sobota, 16 maja 2020

Rozdział 25

Miałam w planach tak cukrowo udany dzień, że po prostu coś musiało walnąć.

Udało mi się zainstalować „Stalkera” na laptopie. Tak, wiem, że na laptopach się nie gra, ale jako że nie dysponowałam niczym innym, zbyt dużego wyboru nie miałam. Planowałam zaparzyć sobie wiadro kawy, zamówić najsmaczniejszą pizzę w mieście, włączyć jakąś nastrojową muzyczkę i sprawdzić, czy lubię grać w gry komputerowe, jednak zostało to w dość zaskakujący sposób zniweczone... Mianowicie ktoś postanowił zadzwonić do drzwi. Powlokłam się, by otworzyć – Gabrysia w końcu urodziła się jakoś przed naszą erą i uznawała tylko pukanie, więc istniała szansa, że to toczący pianę z ust Quills, zbulwersowany tym, że od rana nie odpisuję na jego smsy z pytaniami o wieczorne wilcze spotkanie. Nie otworzyć mu, gdy był w takim nastroju, równało się właściwie samobójstwu, więc postanowiłam się łaskawie pofatygować i przynajmniej dowiedzieć, o co chodzi. Zawsze przecież zdążę wymyślić jakiś dobry argument, by nie wychodzić dzisiaj z domu, co nie? Na przykład ten cały gips. Kurde, praktyczne to jednak jest...

Niestety na progu zamiast wściekłego jak sto nieszczęść albinosa w czarnej koszulce zastałam... zjawisko.

No co tak stoisz? – zawołała dziarsko mama, bez chwili wahania przepychając się do przedpokoju, jak tylko krawędź między drzwiami i futryną stała się na to wystarczająco duża. Czerwone lakierowane sandałki porzuciła na samym środku podłogi i popędziła do kuchni, nie zamierzając się tym przejmować.

Tuż za nią wlókł się odrobinę zakłopotany tata, usilnie próbujący zobaczyć cokolwiek ponad stertą tekturowych pudełek z logiem znanej cukierni, które trzymał w ramionach jak największy skarb lub mającą go ochronić tarczę. Miał ich tyle, że wątpiłam, by zauważył te porzucone buty, ale jakimś cudem udało mu się wyminąć je bezbłędnie, zanim rzuciłam się z pomocą.

A nie rzucałam się z pomocą od razu, bo byłam zbyt zajęta zbieraniem własnej szczęki, która wylądowała gdzieś obok sandałków mamy.

Bo to nie był koniec. Na klatce schodowej czekała jeszcze wysoka, nieco zasuszona tleniona blondynka w ołówkowej spódnicy zaprasowanej prawdopodobnie od linijki, o której można było powiedzieć jedynie tyle, że jest droga, towarzyszący jej tęgawy mężczyzna koło pięćdziesiątki, typowa kujonka z tłustymi włosami i ponura gotka w bluzce z cekinami i w czymś w rodzaju glanów-półbutów.

Przeżegnałam się w myślach. A następnie ugryzłam w policzek. I kopnęłam w imaginację swojego piszczela. I uszczypnęłam się we wnętrze dłoni. Nic z tego – ten koszmar nie zamierzał zniknąć. To była moja cholerna rodzinka z Warszawy. Rodzinka, na widok której dostaję mdłości, migreny, raka, martwicy mózgu i zawału jednocześnie. Rodzinka, której po tej pechowej wizycie z zeszłego roku miałam nadzieję nigdy więcej nie widzieć...

A niby jak miałabym ich już nigdy nie widzieć, skoro to była nasza rodzina? Ja pierdzielę. Zabijcie mnie.

Poprzestańmy na tym, że ja nie rozumiem ich, a oni nie rozumieją mnie. A najbardziej odnosi się to do cioci, mającej na mnie coś w rodzaju wyjątkowo złośliwej alergii. Już widziałam, że zamierzała wielokrotnie wypomnieć mi to, że zechciałam się w ogóle kiedykolwiek urodzić. Nie no, wspaniale...

W dodatku stałam przed nimi w powyciąganej, podartej podkoszulce z niespieralną plamą po jagodach i za dużym o dwa rozmiary dresie z wypchanymi kolanami i atrakcyjną dziurą na tyłku. Jezu, jak dobrze, że przynajmniej tapetę sobie zrobiłam...

Ale o co chodzi? Co wy tu robicie? – wydukałam, gdy już pozbierałam szczękę z podłogi.

Jak to co? Ciocia i wujek wpadli do nas w odwiedziny. Właśnie odebraliśmy ich z dworca, przyjechali pociągiem – powiedziała mama, wychylając się na moment z kuchni.

Ciocia i pociąg? Coś tego nie widzę.

To nie woleliście zrobić sobie imprezy w domu? – spytałam delikatnie, coraz bardziej przerażona.

Tutaj mieliśmy bliżej. No i wujkowie chcieli cię zobaczyć. Potem pojedziemy do domu. Mam nadzieję, że zabierzesz się z nami? Zostaniesz z nami wszystkimi na noc na przykład.

Zakrztusiłam się powietrzem i rozkaszlałam na całego. Mina cioci wyraźnie sugerowała, że nie dożyję do jutra, jeśli nie spędzę tej nocy stojąc na baczność z bagnetem w dłoni.

No tak czy nie?! – pogoniła mnie rodzicielka. Sądząc po odgłosach, jakie dobiegały z kuchni, szukała właśnie czegoś do picia. Pewnie herbaty. Szkoda tylko, że nie piję herbaty, więc z pewnością na trzeźwo bym jej nie kupiła. Na nietrzeźwo raczej też.

Tak, tak, zabiorę się – westchnęłam z bólem. Właściwie to czego ja się boję? Jestem tym całym półdemonem, czy nie? Jakoś chyba sobie poradzę z opętaną manią sprzątania bizneswoman.

Chociaż, tak patrząc po tej jej niezmieniającej się minie...

Ale Leah, naprawdę masz tutaj straszny bałagan – uznała właśnie, ze zdegustowaną miną rozglądając się wokoło.

Gdzie? – wydukałam nieśmiało. Obojętnie, jak dokładnie bym nie przyjrzała się wszystkim kątom, bałaganu z pewnością tu nie widziałam. Może i był lekki chaos, ale to chyba normalne w mieszkaniu, w którym ktoś żyje. Tylko oni mają w domu jak w muzeum...

Mama właśnie przepchnęła się w progu drzwi do salonu, niemal mnie przewracając. Z hukiem porozstawiała na mojej prowizorycznej szklanej ławie filiżanki i talerzyki ze swojego ulubionego kompletu, malowanego w różowo-złote kwiaty. Musiała przywieźć je ze sobą, bo pamiętam jak dzisiaj, ile zachodu zajęło nam przetransportowanie ich do domku na odludziu. W sumie to nawet dobrze – jakoś szczególnie dużo eleganckich naczyń nie miałam. Oprócz dwóch kubków z kotami, mogłam pochwalić się jedynie szklankami w klasycznych plastikowych czerwonych koszyczkach, które tata i Ladon kupili mi jako „posag”, niech ich diabli zeżrą.

Rzeczywiście. – Zanim zdążyłam na dobre rozeznać się w sytuacji, Agata już przytakiwała swojej przerażającej mamusi. – Jest tu lekki... nieporządek. – Zapuściła ciekawego żurawia do mojego pokoju.

Ach, dobra, oni tam patrzyli... „Nieporządek” to dość ładne określenie. Ja tam nie owijałabym w bawełnę i powiedziała wprost, że w swojej sypialni mam zwyczajny burdel na kółkach, no ale niech im już będzie. Sama nie wiem, dlaczego akurat tam nie sprzątałam. Może dlatego, że za dnia przeważnie siedziałam na balkonie lub kanapo-tapczanie w salonie, a gdy spałam, syf niezbyt mi przeszkadzał.

Ale w końcu to nastolatka, mieszka tutaj sama, więc czego się spodziewać? – Wujek zaśmiał się tubalnie i klepnął Madzię w plecy tak, że mało nie wylądowała na panelach. – Nasza Madzia też nie ma idealnego porządku w pokoju, to normalne.

To nie jest normalne. I nie uważam, że to dobre, że tak ją rozpieszczasz – syknęła ciocia w kierunku taty. – Podstawowych zasad gospodarowania obie powinny się już nauczyć. Są już prawie pełnoletnie. W dodatku skoro Leah uważa, że jest na tyle dorosła, by mieszkać tutaj samotnie, musi wiedzieć, jak wygląda prowadzenie domu. Nie godzi się, żeby kobieta była taką bałaganiarą. – Coraz bardziej mi się wydawało, że gotowa jest zaraz przeprowadzić test białej rękawiczki. A raczej czarnego worka na gruz, do którego można by wywalić wszystkie rzeczy wydające się leżeć nie na swoim miejscu i wypierniczyć z hukiem na śmietnik.

Właściwie to w taki worek całkiem wygodnie zapakowałoby się również moje potwornie okaleczone zwłoki.

Oj, daj spokój, mama – jęknęła Madzia, wywracając oczami. Wreszcie uporała się ze sznurówkami tej swojej podróby glanów i zaczynała się niepokoić, że nikt nie siada na kanapo-tapczanie, tylko wszyscy patrzą na niego z lekkim strachem w oczach.

Nie dam spokoju! – uniosła się ciocia. Gdyby mąż nie zmiażdżył jej szybko spojrzeniem z rodzaju „kochanie, porozmawiamy w domu”, pewnie powstałaby z tego dłuższa rozmowa. Albo awantura raczej, i to z rzucaniem drogimi przedmiotami i rwaniem kłaków z głowy, bo oni takie właśnie lubią. I to chyba jeszcze bardziej niż jachty i meble znanych projektantów, które ze wszystkiego najmocniej przypominają coś odzyskanego ze składu złomu.

No ale siadajcie! – Tata wkroczył w formujące się oko cyklonu, rozdzielając małżonków. Wskazał szerokim gestem na kanapo-tapczan, jakby zapraszał ich do spoczęcia w największych wygodach, jakie ten świat nosił. Uśmiechał się przy tym tak uroczo, że mało nie zaczęłam się śmiać na głos. Jakim cudem zdołał zupełnie bezobjawowo przełknąć przytyk odnośnie mojego wychowania? Zawsze był przewrażliwiony na tym punkcie...

Rodzinka obrzuciła mój wymysł dekoratorski jeszcze jednym nieufnym spojrzeniem, zanim wreszcie zdecydowali się, by jednak zająć miejsca. Chyba jednak wydało im się to lepsze od sterczenia przez cały czas. Z okolicy stołu, stojącego w dużym pokoju pod oknem, wzięłam też szybko krzesła dla taty i Madzi, dla których nie starczyło miejsca. Mama jak zwykle przywłaszczyła sobie fotel, a ja wylądowałam na podłodze, uznawszy ją za najwygodniejszą z dostępnych opcji.

Oczywiście dopiero po tym, jak poszłam się przebrać.

Mama nalała wszystkim herbaty, cała rodzinka poczęstowała się sernikiem. Ja jakoś tak nawet apetytu nie miałam.

I właściwie to skąd rodzice wytrzasnęli tę herbatę? Jak ja byłam pewna, że jej nie ma. Może przywieźli z domu razem z filiżankami?

No i co tam u was słychać? – spytała entuzjastycznie mama, gdy zorientowała się, że cisza zaczyna się poważnie przedłużać. Mąciło ją jedynie ciche stukanie widelczyków o eleganckie talerzyki i to, jak zaczęłam nerwowo wyłamywać palce, zanim się zorientowałam, że może to lekko przeszkadzać.

U nas właściwie wszystko po staremu. Byliśmy na wakacjach w Tunezji, w sierpniu mamy zaplanowaną jeszcze Grecję. – Ciocia jakimś dziwnie zamaszystym gestem odgarnęła modnie ufryzowane włosy. Aż chciało się powiedzieć: „ufryzowaną fryzurę”... – Za to u Agatki dzieje się sporo. Wyobrażacie sobie, że nasza córka doszła do finału w konkursie z wiedzy o społeczeństwie? – Spojrzała na swoją pociechę z dumą i czymś, co w jej przypadku należało uznać za cieplejsze uczucia, choć dla kogoś z boku jej lodowate spojrzenie musiało stać się tylko na ułamek sekundy mniej lodowate.

Pociecha za to spłonęła ognistym rumieńcem i wbiła wzrok w kurczowo zaciśnięte palce i zaniedbane paznokcie.

Bardzo nie lubię takich ludzi jak Agata. Nie chodzi o to, że uważam ją za złą osobę – bo taka nie jest. Pomaga w domu, nie pije, nie pali, nie przeklina, daleko jej do typowego plastika, który żyje jedynie portalami społecznościowymi i imprezami u ludzi, z którymi warto się zadawać, by zachować status społeczny. Jest miła, zawsze uprzejma, bardzo dobrze się uczy. Co więc w tym złego? Ano to, że po prostu nie mogę ścierpieć, gdy ktoś jest aż tak do bólu nijaki, jak ona. Bycie taką szarą myszeczką jest dla mnie tysiąc razy gorsze, niż wyróżnianie się choćby jako kompletny debil, bo o niej właściwie nic nie można powiedzieć. Znam ją przez całe życie, a umiałabym ją opisać w maksymalnie dwóch zdaniach, do cholery.

Chociaż... nie. Ma pewną charakterystyczną cechę. Ale czy ja wiem, czy jest w tym coś, czym powinno się chwalić?

Agata jest po prostu szarą myszką do kwadratu i jest chorobliwie wręcz skromna. Nie maluje się, ubiera w pierwsze, co się nawinie, byleby tylko nie podkreślić w gruncie rzeczy całkiem atrakcyjnej, szczupłej figury. Rany, ona nawet się nie myje, do jasnej cholery! Włosy zawsze wiąże w ciasnego, niskiego kucyka, a bywają tak tłuste, że wyraźnie odznaczają się w nich ślady grzebienia. Paznokcie zazwyczaj ma nierówne, zbyt długie i zarośnięte nieregularnymi skórkami. Zęby również ma lekko krzywe i zdaje się zupełnie nie przejmować trądzikiem. I... no cóż, ona nie uważa tego za zaniedbanie, tylko skromność. A ja kompletnie nie rozumiem skromnych kobiet. To nie tak, że według mnie każda z nas powinna malować się jak gwiazda filmowa i ściągać na siebie wszystkie spojrzenia w okolicy, ale myślę, że naprawdę każda kobieta zasługuje na to, by czuć się piękną, i dbanie o siebie nie jest wcale przejawem czegoś niewłaściwego. Niestety jestem w tej opinii dość odosobniona. Raz nawet dostał mi się od kuzynki lekki ochrzan, gdy to próbowała wypytać mnie, czy naprawdę uważam, że tak mocny makijaż jest odpowiedni i czy nie boję się, że uznają mnie za kobietę lekkich obyczajów. Nie no, bardzo to było miłe, kuzynko.

Kiedyś spytałam ją lekko, skąd u niej taka skromność i przekonania. Nie pamiętam dokładnie całej rozmowy, ale bezbłędnie mogę przypomnieć sobie, że w jej odpowiedzi chodziło przede wszystkim o... naukę. Tak, dobrze przeczytaliście – Agata nie ma czasu na to, by o siebie zadbać, bo musi się uczyć. Serio, serio. Nie ma choćby pięciu minut na wzięcie prysznica i dobranie ciuchów tak, by przynajmniej kolorystycznie się ze sobą nie gryzły i miały mniej więcej jej rozmiar. To dziwne, że na jedzenie i spanie ma czas. Ona nie ma nawet znajomych czy czegoś tak głupiego, jak konto na jakimkolwiek portalu społecznościowym. Nie ogląda telewizji, nie czyta książek... nie interesuje się kompletnie niczym. Całymi dniami siedzi zamknięta w swoim pokoju i uczy się do kolejnych olimpiad, jeśli akurat nie powtarza poprzednich lub przyszłych tematów ze wszystkich przedmiotów. Ryje jak głupia, by mieć zawsze średnią powyżej pięciu... i po co? Co jej to da w życiu? Ona naprawdę myśli, że czerwony pasek na świadectwie i szóstka w dzienniku zbudują jej całą przyszłość? A gdzie tu miejsce na kształtowanie osobowości? Na budowanie dookoła siebie świata poprzez poznawanie własnych zainteresowań, mocnych i słabych stron, sympatii, miłości? Wydaje mi się, że takie sprawy powinny zajmować dość istotną pozycję na liście priorytetów osoby, która tak skrupulatnie planuje własną dorosłość.

Ale może to ja jakaś głupia jestem? Czasem mam wrażenie, że tylko ja tak sądzę. Zostańmy przy tym, że po prostu nie lubię kujońskich szarych myszek jeszcze bardziej niż emo. Nie zmienię dziewczyny, nie przemówię jej do rozumu i świata nie zbawię. Co najwyżej w psychiatryku wyląduję, jeśli dalej będę się tak przejmować.

Ojej, to sam finał? – Zaraz po słowach cioci posypały się ochy i achy rodziców. – To świetnie! Gratulacje!

Aj tam, to tylko takie drobne... – Agata zaśmiała się cicho. Odstająca skórka przy jej paznokciu musiała być naprawdę fascynująca, bo dziewczyna poświęciła jej całą swoją uwagę. Zawsze dziwiło mnie, że nie potrafiła przyjąć nawet zasłużonej pochwały. To też według niej nie było wystarczająco skromne?

A że mi coś w życiu wyjdzie, to już nikt nie powie – burknęła całkiem głośno Madzia, od jakiegoś czasu pochłonięta zdrapywaniem czarnego lakieru z paznokcia. Chyba wszyscy zebrani myśleli, że nas nie słucha.

Ach tak, przepraszam. – Tym razem uśmiech cioci wyglądał tak, jakby napiła się octu. – Magdzie udało się dostać do dość dobrego liceum.

Nie ma to jak równomierne chwalenie dzieci. Nie, wcale jedno z nich nie poczuło się w tym momencie jak niepotrzebny śmieć, wiecznie stawiany w cieniu swej idealnej pod każdym względem siostrzyczki. Gdzie szanowna pani brała kursy wychowawcze, bo chyba też się zapiszę?

Lei też się udało – włączyła się moja mama. – Wybrała sobie najlepsze liceum w mieście i dostała się do niego, a wcale się nie uczyła.

Nie to, że chciałam iść do technikum. – Słodko zamrugałam oczętami, obiecując własnej matce, że ma zemsta będzie słodka. Ona jedynie posłała mi całusa.

Ale jak to? Ty się nie uczysz? – Agacie oczy mało nie wyszły z orbit.

Trochę się uczę, żeby zdawać z klasy do klasy. – Wzruszyłam ramionami i zajęłam się sernikiem na znak, że wolałabym nie ciągnąć tematu. Kurde, dlaczego nie ma tu Ladona? Wtedy mogłabym liczyć na to, że cała uwaga skoncentruje się na nim... W końcu kogo by nie interesowała taka nowość, jak wyrośnięty punkowiec w rodzinie?

Jakżeż to się mogło udać?! – wykrzyknęła ciocia, wyrzucając ręce do nieba w geście „Boże, widzisz i nie grzmisz?”. Zadzwoniła biżuteria, którą owinęła się do granic możliwości. Jeny, nawet dla mnie to przesada – a mówi to osoba, która nosi pierścionek na każdym palcu.

No... – Skrzywiłam się i nie zdołałam tego zbyt dobrze zamaskować. – Sprężyłam się przez ten ostatni miesiąc. Okazało się, że to wystarczyło. – Rozdłubałam widelcem kawałek sernika. Po kiego grzyba ja właściwie go sobie tyle nałożyłam, skoro tego ciasta nie lubię? I jeszcze rodzynki w nim były, a mam na nie alergię. No pyszności.

Ale zaraz, zaraz. – Ciocia nagle zamarła w połowie wykonywania kolejnego przesadnego gestu. – Jakim cudem dostałaś się do dobrej szkoły samym podciągnięciem średniej? A co z egzaminem wstępnym?

E... Jakim egzaminem wstępnym? – Moja elokwencja tego dnia przekraczała wszelkie ramy pojmowania.

Od kiedy to do dobrych szkół dostaje się bez egzaminów? – Ciocia zwróciła się do moich rodziców.

Rany, od zawsze – syknęłam i jęknęłam, mało nie polawszy się herbatą, gdy tata zdołał dyskretnie dźgnąć mnie stopą między żebra.

Najlepsze liceum w mieście jest publiczne, więc nie potrzeba egzaminów wstępnych – wyjaśnił jak gdyby nigdy nic, posyłając mi szeroki uśmiech. Zupełnie jakby nie sprawił mi przed momentem bólu stulecia... – Chodziłem do tej szkoły i mam same dobre wspomnienia.

Bardzo fajnie ci się tam wagarowało, tatusiu, prawda? A może byś opowiedział, jak to ukradłeś nauczycielowi trabanta? Lub wyniosłeś kaktusa z klasy biologicznej i zabrałeś go sobie do domu, ubrawszy wcześniej w kurtkę i czapkę, by nie rzucał się w oczy? Albo jak zbieraliście się z kolegami w szatni, by grać na gitarze i pić piwo?

Nie zdążyłam powiedzieć tego głośno, bo tak się złożyło, że akurat wtedy ciocia się zapowietrzyła.

Wy naprawdę dowierzacie publicznym szkołom? W życiu bym na to nie poszła! – prychnęła, krzyżując ramiona na piersi. Znowu musiałam zapchać się sernikiem, żeby nie ryknąć śmiechem. Powoli mi nawet zaczynał smakować.

A dlaczego nie? – Tym razem to mama się pogubiła.

Dla mnie dobra szkoła może być jedynie prywatna.

Ale po co wydawać na taką pieniądze? Myślę, że istnieją ważniejsze wydatki, niż łożenie na edukację, skoro wszędzie jest dokładnie ta sama podstawa programowa – wygłosiłam.

Oj, Leah, kochanie, publiczne liceum nigdy nie przygotuje cię do studiów.

Tak, a my wcale nie mieszkamy w kraju, w którym osiemdziesięciu procent społeczeństwa nawet nie stać na prywatną edukację. Jezu, poczułam się jak w jakimś wyjątkowo durnym amerykańskim serialu...

Przyniosę więcej ciasta – zaofiarowała się mama, podnosząc z miejsca.

Pomogę ci! – zawołałam szybko i popędziłam za nią, zmywając się tym samym z placu boju. Istniało już zbyt duże ryzyko, że ciepnę w kogoś filiżanką.

Biedny tata został tam sam, choć temat bynajmniej jeszcze się nie skończył.

Mama wręczyła mi opakowanie z następnym ciastem. Otworzyłam je szybko i zajęłam się krojeniem zawartości na równe części. Aż się zaśliniłam – tym razem to była przepiękna tarta ze śliweczkami i bardzo atrakcyjną kruszonką. Niemal się poplułam, gdy układałam ją ładnie na dużym talerzu. Szybko przechwyciłam jeden kawałek i pochłonęłam go dwoma gryzami. Och, od razu mi lepiej...

A mogę już was wyprosić? – spytałam, gdy mama samym wzrokiem spytała mnie, dlaczego nie zanoszę poczęstunku do pokoju.

A w czym ci przeszkadzamy? – Zamarła z nożem w dłoni, co nie wyglądało jakoś szczególnie optymistycznie.

Znaczy ty i tata mi nie przeszkadzacie, tylko... oni. – Wykonałam bliżej nieokreślony gest z grubsza w odpowiednim kierunku. – Jeszcze raz dadzą nam do zrozumienia, że nami gardzą i że mogliby kąpać się w dolarach, to przysięgam, że wychodzę, bo się przez nich choroby wrzodowej nabawię. – Ugryzłam kawałek kolejnej porcji ciasta. – Ladon nie pozwolił mi się denerwować.

Oj tam, zaraz kąpać się w dolarach... – Mama prychnęła z lekka pogardliwie i wrzuciła nóż do zmywarki nieco energiczniej, niż było to potrzebne. – Oni nie zarabiają wcale dużo więcej niż ja i tata.

Jak to? – Zamarłam w połowie ruchu, niemal zabiwszy się o czekającego w progu kuchni Kota.

Normalnie. Po prostu my nie odczuwamy potrzeby, by chwalić się tym na każdym kroku. – Przez standardową maskę uprzejmości przebiło się coś jeszcze, po czym bezbłędnie rozpoznałam, że wcale nie tylko mi szacowna rodzinka gra na nerwach. – Chodź wreszcie.

Zaklęłam, gdy ponownie rozległ się dzwonek do drzwi. Nosz kurde, teraz to mi jeszcze wściekłego Quillsa brakowało... Mama posłała mi zdegustowane spojrzenie i poszła otworzyć. Nałożyłam sobie kolejny kawałek tarty, w myślach już układając szereg epitetów, którymi zamierzałam uraczyć Alfę za przychodzenie nie w porę, gdy usłyszałam z przedpokoju ten irytujący, modulowany głosik:

Och, nie przeszkadzam?

Oczywiście, że nie, Gabrysiu.

Dlaczego mama nie może tak raz na jakiś czas powiedzieć prawdy?! I od kiedy to coś używa dzwonka?!

Wejdź. Akurat jest u nas rodzina, ale i tak planowałam wysłać Leę z kuzynkami do drugiego pokoju, żeby nie musiały męczyć się z dorosłymi. Pogadacie sobie.

No to reszta tarty poszła się bujać... Ja pierdzielę, nawet tę drobną osłodę mi odbiorą? Już łaskawie pominę to, że zostałyśmy potraktowane jak małe dzieci.

Od momentu przekroczenia progu mojego pokoju Madzia i Gabrysia zaczęły mierzyć się nieufnymi spojrzeniami. Agata tylko usiadła na kanapie, którą błyskawicznie złożyłam, i rozejrzała się, zaciekawiona. No tak, mój pokój nigdy nie wyglądał normalnie... W rogu, częściowo zasłonięte zasłonką, stały na szczęście zawiązane worki z przyniesionymi z piwnicy zabawkami, wszędzie walały się książki w różnym stopniu przeczytania, ściany oblepiały wycinki z kolorowanek antystresowych, kilka moich bardziej udanych rysunków, zdjęcia okładek płyt Black Sabbath i plakaty z lokomotywami. Do tego na półeczce nad kanapą i większości półek biblioteczki dumnie prezentowały się moje modele kolejowe, a biurko wręcz uginało się od leżącej na nim sterty słodyczy i kosmetyków.

Em... No to co u was? – spytałam nieśmiało, opadając na krzesło przy biurku. Szybkim ruchem zatrzasnęłam laptopa, zanim ktokolwiek zerknął w otwarty plik tekstowy. Niby i tak zamierzałam to opublikować na blogu, ale jakoś dziwnie mi się zrobiło na myśl, że ta gromadka mogłaby czytać coś, co opierałam na swoich snach...

Trochę to smutne, że wyglądało na to, iż goście czują się na moim terenie znacznie lepiej niż ja. Z perspektywy czasu brzmi to całkiem zabawnie.

Może włącz jakąś muzę? Smutno tutaj – zaproponowała Madzia.

Wzruszyłam ramionami. Podłączyłam telefon do wzmacniacza i puściłam cicho pierwsze, co się nawinęło. Padło akurat na płytę Black Sabbath 13, czyli mój ulubiony album.

Dziwnych rzeczy słuchasz – oceniła Gabrysia.

No. Starocie jakieś – zawtórowała jej Madzia.

Posłały sobie ciekawe spojrzenia. Kurna, czy one zamierzają zawiązać przeciwko mnie sojusz? Chyba oszaleję.

Poza tym – jakie znowu starocie? Kurde, ta płyta ma jakieś siedem lat, to chyba nie tak dużo?

Strasznie ta muzyka... agresywna – mruknęła ledwo słyszalnie Agata.

Agresywna? Moim zdaniem jest bardzo melodyjna – zaoponowałam. – No i to klasyka gatunku. Black Sabbath to jeden z tych zespołów, od których zaczęła się historia hard rocka i metalu.

Ach, klasyka. – Uśmiechnęła się uprzejmie. – Ja, szczerze mówiąc, wolę polski pop.

No oczywiście, czego ja się spodziewałam? Do tak nijakiej osoby pasuje tylko równie nijaka muzyka...

Rany, nienawidzę polskiego popu. To jest chyba najgorszy gatunek muzyczny, jaki istnieje. To już disco polo jest lepsze, bo przynajmniej można się z niego śmiać, ale to? To jest po prostu... kwaśne.

Co ty się tak stresujesz?

Skonsternowana spojrzałam na kuzynkę. Czyta mi w myślach, czy co?

No widzę, że się rozglądasz. – Roześmiała się, zasłaniając dłonią usta. Miała w gruncie rzeczy bardzo ładny uśmiech. Szkoda tylko, że efekt psuły te tłuste włosy. Związała je w tak ciasnego kucyka, że wygładzało jej to wszystkie drobne zmarszczki na twarzy. Ciekawe, czy może mrugać?

Jestem umówiona z kolegami na wieczór, muszę jakoś kontrolować czas – wyjaśniłam szybko. Tak jest, nawet wilcze spotkanie było lepszą perspektywą niż męczenie się z nimi do jutra. Właśnie sięgałam po telefon, by napisać Quillsowi, jak to pragnęłam się z nimi dzisiaj zobaczyć. Przy okazji sprawdziłam, która godzina, by obliczyć, ile jeszcze męczarni mnie czeka. Za dużo.

Z kolegami? – zdziwiła się dziewczyna.

No z kolegami. – Konstruktywność tego dialogu zaczynała mnie powoli zadziwiać. To takie zaskakujące, że mam kolegów? Nie wyglądam?

Ale przecież już niedługo zaczyna się rok szkolny – zniecierpliwiła się. – Idziesz do nowej szkoły. Nie wolałabyś się w tym czasie trochę pouczyć?

I nadal zastanawiacie się, dlaczego jej nie lubię? Ona z dosłownie każdego tematu może zrobić wykład o tym, jak to należy ryć do oporu, by znać każdy podręcznik na pamięć jeszcze na rok przed tym, jak będzie się z niego korzystać.

Przecież jest dopiero połowa lipca. – Spróbowałam uspokoić ją gestem. – Są wakacje, trzeba teraz odpocząć od nauki...

Ja nie dałabym rady myśleć teraz o żadnych znajomych. Masz pojęcie, jaki ciężki rok mnie czeka? Ta olimpiada z WOS-u i tyle materiału... Kurczę, pewnie nie zdam.

Rany, ona zamierza się tu rozpłakać?

W dodatku zaraz matura! – wykrzyknęła. To chyba ostatecznie przelało czarę goryczy, bo musiała już sięgnąć do kieszeni po paczkę chusteczek i wysmarkać nos.

Do matury masz jeszcze prawie dwa lata, zdążysz wszystkiego się nauczyć. Przecież świetnie się uczysz – spróbowałam ją jakoś pocieszyć.

Prawie dwa lata to przecież strasznie mało – jęknęła.

Dobra, to ja już się nie odzywam... Mam zbyt mocno wyrąbane na szkołę, żeby zdobyć się na większą empatię.

Impreza powoli się rozkręcała. Agata w skupieniu studiowała poobgryzane skórki przy paznokciach. Madzia rozglądała się po pokoju, głośno ciamkając gumę do żucia z miną tak zniesmaczoną, że pewna byłam, że zaraz się odwróci i zwymiotuje mi za kanapę. Gabrysia temperowała ołówek od ładnych paru minut, przyglądając się wszystkim pozostałym w taki sposób, jakby zamierzała ich zaraz pogryźć. Ja zaczynałam mieć towarzystwo głęboko gdzieś – zajęłam się korespondowaniem z Quillsem i podsłuchiwaniem dorosłych, których wymuszonego śmiechu nie zagłuszała nawet grająca cicho muzyka.

Coraz mocniej intrygowało mnie, dlaczego nie wkręcili w tę imprezkę Ladona. Czyżby uznali, że kochany pierworodny jest zbyt mało reprezentacyjny, czy co? Moim zdaniem nadawał się do tego o wiele lepiej niż ja – nawet ze swoją aparycją okazywał się lepiej wychowany. W życiu nie odezwałby się nieproszony, a najlepiej jeszcze wszystko by przespał, jedynie udając, że słucha. Gdyby spał, nie mógłby palnąć czegoś, czego nie powinien. Wymarzone dziecko przecież. Nie to, co ja – mnie trzeba było ciągle kopać i trącać, bym się przymknęła.

Hej, Magda, a powiedz mi... – Gabrysia oderwała się nagle od szkicownika. Zauważyłam, że zajmowała się właśnie sylwetką emosia z lisimi uszkami i bardzo puchatym ogonkiem. Już za samo zbezczeszczenie mojego mieszkania takim czymś powinna wylecieć za okno. – Wyglądasz na trochę kręcącą się w takich klimatach. Lubisz może wilkołaki?

Zawarczałam z głębi gardła, czym zasłużyłam sobie na przerażone spojrzenie Agaty. Dziewczyna chyba wahała się nad zawołaniem pomocy – jeśli wyglądałam tak, jak myślę, że wyglądałam, to z jej perspektywy właśnie szykowałam się, by połknąć koleżankę w całości.

Wilkołaki? – Madzia aż klasnęła z rozpierającego ją entuzjazmu. – Uwielbiam je! Są strasznie klimatyczne.

Czy ja się czepiam, czy stworzenie nie może być klimatyczne? Klimatyczna może być, kurde, książka lub kawiarnia.

A czy myślałaś może kiedyś, co by było, gdybyś była... Leah, cholera, co z tobą?!

Rany, przepraszam! Nic ci nie jest?! – Szybko podniosłam „nieopatrznie” zrzucony z biurka na głowę emosi bagnet w ciężkiej metalowej pochwie. Obejrzałam ją dokładnie z każdej strony, udając troskę.

Żyję, ale o co ci... – Urwała wpół słowa, gdy pokazałam jej zęby i pokręciłam głową na znak, że ma jak najszybciej zmienić temat. Widziałam, że niekoniecznie do niej dotarło, więc zaraz wysłałam jej dodatkowo smsa o treści: „Nie, one nie są wilkołakami, bądź cicho”. Obejrzała się na mnie i zakręciła palcem w okolicy oka, jakby ocierała łzę, ale przynajmniej się zamknęła.

Powiedzcie mi, proszę, jak niski iloraz inteligencji może mieć szesnastoletni człowiek? Pytam, bo mam wrażenie, że znalazłam tu jakiś nowy rekord.

Kolejny raz zajęłam się telefonem, woląc wyłączyć z konwersacji, by nie psuć sobie bardziej humoru.

Serio?! Też uwielbiam ten film! – wykrzyknęła po jakimś czasie Gabrysia, na moment wyrywając mnie z zamyślenia. Madzia zawtórowała jej piskiem, od którego uszy zwinęły mi się w trąbki.

A lubisz tego całego [tu padło nazwisko, którego za cholerę nie powtórzę, ale musiało chyba być koreańskie]? Bo mnie on tylko wkurza.

Tak, jest taki wkurzający! – Zaniosły się synchronicznym emo-chichotem.

I'm just a lonely soul who's trying to find some peace of mind – zafałszowałam do płynącego z głośników głosu Ozzy'ego Osbourne'a. Odetchnęłam parę razy głęboko, by się uspokoić, i położyłam się na blacie biurka, zamykając na moment oczy.

I jestem pewna, że nie zasnęłam. To po prostu niemożliwe – przy trzech chichoczących i biadolących na przemian nastolatkach, włączonej muzyce i lekko przytłumionych przez ścianę wymuszonych śmiechach dorosłych?

Tylko że gdy otworzyłam oczy, było jakoś tak... inaczej.

Pokój był pusty, odtwarzacz dawno się wyłączył – pewnie skończyła się płyta i telefon automatycznie przeszedł w stan czuwania. Nie słyszałam też głosów z głębi mieszkania. Zachodzące słońce rysowało refleksy na spękanej ścianie balkonu typu lodżia, którą dobrze widziałam przez okno swojego pokoju. Światło ogólnie było jakieś dziwne – jakby pomarańczowe, kojarzące się z końcówką upalnego dnia. Niby nic niecodziennego, ale w powietrzu czułam... coś. Coś gęstego, naelektryzowanego, jakąś atmosferę podszytego adrenaliną wyczekiwania, jaką można wyłapać jedynie tuż przed potężną letnią burzą. Choć stopniowo ciemniejącego nieba nie znaczyła najmniejsza chmura, ta dziwna aura sprawiała, że drobne włoski na karku stawały mi dosłownie dęba, jak wyświetlający się na wewnętrznej stronie powiek znak ostrzegawczy.

Niebo samo w sobie też miało podejrzany kolor – stojące w oddali bloki przepuszczały słoneczne światło w ten sposób, że wydawało się niemal fioletowe. Wisiało dziwnie nisko i wywoływało poczucie duszącej klaustrofobii, zupełnie jak podczas niewyobrażalnego gorąca, podczas którego nawet zapaleni miłośnicy ciepłych krajów chowają się w popłochu.

Zerknęłam na ulicę. Byłam pewna, że powietrze nad nagrzanym asfaltem aż faluje z nieznośnego żaru. Droga okazała się sucha jak pieprz, podobnie jak wyjeżdżony na krawędziach kołami samochodów trawnik, powoli zamieniający się w spękaną pustynię. Liście drzew przybrały brązowawy kolor, zwijając się na samej krawędzi uschnięcia.

Zerwałam się z miejsca, jakimś cudem przewracając biurowe krzesło na kółkach.

Może zacznijmy od tego, że dzisiaj było jakieś dwadzieścia stopni, a całą noc lało jak z cebra.

Wybiegłam do przedpokoju. Na wycieraczce nadal stały buty gości, na ławie w dużym pokoju czekały talerzyki i niedojedzona resztka ciasta. Ale rodzinki ani śladu. Obeszłam wszystkie pomieszczenia, zajrzałam na balkon. Naciągnęłam szybko trampki i powoli wpadając w panikę, wyskoczyłam na klatkę schodową. Popędziłam na dół, przeskakując po kilka stopni na raz. Pomimo tego, że ktoś pootwierał okna na półpiętrach, brakowało mi tlenu z gorąca.

Zazwyczaj pękający w szwach parking przed blokiem tym razem świecił pustkami, choć normalnie ledwo jest w stanie pomieścić wszystkich chętnych. Stały na nim tylko trzy samochody, a żadnego z nich nie kojarzyłam. Wąską, jednokierunkową uliczką snuło się dość sporo osób – wszyscy spoceni, jakby ledwo żywi od lejącego się z nieba gorąca. Część wyglądała tak, jakby planowała się gdzieś spieszyć, lecz nie miała na to sił. Wszyscy zgodnie ignorowali cień rosnącego naprzeciw mojej klatki schodowej wysokiego klonu, omijając go tak, jakby parzył, jakby był plamą rozlanego kwasu...

Zauważyłam coś dziwnego w punktowcu znajdującym się po mojej lewej stronie, zwieszającym się balkonami nad hipermarketem. Ruszyłam w tamtą stronę, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Z każdym pokonanym metrem miałam mniej wątpliwości – budynek naprawdę był mocno przechylony, jakby zamierzał zawalić się na stojący w jego cieniu nędzny plac zabaw, częściej służący jako miejsce spotkań okolicznych dresiarzy niż dzieciarni.

Budynek wyglądał tak, jakby coś znajdującego się pod ziemią próbowało wysadzić go z posad. Widziałam już fragment fundamentu, bardziej niż beton przypominający...

Drewniane rusztowanie?

Na wysokości ostatniej klatki schodowej gwałtownie zakręciło mi się w głowie. Zatoczyłam się, runęłam w dół, nie zdoławszy odzyskać równowagi. Pech chciał, że nie znajdowałam się na wysokości biegnącego ostro w dół, lecz jednak dość miękkiego trawnika, tylko przy betonowych schodkach, a twarzą leciałam prosto w dziurawą jak sito betonową ulicę. Gdybym w ostatnim momencie nie złapała się pomalowanej na żółto metalowej barierki, nie byłoby mi już tak wesoło. Nigdy więcej.

Barierka, której przecież nigdy w tym miejscu nie było, okazała się mokra. Gdy odsunęłam od niej dłonie, lodowata woda, zupełnie ignorując wszelkie prawa fizyki, popłynęła w górę moich przedramion, wlewając się w krótkie rękawy koszulki i...

Ja pierdzielę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz