sobota, 25 kwietnia 2020

Rozdział 20

Z początku myślałam, że ten dzień powinnam uznać za jeden z najlepszych w swoim życiu.

Oto, co się wydarzyło: koniec roku szkolnego. Wreszcie mogłam wyjść z tego kolorystycznie upośledzonego budynku w cholerę, trzasnąć zamaszyście drzwiami i odejść z godnością, obiecując, że już nigdy do niego nie wrócę. Wreszcie mogłam odwrócić się na pięcie z obezwładniająco wspaniałym uczuciem, że to był ostatni raz, kiedy patrzyłam w twarze tak nienawidzących mnie nauczycieli i inteligentnych inaczej osób z klasy, których to do tej pory zmuszona byłam nazywać przyjaciółmi.

Wreszcie byłam pewna, że nie spotkam więcej w warunkach szkolnych Gabrysi!

Od samego rana rozpierała mnie idiotyczna euforia. Bo dlaczego by nie? Wybłagałam na kolanach dwóję z matmy, jakimś cudem podciągnęłam średnią do powyżej czterech i choć czerwonego paska nie zebrałam (czujecie to? Ja i czerwony pasek? Możecie sobie w tym miejscu wyobrazić najbardziej spektakularne walnięcie śmiechem, jakie tylko przyjdzie wam na myśl...), okazało się to wystarczające, bym pomimo tego słodkiego „wyżu demograficznego”, jak pogardliwie nazywałam ten cyrk, na skutek którego w liceach wyląduje w tym roku dwa razy więcej osób, udało mi się dostać do szkoły, do której chciałam. Niestety nie było to moje wymarzone technikum kolejowe i klasa o profilu eksploatacji i naprawy taboru kolejowego, bo rodzice kategorycznie obwieścili mi, że nawet nie ma opcji, bym miała wyprowadzać się do Bydgoszczy i mieszkać w internacie, bo w internatach przecież są alkohol i narkotyki. Ja tam uważam, że w rzeczywistości musieli zbytnio obawiać się, że naprawdę zamorduję tam kogoś za nieprzestrzeganie ciszy nocnej, ale nie drążyłam tematu, widząc, że nie zdołam ich nijak przekonać. Tak, gryzło mnie to i podjęłam kilka prób wynegocjowania zmiany nastawienia, ale byli nieugięci. Choć muszę przyznać, że i tak tragicznie źle to nie wyszło, bo jakimś cudownym cudem dostałam się do najlepszej szkoły w mieście. Wybrałam ją nie ze względu na wysoki poziom nauczania, lecz dlatego, że mieści się na starówce, więc przynajmniej będę mogła spędzać wagary w ładnym otoczeniu. Strach tylko pomyśleć, jak tam będzie matma wyglądać...

Łe, ale kij z tym. Przez ponad dwa miesiące nie zamierzam kompletnie nic policzyć inaczej niż za pomocą kalkulatora, choćby miała to być głupia reszta za zakupy lub czas pieczenia mrożonej pizzy. I tak podejrzewam, że w życiu matematyka nie przyda mi się do niczego więcej, jak chyba większości osób na świecie. Nie, naprawdę nie rozumiem, dlaczego ustalający program nauczania nie wpadli jeszcze na to, że da się dożyć późnej starości bez umiejętności wyliczania delty i funkcji kwadratowej i nic złego się z tego powodu nie wydarzy.

W każdym razie odpicowałam się na galowo, żeby na tym ostatnim wspólnym zakręcie zrobić w miarę dobre wrażenie, pożegnałam się z ludźmi z klasy, udając, że mnie też będzie ich brakowało, odebrałam świadectwo i wysłuchałam chyba dwudziestego kazania Quillsa, jakież to nieodpowiedzialne z mojej strony, że postanowiłam wybrać szkołę w drugim końcu miasta, skoro przecież specjalnie parę lat temu zdecydowaliśmy się na tę, bo była łączona z liceum, dzięki czemu wszyscy mogliśmy znajdować się na miejscu. W tym przypadku również udałam, że ubolewam nad tym tak samo, jak on, i uprzejmie powstrzymałam się od wypomnienia mu, że on, Embry i Jared przecież też już na miejscu nie będą, jako że pisali w tym roku maturę i wszyscy zdali. Tak, Embry też. Jak tylko nadarzyła się okazja, po prostu wyszłam ze znienawidzonego budynku zamaszystym krokiem, ledwo powstrzymując się od śpiewania „niech żyje wolność i swoboda”. Czułam się tak wspaniale, wszystko było tak piękne, że właściwie brakowało mi tylko tego, by mogło się odbywać z płonąca budą w tle. Jaka szkoda, że nie miałam granatu, który mogłabym tam za sobą wrzucić...

No, to nic. Wzięłam się stamtąd, obiecałam sobie, że nie będę nawet kręcić się w pobliżu przez kilka najbliższych lat, i spierniczyłam do domu, cała w skowronkach.

To znaczy... Spierniczyłam do swojego mieszkanka w bloku, jako że rodzice z domu niejako mnie wyprowadzili. Nie powiem, odrobinkę mnie zirytowało to, że nie będę mogła przez to leżeć na huśtaweczce w ogródku całymi dniami i wąchać świata, ale z drugiej strony trochę ich rozumiałam. Argument „nie pozwoliłaś tego mieszkania sprzedać, to se teraz w nim siedź” brzmiał niestety dość logicznie. Na szczęście nie dali mi karygodnego wstępu na posesję, mogłam więc jakoś to przełknąć... ale i tak bolało.

Tym razem zaopatrzyłam się znacznie lepiej. Wzięłam chyba wszystkie ciuchy, jakie dało się z czystym sumieniem nosić podczas zapowiadanych upałów, wyżuliłam od rodziców nieco pieniędzy na zbyteczne wydatki (wciąż miałam nadzieję, że jeszcze nie zlikwidowali tej promocji z książkami, bardzo chętnie przytuliłabym kilka nowych) i w razie czego zorganizowałam coś do czytania, gdyby się okazało, że fundusze nie będą wystarczające, by coś z tym zrobić. I tak miałam tyle książek, że chyba spokojnie mogłabym sobie darować kupowanie nowych przez kilka lat, ale ciągle mnie do nich ciągnęło...

Zaopatrzyłam się ponadto w parę fantów, za pomocą których zamierzałam zacząć realizować już dawno rozpoczętą listę czynności pod tytułem: „zrobię to, gdy wyprowadzę się na swoje”. Mianowicie miałam śpiwór, w którym zamierzałam spać na balkonie, kilkanaście koców do budowania bazy na cały pokój, doniczkę, w której zamierzałam otworzyć hodowlę kaktusów, parę płyt ze strzelankami, by sprawdzić, czy lubię grać w gry komputerowe, choć wątpiłam, by w ogóle zechciały ruszyć na moim złomowatym laptopie, i parę innych bzdetów, które jeszcze nie wiedziałam, do czego wykorzystać, ale liczyłam na to, że się przydadzą.

Idąc ze szkoły, wstąpiłam do sklepu po zapas śmieciowego żarcia, na które miałam wybitną ochotę. Zaopatrzyłam się w lody, czipsy i najdroższe czekoladki, jakie mieli, chwilę zastanawiałam się też nad paroma energetykami, ale uznałam w końcu, że raczej nie będą mi potrzebne, skoro czekało mnie spanie do czternastej. Wspięłam się do mieszkania, z ulgą rzuciłam graty do kuchni, niemal zabijając się o Kota po drodze, wypierniczyłam buty gdziekolwiek, byle nie przeszkadzały (co swoją drogą tak mnie ucieszyło, że mało nie zaczęłam się z tego śmiać), złapałam książkę i runęłam z wyskoku na tapczan.

No tak, słowem wyjaśnienia: w dużym pokoju nadal nie miałam kanapy, ponieważ rodzice przetransportowali ją do domku, postanowiłam więc zagonić tatę i Ladona, by na jej miejsce wstawili mój stary tapczan, który miałam w swojej sypialni jako dziecko. Do tego czasu leżał osamotniony w piwnicy, więc pewnie też się ucieszył, że pozwolono mu jeszcze raz w życiu zobaczyć światło dzienne. Położyłam na nim swój legendarny materac do spania na kanapie, owinęłam go eleganckim kocykiem, nawrzucałam mnóstwo poduszek i było jak znalazł. I okazało się o wiele wygodniejsze od kanapy.

Nie, w sumie nie ma co marnować takiej ślicznej pogody na kiśnięcie w czterech ścianach. Zaraz zaparzyłam sobie kawki i wyprowadziłam się na leżaczek na balkonie. Moja mama, od zawsze marząca o ogródku, już dawno uczyniła z niego miejsce doskonale przytulne: ściany w kolorze słonecznej żółci dobrze komponowały się z rosnącymi w doniczkach tujami i kwitnącymi krzewami, barierkę okrywała siateczka z malowanej na ciemno wikliny, by było przytulniej, jedną ze ścian całkowicie porastał rdest, w którym lubił spać mój Kot. Do tego parę lat wcześniej rodzice zamontowali wiklinowe rolety, opierające się częściowo na siatce zabezpieczającej Kota przez popełnieniem samobójstwa, można więc było je sobie odrobinę zasunąć, co czyniło światło cieplejszym i przyjemnie rozrzedzonym, ale i tak nie trzeba było tego robić, skoro tuż przed blokiem rosły wysokie drzewa.

Gdy już ułożyłam się jak należy, sięgnęłam po książkę i powzdychałam nad tym, jaki to świat jest cudowny, zadzwonił mój telefon.

No ja pierdykam! – wydarłam się, aż echo poszło, i odebrałam, choć miałam wielką ochotę wypierniczyć smartfona za barierkę, aż by zagwizdało. Jedynie ta cholerna siatka antysamobójcza dla Kota go uratowała. – Czego chcesz?! – ryknęłam do słuchawki.

Trzeba sprawdzić taką jedną rzecz – obwieścił Quills, nie bawiąc się w żadne wstępy, i zamilkł, zapewne mając nadzieję, że teraz zacznę z zapartym tchem wypytywać go, jaka to przygoda nas czekała.

Jeśli myślisz, że teraz bardziej się zainteresuję, to się grubo mylisz – burknęłam, gdy cisza się przeciągała. – Albo powiesz, na jaki to świetny pomysł znowu wpadłeś, albo się rozłączę i dodam twój numer do blokowanych na tydzień. – Wzięłam łyk niedawno przygotowanej kawki. Pomimo tego, że pływająca w niej gałka lodów o smaku sorbetu malinowego miała się jeszcze świetnie, zachowując nawet pierwotny kształt, poparzyłam się jak marzenie.

W Moszczenicy jest opuszczona piwnica-ziemianka. Seth kręcił się tam rano i mówił coś, że cuchnie mu anomalią lub dodatkowym przejściem do sztolni, o ile to możliwe. Doszedłem do wniosku, że wypadałoby to sprawdzić i zaznaczyć na mapie, jeśli faktycznie coś jest na rzeczy. Akurat jesteś jedyną, która ma czas, więc... – Urwał znacząco.

Moszczenica? – Ziewnęłam rozdzierająco. – To brzmi jak jakaś choroba. „Panie doktorze, czy są dla mnie jeszcze jakieś szanse? Przykro mi, to moszczenica, zostały panu dwa miesiące”...

Moszczenica to taka miejscowość parę kilometrów za miastem... – Miałam jakieś takie głupie wrażenie, że był bliski, by zacząć bić głową w ścianę, załamany moją szeroko pojętą niedomyślnością.

Było tak od razu. – Przeciągnęłam się, rozważając, czy nie wypadałoby udać zaniku zasięgu i się rozłączyć. – Ale co miało znaczyć to „jesteś jedyną, która ma czas”? Może ja wcale nie mam czasu?

A nie masz? – Gościu autentycznie był bliski załamania.

Kurde, zarobiona po pachy jestem – zapewniłam gorliwie, usiłując łyżeczką zachęcić lody, by wreszcie się roztopiły.

Serio? A ten syreni śpiew to co to było?

Posłałam Kotu spojrzenie, które obiecywało, że jeśli jeszcze raz tak bezczelnie się wydrze, gdy rozmawiam o interesach, to przerobię go na mielone. Jak wszystkie syjamy, głos ma dość potężny, tego nie dało się nie usłyszeć w słuchawce.

Rany, Quills, ale co ja wam sama w anomalii zrobię? I w sztolniach? Nawet wam selfie nie pstryknę, bo mi się pamięć w telefonie skończyła... – Znowu ziewnęłam. Kurna, kiedy będzie się dało pić tą kawę?

Po prostu sprawdź, czy nie wyczuwasz tam tego dziwnego... czegoś. – Wyraźnie zawahał się przed wypowiedzeniem ostatniego słowa. – Jak by nie patrzeć, w tej chwili chyba jesteś naszą najlepszą czujką na anomalie. I weź ze sobą Ladona, żeby ci smutno nie było, jak tak bardzo chcesz.

Jasne, bo ja go teraz obudzę – parsknęłam. – Wybiła pora jego sześciogodzinnej drzemki. I jak niby twoim zdaniem mam się dostać do tej całej... Mocznicy? Moszczenicy!

Macie pociąg za godzinę. Następny będzie dopiero jutro przed szóstą, więc radzę spiąć poślady, żebyś nie musiała wstawać razem ze słonkiem.

Po tych uroczych słowach postanowił się rozłączyć, dziad jeden, nie wspomniawszy chociażby słowem, gdzie konkretnie tej głupiej piwnicy mam szukać. Warknęłam na telefon, pokazałam mu środkowy palec i dźwignęłam się z miejsca, z rozpaczą w sercu zerkając jeszcze w stronę porzuconej książki. Wchodząc do domu, wykręciłam numer Ladona, lecz odbiłam się od poczty głosowej. Wyglądało na to, że naprawdę muszę tam jechać i osobiście go obudzić.



***



Dostanie się taksówką do domu zajęło mi dwadzieścia pięć minut i kosztowało czterdzieści dziewięć złotych, choć mało brakło, a walnęłabym taksówkarza plecakiem przez łeb, gdy tłumaczył mi, że przekroczyliśmy strefę taryfową, choć doskonale wiedziałam, że jeszcze jej nie przekroczyliśmy. Miałam takie głupie wrażenie, jakieś takie cichutkie, nieśmiałe przeczucie, że w całkiem dobrym guście byłoby, gdyby szanowny pan Alfa pokusił się o oddanie mi przynajmniej części tej kwoty, bo jeśli podobne wspaniałe pomysły będą przydarzać mu się odrobinę częściej, całe pieniądze otrzymane od rodziców przeznaczę na wożenie się po mieście. A jak by nie patrzeć, chciałabym mieć jeszcze za co kupować jedzenie i płacić rachunki.

O, córka marnotrawna wróciła! – wykrzyknął tata na mój widok, gdy wparowałam do przedpokoju, wściekła jak sto nieszczęść.

Dlaczego wy nie umiecie odbierać telefonów? – warknęłam zamiast przywitania, kierując w stronę rozpostartych na kanapie rodziców spojrzenie wręcz ociekające pretensją.

A co, pali się? – Mama wyglądała na lekko znudzoną tematem. Uniosła wprawdzie na moment wzrok znad książki, ale szczególnego wybuchu entuzjazmu na widok ukochanej córki próżno było u niej szukać. Możliwe, że nadal była na mnie ździebko zła za to mieszkanie.

A jakby właśnie się paliło? – Wzięłam się wściekle pod boki. – Bądźcie poważni! Gdy ja nie odbieram, to od razu się awanturujecie, że przestaniecie mi płacić rachunki za telefon, skoro mi niepotrzebny, a sami co?

Córko, czuję się ochrzaniony! – zawołał ojciec z udawanym oburzeniem.

Ech, nic tu po mnie... Machnęłam na nich lekceważąco ręką i odmaszerowałam. Powinni mnie w tamtym momencie nagrać i puszczać za każdym razem jako obrazową definicję wyrażenia „strzelić focha”.

Wbiegłam po schodach, spektakularnie potykając się o ostatni stopień, i wparowałam do pokoju Ladona. Pomieszczenie to znacznie różniło się od mojego – ściany i spadowy sufit obito ciemnym drewnem, meble w większości składały się z czarnego, kutego metalu, a duże przeszklone drzwi prowadziły na spory balkon, mieszczący się na tyłach domu, ale jakoś nigdy mu nie zazdrościłam. Sypialnia była mniejsza od mojej i moim zdaniem odrobinę brakowało w niej światła do czytania, dlatego ostatecznie się na nią nie zdecydowałam. Z jakiegoś powodu udało się tak nam zorganizować, że kłótni o pokoje nie było.

Podbiegłam do zarysu ciała, rozpostartego w ogniście kolorowej pościeli w indyjskie wzory na rozkładanej wersalce. Stałam nad nim chwilę, zastanawiając się, czy śpi, czy tylko udaje, ale gdy zachrapał cicho, nie miałam już żadnych wątpliwości. Złapałam za rogi kołdry i szarpnęłam z całej siły. Udało mi się to wyjątkowo spektakularnie: brat, leżący częściowo na nakryciu, zrobił niemalże salto w poziomie i wylądował z hukiem na kolorowym dywaniku z pełnym zaskoczenia okrzykiem.

Potrzebny jesteś! – ryknęłam na niego, mając nadzieję, że dzięki temu szybciej oprzytomnieje. Odskoczyłam na bezpieczną odległość, gdy zerwał się na równe nogi, wymachując nie wiadomo skąd wytrzaśniętym nożem kukri. Widząc, że to ja, zaczął odrobinę się rozbudzać.

Na co ja ci jestem potrzebny?! Matmy znowu nie umiesz odrobić? Kran cieknie? Trzeba zwłoki zakopać?! – Jak zwykle w podobnych sytuacjach, dostał kompletnego słowotoku, wodząc bezradnie wzrokiem dookoła, jakby nie wiedział, na czym powinien go skupić.

Musisz jechać ze mną do Mocznicy. – Palnęłam się w głowę. – Do Moszczenicy, nie Mocznicy, kurde! Quills chce, żebyśmy sprawdzili jakąś piwnicę, o ile dobrze zrozumiałam.

I dlatego budzisz mnie nad ranem?! – Stojąc tak pośrodku pokoju w samych bokserkach i za luźnej podkoszulce w hawajskie kwiatki, potargany, zapuchnięty od snu i wciąż w lewej dłoni dzierżący połyskujący niebezpiecznie nóż, choć gołym okiem było widać, że po prostu już sam nie wie, skąd go wytrzasnął, wyglądał tak żałośnie, że aż zachciało mi się śmiać, ale zdołałam się powstrzymać.

Jest trzynasta – zauważyłam grzecznie, dla potwierdzenia tych słów pokazując mu odblokowany ekran telefonu.

Rany, a musimy teraz? – zaskamlał, odkładając wreszcie kukri na biurko i sięgając po walającą się na fotelu podkoszulkę z The Exploited.

Tak, musimy. I to szybko, bo mamy pociąg za pół godziny. – Tylko cudem powstrzymałam się od obdarowania go motywującym kopem, gdy w podskokach kicał do łazienki.

Gdy polazłam za nim, uznając, że za długo to trwa, zobaczyłam, że zastanawia się nad czymś, miętosząc w dłoniach opakowanie z żelem do włosów i zerkając w lustro, ale zauważywszy moje spojrzenie poprzestał jedynie na przeczesaniu długiego pasma kłaków i popędził do kuchni, udając, że nic się nie stało. Jeszcze nawet obrzucił mnie złym wzrokiem i poinformował ze złością, że stoję w progu i nie może przez to szybko chodzić, drań jeden. Powlokłam się za nim na dół, gdzie obserwowałam, jak w biegu złapał w zęby pęto kiełbasy i zabrał się za sznurowanie glanów.

W taksówce to zrobisz! – objechałam go i wypchnęłam za drzwi. Korzystając z tego, że nie był jeszcze na tyle przytomny, by móc zaprotestować, oderwałam sobie kawałek z jego kiełbaski i zabrałam się za niego ochoczo. Nie ma to jak zajadanie stresu...

Kurde, patrząc po tym, ile i jak często jem, to ja chyba żyję w permanentnym stresie.

Na szczęście taryfa czekała na nas jak posłuszny szczeniaczek. Niemal wkopałam brata do środka i ignorując, że kierowca nadal krzywi się na mój widok, wycedziłam:

Jak zawiezie nas pan na dworzec w dziesięć minut, to dostanie pan dychę napiwku.

Widziałam, że chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie przełknął formujące się w głowie zdania. A niechby tylko spróbował... Poganiany moim niecierpliwym zerkaniem na zegarek, wcisnął gaz do dechy. Jezu, w życiu jeszcze się tak nie bałam, jadąc samochodem. Tylko ten głupi Ladon chyba wszystko przespał.

Wbiegłam jako pierwsza do elegancko odremontowanego budynku i kupiłam Ladonowi bilet. Gdybym była bardzo złośliwa, na pewno kazałabym mu, żeby se sam to zrobił, bo ja jego niańką nie jestem, ale ruchy miał jeszcze tak spowolnione, że wolałam dać sobie spokój. Zanim by wydukał przy kasie, o co mu chodzi, nasz pociąg już dawno zdążyłby zniknąć za horyzontem. Gdy wszystko jako tako się udało, zaciągnęłam go na peron, z którego miał ruszać nasz środek transportu.

I po co tak gnałaś? Jest dwadzieścia minut opóźniony – rzucił do mnie z pretensją, wskazując na wiszący nad naszymi głowami wyświetlacz.

A skąd ja mogłam wiedzieć, że będzie? – jęknęłam. – Masz, nie zgub. – Wcisnęłam mu bilet, modląc się, by nieprzytomnym ruchem nie ciepnął go od razu do stojącego obok śmietnika. Chyba bym go na lewą stronę wywróciła.

Co, sam mam jechać? – spytał, oglądając świstek światłoczułego papieru ze wszystkich stron, jakby nie wierzył w to, co jest na nim napisane.

Ja mam całoroczny, mózgu. Sam mi go odbierałeś jakieś dwa tygodnie temu. – Ukryłam twarz w dłoniach, nie wiedząc już, czy powinnam się śmiać, płakać, czy może wepchnąć go pod pociąg, gdy będzie wjeżdżał.

Okazało się, że nasz cudowny środek transportu był przepięknym, rozklekotanym EN57, dokładnie takim, jakie lubię najbardziej. Choć Ladon obrzucił niespokojnym spojrzeniem czarno-czerwone ściany wagonu, szczególną uwagę poświęcając wybrzuszającym lakier purchlom rosnącej od środka rdzy, nie zamierzałam czekać, aż się upewni, czy wsiadanie do czegoś takiego może zagrażać jego życiu. Wskoczyłam zwinnie po schodkach z kratownicy i rozejrzałam się po wyłożonym drewnopodobnymi płytami wnętrzu. Wybrałam jedno z niewygodnych siedzeń, obitych czerwoną dermą, i z zachwytem obrzuciłam wzrokiem upieprzone rdzą okno. Szybko otworzyłam je szeroko, chcąc nieco przewietrzyć – na zewnątrz było jakieś trzydzieści stopni, a modernizacja składu (o ile w ogóle jakąś kiedykolwiek przeszedł) nie obejmowała montażu klimatyzacji.

Kierownik pociągu gwizdnął, coś zabrzęczało i drzwi zasunęły się z głośnym „jebs!”, sycząc uciekającym z pneumatycznych siłowników powietrzem. Pociąg ruszył w drogę nieco agresywnym szarpnięciem obracającego się wału kułakowego, charakterystyczna sprężarka załączyła się w całej swojej okazałości, silniki trakcyjne wprawiły pudło wagonu w przejmujące drżenie. Nie minęła chwila, jak stało się tak głośno, że trzeba było do siebie krzyczeć.

Chyba spełnia normy unijne? – Ladon, śmiejąc się głośno, poklepał ściankę. Jak na ironię, w tym samym momencie na głowę spadła mi jakaś śrubka.

Auć! – jęknęłam, z wyrzutem oglądając winny przedmiot w palcach. – Nie rób tak więcej! W tym wagonie przynajmniej kibla nie ma.

Dlaczego?

Spojrzałam na niego z lekkim niepokojem.

Naprawdę chcesz tego słuchać? Dla mnie historia jest bardzo ciekawa, ale ciebie pewnie na śmierć zanudzi.

Dawaj, i tak nie mamy nic do roboty przez dwadzieścia minut. – Skrzyżował ramiona na piersi i rozparł się na siedzeniu, uśmiechając lekko złośliwie.

Przyznaję się bez bicia, że nie do końca wiem, czy to prawda, ale wydaje mi się, że tylko to brzmi logicznie – zastrzegłam w razie czego. – Te śliczne jednostki nazywa się kiblami nie dlatego, że z kibli wali tu na kilometr, tylko dlatego, że wszystkie urządzenia niskiego napięcia znajdują się w środkowym wagonie w miejscu, gdzie kiedyś mieścił się kibel. Kiedyś podobno siedziały w skrzyniach pod podłogą, jak wszystko działające na wysokie napięcie, ale ze względu na wilgoć i to, że ciężko się było do nich dostać, zlikwidowano przedział z kiblem i tam tałatajstwo przeniesiono. Nie jestem wprawdzie pewna na tysiąc procent, czy faktycznie były pod tą podłogą, bo jak by nie patrzeć – nie znam się aż tak fenomenalnie i sprawdzić jak tego nie miałam, ale w tym, że obecnie są w toalecie, bujdy nie ma. Serce EN57 mieści się w kiblu.

Ej, to nawet było ciekawe. – Na twarzy półdemona pojawiło się coś dziwnego. – Znasz tego więcej?

Oho, czyżby z mojego braciszka robił się mikol? – Puściłam mu oczko.

Kto?! – Szczęka opadła mu niemal do kolan.

Nieważne...

Podróż przebiegała w miarę spokojnie. Starałam się nie zastanawiać nad tym, czy po tej całej akcji uda nam się w ogóle złapać pociąg powrotny (bo pewna byłam, że Quills nie wpadł na to, by sprawdzić, czy takowy jeszcze dzisiaj będzie), więc skupiałam się na widoku za brudnym, obrośniętym zaciekami rdzy oknem. Było jakoś tak przyjemnie i wakacyjnie – świat pachniał nagrzaną słońcem zielenią, skądś zalatywał kojarzący się z wypoczynkiem na wsi smrodek krowiego nawozu, koła pociągu stukały na stykach starych szyn. Czułam się trochę tak, jakbym cofnęła się w czasie.

Oprócz tego, że w pewnym momencie przyczepiła się do mnie jakaś starsza pani o aparycji tchórzofretki ze wścieklizną, która miała do dyspozycji trzy wagony, ale ubzdurała sobie, że koniecznie musi usiąść na moim miejscu, bo przecież zawsze na nim siada, dotarliśmy do Moszczenicy bez żadnych przygód. Wysiadłam na stacji, rozprostowałam kości na eleganckim, krótkim peroniku, wyłożonym czystą szarą kostką, obejrzałam dokładnie odnowiony budyneczek dworca i ze zdziwieniem skonstatowałam, że wszystko to najwyraźniej mieści się w samym środku kompletnej wiochy, jednej z tych, do których można wjechać i wyjechać, nie zauważając żadnej różnicy.

Ole, ole, pekape! – zawołał Ladon, rzucając się ze schodków wagonu z ramionami rozłożonymi szeroko w pozycji kojarzącej się ze słynną sceną z „Titanica”. Mało brakło, a wychlastałby sobie ząbki na betonie, gdy potknął się o studzienkę deszczową.

Musimy teraz znaleźć tę piwnicę, kretynie – sarknęłam, pomagając mu otrzepać się z niewidzialnego pyłu. O naszym celu wiedziałam tak mało, że nie zamierzało nastroić mnie to optymistycznie. Nawet patrząc na rozmiar tej wichury, znalezienie konkretnego miejsca może zająć nam całe wieki. Przecież takie coś może być wszędzie, w każdych krzakach, za każdym drzewem, zakamuflowane tak, jak to tylko od lat opuszczone ruiny potrafią. Z tego, co wynikało z rozmowy z konduktorem, pociąg powrotny mieliśmy za jakieś trzy godziny, więc dobrze by było się na niego wyrobić, bo facet kilka razy zwrócił nam uwagę, że to będzie ostatni. Następny pojawiał się gdzieś o czwartej nad ranem.

Według tego, jak się orientuję, ta piwnica musi być gdzieś tam. – Mój brat znudzonym gestem wskazał odpowiedni kierunek, spoglądając na mnie z politowaniem.

A ty skąd to możesz wiedzieć? – Byłam tak zaskoczona, że aż zatrzymałam się wpół kroku. Szłam w złą stronę, doprecyzowując.

Jedzie czymś złym na kilometr. Nie czujesz tego? – Wzruszył ramionami i zeskoczył z peronu, wdrapując się na biegnący obok toru nasyp.

Gdy pociąg ruszył z miejsca, wyjąc starymi przekładniami i terkocząc charakterystyczną sprężarką, mogłam w pełnej okazałości zobaczyć, co mieściło się po drugiej stronie torów. Nie powiem, odrobinę się zdziwiłam na widok trzech czteropiętrowych bloków z wielkiej płyty, szarych, nieco odrapanych i z pewnością nie mieszczących szczególnie dużych mieszkań, ale jednak jak najbardziej prawdziwych. Obok rozpościerał się duży ogrodzony teren na wpół zrujnowanej fabryki włókienniczej – dopiero wtedy przypomniałam sobie, że Quills i Embry jakiś czas temu gadali coś o tym, że wypadałoby ją zwiedzić, bo niebawem mają ruszyć prace rozbiórkowe. Po prawej stronie, w lekkim oddaleniu widziałam jeszcze jeden blok, pomalowany na oczojebne, żywe kolory, i nowoczesną szkołę z ogromną halą sportową i biegnącą wokół niej niedawno odremontowaną bieżnią. Zawsze mnie zastanawiało, jak to jest, że od paru lat tak właśnie urządza się szkoły na wsiach i ciężko już natrafić na taką, która by nie była nowiutka, czyściutka i pachnąca, a te w miastach powoli i nieubłaganie przemieniają się w ruinę, co wydaje się nikomu bardzo nie przeszkadzać.

Uznawszy, że nie ma co więcej się rozglądać, skoro mój braciszek najwyraźniej miał GPS w głowie, ruszyłam ochoczo za półdemonem, mając nadzieję zakończyć tę hecę jak najszybciej. Wciąż pamiętałam o tym, że w domu czekały na mnie leżak, książka i Kot.

Okazało się, że Ladon miał rację. Po kilkunastu minutach energicznego marszu po sielskiej okolicy, podczas którego zachwycałam się krajobrazami i beztrosko ignorowałam, że powinnam raczej skupiać się na szukaniu atmosfery czegoś nienazwanego, jaka charakteryzowała wszystkie anomalie, natknęliśmy się na niewielką piwniczkę na samym skraju biegnącego wzdłuż torów nasypu. Znajdowała się właściwie tak blisko słupów trakcyjnych, że niemalże wchodziła w ich skrajnię, przez co zdziwiłam się, że podczas swoich beztroskich podróży „w tę i z powrotem”, jakie urządzałam sobie od czasu do czasu, nigdy nie rzuciła mi się w oczy. Obrośnięta łanem suchej od przypiekającego słońca trawy, jak obłożona kocem, czekała na nas w okolicy kilku zdziczałych krzewów malin, z których zaraz zaczęłam się częstować. Schyliłam się i zajrzałam do środka. Ceglany portal nad niewielkim wejściem był rzeźbiony w kilkucentymetrowe kwiaty, co już samo w sobie uznałam za dość dziwne. We wnętrzu czuć było stęchlizną, wilgotną cegłą i zaduchem, w słabym świetle latarki w telefonie dostrzegłam zalegającą w rogu kałużę i kilka kawałków gruzu, walających się pod ścianami. Na obrośniętym mchem klepisku powiewało kilka zbutwiałych liści, na samym końcu zaś widziałam kupę zmurszałych desek, zapewne pozostałości po drzwiczkach, po których straszyły jedynie skorodowane na amen zawiasy, wmurowane bezpośrednio w rzeźbione cegły. I nic więcej. Wydało mi się zastanawiające, że nie dostrzegłam nigdzie śmieci, puszek po piwie i niedopałków papierosów, które przecież tak na zdrowy rozum powinny walać się dosłownie wszędzie.

Weszłam do środka, oglądając się niepewnie na Ladona. Zeszłam po popękanych betonowych schodkach i zanurzyłam się w panującym we wnętrzu chłodzie. Piwnica była niska, ale ze swoim wzrostem mogłam się w niej bez trudu wyprostować. Wolałam sobie nie wyobrażać, ile czekało tam na mnie pająków, i nie rozglądać się nadmiernie po ścianach, by żaden nie napatoczył mi się przed oczy.

Zgarnęłam butem kawałek oblepiającego w niektórych miejscach podłogę mchu, chcąc sprawdzić, czy nie ma w nim niczego wyjątkowego. Wsłuchałam się w swoje wnętrze, ale siedzący we mnie czarny półdemon milczał. Nie czułam się tutaj jakoś specjalnie inaczej. Pomimo tego dziwnego wejścia, w tym miejscu nie było niczego, czego nie powinno być. Wyglądało, że to nie była nawet...

Kątem oka zauważyłam jakieś poruszenie w okolicy sporej kałuży. Już miałam odwrócić się w tamtym kierunku, gdy doszedł mnie zduszony okrzyk Ladona i...

Gigantyczna kula parzącej energii przeleciała tak blisko mojej twarzy, że aż skóra zapiekła mnie z gorąca i niemal poczułam zapach palonych brwi. Wrzasnęłam przeraźliwie i bez chwili wahania rzuciłam się w tył, lądując boleśnie na kupce gruzu. Upadłam w samą porę – jakiś ogromny kształt przesunął się tuż nade mną, przecisnął w przejściu, w którym nie powinien się nawet zmieścić, i rozwiał gdzieś w palącym słońcu, zachwiawszy Ladonem jak podmuch silnego wiatru.

Gdy już przypomniałam sobie, jak się oddychało, ryknęłam na całe gardło:

Mogłeś mnie zabić, debilu! – Zerwałam się z ziemi, jęcząc, gdy okazało się, że potłukłam się o wiele mocniej niż myślałam, i wyskoczyłam na zewnątrz do bladego jak śmierć brata. Ignorując, że wyglądał tak, jakby miał lada chwila zemdleć, złapałam go za ramiona i potrząsnęłam z całej siły, niemal posyłając go na ziemię. – Ja pierdzielę, co to miało być, co?!

To był bladgor, do cholery. Gdzie on się podział? – wydukał tylko, rozglądając się gorączkowo. Patrzył właściwie przeze mnie, jakbym w tamtej chwili nie istniała.

Jezu, no i co z tego?! Słyszysz w ogóle, co ja do ciebie mówię?! – darłam mu się prawie do ucha.

Słyszę! – Złapał mnie za ręce, zanim rzuciłam się na niego z pięściami. – A czy ty słyszysz mnie?! Znaleźliśmy bladgora!

Zajebiście! – skwitowałam i wskazałam na kosmyk włosów, który był ewidentnie krótszy niż pozostałe. – A to moja fryzura, bałwanie! – W razie czego jeszcze pomacałam się po twarzy, ale brwi i rzęsy na szczęście miałam na swoim miejscu.

Leah, ogarnij się nieco, dobra? Przecież nie zrobiłbym ci krzywdy! – Tym razem to on mną potrząsnął. – Przepraszam, że cię przestraszyłem, tak? A teraz skup się wreszcie! Znaleźliśmy bladgora, a on nam zniknął! Nawet nie wiesz, jak bardzo mamy przesrane!

To chyba i tak problem mojego stada, co? – Ze złością odtrąciłam jego dłonie. – Ty i tak nawet nie chcesz do niego należeć, więc co cię to obchodzi?

Nie, to też mój problem – warknął, starając się złością ukryć to, że moje słowa go zraniły. – Bo sami sobie nie poradzicie. Nawet ja pewnie miałbym trudności z bladgorami, a co dopiero...

Zaraz. Przecież dopiero co wspominałeś nam, że poradzimy sobie, jeśli to faktycznie one?

Zamilkł na chwilę i pomasował czoło zmęczonym gestem.

Chciałem was trochę pocieszyć i zmotywować – przyznał wreszcie. – Powinniście sobie poradzić, owszem. Jeśli nie zbagatelizujecie sprawy. Bo bladgory nie są szczególnie łatwe do wytępienia, zwłaszcza jeśli ktoś nimi kieruje.

Wspominałeś coś o wyvernie? – Przełknęłam głośno ślinę i potarłam się po ramionach, na których nagle rozsypała mi się gęsia skórka. Wstrząsnął mną lodowaty dreszcz, choć słońce nadal przygrzewało beztrosko z idealnie czystego nieba, gdzieś mając nasze problemy.

Tak, wyvern mógłby je kontrolować. – Jeszcze raz spróbował mnie do siebie przygarnąć. Tym razem nie zaprotestowałam. – Leah, ja chętnie bym dołączył do waszego stada, ale nie wiem, czy nadaję się do działania w grupie. Nigdy tego po prostu nie robiłem. Ale uczynię wszystko, by wam pomóc, jasne?

Skinęłam niepewnie głową. Głupio mi się zrobiło przez ten wybuch, ale...

W zasadzie to nie wiem, co to było. Płonący ogon? Bicz z ognia? Grunt, że mało brakowało, by urąbało mi głowę w okolicy kolan. W ostatnim momencie wykonałam doskonały przysiad szermierczy, zachwiałam się i zwinęłam na ziemi w pozycji embrionalnej, chowając głowę w ramionach. Brakowało tylko, bym zaczęła łkać z przerażenia. Dopiero gdy zauważyłam, że wszystkie części ciała mam na swoim miejscu, przemieniłam się w wilka i przekręciłam na łapy, brzuchem przytulając płasko do ziemi.

Bladgor był ogromny – mógł mieć około czterech metrów wzrostu i szerokie jak szafa ramiona. Przypominająca łeb byka głowa, chwytne łapy z ostrymi pazurami i długi, kojarzący się ze smoczym ogon pokrywały idealnie czarne łuski, spomiędzy których buchały płomienie. Jedynie na karku rosło mu coś w stylu grzywy, lecz chociaż ruszał się błyskawicznie, umykając przed atakującym go wściekle Ladonem, zauważyłam, że miało dziwną fakturę, zupełnie inną niż ludzkie włosy. Posklejane strąki bardziej przypominały właściwie cienkie macki.

Udając, że przed chwilą wcale nie zachowywałam się jak chowający pod łóżkiem przedszkolak, któremu złośliwy starszy brat naopowiadał o siedzącym w szafie potworze, zebrałam się w sobie i skoczyłam na demona, zatapiając kły w jego ramieniu. Nawet w ciele wilkołaka poczułam się przy nim śmiesznie mała, nie będąc w stanie objąć szczękami grubej łapy.

Odejdź, Leah! Nie umiesz z nim walczyć! – ofuknął mnie Ladon, lecz nie zamierzałam odpuścić. Gdy potwór jednym uderzeniem odrzucił białego wilka na kilka metrów, szarpnęłam jeszcze raz, pragnąc odciągnąć jego uwagę od brata.

O tym, czy to był dobry pomysł, przekonałam się zaraz, gdy bladgor się szarpnął, złapał mnie za kark jak niedobrą zabawkę i ciepnął mną w cholerę. Walnęłam o ziemię, przekoziołkowałam z impetem wokół własnej osi i wpierniczyłam się z powrotem do ziemianki z pełnym zaskoczenia piskiem. Poczułam się jak kula do kręgli. Tudzież worek z kartoflami...

Chwilę mi zajęło, zanim opanowałam zawroty głowy. Wyskoczyłam na zewnątrz, niemal potykając się o własne łapy, i popędziłam za uciekającym potworem, choć gonił go spieniony ze złości Ladon. Nie widziałam ich już, tacy byli szybcy, ponadto bolały mnie chyba wszystkie kości. Dogoniłam brata dopiero na skrzyżowaniu w okolicy bloków, jak z sierścią zlepioną od potu kręcił się w kółko, warcząc i przeklinając w myślach.

No nie wierzę, zwiał ci? – zarechotałam mało sympatycznie. Chyba oberwałam o wiele mocniej, niż mi się zdawało. Nie mogłam zaczerpnąć tchu i miałam wrażenie, że w ten sposób jakoś zatuszuję, że mało brakowało do tego, bym zaryła pyskiem w asfalt i już się nie podniosła. Przed oczami latały mi jakieś dziwne plamki, głównie zielone, choć trafiło się również kilka żółtych.

Może i by nie zwiał, gdyby ktoś nie bawił się w eksploratora podziemi i mi pomógł. – Biały wilk wyszczerzył na mnie kły.

W eksploratora podziemi? – prychnęłam oburzona. – Ja się sama do tej piwnicy wrzuciłam?! I ty nie kazałeś mi przypadkiem trzymać się z daleka?!

Wyglądało to przekomicznie. – Nagle zaczął się śmiać.

Ty mi tu nie śmieszkuj, tylko wymyśl łaskawie, co zrobimy dalej – zdenerwowałam się. – To coś... – Wzdrygnęłam się. – To coś nie wyglądało na sprawę, z którą możemy sobie poradzić.

Myślę, że jedyną osobą, która by sobie tutaj poradziła, nie licząc wyverna, jest nasz ojciec.

Zmartwiałam z jedną łapą uniesioną do góry. Nagle obudził się we mnie jakiś dziwny gniew.

Nie ma nawet takiej opcji – wycedziłam bez wahania.

Uważam, że naprawdę sporo by pomógł. Ma moc, jest...

Nie! – ucięłam stanowczo. – Ostatnie, czego mi brakuje, to tatusiek, który mieszałby się teraz w moje życie, choć przez szesnaście lat nie był łaskaw go nawet zauważyć! Nie ma nawet takiej opcji!

Spojrzał na mnie jakoś dziwnie, lecz ukrył przede mną swoje myśli, co rozwścieczyło mnie jeszcze bardziej.

Nie będę go przecież tutaj tak po prostu zapraszał.

Nie odpowiedziałam. Całą drogę powrotną spędziliśmy już w milczeniu, udając, że zupełnie nic się nie stało.

Gdzieś wewnątrz mnie obudziły się złość i żal, z których istnienia nie zdawałam sobie do tej pory sprawy, ale nie umiałam jeszcze ich określić na tyle dobrze, by zyskały konkretny kształt. Na siłę szukałam czegoś, na czym mogłabym skupić swoją uwagę, mając nadzieję, że dzięki temu wyparują z moich myśli tak samo szybko, jak się pojawiły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz