czwartek, 30 kwietnia 2020

Rozdział 21

Dzisiejszy dzień zamierzałam spędzić na szeroko pojętym zupełnie niczym.

No co? Że niby nie powinnam? Że raczej należało wziąć się w garść i zabrać za sprawę cholernego bladgora, który tak jakby uciekł nam jeśli w ogóle z czyjejś, to tylko i wyłącznie mojej winy i w każdej chwili mógł się zabrać za przerabianie miasta w skalny ogródek? Wiecie, taki z rodzaju tych zacisznych zakątków z wystającymi co jakiś czas kawałkami okrwawionych kości i unoszącym się miejscami zapaszkiem spalenizny? I powinnam teraz wysilać desperacko umysł, by znaleźć sposób, jak problem naprawić?

A guzik prawda. Z samego rana, jak tylko otworzyłam oczy z poczuciem, że naprawdę zupełnie nic mi się nie chce, uznałam, że to chyba pora, by zrobić sobie urlop. Do następnego dnia do godziny czternastej nie zamierzałam myśleć o żadnych kłopotach, anomaliach i demonicznych zwierzątkach, ostrzących sobie na mnie ząbki w cieniu. I koniec, kropka. Chyba jeden raz w życiu mogę pokierować się zasadą „czego nie widzę, to mnie nie boli” i uznać, że nawet jeśli wróg sobie teraz gdzieś tam rozrabia, mnie to kompletnie nie obchodzi. Mam wolne. Bezdyskusyjnie, niezaprzeczalnie i bez możliwości odwołania, obojętnie jak bardzo Quillsowi mogłoby się chcieć mi to wyperswadować.

Zrobiłam kolejną próbę leżenia na leżaczku na balkonie. Przygotowałam sobie stertę książek i laptopa oraz podciągnęłam do niego przedłużacz, bo okazało się, że najwidoczniej ledwo dychająca bateria postanowiła definitywnie się zepsuć, zaparzyłam garnek kawy z lodami (tym razem waniliowo-czekoladowymi) i zorganizowałam szybko chińską zupkę z toną ostrych przypraw w ramach wypełniania złożonej mamie przysięgi, że będę jadać obiady na ciepło. Gotować też mi się dzisiaj nie chciało. Rozsiadłam się wygodnie, pojęczałam chwilę, jak to mi dobrze, rozłożyłam pierwszą książkę ze stosu i... akurat wtedy rozległ się dzwonek do drzwi.

Nosz kuźwa! – wydarłam się, aż poszło echo, walnęłam książkę na świeżo zamiecione kafelki i powlokłam się do przedpokoju, głośno tupiąc.

Nie żebym stała się ostatnio gościnna – co to, to nie. Po prostu przewidywałam, że szanownemu Alfie zechce się ruszyć do mnie tyłek, by spytać, jak z wczorajszą akcją, skoro rano wyciszyłam telefon i nawet nie sprawdzałam od tego czasu, czy ktoś czegoś ode mnie nie chciał. Spodziewałam się, że zdegustowany tym faktem wilkołak zechce pojawić się osobiście z zamiarem zrobienia mi awantury, którą słyszałoby przy pomyślnych wiatrach z pół miasta. Oczywiście miałam już skrupulatnie przygotowany zestaw odzywek, którymi to zamierzałam uświadomić mu, że w dobrym guście byłoby, gdyby opuścił teren posesji w podskokach i odezwał się za dwadzieścia cztery godziny, więc przekręciłam zasuwkę, nabierając powietrza...

Na progu jednak wcale nie zastałam spodziewanego rozsierdzonego wysokiego albinosa w glanach. Zastałam kogoś, kto był niski, gruby i z pewnością nie był nawet mężczyzną, chociaż jak tak głębiej się zastanowić, kobiety też zbytnio nie przypominał.

Ja pierdykam, że co?! – wydarłam się, zanim zdołałam się powstrzymać. Szczęka opadła mi chyba do kolan, podobnie jak dłoń, którą jeszcze przed momentem trzymałam na klamce.

Coś ty taka zdziwiona? – Gabrysia tak wytrzeszczyła oczy, że mało brakowało, by jej wypadły i poturlały się gdzieś hen, w przysłowiowy piździec. Łącznie z okalającymi je czarnymi emo-obwódkami wywołało to wrażenie, jakbym miała do czynienia nie z niezbyt ładną dziewczyną, lecz pandą. Taką wyjątkowo upośledzoną i raczej nie najładniejszą pandą. Może zaczęła się w nią przepoczwarzać?

Ale przecież... – zaczęłam i zakrztusiłam się powietrzem. Dłuższą chwilę patrzyłam tępym wzrokiem w miejsce, w którym jeszcze przed momentem stała, dodatkowo wytykając je drżącym palcem, zapomniawszy o zamknięciu drzwi. Brakowało tylko, by ktoś pstryknął mi zdjęcie, pewnie dałoby się z tego niezłe memy robić.

Co przecież? Ja cię w ogóle nie rozumiem – jęknęła, wywróciła oczami, poklepała mnie po ramieniu, jakby współczuła mojego dzisiejszego ilorazu inteligencji, i ułożyła na wycieraczce glany na srebrnej koturnie. Jezu, jak ona wytrzymuje w tym przy trzydziestu stopniach...?

Ach, nie wytrzymuje. Poznaję po zapachu. Mało nie zapomniałam, jak się oddychało. Tym razem najchętniej tego ciut mocniejszego wilkołaczego węchu pozbyłabym się w cholerę. Już mało było tego, że widok jej bosych stóp zawsze przyprawiał mnie o mdłości, to jeszcze ten aromat... Byłam o milimetry od zaproponowania jej prysznica.

Ale przecież ty nie wiesz, że ja tutaj mieszkam! – zawyłam wreszcie, przypomniawszy sobie, do czego przez cały ten czas dążyłam. Trzasnęłam drzwiami, gdy Kot zaczął się zbyt mocno interesować klatką schodową.

Jak to? – Zmarszczyła wydepilowane najwyraźniej od cyrkla brwi. – Dlaczego mam niby nie wiedzieć, skoro mieszkasz tu od zawsze? – Zamarła w połowie drogi na kanapo-tapczan w salonie, chociaż nikt jej tam, kurde, nie zapraszał.

Przecież wyprowadziliśmy się stąd pół roku temu! – Zamachałam bezładnie rękami, sama już nie wiedząc, co początkowo chciałam przez to osiągnąć.

No ale w wiadomościach coś tam mówili, że mieszkańcy powoli wracają. – Zacmokała fioletowymi usteczkami, co wprawiło w jakiś dziwny ruch kolczyki na jej twarzy. – Postanowiłam spróbować. – Wzruszyła ramionami i klapnęła na moją innowacyjną kanapę. – Wiesz, nawet nie masz pojęcia, jak bardzo cię cieszę, że cię zastałam! Mam straszny problem, kompletnie już nie wiem, do kogo powinnam się z tym zwrócić.

Więc oczywiście przyszłaś z tym do mnie... – westchnęłam pod nosem, masując zmęczonym gestem twarz. – O co chodzi? – dodałam głośniej. Coś tak czuję, że będę żałować tej dobroci. Pojęcia nie mam, po co z nią rozmawiam, jeszcze się przyzwyczai.

Mam problem. Duży problem – powiedziała tajemniczo, wracając do swojego standardowego tonu z rodzaju „ale ci zaraz newsa powiem, to aż ci w pięty pójdzie”.

Chociaż nie, tak zaawansowany ton to chyba za wysokie progi na jej krótkie nogi.

Przez chwilę myślałam, że nie zauważyłam, jak coś wpadło jej za kanapo-tapczan, ale okazało się, że zaraz wyczaiła za nim źródło wlokącego się przez cały pokój kabla. Ignorując mnie całkowicie, poszła za nim, szybko trafiając do zostawionego na balkonie laptopa. Przytargała go z triumfalną miną (swoją drogą – ja też wyglądam tak dziwnie z czymś tak wielkim pod pachą...?), ustawiła na blacie tandetnej szklanej ławy, która podobnie jak tapczan stała tu tylko dlatego, że nie miałam pieniędzy na inną, włączyła i zaczęła szukać czegoś w internecie. No jakby jej było wolno.

Kurna, dzisiaj zakładam hasło.

A z tym problemem, to jakoś konkretniej może? – pociągnęłam ją za język. Opadłam na fotel, już profilaktycznie rozglądając się za czymś na ból głowy. Na dłużej zatrzymałam wzrok na butelce drogiej whisky, stojącej w przeszklonym kredensie wśród maminych darów od pacjentów.

Mam straszliwy problem z tą całą wilkołakowatością, wiesz? – Zrobiła smutną minkę. Jej podbródek wyglądał przez moment jak dolna część pleców, dodatkowo nakłuta czarnym kolcem, co jeszcze bardziej go zniekształcało.

Boże, ja nawet nie wiedziałam, że istnieje takie słowo jak „wilkołakowatość”. Muszę to potem wpisać do edytora tekstu, ciekawa jestem, ile błędów wyskoczy...

A co ci w niej przeszkadza? – Przyniosłam sobie z balkonu galon z kawą. Sytuacja niby niekomfortowa, ale przecież zepsuć się nie może. Nie po to pół godziny ją preparowałam w kawiarce i składałam ładne kuleczki z najdroższych lodów, jakie mieli w sklepie, żeby teraz wszystko miał szlag trafić przez jakąś raszplę i jej nieistniejące problemy.

Co mi przeszkadza?! – Obejrzała się na mnie z niedowierzaniem. – WSZYSTKO. – Tak, tak, pewna jestem, że należało to właśnie zapisać caps lockiem i opatrzyć kropką nienawiści. Tak to właśnie brzmiało. Przydałaby się jeszcze tylko jakaś możliwie najbardziej płaczliwa emotka na samym końcu, powtórzona tak ze trzy razy.

Rozwiniesz w końcu? – Ziewnęłam, starając się zasłonić to kubkiem.

Ja nawet nie umiem się zamienić w tego wilka, wiesz? – Dokonała odkrycia stulecia. – A mam te dziwne instynkty, te wilcze odpały i inne rzeczy. Nawet koty mnie już nie lubią, a ja tak bardzo zawsze chciałam mieć kota.

Wszystkiego tego dowiedziałam się w akompaniamencie muzyczki z czołówki „Ukrytej prawdy”. Patrzcie, mało jej zatruwania sobą świeżego powietrza, to jeszcze będzie mi internet na to badziewie marnować...

Koty cię nie lubią? – Zmarszczyłam brwi. Złapałam przechodzącego akurat obok Kota na ręce i spróbowałam wcisnąć dziewczynie na kolana, ale wyrwał mi się błyskawicznie, zasyczał na nią, kładąc uszy płasko na łbie, i odbiegł z ogonem zjeżonym jak szczotka do butelek.

Ciekawe – mruknęłam, odprowadziwszy go wzrokiem. Nigdy tak nie reagował na obcych, wszyscy go ciekawili. Kto by się u mnie nie pojawił, nie sposób mu było się od tego zwierzaka opędzić. – Z tego, co wiem, bycie wilkołakiem nie ma na to wpływu. Przecież ja też nim jestem i jakoś nigdy nie było problemu. Wszystkie koty mnie lubią. Psy nie zawsze, ale koty?

Naprawdę? No to czemu tak jest? – Wygięła usta w podkówkę. – No czemuuuu?!

Mało brakło, a palnęłabym, że nie mówi się „czemu”, tylko „dlaczego”. Ale nie, nie zdradzę jej tego. Może kiedyś trafi na kogoś, kto będzie chciał ją uświadomić, ale mi nie chce się w to bawić. Na pewno spytałaby, „czemu” tak się robi.

No i co ja mam zrobić, Leiczku, co? Ja nie wiem, co dalej! – chlipała, rozmazując sobie makijaż. Tudzież bazgroły, które go imitowały. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że pokazałam się temu potworowi bez tapety na twarzy. Jak ona mnie rozpoznała...?

Pojęcia nie mam – westchnęłam. – Powinnaś porozmawiać z kimś, kto trochę lepiej się na tym zna. Ja mimo wszystko żadnym autorytetem nie jestem. A i nigdy nie miałam w stadzie Ugryzionej, nie wiem, jak to jest. Wiem tyle, że w około siedemdziesięciu procentach przemienia się po tym w wilkołaka, ale co z pozostałymi osobami – czy mają jakieś objawy, czy co – nie wiem, co się dzieje. Musiałabym spytać dziadka lub naszego Alfy.

To spytaj, dobrze?

Jasne. – Skinęłam głową. To chyba mogłam zrobić. Mimo wszystko – obojętnie, jak bardzo by mnie denerwowała – rozumiałam, że musi czuć się z tym wszystkim źle. Dobrze jej zrobi, jeśli dowie się czegoś więcej. Pewnie i mnie da trochę spokoju. O ile w ogóle w cokolwiek mi uwierzy.

Skrzywiłam się, gdy niechcący napiłam się fusów z kawy. Ach, mniam.

Poza tym, ty masz pojęcie, jak ciężko to ukryć przed rodzeństwem? – narzekała w najlepsze, szukając wzrokiem chusteczek higienicznych. Rzuciłam jej paczkę, którą złapała w locie. Kurna, czyli nawet ona ma refleks lepszy ode mnie... – Przecież ja mam trójkę rodzeństwa, Leiczku. Jak ja mam to zrobić?

Wszystko to z lecącym w tle wyznaniem młodej mamuńci, która znęca się nad dwuletnim gówniarzem psychicznie i fizycznie, ponieważ jest ofiarą imprezowej wpadki i zmarnował jej tym życie, ale zapytana, dlaczego nie zdecydowała się na aborcję, gdy była na to pora, odpowiedziała, że to by było nieludzkie.

Ty masz rodzeństwo? – Spróbowałam zmienić temat. Coś tam kiedyś słyszałam, ale chciałam dowiedzieć się więcej – jakoś humor mi się poprawił, gdy wyobraziłam sobie przerażającą matkę Gabrysi siedząca przy stole z czwórką grubych emo w zróżnicowanym wieku.

No mam. Brata lat siedemnaście i bliźniaki, siostrę i braciszka, lat pięć. Wszyscy oprócz mnie są adoptowani.

Zakrztusiłam się czipsem.

Zaraz, zaraz, czy ja dobrze usłyszałam? Z tego, co wiem, Gabrysia mieszka w dwupokojowym mieszkanku w bloku, a jej rodzice zarabiają tyle, że ledwo co starcza na rachunki, ponadto często nie ma ich w domu na noc. I będąc w takiej sytuacji, na własne życzenie zafundowali sobie adopcję trójki dodatkowego gówniarstwa, na które też trzeba zarobić, bo przecież samo się nie nakarmi ani nie ubierze? Boże, i jakiś ośrodek adopcyjny się na to w ogóle zgodził?! Poziom absurdu osiągnął tu już etap, na którym włączał mi się w głowie alarm. Jakie to ironiczne, że takim ludziom zawsze idą na rękę, a mojej dobrze zarabiającej cioci adopcji odmówili, bo nie ma partnera...

Wiesz, mój brat to taki typowy zbuntowany nastolatek – ciągnęła, nie zauważając najwyraźniej mojej konsternacji. – Jego prawie nie ma w domu, ze mną nie chce nawet rozmawiać, więc o niego się nie martwię, bo jak już jest, to tylko by na kompie siedział i słuchał muzyki, ale maluchy? One są wszędzie, zawsze wszystko wiedzą, jak to przed nimi ukryć? Rodzice chcą, żebym się nimi opiekowała, więc...

Zawsze możesz je otruć – mruknęłam.

Niestety usłyszała.

Jak możesz tak mówić?! Otruć takie słodziaki?! – Mało z kanapo-tapczanu nie wstała, tak się zapowietrzyła. – Przecież nie wolno tak nawet żartować!

Kobieta z serialu właśnie skarżyła się na swojego gówniarza psiapsi, jednocześnie podkreślając, że za złe zachowanie bije go i zamyka na kilka godzin w łazience i naprawdę nie widzi w tym nic dziwnego.

Swoją drogą, to dlaczego ludzie uważają, że małe dzieci są słodkie? Słodkie są malutkie kotki, szczeniaczki, miodek i czekolada, a nie jakieś nie wiadomo co, które nie rozumie pojęć „mów ciszej”, „nie tup bez sensu” i „podetrzyj dokładnie ten tyłek”.

Rany, dobra, nieważne, już nic nie mówiłam... – Uniosłam ręce, postanawiając się po prostu poddać. Przy niej nawet żartować się nie dało. – Ale co znaczy, że rodzice każą ci się nimi opiekować?

No uważają, że to mój obowiązek jako starszej siostry – wzruszyła ramionami. – Czasem mnie to męczy, bo nie mam przez to chwili dla siebie, no ale co ja poradzę?

Nosz kurna, a czyje to dzieci? Twoje czy ich? Dlaczego zwalają na ciebie odpowiedzialność, skoro to oni je sobie załatwili? – wnerwiłam się. Jak ja nienawidziłam takich sytuacji... Zawsze uważałam, że o ile normalne jest poproszenie co jakiś czas, by starsze dziecko zajęło się młodszym, o tyle zwalanie na nie całej odpowiedzialności tylko dlatego, że chciało się mieć gówniaka z głowy, to już prawie okrucieństwo. Ludzie, no skoro nie macie czasu się dziećmi zająć, tylko się wyręczacie kimś innym, to na co wam było te dzieci robić? Chore... Za nic bym się na to nie zgodziła, choćby rodzice mieli być na mnie nie wiadomo jak wściekli.

Ale co ja poradzę, Leiczku? Rodzice nie mają czasu na nic oprócz pracy.

A ty masz przez to czas na coś oprócz szkoły? – przerwałam jej brutalnie.

No... nie – przyznała po chwili zastanowienia. – Ale mama będzie naprawdę zła, jeśli się nimi nie zajmę, bo przeszkadzają jej, gdy chce odpocząć po pracy.

Nie no, mam coraz lepsze zdanie o tej rodzinie... Postanowiłam przełknąć pierdolca i dać se spokój. Świata nie uratuję, wszystkich idiotów nie wystrzelam, bo mi naboi braknie. A miałam się przestać denerwować, by przypadkiem nie zrobił mi się z tego apetyt na słonko, jak Fenrirowi wieki temu.

Wracając do tematu – odezwałam się, gdy już zdołałam się jako tako ogarnąć – to nadal nie możesz zmienić się w wilka? Próbujesz chociaż?

No pewnie. Codziennie medytuję przez pół godziny, to pomaga mi się uspokoić – wyjaśniła z dumą w głosie.

Uspokoić? – powtórzyłam sceptycznie. – Przynajmniej w moim przypadku przemiana w wilka lepiej wychodzi przy silnych emocjach. Wtedy może i siada skupienie, ale... – Chwilę szukałam odpowiedniego słowa. – Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. Po prostu gdy się wściekam, ten wewnętrzny wilk wydaje się być jakoś... bliżej. W chwilach silnego wzburzenia ciężko jest powstrzymać przemianę, więc coś chyba w tym jest? – Mimo wszystko zabrzmiało to jak pytanie. – Ale to może tylko ja tak mam. Kurde, serio powinnaś spytać kogoś innego.

Pojęcia nie mam, czy w ogóle mnie słuchała, bo nie sprawiała takiego wrażenia, gdy podjęła:

Po takiej medytacji wychodzę na balkon i próbuję sobie wyobrazić przemianę. Wiesz, wszystkie jej etapy. Ale to nic nie daje. Może dlatego, że cały czas się denerwuję, że ktoś mnie nakryje? Albo że cały czas jestem w ubraniu? Może jak zdejmę...

Poplułam się wodą i wylałam sobie chyba z pół butelki na kolana.

Nie, tylko mi nie mów, że... – Zakrztusiłam się, więc chwilę zajęło, zanim dałam radę dokończyć. – Nie, nie świeć gołym tyłkiem na balkonie, do chuja wafla! – pisnęłam, łapiąc się za włosy. Zły wpływ ma na mnie dziewczyna, przeklinać się przy niej uczę... – Przemieniamy się w ubraniach, nic się z nimi nie dzieje!

Serio? – Uniosła sceptycznie jedną brew. Chyba nie do końca mi wierzyła. Standard. – Ale we wszystkich książkach i opowiadaniach w internecie...

Już ustaliłyśmy, że książki i internet to kiepskie źródło informacji, jeśli idzie o likantropię. Przemieniamy się w ubraniach. – Jeszcze raz uważnie jej się przyjrzałam. – I... jak duży masz ten balkon?

A co to ma do rzeczy? – Minę miała po prostu przezabawną. Chyba myślałam dla niej o wiele za szybko... Ciekawe, bo czasem miałam wrażenie, że jest zgoła odwrotnie.

Jako wilk będziesz miała w kłębie tyle, ile masz wzrostu. Możesz nie zmieścić się na balkonie. – Nie mogłam się powstrzymać i walnęłam takim śmiechem, że mało nie zwaliłam się z fotela, gdy wyobraziłam sobie, jak nagle przemienia się na malutkiej przestrzeni, całą ją wypełniając. Jak tłuste wilcze boczki wyciekają pomiędzy szczebelkami przyciasnej balustrady, upodobniając grubawego wilka do zawiniętej w sznurkową siateczkę szynki...

Co cię tak śmieszy? – Wzięła się pięściami pod boki i nachyliła groźnie w moją stronę. Zaczęłam się śmiać jeszcze bardziej, bo z komputera właśnie dobyła się muzyczka puszczana w serialu paradokumentalnym po przerwie na reklamy, co stworzyło tak piękny obrazek, że po prostu nie zdołałam się powstrzymać.

Nic, nic. Możesz mówić dalej. – Ogarnęłam się po dłuższej chwili, wbijając sobie paznokcie w przedramię. – Przepraszam, już nie będę. Coś mi się po prostu przypomniało. Serio, zwróć uwagę na ten balkon. Jeśli jest mniejszy niż przynajmniej połowa tego, to nawet nie próbuj. – Machnęłam dłonią w stronę okien.

Okej... – Posłała mi jeszcze podejrzliwe spojrzenie, ale wystarczyła jej jedna nanosekunda, by ze stanowczości powróciła do swojego doła. Przyssała się do kolejnej garści chusteczek. – Rany, Leiczku, ja wiem, że jestem tym wilkiem, mam wszystkie objawy, jestem pewna, że mogłabym się przemienić, ale to mi po prostu nie wychodzi. To okropne! – Podbródek w kształcie dwóch nieźle uformowanych półdupków zadrżał od wstrzymywanego płaczu.

Nic na to nie poradzę – zaskamlałam. – Jedyne, co mogę zrobić, to spytać wyższej instancji, co jest grane. Ja ci rozwiązania nie wyczaruję. I tak nie jestem tak do końca normalnym wilkołakiem, więc kij wie, jak działam. Nie mogę mówić ci niczego na swoim przykładzie.

Jak to nie jesteś wilkołakiem? – Jej szczęka o mało nie walnęła w arcyprzepiękny blat ławy, na który składało się ładne szkło, połączone z drewnianym stelażem za pomocą czarnych gumowych przyssawek, jako że na nic innego nie wpadłam.

Długa historia, opowiem ci kiedyś przy okazji. – Machnęłam lekceważąco dłonią. Coś i tak mi się zdawało, że musiałam jej kiedyś o tym opowiadać, tylko po prostu taka ilość faktów nie pomieściła się w pamięci podręcznej emo-móżdżka. – Jestem wilkołakiem, ale nie tylko, na tym zostańmy na razie.

Niech ci będzie. – Głośno wysmarkała nos, zagłuszając wypowiedź występującego w serialu podobno psychologa, której chętnie bym wysłuchała, by potem móc się z niej pośmiać z mamą. – Nie ma co się dołować. Porozmawiajmy lepiej o tobie. Do jakiego liceum się dostałaś?

Zaraz, znowu przestałam nadążać. Zwaliła mi się na łeb, by pogadać o swoich problemach, a teraz nagle się okazuje, że już nie chce o nich rozmawiać, bo to dołujące? Nie no, całkiem „mondrze”. Ale jaki w tym sens? Nie lepiej dać mi po prostu spokoju?

Dostałam się do tego, do którego planowałam – powiedziałam szybko i jedynie cudem ukryłam kolejne wielkie ziewnięcie. – Nie jest to moje wymarzone technikum kolejowe, ale co poradzić.

Jak to? Dostałaś się do tamtego liceum z jedynką z matematyki?! – Kolejny raz się zapowietrzyła, tym razem dodatkowo upuszczając zwitek mokrych chusteczek. Chyba będę musiała umyć po nich podłogę.

Nie z jedynką, tylko z naciąganą dwóją – poprawiłam uprzejmie. Jeszcze tylko tego brakuje, żeby mi jakieś emo wypominało moje legendarne zdolności matematyczne... – Z jedynką zasadniczo się nie zdaje. Egzamin gimnazjalny w miarę dobrze mi poszedł, a i z reszty przedmiotów jakimś cudem się poprawiłam w ostatnim momencie, więc nie było problemu. Zwłaszcza że to i tak klasa dla debili.

To znaczy?

Humanistyczna – podpowiedziałam. Cud, że nie załapała istniejącego w szkole od lat dowcipu...

Ale przecież jest strasznie dużo osób, które miały lepszą średnią od ciebie, a nigdzie się nie dostały. Jak to możliwe?

Miałam jakieś takie głupie wrażenie, że ona mi zazdrości lub wypomina coś dla samej przyjemności płynącej z wypominania, więc spieniłam się nieco.

Rany, nie wiem, jakim cudem to się udało, okej? Nie obchodzi mnie to, dopóki działa – ucięłam, mając nadzieję, że tym zduszę w zarodku ten niezwykle budujący dialog. Jeszcze zaraz gotowa mi zasugerować, że pewnie dostałam się tam jedynie dzięki znajomościom mojej mamy. Co w sumie nie byłoby znowu jakimś wielkim kłamstwem, ale nie wszyscy muszą to wiedzieć, co nie?

No ja niestety nie dostałam się, tam gdzie chciałam – przyznała. Czyli jednak zazdrościła. – Ale na szczęście w tym, do którego idę, jest klasa o profilu artystycznym. W dziewiątce, wiesz gdzie.

Hm. Czy szkoła ponadgimnazjalna numer dziewięć nie jest przypadkiem zasadzką fryzjerską? E, nieważne.

W ogóle to patrz, zrobiłam sobie bransoletki. – Kolejny raz dokonała błyskawicznej zmiany tematu i wyciągnęła w moją stronę tęgawe nadgarstki. Pomimo usilnych starań nie znalazłam tam niczego, co przypominałoby bransoletki, prócz zwykłego rzemienia, zawiązanego tak ciasno, że aż kaleczył skórę.

E... to? – upewniłam się w razie czego i odważyłam się spytać: – A nie boli cię?

Może trochę. Ale patrz, będę miała blizny! – Z dumą wskazała na otarcia.

Poziom głupoty wywindował się tak wysoko, że po prostu musiałam bezwładnie opaść na oparcie, bo sił mi zwyczajnie brakło.

Tak, kochana koleżanko, a potem za parę lat znajdzie się jakiś kretyn, który postanowi spędzić z tobą resztę życia, i do ślubu pójdziesz w ślicznej białej sukience, w której takie blizny będzie widać z kilometra. Boże, co ta subkultura ma w głowie?

Chociaż sorry, najmocniej przepraszam, Panie Boże. W głowach satanistów pewnie nie siedzisz, nie do Ciebie powinnam kierować to pytanie.

Tak w ogóle, to mogę czipsa? – spytała, wyrywając mnie z zamyślenia. Złożyła usta w słodki dzióbek i zatrzepotała posklejanymi od tuszu rzęsami.

Właśnie się skończyły – obwieściłam, zawijając w połowie pełną paczkę i odkładając na komodę. Jeszcze tylko mi brakuje, żeby mnie objadała. Tego zmarnowanego internetu jej nie mało?

Ej, a o co poszło tobie i Dominice? – zaciekawiła się, przechylając idiotycznie głowę. Przez chwilę wyglądała jak kura skupiająca się na wyjątkowo trudnym do zniesienia jajku. Takim z kolcami.

A o coś nam poszło? – Rany, jak te czipsy wołały...

No jakieś takie skłócone chodzicie. A na początku wydawało mi się, że nawet się dogadujecie. Co się stało?

Ach, to... – Skrzywiłam się. – Wiedziałaś, że Dominika jest tak jakby wampirem? Konflikt na tle rasowym, można powiedzieć.

Jejku! Wampirka?! – Jeśli myślałam, że jej oczy kiedykolwiek były bliskie wypadnięcia, to cofam to. Dopiero teraz były. – Ale ja bym chciała być wampirką!

Wampirzycą jeśli już – poprawiłam odruchowo. – A na co ci to? Wilkołaki są fajniejsze. I z reguły się nie lubimy z wampirami.

To dlaczego ona jest na ciebie zła, a ze mną normalnie rozmawia?

Bo ty jesteś... – w ostatnim momencie ugryzłam się w język, zanim powiedziałam „niedorobiona” – inna.

No tak. Ja w końcu jestem tym wilkiem-nieudacznikiem, prawda? – Znowu posmutniała. – Naprawdę nie wiesz, jak mi pomóc?

Mówiłam. Spytam, kogo się da, ale nic nie mogę obiecać. – W myślach gorliwie modliłam się, by uznała to za koniec rozmowy i wreszcie sobie poszła. Miałam taką ochotę złapać ją za fraki i wywalić za drzwi, że aż mnie skręcało.

A o tym twoim niebyciu wilkołakiem serio mi nic teraz nie powiesz? Umrę z ciekawości! – Złożyła prosząco dłonie.

Naprawdę kiedy indziej. Dzisiaj mam... parę rzeczy do załatwienia – powiedziałam wymijająco.

Dobra, jak tam sobie chcesz. – Wstała i skierowała się do drzwi, ani myśląc o włączeniu pauzy w serialu, który przecież sama odpaliła. – Ale w ogóle to mam taki pomysł, wiesz?

Ona zdecydowanie za często powtarza „w ogóle” i „wiesz”. Chyba zacznę liczyć.

Postarałam się zamaskować to, że mało w nią nie weszłam, już biegnąc w podskokach, by otworzyć drzwi. Nagle jej się zachciało tak gwałtownie odwracać...

Jaki pomysł? – Musiałam spytać, bo jeszcze by tak sterczała do usranej śmierci którejś z nas.

Może zaczęłabyś zabierać mnie na te wilcze spotkania, co?

Mało brakło, a upuściłabym klucze, które nie wiadomo po co wyjęłam z zamka.

A to z jakiego powodu? – wykrztusiłam.

W jakiś sposób chyba należę do stada.

W jakiś pewnie tak, ale w spotkaniach biorą udział wilki. – Widząc, że już nabiera powietrza, by spytać o oczywiste, pośpieszyłam z wyjaśnieniem, nie chcąc, by odrywała się od sznurowania butów. – W sensie że zawsze się na tych spotkaniach przemieniamy i gadamy w myślach. Tak łatwiej przekazuje się wiadomości. Dopóki się nie przemienisz, nie masz szans, żeby w tym uczestniczyć.

Ach, jakież to było asertywne, co nie?

No nic. To będę mieć większą mobilizację do ćwiczenia tych przemian. – Puściła mi oczko. – Może jeszcze spróbuję tej metody ze złoszczeniem się. Coś musi się w końcu sprawdzić. To cześć!

W razie czego nie mówiłam jej kolejny raz, że skoro nie przemieniła się jeszcze do tej pory, ma na to właściwie zerowe szanse. Nareszcie pierdzielnęłam za nią drzwiami i zrobiłam szybką rundkę po mieszkaniu, by pootwierać szeroko wszystkie okna. Zapaszek skarpetek unosił się jak lekka, prześladująca mgiełka, trzeba było się go jak najszybciej pozbyć...

Na urlop jakoś straciłam zupełnie ochotę. Zaczęłam myśleć o bladgorze i wilczym spotkaniu, na którym trzeba było wymyślić, jak się nim zająć.



***



Wilcze spotkanie.

Tak, sama je zwołałam. Tak, z mieszkania w bloku mam na dworzec o wiele bliżej niż z domku na odludziu. Tak, nawet w nocy było przyjemnie cieplutko i jakoś tak rześko, że aż chciało się żyć. Tak, powinnam się tym wszystkim cieszyć i skakać niemal pod niebo z rozpierającej mnie euforii, gdyby nie to, że... ech, czekała mnie rozmowa o bladgorze. I o tym, że mi zwiał, bo nie umiałam z nim walczyć. Chyba już się domyślacie, na kogo spadną wszystkie frustracje Quillsa z ostatniego miesiąca.

Było trochę jak za dawnych czasów – wilki zadekowały się pod wiatą na pierwszym peronie, korzystając z tego, że ponownie na skutek jakiejś awarii nie działało pod nią oświetlenie. Pod drewnianym daszkiem słyszałam gruchanie czekających tylko na urządzenie zmasowanego ostrzału gołębi, ludzi nie było widać ani słychać, a ja miałam ochotę olać to wszystko i uciec na wznoszący się nad peronami żelbetonowy most z kładką dla pieszych. Szkoda, że miałam lęk wysokości i już lata temu przysięgłam, że nie wejdę tam o zdrowych zmysłach...

Cholera, jak już sama zwołałam to spotkanie, to wypadałoby się na nim pojawić, a nie uparcie udawać, że mnie nie ma. Powinnam wykazać się inicjatywą...

Wskoczyłam na nierówne płytki chodnikowe. Chwilę szłam wymalowaną żółtą farbą krawędzią peronu, w tym wcieleniu utrzymanie na niej równowagi okazało się dziecinnie proste. Reszta nawet się na mnie nie obejrzała, z udawanym zainteresowaniem słuchając tego, jak Paul się produkował na temat, który niekoniecznie umiałam załapać, choć przysłuchiwałam mu się już od jakiegoś czasu.

No i ja mu wtedy mówię, że to tak trochę siara będzie, no bo w końcu wszyscy czają, jakich on ma pojebanych starych, a on mnie nawet nie słucha, pojeb jakiś! – emocjonował się dresiarz, chodząc w tę i z powrotem. Budynek dworca był już od jakiegoś czasu czynny, więc z pobliskiego okienka wychylała się głowa obserwującego go ze zdumieniem w oczach ochroniarza. Facet chyba zapomniał nawet o papierosie, który jeszcze moment, a miał zacząć parzyć go w palce. Czerwona, nieco zapuchnięta od trawiącego się alkoholu twarz była doskonałym obrazem dla kogoś, kto chciałby sobie podpatrzeć, jak wyglądają przerażenie i fascynacja, jeśli je ze sobą zmieszać.

I co? I on tak kompletnie nic? Jesteś pewien, że był trzeźwy? – Collin patrzył na kolegę z takim politowaniem, że po prostu nawet gdyby był mniejszy, nie dałoby się go pomylić ze zwykłym zwierzęciem. Takiej miny nie zrobiłby choćby i najinteligentniejszy pies świata. Wtedy naprawdę zaczęłam wierzyć w tą plotkę, że jako wilki mamy więcej mięśni twarzy, niż nasze prawdziwe, mieszkające w lasach pierwowzory. W końcu jak się bardzo chciało, to w tym wcieleniu i uśmiechnąć półgębkiem się dało, co opanowałam do perfekcji.

Ochroniarz pewnie chętnie popstrykałby nieco zdjęć, gdyby było choć trochę widniej. Kumple mu przecież za nic nie uwierzą, jak to opowie...

No mówiłem przecież! – zdenerwował się dresiarz. – Czy wy wszyscy myślicie, że nie umiemy bawić się na trzeźwo?!

Tak właśnie myślimy – uświadomił go z pełnym okrucieństwem Jacob. Trochę zdziwiło mnie, że słucha – zwykle wolał trwać w swoim świecie, zamiast skupiać się na naszych dziwnych rozmowach. W naszych rozmowach było przecież zbyt mało wróżek, a w jego świecie z pewnością kręciło się ich całe mnóstwo.

O rany, jacy wy beznadziejni jesteście!

A o co znowu poszło? – spytałam z ciekawością, wodząc wzrokiem po odrobinę załamanych kumplach. Embry'emu tak się nudziło, że już nawet zaczął wyłapywać mrówki spomiędzy płytek chodnikowych.

Paul twierdzi, że jego wspaniały kumpel urządził domówkę na trzeźwo. W dodatku bezalkoholową i gdy w domu byli jego rodzice – wyjaśnił Brady.

Z rodzicami to faktycznie podejrzana sprawa, ale nie da się urządzić imprezy na trzeźwo?

Ty chyba nie wiesz, jak to wygląda. – Beta usłużnie wysłał w moją stronę nieco zamazane wspomnienie. Nie było tam widać zbyt wiele, pewnie z powodu gęsto zalegającego w powietrzu dymu papierosowego, ale udało mi się zauważyć kilka roznegliżowanych niemal do zera dziewczyn, podejrzany biały proszek na zalanym czymś klejącym stoliku i skrzynkę piwa, dookoła której tańczyło paru ujaranych dresiarzy. Serio, to wyglądało tak, jakby przywoływali deszcz... W dodatku w tle ktoś chyba wymiotował przez balkon.

Boże, Embry, gdzie ty się prowadzasz? – jęknęłam, otrząsając się z obrazu jak najszybciej.

Za kogo ty mnie masz, dziewczyno? – Aż wstał, taki był oburzony. – Wlazłem tam tylko na chwilę, żeby przypomnieć Paulowi, że miał iść na patrol. Wyszedłem chyba jeszcze szybciej... Aż tak twardy nie jestem.

No właśnie. Paul, naprawdę ten twój kumpel był trzeźwy? I serio twierdzisz, że jego rodzice byli wtedy w domu? – Sam uniósł jedną brew i posłał dresiarzowi sceptyczne spojrzenie.

Ech, wam coś opowiadać... – warknął Paul i ostentacyjnie oddalił się na parę kroków, udając wielce obrażonego.

Bardzo nas to, oczywiście, obeszło.

Tak w ogóle, to dlaczego nalegałaś na spotkanie? – Quills skierował rozmowę na tory, na które bynajmniej nie zamierzałam jej jeszcze przez jakiś czas kierować. Całkiem przyjemnie mi się gadało o domówkach Paula, nie trzeba było tak szybko tematu ucinać... – Bo jakoś średnio chce mi się wierzyć, że po prostu chciałaś nas zobaczyć...

A może jednak? Nie skreślaj mnie! – Zrobiłam słodkie oczka, ale widząc, że kompletnie nikt się nie nabiera, zirytowałam się na dobre. – Dobra tam. Jakbym mogła, to zdecydowanie darowałabym sobie tej wątpliwej przyjemności. Ale jest sprawa.

Może jaśniej? To ma jakiś związek z tą piwnicą, którą odkrył Seth?

Tam miało być przejście do sztolni czy anomalia? Bo się już pogubiłem.

Tak, chodzi o tą piwnicę. Quills kazał mi ją wczoraj sprawdzić. – Urwałam, krzywiąc się lekko.

No i? Co z nią? – Zainteresowanie osiągnęło taki poziom, że nawet Paul odwrócił się z powrotem w naszą stronę, choć miałam już nadzieję, że jednak rzuci się pod nadjeżdżający pociąg towarowy.

No bo... tam było... coś. – Zaplątałam się nieco i umilkłam. Nagle bardzo zainteresowało mnie mrowisko, nad którym jeszcze przed chwilą znęcał się Embry. – Tam nie ma przejścia do sztolni, a przynajmniej tak mi się wydaje, ale...

No wyduś to wreszcie! – Quills uniósł lekko wargi na znak, że powoli kończy mu się cierpliwość. Pewnie gdyby w tym miejscu był ktokolwiek prócz mnie, już dawno zdążyłby zarobić w zęby. Tylko do mnie Alfa zdawał się mieć nieskończoną cierpliwość, jak do ukochanej młodszej siostry.

Zabawne, ile mi się już tych braciszków zrobiło.

W rogu tej piwnicy była plama wody. Nie zdążyłam jej sprawdzić, bo z niej zmaterializował się bladgor. Jakby to był jakiś teleport, czy co. – Odruchowo zwinęłam się w kulkę, czując na sobie miażdżące spojrzenie białego wilka.

Czyli jednak okazuje się, że bladgory faktycznie wyszły z tego przejścia do Piekła, z którym zrobilibyśmy coś w porę, gdybyś raczyła nam o tym wcześniej powiedzieć?

Ej, nikt nie mówił, że one wyszły właśnie stamtąd! – zaprotestowałam gorliwie. – Ale tak, to był bladgor. Ladon potwierdza.

Mam nadzieję, że go przynajmniej złapaliście?

Tak jakby nam zwiał. – Chciałam na tym grzecznie poprzestać, ale mój mózg już podsuwał wspomnienie tego, jak najpierw niemal oberwałam pociskiem brata, a następnie wpadłam w coś na kształt paniki, zwijając się w kłębek na ziemi. A następnie zostałam rzucona jak kula do kręgli i wpierniczyłam się z powrotem do ziemianki.

Kiepska sprawa – pomyślał ktoś. – Ale przynajmniej z humorystyczną wstawką...

Boże, jaka idiotka! – jęknął Paul.

Jego słowa nie były już podszyte takim dobrotliwym, przyjacielskim śmiechem, tylko czystą złośliwością i politowaniem, zaraz więc skierowałam się w jego stronę.

Że co? – wycedziłam. Spojrzenie Quillsa nadal niejako wgniatało mnie w chodnik, ale właśnie znalazłam dobrą motywację do przeciwstawienia się mu, zwłaszcza że biały wilk nagle stracił koncentrację.

Moją motywacją była chęć wywrócenia na lewą stronę członka wrogiej subkultury.

Tchórz! I idiotka do tego! – Szary basior pokazał mi ostre kły, prostując się z całą swoją pewnością siebie. – Znowu wszystko zawaliłaś. Jakbyś się tam nie zwijała w kłębek i nie płakała, tylko ruszyła w pogoń, jak twój brat... Jakbyś nie dała się załatwić jak głupi szczeniak...

Nie dokończył, ponieważ został staranowany. Ostatecznie stracił równowagę i zwalił się na szyny. Pociąg już przejechał, więc niestety na tym się skończyło – zerwał się błyskawicznie, popatrzył mi prosto w oczy i ryknął ze wściekłości. Już miał zaatakować, gdy...

Leżeć! – huknęłam na niego długo zbieranym w sobie głosem Alfy. – I więcej się tak do mnie nie odezwiesz!

To było silniejsze od niego – choć w brązowych ślepiach błysnęło szczere zaskoczenie, nie zdołał powstrzymać wilczego instynktu i padł przede mną na ziemię, podkulając ogon. Uszy praktycznie przytulił na płasko do czaszki, a spojrzenie odwrócił tak daleko, jak to tylko było w tej pozycji możliwe.

Mogłeś sam se tam jechać, jak ci coś nie pasuje – warknęłam jeszcze i odwróciłam się z godnością do skamieniałej reszty. – No. To na czym stanęliśmy?

Auć. Ja już ci nie będę podpadać – mruknął Embry, patrząc na mnie z uznaniem. – Alfa się budzi?

Już ustaliliśmy, że władza jednak nigdy mi się nie należała – przypomniałam. – Ale to nie znaczy, że temu kretynowi nie wypadałoby czasem dać w tyłek. – Obejrzałam się jeszcze na warującego dresiarza, jakbym zamierzała na niego splunąć.

No dobra, myślę, że miałaś prawo się przestraszyć – powiedział Quills, wyraźnie wahając się nad nazwaniem tego „przestraszeniem się”. – Wygląda na to, że te bladgory naprawdę są silniejsze niż myśleliśmy, ale wydaje mi się, że jakbyśmy rzucili się na niego całym stadem, dałoby się go powalić.

Pewnie tak. Mi i Ladonowi chyba zabrakło przede wszystkim koordynacji. Gdybyśmy zrobili to jakoś z głową... – Po wilczemu wzruszyłam ramionami.

To co dalej? Wiemy, że mamy bladgora. Co zamierzamy z tym zrobić? – denerwował się Seth.

Prawdopodobnie złapać – podpowiedział słodko Embry, trącając piaskowego wilka bokiem.

Jezu, ależ to odkrywcze... – Jared wywrócił oczami. – A coś więcej? I jak niby mamy to zrobić? Nie wiemy nawet gdzie siedzi.

Moim zdaniem to chyba najlepsza pora, żeby jeszcze raz sprawdzić sztolnie – podsunął Sam. – Pamiętacie? Poszliśmy tunelem tylko w stronę miasta. Na jego drugim końcu może czaić się cokolwiek. Ustaliliśmy już, że prawdopodobnie wybiega gdzieś daleko poza miasto. I pewnie tam jest to całe Piekło, o ile faktycznie da się tamtędy do niego dostać. Skoro podczas poprzedniego spaceru się na nie nie natknęliśmy... Może przy okazji wytropimy tam bladgora.

Albo dwa – szepnęłam.

Mówiłaś coś?

Zakrztusiłam się.

Ale kto właściwie powiedział, że te tunele prowadzą za miasto? – zdenerwował się Brady. – To były tylko przypuszczenia. Tak samo jak to kombinowanie, że mogą przebiegać pod kraterem.

Dobra, nie czepiaj się, nie ma czego – zdenerwował się Jared. – Fakt jest taki, że trzeba to sprawdzić, nic innego się nie liczy.

Na chwilę zapadła cisza, mącona jedynie sapaniem gramolącego się z powrotem na peron Paula. Przynajmniej gostek z ochrony już prawdopodobnie uznał, że to tylko delirium i przestał patrzeć w naszą stronę.

Wolałbym załatwić to jak najszybciej – odezwał się wreszcie Quills. – Nie zostało wcale tak dużo czasu do następnej pełni. Warto by było zrobić coś jeszcze przed nią.

Teraz i tak nic nie ustalimy – przypomniał Jared. – Jest za późno. Jutro chyba żadne z nas nie będzie miało siły zwiedzać podziemi.

Gorzej, jak wezmą się za rozbieranie tego bloku...

Co ty, w niedzielę? Wątpię.

Okej... – Alfa ciężko westchnął. – No to na razie wio do łóżek. Potem ustalimy, kiedy wybieramy się na wycieczkę. Coś tak czuję, że będziemy mieć w najbliższym czasie nieco przesrane...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz