadomości Quillsa. Nie wiem, do czego nam się taka wiedza przyda, po prostu mówię, żeby potem nie było, że nie powiedziałam, okej?

Alfa ponuro skinął łbem. Wilkołaki milczały, trawiąc zasłyszane fakty i starając się uwierzyć w moje zapewnienia.

Myślę, że wszyscy potrzebujemy odpoczynku – westchnął wreszcie biały wilk. – Jutrzejsze spotkanie nadal aktualne. Odpocznijcie, o ile to możliwe.

A co ze szkołą? – zdołał zaprotestować nieśmiało Seth.

Obawiam się, że właśnie zostałeś wkręcony w wagary, kujonku – zaśmiałam się bez wesołości i odeszłam w stronę swojego bloku, smętnie powłócząc łapami.

Uczucie smutku i zrezygnowania, które wszystkich opanowało po rozmowie, towarzyszyło mi do momentu przemiany w człowieka.

Bałam się tej cholernej wyprawy. I to wcale nie dlatego, że wyczuwałam czające się tuż pod ziemią zagrożenie. Bałam się, bo widziałam, że coś w naszej sforze zaczynało się psuć, a było to ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowaliśmy w najbliższych dniach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz