czwartek, 14 maja 2020

Rozdział 24

Nienawidzę szpitali. Jezu, jak ja nienawidzę szpitali...!

Sama nawet nie wiedziałam, że niedawno przebyte zapalenie wyrostka było w stanie zaszczepić we mnie jeszcze większy lęk przed medycyną. Zawsze bałam się lekarzy i drżałam nawet przed głupim bilansem u pielęgniarki w szkole, o przerażeniu podczas pobrania krwi lub szczepienia już nie wspominając, ale teraz to nie był tylko strach. To była zwyczajna panika, od której zrobiło mi się niedobrze i tak duszno, że miałam wrażenie, jakby moje płuca przestały wchłaniać tlen podczas oddychania.

I mało brakło, bym prócz szpitali znienawidziła również Ladona, który nieskutecznie próbował mnie do jednego z nich wciągnąć. Niestety miał pecha, ponieważ zaparłam się nogami o próg i ani myślałam ruszyć, za nic mając to, że właśnie robiłam za atrakcję dla przynajmniej kilkunastu osób kręcących się w pobliżu.

Jezu, no dałbyś już spokój! – Desperacko próbowałam przekonać brata, kolejny raz robiąc zwinny unik, gdy spróbował złapać mnie za ramię. – To pewnie tylko jakieś głupie stłuczenie czy zwichnięcie, za parę dni przejdzie. Szkoda czasu na jakieś tam prześwietlenia, czekanie w kolejce i całą resztę...

Skoro to tylko stłuczenie, to nie masz się czego bać – odpowiedział twardo i chwycił mnie wpół. Puścił dopiero gdy jak małe dziecko wydarłam mu się prosto do ucha, jak próbował mnie przenieść przez drzwi.

Ladon, przestań! Pójdę do lekarza, jeśli mi nie przejdzie po kilku dniach, okej? Obiecuję! – zapewniałam gorliwie, bliska już płaczu.

Możesz ruszać palcami? – Stanowczo wziął się pod boki, widocznie uznając, że skoro zachowuję się dziecinnie, to tak właśnie będzie mnie traktował.

No pewnie! – Z dumą zademonstrowałam, dzielnie starając się nie pokazać po sobie, że wywołało to falę kłującego bólu, promieniującego aż do łokcia.

A nie widzisz, jak ci ten nadgarstek puchnie?

Weź już nie przesadzaj, prawie wcale nie różni się od zdrowego. – Chcąc potwierdzić swoje słowa, przyłożyłam do siebie przedramiona. Szlag, prawy nadgarstek był tak o jakąś jedną trzecią potężniejszy od lewego. – Ja pierdzielę, i ty przeciwko mnie? – zaskamlałam.

Właśnie ten moment wybrała sobie moja mama, by pojawić się z ogniem w oczach.

Jeszcze nie weszliście?! – zbulwersowała się, stając obok nas i usiłując opanować oddech. Chyba biegła z parkingu, jak słowo daję...

Leah twierdzi, że nic jej nie jest. – Brat bezczelnie na mnie naskarżył, za nic mając, że posłałam mu spojrzenie, które z założenia powinno położyć go trupem.

Bo nic mi nie jest! – prychnęłam nonszalancko. – To wy wyolbrzymiacie zwykłe stłuczenie. Kurde, bladgor prawie położył mi się na ręce, to chyba normalne, że będę mieć na niej siniaka lub dwa, nie?

Co ci się położyło na ręce...? – Słaby głos całkiem zabawnie kontrastował z brwiami niemal złączonymi pośrodku czoła, ale jakimś cudem się z mamy nie roześmiałam. Prawdopodobnie dlatego, że zbyt mocno drżałam o własne życie.

Potem ci opowiemy – skwitował Ladon. – W każdym razie uwierz, że jak na moje, to powinna mieć tę rękę zmiażdżoną.

Nie wahając się dłużej, przywaliłam mu torebką.

Zdrajca! – syknęłam, gdy mama bez dalszych ceregieli wzięła mnie pod ramię i wciągnęła do śmierdzącego lizolem wnętrza szpitala.

Ladon jedynie posłał mi całusa z głupawym wyrazem twarzy.

To był ten sam szpital, w którym pojawiłam się swego czasu z wyrostkiem, co tylko obudziło we mnie kolejną porcję lęku. Sama nie umiałam określić, czego konkretnie się bałam – bo chyba nie tego, że ludzie, których pracą i życiowym powołaniem jest niesienie innym pomocy, zrobią mi krzywdę – ale nie zmieniało to faktu, że trzęsłam się jak galareta. Może to chodziło o zwykle panującą w takich budynkach atmosferę? O zapaszek chemikaliów, choroby i przejmującej starości, wiercący w wilczym nosie? O samą aurę, jaką mogłam wyczuwać tym dodatkowym zmysłem, który dostał się w pakiecie mojemu gatunkowi? A może po prostu przeczuwałam, że wszystkie tego typu imprezy kończyły się bólem, i to przez to panikowałam?

Pojęcia nie mam. Grunt, że jeszcze zanim podeszliśmy do mieszczących się po drugiej stronie korytarza schodów z wyślizganego tysiącami stóp lastriko, zapomniałam, że byłam na Ladona zła, i przylgnęłam do jego boku. Nie protestował, jedynie objął mnie i przyciągnął mocniej do siebie. Mama oglądała się na nas z troską, nie mogąc najwidoczniej znieść strachu w moich oczach.

Kurde, jak tak myślę o tym z perspektywy czasu, to musiałam wyglądać jak chomik po zawale.

Albo opos po zawale? Oposy chyba udawały trupa w chwilach zagrożenia, prawda? Całkiem by to było teraz praktyczne.

Zeszliśmy do mieszczącej się w piwnicy izby przyjęć, choć byłam tak zesztywniała, że mało brakło, a wychlastałabym sobie ząbki na kilku ostatnich stopniach. Było dokładnie tak, jak to zapamiętałam – pociągnięte żółtą farbą o wysokim połysku ściany, wyłożona tandetnym linoleum podłoga, nieco kurzu zbierającego się na suficie. W paru miejscach kurz ten oblepiał atrakcyjnie typowo piwniczne rury, które starano się zamaskować poprzez machnięcie ich tą samą farbą, co ściany, ale nie powiem, by wyszło to jakoś wyjątkowo dobrze.

Okazało się, że babka z okienka w rejestracji już mnie kojarzyła.

Ojej, to znowu ty? – Zacmokała z troską ustami, wychylając się w moją stronę, jakby chciała wypełznąć przez wąską szczelinę. – Jakiego ty masz pecha, dziewczyno!

Byłam w takim nastroju, że chętnie przyznałabym jej rację. I to w sposób określany jako „ups, wcale nie zamierzałam wpychać pani sztucznej szczęki do żołądka, no widzi pani, jakiego pecha mam? To miało być tylko lekkie uderzenie!”. Na szczęście okazało się, że strach sparaliżował mnie łącznie ze strunami głosowymi, i to tak, że mama ostatecznie musiała odebrać mi torebkę, by znaleźć w niej moje dokumenty, bo nie rozumiałam, o co mnie proszą.

Tym razem otrzymałam na nadgarstek opaskę zieloną. Z tego, co wynikało z rozpiski na ścianie, dowiedziałam się, że będę obsługiwana ostatnia w kolejności. Nie no, świetnie... Wprost marzyłam o tym, by po tak męczącym dniu spędzić kilka godzin na czekaniu, aż lekarz powie mi, że wcale nic mi nie jest, tylko mam brata hipochondryka. Klapnęłam na niewygodnym krześle i oparłam się głową o ścianę, starając zbyt natrętnie nie przyglądać pozostałym chorym, choć jak zwykle stanowili dość ciekawe zbiegowisko.

Dwóch Ukraińców złośliwiło się nad swoim kolegą, który choć nie miał żadnych widocznych obrażeń, wgapiał się w swoje dłonie tak, jakby ich nie poznawał. Oczy miał rozszerzone takim szokiem, że mało brakło, a zaczęłabym się z tego śmiać i postarała się pstryknąć mu ukradkiem zdjęcie.

Nieopodal jakaś staruszka rozmawiała ze sobą, narzekając na wszystko, co tylko się napatoczyło – na dzisiejszą służbę zdrowia, która prędzej człowieka zabije niż uzdrowi, a przecież nawet jej siostra Danusia mówiła, żeby nie ufać tym konowałom, bo wpędzą cię do grobu, nic się przecież nie znają, a choćby jeszcze nie tak dawno, w czasach ich młodości, człowiek wcale do lekarza nie chodził, tylko był silny jak wół, bo pracował cały dzień w polu i nie łykał tych wszystkich leków i suplementów, które reklamują w telewizji, a przecież wiadomo, że jak się takie łyka, to wątroba już nie ta, a jak wątroba już nie ta, to i człowiek przecie do piachu. Poza tym, kto to myślał, żeby komuś w jej szacownym wieku kazać tyle czasu czekać, posadzili ją tu jak niepotrzebną, jak zawadzającą rzecz i zamiast tego jakąś młodą siksę przyjęli, co podobno wypadek miała – co jest z tą młodzieżą, że jeżdżą jak wariaty na tych całych motorach, a potem są takie problemy? Jeszcze żeby dziewczyna? Toż to nie do pomyślenia, i to jeszcze bardziej niż ten kolor ścian, no bo kto widział żółte ściany w szpitalu, na Boga...

Aż mnie głowa rozbolała, choć przyznam, że tok myślenia miała babka fascynujący. Chwilę uwagi poświęciłam również gówniakowi w wieku na oko przedszkolnym – miał prowizorycznie zabandażowaną kostkę, ale to nie ona zwróciła moją uwagę, lecz to, że gdy ojciec podjął próbę zabrania dzieciakowi telefonu, na którym grał w jakąś mało inteligentną grę, ten kazał mu całkiem wyraźnie „spierdalać na drzewo”. Ojczulek nawet nie zareagował, wymieniając z siedzącą po drugiej stronie dziecka mamuńcią spojrzenia typu „ach, co za rozkoszny urwis!”. Nie no, bezstresowe wychowanie pełną gębą.

Ty też byś mi tak pozwolił? – spytałam taty, który raczył się przed momentem pojawić. Specjalnie uciekł z pracy. Jakbym co najmniej umierała. Litości...

Zwariowałaś? – Obejrzał się na mnie zszokowany. – Ja bym cię na lewą stronę wywrócił i utopił w szambie.

Ja bym gówniarza zajebał – wyraził swoje zdanie Ladon. Skulił się, gdy przybrany ojciec zdzielił go teczką z moim skierowaniem na prześwietlenie w głowę.

Wyrażaj się, gówniarzu! – syknął ojczulek i pogroził chłopakowi pięścią, gdy już upewnił się, że ten wystarczająco ochłonął.

Mama nawet nie patrzyła w naszą stronę, powstrzymując śmiech i chyba za wszelką cenę próbując udawać, że wcale nie jest tu z nami.

W ogóle te dzieci nie mają szacunku do rodziców, za moich czasów tego nie było – mruknęła pod nosem staruszka. Nie wiedziałam, kogo w tamtym momencie miała na myśli.

W sumie całkiem to zabawne, że byłam wychowywana bezstresowo, a nie stałam się takim młodocianym potworem, jak teraz większość dzieci...

Zesztywniałam, gdy otworzyły się drzwi gabinetu. Ladon syknął z bólu, gdy bezwiednie wbiłam mu długie, pomalowane na apetyczną czerwień paznokcie w delikatną skórę przedramienia. W szczelinie między białymi drzwiami ze sztucznego tworzywa, którego nawet nie umiałam nazwać, a metalową futryną pobieloną w tak nieumiejętny sposób, że wraz z farbą zostawiono na niej całkiem sporo włosia z pędzla, ukazała się twarz pielęgniarki. Korpulentna blondynka w okularach rozejrzała się po zgromadzonych w poczekalni interesantach, otworzyła usta, by zawołać następną osobę z kolejki, i nagle dojrzała moją mamę. Rozpromieniła się w jednej sekundzie.

Pani doktor! – wykrzyknęła z całą serdecznością. – Co się stało?! Proszę, proszę, zapraszam!

Rany, a już miałam nadzieję, że pożyję choć parę chwil dłużej...

Jeszcze nie zaczęłam pisać testamentu – pisnęłam, gdy mama złapała mnie za ramię i poderwała z niewygodnego krzesła.

Nie marudź – syknęła i popędziła do otwartych drzwi, serdecznie witając się z dawną znajomą.

Wolałam już pójść za nimi, niż dłużej narażać się na ostrzał wściekłych spojrzeń. Byłam po prostu pewna, że w jednej chwili kompletnie wszyscy z poczekalni nas znienawidzili... Aż zaczęłam współczuć tacie i Ladonowi, których tam zostawiłyśmy. Przecież ta staruszka suchej nitki na nich nie zostawi.

Chociaż nie. W sumie gdy tak rozejrzałam się po gabinecie, uznałam, że lepiej było tam zostać, choćby mnie mieli ukamienować.

Pomieszczenie nie było jakieś specjalnie małe, choć niski sufit i brak okien robiły swoje, sprawiając, że niemal od razu, gdy zamknęły się za mną drzwi, poczułam coś na kształt nieśmiało rodzącego się we flakach ataku klaustrofobii. Podłogę wyłożono drobnymi kafelkami jakiegoś dziwnie żółtawo-sraczkowatego koloru, ściany zaś pomalowano prawdopodobnie na biało, choć ciężko było stwierdzić to z całą pewnością, bo niemal w całości pokrywały je plakaty z barwnymi ilustracjami ludzkiej anatomii. Zaraz wyobraziłam sobie, że rozwieszono ich tyle, by ukryć pęknięcia w murze, więc dodatkowo zrobiło mi się jeszcze niedobrze.

Dzień dobry, co się stało? – Lekarzem był dość wysoki facet koło sześćdziesiątki, przez długą siwą brodę kojarzący mi się ze świętym Mikołajem. Po tym, jak serdecznie przywitał się z moją mamą, poznałam, że to jakiś kolejny jej znajomy.

To jest Leah, moja córka. – Rodzicielka pokazała mnie z dumą, nie przejmując się tym, że trzęsąc się w progu, plecami niemal wtulona w drzwi, nie mogłam wyglądać zbytnio reprezentacyjnie. – Miała lekki... wypadek. Leah, chodź tutaj, nie bój się.

Choć zostałam potraktowana jak przerażone zwierzątko, nie poczułam się ani trochę lepiej. Takie zachowanie zwykle poprzedzało niewyobrażalne cierpienia, już ja dobrze o tym wiem...

I po co mi było czytać tyle książek?

Śmiało, nie pogryzę cię! – Lekarz miał naprawdę miły uśmiech i wskazujące na przyjazne usposobienie zmarszczki wokół oczu, więc ostatecznie się przemogłam. Ale łatwo nie było. Dokładnie ominęłam wiszące w centralnej części sufitu jarzeniówki, czym zasłużyłam sobie na nieco zgryźliwe spojrzenie mamy, i dowlokłam się bliżej, by pokazać spuchniętą rękę.

Facet obejrzał ją z każdej strony, kazał mi poruszyć nią na kilka sposobów, ścisnął, przez co wydarłam się jak – nie przymierzając – głupia, i podpisał skierowanie na prześwietlenie. Mama wyciągnęła mnie na korytarz i ponownie spróbowała usadzić na krześle – rentgen był w pomieszczeniu obok – ale wyrwałam się zwinnie.

Muszę do łazienki – wykrztusiłam i ulotniłam się czym prędzej, kątem oka zauważając jeszcze zaskoczone spojrzenia całej reszty.

Nie, to nie było dla mnie normalne. Ja i publiczna łazienka? W życiu. Prędzej trzymałabym do bólu nawet i kilkanaście godzin, obojętnie jak bardzo by mi się chciało.

Wpadłam do ciemnego pomieszczenia i zamknęłam za sobą drzwi. Nie szukałam włącznika światła i nawet się nie rozglądałam, żeby nie zepsuć sobie efektownej ucieczki zauważeniem kolejnych jarzeniówek. Podeszłam do jednej z trzech umywalek i oparłam się ciężko na jej krawędzi, zastanawiając gorączkowo, co powinnam ze sobą zrobić.

Tak jest, po minie lekarza bezbłędnie rozpoznałam, o co chodziło. Słowo „złamanie” niemal wyświetlało mu się na czole, ja pierniczę.

Znaczy... Zawsze chciałam mieć rękę w gipsie. Nie wiem, skąd wzięło mi się takie absurdalne marzenie, ale prześladowało mnie jeszcze od podstawówki, więc teoretycznie nie powinnam narzekać, tylko skakać ze szczęścia pod sam sufit, ale... istniały dwie przeszkody. Pierwszą z nich było dość istotne pytanie, brzmiące: „i co z bladgorami?”. Szczerze wątpiłam, bym w takim stanie mogła przemienić się w wilka, a już tym bardziej nadawać do czegoś więcej niż zasiadania w loży szyderców. Nie uśmiechało mi się odsunięcie od akcji tylko dlatego, że mój legendarny Pech uznał, że dawno nie dał znać o swoim istnieniu.

Ale okej. To dało się przeżyć. Tym drugim problemem była myśl: „o ja pierniczę, a co, jeśli będą chcieli mi tę rękę nastawiać?”.

Niemal zemdlałam, jak sobie tylko to wyobraziłam. Przecież oni musieliby to zrobić pod narkozą, żeby w ogóle mogło się udać. Wątpiłam, bym mogła przemienić się w wilka przy obcych ludziach, ale cholera przecież wie, jak ta moja nowa półdemoniczna cząstka zachowałaby się w takiej sytuacji. Chyba już ustaliliśmy, że mogę nad sobą nie panować. A odgryzienie głowy lekarzowi to raczej kiepski pomysł, jeśli chciało się spędzić przyszłość w miejscu nieco innym niż małe pomieszczonko z kratami w oknach.

Drzwi skrzypnęły. Podskoczyłam jak oparzona, głową uderzając w długi kran. Zaklęłam wyjątkowo szpetnie, wyprostowałam się z trudem i pozwoliłam, by mama odciągnęła mnie pod przeciwległą ścianę, masując po formującym się już guzie.

Jak się czujesz? – spytała z troską, gdy przestałam przeklinać i upewniłam się, że to mnie jednak nie zabije. I nie wyrwało przede wszystkim kranu ze ściany, bo do tego wszystkiego brakowało, bym jeszcze musiała im za nową armaturę płacić...

Ujdzie – wydukałam. Nerwowo pomasowałam się po nadgarstku, który jakby w obawie przed tym, co mnie mogło czekać z jego powodu, całkiem przestał boleć. – To znaczy... zaraz albo zemdleję, albo ucieknę z krzykiem.

Wzięłam ci coś smacznego na uspokojenie. Chcesz?

Skinęłam głową i grzecznie przyjęłam tabletkę z wygrzebanego przez mamę z torebki listka. Popiłam wodą bezpośrednio z kranu, zastanawiając się jednocześnie, czy ciekło z niego w więcej niż jednym miejscu już od jakiegoś czasu, czy to ja zrobiłam mu taką krzywdę.

Powiesz mi, co się tam tak właściwie stało?

Skrzywiłam się mocno i zawahałam na parę chwil.

Jesteś pewna, że chcesz tego słuchać? – spytałam wreszcie, widząc, że mama nie zamierza ustąpić. – Brzmi dość... dziwnie.

Domyślam się, że robicie coś bardzo niebezpiecznego – wyjaśniła szybko. – I uwierz, że naprawdę chciałabym wam tego zabronić, ale wiem, że nie posłuchalibyście mnie. Mam rację?

Masz. Bo od tego właściwie zależy życie wszystkich mieszkańców miasta. – Wbijałam wzrok w swoje dłonie, natrętnie pocierając o siebie palcami. – Mogę tylko cię zapewnić, że uważamy na siebie i nie ryzykujemy niepotrzebnie.

Dobrze, ale co tak właściwie się dzieje?

Dłuższą chwilę nie mogłam się zebrać, żeby powiedzieć cokolwiek więcej, rozważając, czy to aby na pewno dobry pomysł. Z jednej strony wiedziałam, że mama byłaby o wiele spokojniejsza, gdyby nie znała zbyt wielu szczegółów, ale z drugiej... nigdy nie uważałam trzymania kogoś w niewiedzy jako sposobu na ochronienie go. Doskonale wiem, że mnie samą szlag by trafił, gdyby ktoś mi oznajmił, że nie powie nic więcej, bo się o mnie boi.

Nawet nie wiem od czego zacząć. – Westchnęłam ciężko, opierając się o chłodną ścianę. – Dziadek opowiadał ci kiedyś, że istnieją dwa światy? – Widząc, że skinęła potwierdzająco głową, kontynuowałam: – To prawda. Gdy się o tym wie, podobno można swobodnie między nimi przechodzić, bo nie różnią się bardzo od siebie. Czasem niestety jednak wydarza się coś, co sprawia, że zaczynają się ze sobą przeplatać, przenikać... Dziadek to kiedyś nazywał „przetarciem między wymiarami”. My zwykle mówimy „anomalie”, ale Ladon wspominał, że fachowo to się nazywa „skupiskami upośledzonej magii”. Brzmi dramatycznie, nie? – Roześmiałam się nerwowo. – U nas w mieście pojawia się ostatnio tego całkiem sporo, i to na tyle, że całe może przenieść się w ten sposób do Drugiego Świata. A wtedy wszystko, co tu żyje, umrze. – Zadrżałam, gdy wreszcie wypowiedziałam te słowa na głos. – Do tego zostało nam jeszcze parę lat, ale my musimy znaleźć wszystkie te anomalie, zaznaczyć na mapie i dowiedzieć się czegoś, co moglibyśmy powiedzieć komuś, kto nam z tym pomoże, żeby miał na czym pracować. Bo sami sobie z tym nie poradzimy. Tylko że jest jeszcze jeden problem. Ostatnio pojawiły się u nas demony – bladgory. Jest ich podobno trzynaście i je akurat musimy sami upolować, zanim komuś stanie się krzywda. Dzisiaj zdołaliśmy jednego załatwić, tylko że jak zwykle ja miałam pecha. Gdy upadał, wylądował mi na łapie. I to zasadniczo wszystko, tak w dużym skrócie.

W trakcie nawet się nie zorientowałam, że wyrecytowałam to jednym tchem. Odetchnęłam głęboko, bo już zaczynało mi się kręcić w głowie, i zerknęłam na mamę, z zamyślonym wzrokiem przyglądającą się jakimś nieistniejącym wzorom na ścianie. Jednak to, co za chwilę powiedziała, niemal zwaliło mnie z nóg.

Wiesz, że moi pacjenci mówią o czymś takim? – Spojrzała mi w oczy z niepokojem. – W ciągu ostatniego roku pojawiło się u mnie kilka razy więcej osób z omamami wzrokowymi. Ludzie, którzy są całkowicie normalni, lecz widzieli coś, co nie powinno istnieć.

Krew niemal dosłowne zamarzła mi w żyłach.

Może oni widzieli te anomalie? Może mogę w ten sposób wam pomóc, na przykład pytając ich delikatnie, gdzie się na takie rzeczy natykali? Możliwe, że całkiem spora część wcale nie jest chora.

Skinęłam powoli głową, nie ufając własnemu głosowi. Ta rewelacja rzucała na całą sprawę zupełnie nowy cień...

Trzeba to obgadać na dzisiejszym wilczym spotkaniu. Tylko jak zorganizować wilcze spotkanie, skoro zaraz wpakują mnie w gips i będę musiała pogodzić się z odwykiem od przemian na jakiś czas?

Dałam zaprowadzić się na prześwietlenie, poruszając właściwie jak zombie. Odżyłam nieco dopiero gdy ponownie wylądowałam w lekarskim gabinecie, a odbitka, którą do tej pory musiałam suszyć w jakiś średniowieczny sposób, polegający na tym, że dali mi ją w metalowej ramce i kazali nią machać, wylądowała w dłoniach Świętego Mikołaja.

Gęsia skórka obficie rozsypała mi się na ramionach, choć wcale nie było mi zimno. Obejrzałam się panicznie na mamę, próbując samym spojrzeniem przekazać jej, że jeszcze chwila, a zemdleję i dodatkowo rozbiję sobie łeb na tych nieapetycznych kafelkach. Kurde, głupio umrzeć przez coś tak brzydkiego.

Chodź, Leah, pokaż mi się jeszcze na chwilę.

Na nogach miękkich jak galareta podeszłam bliżej lekarza i pozwoliłam, by dokładniej obejrzał moją rękę. Wskazał coś na niej pochylającej się nad jego ramieniem pielęgniarce i powiedział do niej:

Trzeba usztywnić to bandażem gipsowym w tych dwóch miejscach.

Ach, cudownie.

Teraz to naprawdę poleciałam. Facet złapał mnie w ostatniej chwili i z pomocą mamy usadził na niewygodnej leżance.

Dobrze się czujesz? – spytał, z troską zaglądając mi prosto w oczy. Jeśli wyglądałam tak, jak myślę, że wyglądałam, to naprawdę miał się czego przestraszyć.

Jezu, nie! – wydarłam się, gdy już się upewniłam, że nie zemdleję po samym zaczerpnięciu powietrza. – Mam pietra jak stąd do Częstochowy!

Dlaczego? – Najpierw zmarszczył brwi, a następnie roześmiał się dobrotliwie. – Przecież to nic strasznego. Może i gips nie jest najwygodniejszy na świecie, ale...

A nastawianie? – pisnęłam. Gdybym stała z boku, pewnie roześmiałabym się, że mam mutację.

Nie będzie żadnego nastawiania. – Podsunął mi pod nos prześwietlenie i wskazał palcem na jedno z jaśniejszych pól. – Widzisz? Kość jest tutaj tylko pęknięta, nie ma przemieszczenia. Trzeba to jedynie zabezpieczyć na trzy tygodnie i zobaczymy co dalej. W porządku?

Skinęłam posłusznie głową, nie zdoławszy powstrzymać się od głośnego przełknięcia śliny, jak w jakiejś dennej komedii.

Ręka w gipsie na trzy tygodnie. Quills zrobi sobie ze mnie myśliwskie trofeum nad kominek.

Pozwoliłam się opatrzyć; odetchnęłam z ulgą, gdy okazało się, że będę mieć usztywniony tylko nadgarstek. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby mnie w to wsadzili aż powyżej łokcia... Podziękowałam za zrobienie temblaka, uznawszy, że nic nie boli mnie na tyle, by było to konieczne (właściwie to nic mnie nie bolało...) i wyszłam na korytarz, gdzie, jak się okazało, tata i Ladon obstawiali zakłady, w jakim stanie wynurzę się z gabinetu.

No nie, wyszła o własnych siłach! – jęknął tata, z rozczarowaniem wyrzucając ręce do nieba. – Córcia, ja pewien byłem, że ciebie stamtąd wywiozą!

Może jeszcze w czarnym worku? – parsknęłam, wywracając oczami.

Mówiłem, że twarda jest? – Ladon napuszył się z dumy. – Stawiasz mi piwo, tatuś.

A ty za młody na to nie jesteś przypadkiem? – Ojcowskie brwi powędrowały wysoko na czoło.

No co ty, przecież mam dwadzieścia lat.

O tym właśnie mówię, synek. – Pogroził chłopakowi palcem. – Nie powinieneś się dotykać do takich rzeczy przynajmniej do trzydziestki.

O rany, no... – Ladon wyglądał na szczerze zrozpaczonego. Zrobił taką minę, że poczułam rozczarowanie, gdy w końcu się nie rozpłakał. – Bądźże człowiekiem...

Niech ci będzie, ale tylko jedno.

Takie mam właśnie wsparcie ze strony rodziny.

Gdy szliśmy do samochodu, złapałam jeszcze Ladona za nadgarstek i zmusiłam, by trochę zwolnił, przez co żartujący o czymś rodzice znaleźli się kilka metrów przed nami.

Co jest? – Obejrzał się na mnie z troską. Doskonale widział czający się w moich oczach niepokój, którego już na dobrą sprawę nawet nie starałam się dobrze maskować.

Mamy problem – powiedziałam ściszonym głosem, pilnując, by nikt nas nie podsłuchał. Chciałam nerwowo wyłamać palce, ale okazało się, że w gipsie nie jest to zbytnio wykonalne – zbyt głęboko na dłoń mi zachodził. – Musisz być na dzisiejszym zebraniu.

Dobra, tylko o co chodzi? – Pchnął mnie lekko, bym ruszyła się z miejsca, gdy rodzice wreszcie się za nami obejrzeli.

O to, że ludzie z miasta chyba wcale nie są tak bardzo nieświadomi niebezpieczeństwa, jak nam się wydaje.

Zmarszczył brwi, nie wiedząc, do czego dążę.

Opowiem ci, jak będziemy wszyscy. Tylko co z tym? – Wskazałam na gips. – Jak ja mam się przemienić w wilka z tym na ręce?

Teoretycznie powinien zachować się tak samo, jak twoje ubrania – wyjaśnił, nie mogąc się powstrzymać od postukania kostkami palców w twardą, lecz wciąż lekko wilgotną powierzchnię. – Ale nie jestem pewien, czy dobrze będzie ryzykować z tym tak od razu. Będziesz musiała bardzo uważać, żeby nie poruszać nadgarstkiem, żeby dobrze się ułożył podczas powrotu do ludzkiej postaci. Najlepiej by było, gdybyś w ogóle nie próbowała na tej łapie stawać.

Mało brakło, a bym się rozpłakała.

Już to widzę, jak dowlokę się na dworzec na trzech łapkach... – jęknęłam, zaczynając snuć czarne scenariusze.

Najwyżej samochodem podjedziemy. Chodź, rodzice dziwnie patrzą. – Objął mnie mocno ramieniem i skierował w stronę już widocznego samochodu.

Rany, jak ja chciałam, żeby trzymał mnie tak już do końca świata...



***



Nie, to naprawdę nie było śmieszne, gdy musiałam zwlec się z łóżka o północy. Ani, kurde, odrobinę. Zwłaszcza że od razu po tym, jak wróciłam do domu, dały o sobie znać leki uspokajające i zasnęłam praktycznie jak zabita. Gdy Ladon wszedł do mojego pokoju, by mnie obudzić, bo jak zwykle zapomniałam o ustawieniu budzika, pojęcia nie miałam, gdzie tak właściwie jestem i czego się ode mnie chce. Dłuższą chwilę kręciłam się bezradnie po pokoju, zastanawiając, po co ja w ogóle żyłam, i próbowałam się ubrać, używając do tego jednej ręki, co wcale nie okazało się tak proste, jak myślałam. Swoje pewnie zrobiło też to, że zawsze byłam kimś na kształt niereformowalnej pierdoły, co doprowadzało mnie do szału.

Wyszliśmy przed blok, choć byłam tak wykończona, że nie wiedziałam nawet, jak zapalić światło na klatce schodowej. Na pieszo ruszyliśmy w stronę górki za moim osiedlem, na której odbywało się dzisiejsze spotkanie. Lekko obawiałam się przemiany w wilka, więc z przyjemnością odwlekałam ją tak, jak to tylko możliwe.

Na dworze już po upływie sekundy miałam ochotę umrzeć. Niedawno padało, więc wilgoć parowała sobie w najlepsze z nagrzanych przypiekającym przez cały dzień słonkiem betonowych ścian bloków, tworząc w powietrzu gęstą, utrudniającą oddychanie mgiełkę. Czułam się jak po wejściu do łazienki, w której ktoś przed momentem brał bardzo gorący prysznic. Szkoda tylko, że zamiast mydełkiem, zajeżdżało mokrym psem i wywalonym na okolicznych polach obornikiem.

Z mokrym psem w sumie mogłam mieć coś wspólnego... choć nie jestem pewna, czy to tak działa.

Jesteś pewna, że dasz radę? – Ladon co chwilę zerkał na mnie niepewnie. Starał się pilnować, ale wzrok wciąż uciekał mu w stronę gipsu na mojej prawej ręce, jednak wbrew temu, co obiecywał mi zanim poszłam spać, nie zakradł się do mojego pokoju i nie zrobił na nim autografu.

Oczywiście, że dam. To coś wcale nie boli – prychnęłam zgodnie z prawdą. – Jedyne, co mi grozi, to wstrząs mózgu, gdy będę podskakiwać na trzech łapach.

Zatrzymaliśmy się na peronie u podnóża górki. Po sąsiednim torze z hukiem przejechał pociąg towarowy z kilkoma pordzewiałymi cysternami znanego koncernu paliwowego. Dłuższą chwilę patrzyliśmy w ciemność między wysokimi sosnami, wspinającymi się na strome zbocze wyrastające z ziemi tuż za linią wytyczoną przez słupy trakcyjne.

Powiedz mi szczerze. Chciałabyś, żebym dołączył do tego stada?

Tego pytania się nie spodziewałam. Spojrzałam na brata, zawahałam się na chwilę.

Chyba najważniejsze, żebyś ty wiedział, czy tego chcesz – odpowiedziałam wymijająco, opuszczając wzrok, jak tylko obrócił się w moją stronę.

Migasz się od odpowiedzi.

Oczywiście, że się migałam.

Tak, chciałabym – powiedziałam ze zniecierpliwieniem. – Ale to nie ma znaczenia, dopóki sam nie będziesz wiedział, czy chcesz. Nie rób niczego ze względu na mnie, okej?

Powoli skinął głową, choć coś tak czułam, że niezbyt wziął sobie te słowa do serca.

Możemy już iść? Nie mogę się doczekać, żeby uściskać moje wilczki – pogoniłam go niecierpliwie, zeskakując z peronu na tory. Szybko zagłębiłam się w lesie, słysząc, że zaraz ruszył za mną.

Powyższych słów pożałowałam natychmiast, jak tylko ostrożnie przemieniłam się w wilka w pobliżu szczytu. I to pożałowałam na kolanach. Najlepiej jeszcze gdybym mogła bić przy tym głową w pień najtwardszego drzewa, jakie by się napatoczyło.

Od razu, jak tylko stanęłam na trzech łapach, uważając, by podkulić tę poszkodowaną, zanim zaczęło mnie kusić oparcie na niej ciężaru, zaatakowały mnie galopujące myśli (szkoda, że nie galopujące suchoty) Gabrysi.

Ale śmieszna sprawa była z tamtą pełnią! – Emosia właśnie zaszczycała moich kumpli monologiem, kolejny raz wspominając moment swej pierwszej przemiany wczorajszego wieczoru. – Serialnie, to prześmieszne uczucie. Mama mnie skrzyczała i jak mnie wtedy te łaskotki oblazły, to myślałam, że nie wytrzymam. Na początku zastanawiałam się, czy to nie ta taka śmieszna choroba, no ta, co ostatnio w „Trudnych Sprawach” była, kojarzycie, nie mogę sobie przypomnieć nazwy. Dopiero chyba w ostatnim momencie skapłam się, że Leiczek mi opowiadała o tym, że z przemianą jest łatwiej, jak się zdenerwuje i że dzisiaj pełnia, w końcu to jakieś takie podobne było do tego, co sobie wyobrażałam. No i byłam z przyjaciółmi umówiona na imprezkę na cmentarzu z okazji pełni, więc tak to połączyłam. I chwała Bogu, bo wyszłam z domu w ostatniej chwili! Nie wiem, co by było, gdybym tak przemieniła się przy wszystkich. Wiecie, moi rodzice są strasznie konserwatywni...

Czy ona wywołała Pana Boga, będąc zdeklarowaną satanistką? Czy według niej konserwatywność rodziców jest jedyną przeszkodzą na drodze do zrozumienia wilkołactwa jedynej rodzonej córki? I czy ona powiedziała „serialnie”?!

Tak, myślę, że się nie przesłyszałaś. – Moje obawy potwierdził brzmiący na bardzo zmęczonego Sam.

Gabrysiu, ale przecież Leah musiała ci sporo opowiedzieć, powinnaś się spodziewać, że podczas pełni możesz się przemienić – przypomniał Quills. Po wczorajszym kryzysie nie pozostał ślad – znowu stał się tak rozkosznie wujkowaty, jak to tylko możliwe. Mało brakowało, by jeszcze trzymał naszego szczeniaczka za rączkę.

Ta, jasne, zwal to jeszcze na mnie – jęknęłam, bliska płaczu. Cholera, przynajmniej bym się dowiedziała, czy w tej formie jest możliwy...

Oj, no zapomniałam, no – jęknęła emosia, zagłuszając mnie całkowicie. – Czy to naprawdę takie istotne, że muszę pamiętać?

Tak, to dość istotne. – Biały basior zgrzytnął zębami.

Poza tym wilkołaki przecież przemieniają się tylko wtedy, gdy pada na nie światło księżyca, więc w domu powinnam być bezpieczna. To dlatego nie przemieniłam się do tej pory.

Alfie opadła szczęka.

Kurde, Leah, coś ty jej naopowiadała?! – wydusił, oglądając się na mnie w szoku.

To nie moja wina, że nie chciała mnie słuchać. – Po wilczemu wzruszyłam ramionami. Tak się zachwiałam, że mało nie wylądowałam w wilgotnym mchu.

No dobra tam, przecież i tak nic się nie stało. – Gabrysia wywróciła oczami. I przez to niestety wreszcie mnie zauważyła. – O, Leiczek! Jesteś już! Normalnie tak się stopiłaś z tym cieniem, że cię nie zauważyłam! Kapitalne masz to futerko, wiesz? Supcio efekt wychodzi, jak na filmie, w horrorze w sensie. Taki czarny wilk wychodzący z plamy mroku... No aż ciary chodzą, co nie?

Błagalnie obejrzałam się na Jareda, usiłując samym wzrokiem przekonać go, by ukatrupił stojący tuż obok niego problem. Niestety chyba nie załapał, bo patrzył na mnie tylko z wyjątkowo tępym niedowierzaniem w ślepiach i lekko uchylonym pyskiem. W każdym razie na objawienie elokwencji nie wyglądał.

To może zajmiemy się wreszcie czymś istotnym? – wycedził Embry, szczerząc zębiska w stronę nowicjuszki. Cholera, to jego powinnam poprosić o pomoc – i bez dodatkowej zachęty miał wyraźną ochotę nakarmić nią okoliczną faunę. – Bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że nikt z was nie ma żadnych uwag odnośnie dzisiejszych wydarzeń.

Właściwie to już wczorajszych – burknął ktoś, ale na całe szczęście reszta go zignorowała.

Cholernie te bladgory... żywotne. Byczo się walczyło – ocenił Paul. – Tylko ciężko jakby.

Jeśli faktycznie ma być ich więcej, nasze szanse oceniam jako dość marne. – Sam skrzywił się lekko i odsunął od siedzącego obok niego dresiarza, jakby tamten zaczął zarażać nagle jakąś paskudną chorobą. Na przykład dżumą. Proszę, niech dostanie dżumy, będzie problem z głowy...

Jestem na jakieś dziewięćdziesiąt procent pewien, że ten był największy – wtrącił się Ladon, do tej pory opierający o mój bok. W sumie to całkiem ciekawe, że reszta nie zgłosiła żadnych obiekcji odnośnie jego obecności, zupełnie jakby zaczynali do niej wreszcie przywykać.

Czyli co? Następne będzie nam łatwiej pokonać? – Embry niecierpliwie oblizał wielkie zębiska, jakby już nie mógł się doczekać kolejnej walki.

Powinno być łatwiej, ale nie umiem dać gwarancji. Lepiej nie wchodzić im specjalnie w drogę i atakować jedynie w pełnym składzie i w pełni sił.

To jest akurat jasne – uciął Quills. – Ladon, jeśli myślisz, że byłbyś w stanie... chętnie przyjęlibyśmy twoją pomoc. Co o tym sądzisz?

Chcesz z nim współpracować, fagasie?! – Paul zerwał się na równe łapy.

Ach. Czyli jednak nie wszyscy mojego braciszka akceptują.

Tak, chcę. Masz coś przeciwko? – Czerwone spojrzenie osadziło dresiarza w miejscu. – Czarno widzę naszą walkę bez niego.

A wiesz, co ja czarno widzę? Twojego starego, gdy z twoją starą...

Zamknij się, Paul! – ryknął Głosem Alfy. – To nie jest twoja decyzja! Moim zadaniem jest powstrzymać bladgory i dopilnować, by żadnemu z was nic się nie stało i mam gdzieś, jakie masz osobiste obiekcje odnośnie moich metod!

Dresiarz przykleił uszy do czaszki i podkulił ogon, niemal przytulając go do brzucha. Chciał jeszcze coś zaburczeć, lecz słowa stanęły mu w myślowym gardle, aż niemal dostał czkawki.

Korzystając z chwilowej ciszy, Gabrysia zechciała ponownie się włączyć.

Nie no, ta akcja dzisiaj... znaczy wczoraj była niezła. Cały komiks o tym narysowałam, tylko zamiast wilkołaków dałam wampiry, bo są fajniejsze. Zwłaszcza ten bladgor – super scenki się z nim robiło. Ale chyba jednak wolałabym nie zobaczyć go drugi raz. Śnił mi się potem i...

Gabrysiu, naprawdę nie interesuje mnie, co ci się śniło – upomniał ją Quills.

Ale dlaczego uważasz, że wampiry są fajniejsze od wilkołaków? – zbulwersowałam się. – Wampiry są przereklamowane. Wszyscy teraz tworzą o wampirach, a wampiry są do kitu. Dlaczego nikt nie docenia wilkołaków? Przecież to beznadziejne. To wilkołaki przemieniają się w zwierzęta, mają kły, działa na nie pełnia... Wokół wilkołaków można wymyślić o wiele więcej ciekawych wątków. Dlaczego nikt tego nie widzi?

Wampiry są właśnie super i też mają kły – zaprotestowała emosia. – No bo co wilkołaki mogą? Wampiry są takie romantyczne i krwiożercze i...

Gabrysiu – syknął Quills.

Przypominam, że mieliście mówić na mnie Nyks.

Tego już w razie czego nikt nie skomentował.

To jak będzie? – Gdy Quills ponownie zwrócił się do Ladona, wyglądał na tak zmęczonego, jakby od momentu, gdy zadał mu pytanie, minęło ładnych parę godzin.

Myślę, że mogę wam pomagać – uznał półdemon, spoglądając na mnie ostrożnie. Od razu zaczęłam się zastanawiać, czy zgodził się jedynie przez wzgląd na mnie, ignorując to, co mu wcześniej powiedziałam. – Nie zrezygnuję z własnego śledztwa, ale jeśli tylko będziecie potrzebować pomocy, możecie zwrócić się do mnie w każdej chwili. Chyba taka jest jedyna metoda, żebyśmy wszyscy wyszli z tego cało.

Czyli jakie mamy pomysły, żeby złapać te pozostałe bladgory? – Jared wrócił do najważniejszego.

Pozwolić, żeby Ladon je wytropił? – prychnął Paul, pokonując myślowy knebel.

Do dupy ten twój pomysł – skwitowałam niezbyt uprzejmie. – A chcielibyście może posłuchać o tym, czego dowiedziałam się od mamy?

Wyczuwszy, że wszyscy skupili na mnie uwagę, przywołałam odpowiedni fragment rozmowy w szpitalnej łazience. Gdy wycofałam się lekko, nie chcąc, by mocniej skupiali się na moich lękach i tym, że ze strachu zachowywałam się jak małe dziecko, zapanowała niemal nieprzenikniona cisza.

Oż kurwa – wyrwało się Embry'emu. Jako pierwszy ułożył sobie wszystko w głowie i za nic mu się to nie spodobało.

Dołączam się – westchnęłam ciężko.

Czyli co? Wydaje mi się, że mamy o wiele mniej czasu, niż przypuszczaliśmy – zdenerwował się Quills. – Ludzie już zaczynają to zauważać. Twoja mama nie jest jedynym psychiatrą w mieście. Skoro ona ma taki natłok podobnych pacjentów... Problem jest ogromny.

A co, jeśli ci ludzie zorientują się, że to nie schizofrenia i zaczną grzebać? – szepnął Seth.

Musimy się pospieszyć! – Quills odruchowo wyszczerzył kły. – Tylko jak mamy walczyć, skoro Leah nam odpada?

Jak to odpada? – nie załapała Gabrysia. Jako nowa, nie wychwytywała z moich myśli tak dużo informacji jak reszta.

Myślałam, że i tak na wiele wam się nie przydaję – prychnęłam. – Z moim pechem i umiejętnościami...

Zajmujesz swoje miejsce w watasze i już samo to wystarcza. Bez ciebie nie zdołamy działać w taki sposób, do którego się przyzwyczailiśmy...

Ale co się stało?! – Gabrysia przekrzyczała Alfę, wyskakując w moją stronę. Zatrzymała się tak blisko, że musiałam się odsunąć, byśmy nie zderzyły się nosami. – Co ci jest, Leiczku? Rodzice dali ci szlaban?

Pierdzielnęłam takim śmiechem, że aż mnie złożyło. Jak zresztą połowa sfory.

Że co? – jęknęłam, gdy już zdołałam się jako tako uspokoić. – Mam rękę w gipsie!

Sceptycznie obejrzała moją podkuloną prawą łapę.

Nie widzę – uznała z rozbrajającą, dziecinną niewinnością.

Bo podczas przemiany dzieje się z nim to samo, co z ubraniami – wyjaśnił cierpliwie Ladon. – Ale uraz nie znika.

Mam propozycję – odezwał się Quills, przerywając naszą arcyciekawą rozmowę. – Sfora zajmie się szukaniem anomalii. A Ladon szukaniem bladgorów, które będziemy potem razem doganiać. Co wy na to?

Wchodzę w to – warknął półdemon.

Pierwszy patrol biorą Collin i Brady.

Ej, szefie, ale dlaczego ja? Mam poprawkę z angielskiego w tym tygodniu – zaprotestował Brady, ale nikt go nie słuchał.

Czyli w tym tygodniu tylko szukamy. A co potem? Jestem wyłączona z akcji na trzy tygodnie, nie na tydzień – przypomniałam.

Poproś swoją mamę, by dokładniej wypytywała o te anomalie. Najlepiej łącznie z adresami.

Już to zrobiłam.

Świetnie. A więc szukamy. Gdy coś znajdziemy, zastanowimy się, co dalej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz