niedziela, 19 września 2021

Rozdział 16

Jeśli mogę tak powiedzieć, to chciałabym zaznaczyć, że mój dzień zaczął się w sposób upierdliwy.

Poniekąd przyzwyczaiłam się już do tego, że mieszkam w tym bloku praktycznie sama. Po tym dziwacznym wybuchu gazu i czasie, w którym do budynku nie można było wchodzić, całkiem sporo dotychczasowych mieszkańców się wykruszyło – znaleźli sobie inne mieszkania lub zabrali się za budowę domów, czemu wcale nie mogłam się dziwić, bo skoro los sam zadecydował, iż należy ruszyć tyłek z miejsca, to czemu by nie skorzystać z okazji i czegoś w swoim życiu nie zmienić? Moja rodzina również z tego powodu przyśpieszyła remont budowanego od paru lat domu. To był całkiem niezły mobilizujący kopniak dla tych, którzy zastanawiali się nad zmianą, lecz niekoniecznie czuli odpowiednią chęć do działania, by się za nią zabierać. Ogromna część mieszkań opustoszała i pojawiła się na stronach z ogłoszeniami, opatrzona ognistymi napisami „na sprzedaż”.

Nie wiem, dlaczego sądziłam, że ten stan rzeczy będzie trwał jeszcze długo. Z jakiegoś powodu kwitło we mnie beztroskie przekonanie, że kupcy znajdą się najwcześniej za parę lat i jeszcze jakiś czas pożyję sobie we względnym świętym spokoju, dlatego takim zaskoczeniem były dla mnie hałasy...

Wiadomo, jak ktoś się sprowadza, to zaraz organizuje w nowym lokalu własne porządki. Czyli rozpoczyna remont. A remont, o czym dobrze wie każdy mieszkający w bloku, nie może zacząć się po godzinie siódmej, bo by się jego prowodyrzy zwyczajnie chyba posrali.

Nie byłam zachwycona tym, że sąsiadowi zachciało się wiercić. Czy też raczej byłam tak wnerwiona, że mało brakowało, a zebrałabym się i poszła do niego z awanturą tak, jak stałam – w powyciąganej podkoszulce, różowych bokserkach w groszki i bez makijażu – byleby tylko znaleźć ujście dla tego stadka niecenzuralnych słów, jakie się we mnie wylęgły. Miałam wrażenie, że jeśli zaraz nie zorganizuję komuś przykładnego ochrzanu, to mnie zwyczajne rozsadzi...

Na szczęście przed morderstwem i spędzeniem reszty swoich dni w pierdlu uratował mnie mój kochany braciszek Ladon.

Gdzie ty idziesz?! – krzyknął, łapiąc mnie za ramiona w ostatniej chwili, nim przekręciłam zasuwkę w drzwiach, i niezbyt delikatnie odwracając przodem do siebie.

Jak to gdzie?! – wydarłam się z wściekłością. – Idę wytłumaczyć komuś, gdzie sobie może tę wiertarkę wsadzić!

Uspokój się – jęknął półdemon, nagle jakby opadając z wszelkich sił. – Co cię ugryzło? Przecież i tak musisz zaraz szykować się do szkoły, nic się nie stało.

Do jakiej szkoły? – parsknęłam, biorąc się groźnie pod boki pięściami. – Chyba kpisz, jeśli myślisz, że ja po takiej nocy...

Twoja frekwencja woła o pomstę do nieba – uciął twardo starszy brat. – Mam powiedzieć rodzicom?

Obejdzie się. – Zgrzytnęłam zębami. – Zrób mi chociaż śniadanie, jak nie zamierzasz mi w inny sposób pomagać. Na przykład wywieszając naszego nowego sąsiada za okno na jego...

Męcząca bywasz – skwitował i odszedł w stronę kuchni.

No teraz to mnie aż zapowietrzyło.

Ja bywam męcząca?! – wydarłam się, rzucając za nim w pogoń. – To wszystko twoja wina! Gdyby nie ty...

Gdy urwałam, szukając odpowiedniego argumentu, który mogłabym wstawić w to miejsce, brat z anielską cierpliwością odwrócił się od wyciągania naczyń ze zmywarki i uniósł jedną brew, jakby chciał ostentacyjnie powiedzieć: „no dalej, czekam”. Warknęłam tylko bezsilnie, zamachałam nieskładnie rękami, choć bladego pojęcia nie mam, co takiego chciałam tym właściwie osiągnąć, i ostatecznie przybita kolejnym zbyt głośnym warkotem wiertarki, od którego uszy niemal dosłownie zwinęły mi się w trąbki, wtuliłam się półdemonowi w pierś. Zaczęłam głęboko oddychać, próbując się uspokoić. Jego znajomy zapach pomagał mi przynajmniej zebrać myśli, a silne ramiona chociaż odrobinę wytłumiły rozlegające się wokół dźwięki.

Ja po prostu tak bardzo nienawidzę hałasu – jęknęłam bezsilnie. – Czy to źle?

Kiedyś wybudujemy sobie dom na jakimś odludziu. Co ty na to? – Odgarnął mi włosy z twarzy i uśmiechnął się pokrzepiająco. – Będziemy jedynymi przypominającymi ludzi istotami w promieniu najbliższych dziesięciu kilometrów.

Tylko że ja chcę mieszkać tutaj. – Dobrze wiedziałam, że brzmię jak małe dziecko, ale byłam tak niewyspana, że zupełnie mnie to nie obchodziło. – Znaczy... fajnie by było się wyprowadzić, na przykład do Kotliny Kłodzkiej, czy w ogóle gdzieś jak najdalej od tego nienormalnego kraju, ale...

To kupimy wszystkie mieszkania w tym bloku. – Puścił mi oko i ponownie zajął się stukaniem naczyniami. – W czym problem? Mamy na to całą wieczność.

A z każdym rokiem świat będzie coraz głośniejszy.

Światy są dwa. W tym drugim od średniowiecza wiele się nie zmieniło. Jest o wiele większy i rzadziej zaludniony od tego, który znasz. Dlaczego nie mamy znaleźć sobie miejsca właśnie tam? Bloku raczej tam nie przeniesiemy, ale możemy wybudować identyczny. Możemy odtworzyć całe to głupie osiedle. Nie masz pojęcia, jak wiele da się zrobić za pomocą magii w świecie, który jest nią przesiąknięty... – Postawił przede mną miskę z mlekiem i paczkę płatków. – A teraz jedz wreszcie i szykuj się, bo zaraz się spóźnisz na... Co masz właściwie pierwsze?

Religię. – Skrzywiłam się, jakbym zjadła cytrynę. – Dyrekcja jeszcze nie rozpatrzyła wniosku o wypisanie się z zajęć.

Wypisałaś się z religii? – Ryknął takim śmiechem, że aż musiał poklepać się po udach. – Ja pierniczę, tata cię wywróci na lewą stronę...

Żeby tylko. – Smętnie zaczęłam topić „jaśki” z nadzieniem mlecznym łyżką, by szybciej nasiąkły. To chyba jedyne istniejące płatki, które wolę w rozmiękłej formie. – Zobaczysz, wytarza mnie w smole, obsypie pierzem i każe leżeć krzyżem przez dwa tygodnie bez przerwy.

Jesteś niewierząca?

Nie spodziewałam się tego pytania. Musiałam zastanowić się dłuższą chwilę, zanim udzieliłam odpowiedzi, choć była to kwestia, którą rozważałam już od dłuższego czasu.

Nie chodzi o to, że nie wierzę w Boga – powiedziałam wreszcie ostrożnie. – Ja po prostu nie lubię katolicyzmu. Nie lubię obsługi naziemnej, jeśli mogę to tak określić. Tak to owszem, wierzę. I naprawdę chętnie bym chodziła do kościoła, gdyby wszyscy zgromadzeni wokół tej religii nie byli tacy... zepsuci. Księdza w liceum mamy nawet w porządku, ale po prostu nie umiem patrzeć na niego normalnie przez to, co się dzieje. Jednej z dziewczyn wywalił kazanie na pół lekcji, gdy zobaczył, że ma na zeszycie naklejkę z czerwonym piorunkiem. Jakim cudem nie zauważył, że ja mam taką naszywkę na pół plecaka – nie wiem, ale wolę się nie dowiadywać. Po prostu ta religia tyle trąbi o wolnej woli i postępowaniu według własnego sumienia, tak nawołuje do miłości do innych i czynienia dobra, a robi tak wiele rzeczy zaprzeczających własnym założeniom... – Wzruszyłam ramionami. – Widzę, co się dzieje na świecie. Widzę chodzące po ulicach demony i całą resztę. Sama jestem w połowie demonem. I to znaczy, że Bóg mnie nienawidzi? Że jestem zła? Nie wiem, co o tym myśleć. Wierzę, ale wydaje mi się, że to nie jest dokładnie tak, jak zakłada Biblia.

Chyba rozumiem. – Podetknął mi kubek termiczny ze świeżo zaparzoną kawą. – Wychowałem się w Drugim Świecie. Tam nie wierzymy w dokładnie to samo, co zakłada Chrześcijaństwo. Tam wyznaje się Stworzyciela i jego przeciwstawną siłę – Antykreatora. Tam wszystko zaczęło się od Wielkiej Przepowiedni, opowiadającej o stworzeniu wielu światów i sile, która choć jest odrzuconą mroczną cząstką Stworzyciela, czuwa nad tym, by te światy istniały w równowadze i odpowiada za niszczenie ich, gdy przyjdzie odpowiednia pora. Właściwie to... – Zawahał się na krótką chwilę, szukając odpowiednich słów. – Kult Stworzyciela jest bardzo mało sprecyzowany. Nie ma żadnej świętej księgi, która porządkowałaby podania. Każdy wie swoje i właściwie sam ocenia, co jest prawdą, a co nie. Można powiedzieć, że to o wiele bardziej elastyczna wersja chrześcijaństwa. Wzbogacona o parę założeń, w niektórych kwestiach bardziej jasna, w niektórych całkowicie mętna... Nie umiem ci tego wyjaśnić, nigdy się zbytnio nad kwestiami wiary nie pochylałem.

Brzmi to fascynująco. – Mówiłam prawdę – od razu się rozbudziłam, jak tylko zaczął mówić. Oczy miałam już pewnie wielkie jak spodki, zupełnie zapomniałam o rozpuszczających się płatkach.

Myślę, że wyverny opowiedziałyby ci o tym znacznie więcej. – Uśmiechnął się półgębkiem. – Z jednym już się zaprzyjaźniłaś. Zaraz pewnie też przyślą następnego wariata, który będzie nie dość, że starszy, to jeszcze o wiele bardziej w tych sprawach zorientowany. Skoro interesują cię takie rzeczy... W Drugim Świecie ich nie brakuje.

Potaknęłam w milczeniu i skupiłam się wreszcie na śniadaniu, musząc na spokojnie wszystko ułożyć sobie w głowie.

Bo to brzmiało... niesamowicie. Naprawdę chciałam dowiedzieć się więcej. Ciężko określić, co takiego dokładnie poczułam, ale miałam wrażenie, że gdy tylko Ladon wspomniał o Stworzycielu, coś we mnie drgnęło... jakaś struna w mojej duszy, jak nieznośne uczucie deja vu, poparte dodatkowo poczuciem, że umykające skojarzenie jest na tyle ważne, że... może wydarzyć się coś naprawdę złego, o ile nie dowiem się, z czym jest związane.

Nie wiem. Może mam paranoję. Pewnie tak, skoro spałam ledwie trzy godziny i nadal czułam się jak przepuszczona przez wyżymaczkę po nocnych przygodach. Bałam się oglądać dokładniej, ale domyślałam się, że siniaki musiałam mieć całkiem pokaźne. Wciąż kręciło mi się lekko w głowie, a wspomnienie następnego krateru czy czegoś, co dopiero miało się nim stać...

Nie. O tym nie zamierzałam nawet myśleć. Na razie należało się skupić na szkole i tym, by jakoś ją przeżyć. I na tym, by jednak nie rozszarpać sąsiada, który z wiertarki przerzucił się właśnie na młotek, czym wnerwiał mnie chyba jeszcze bardziej. Jedynym dobrym, co z tego płynęło, było to, że skutecznie mnie to stukanie rozpraszało, dzięki czemu nie musiałam zastanawiać się nad anomaliami w środku lasu, upiornymi dworkami i dziwaczną energią, nad którą najwyraźniej potrafiłam panować.

Ostatecznie okazało się, że moje zdolności do sprawnego szykowania się uciekły gdzieś razem z chęciami do życia, do szkoły musiał więc zawieźć mnie bardzo kwękający na ten pomysł Ladon. Na religię wpadłam w trakcie rozpoczynającej zajęcia modlitwy, czym zasłużyłam sobie na specyficzne spojrzenie prowadzącego księdza, nad którym starałam się zbytnio nie zastanawiać, ale przynajmniej nie zarobiłam następnej nieobecności, co nawet mnie ucieszyło. Całą godzinę przewegetowałam w swojej ostatniej ławce, na dobrą sprawę nie słuchając nawet, co działo się wokół mnie, i lustrując wzrokiem otoczenie, byleby tylko nie zasnąć.

A otoczenie było całkiem ciekawe, ponieważ na czas trwania religii wyekspediowano nas do klasy chemicznej. Jak wszystko w tej pięknej szkole, była nad wyraz stara i pomalowana na ciepły żółty kolor, wyglądający naprawdę beznadziejnie w świetle brzęczących jarzeniówek, ponadto sufit w niej zwieszał się wyjątkowo nisko, jako że pomieszczenie to mieściło się w wąskim, nieco klaustrofobicznym łączniku, scalającym stary budynek szkoły ze znacznie niższym, lecz również okazałym, w którym mieściły się muzeum, dawna stołówka, gabinety pedagogów i składzik, który niegdyś był drugą biblioteką, choć zupełnie nie rozumiałam, po co komu dwie szkolne biblioteki, w dodatku oddalone od siebie tak bardzo, jak tylko się dało.

Na przerwie zgromadziliśmy się wszyscy pod klasą od niemieckiego. Miałam nadzieję na chwilę spokoju i może krótką drzemkę, ale pech chciał, że postanowiły przykleić się do mnie takie trzy wnerwiające istoty...

Hej, jak się czujesz?

Uniosłam głowę z pomalowanej na wysoki połysk boazerii i rozkleiłam powieki. To był cholerny Geri. Czujecie to? Geri pofatygował się do mnie przez pół szkoły, żeby spytać, jak się czuję. Pewnie byłabym w szoku, gdyby nie to, że całą moją energię pochłaniało trzymanie się w pionie.

A jak wyglądam? – spytałam, wzdychając ciężko. – Ty mi lepiej powiedz, co z Luną.

A co ma być? – Przez chwilę wyglądał na zdezorientowanego. – Sam, Brady i Quills odprowadzili ją do domu. Jest poobijana, ale przecież wyjdzie z tego. Najadła się strachu i chyba jest na ciebie lekko zła, ale sama przecież to widziałaś.

Jest na mnie zła? – Aż się roześmiałam. – Nie no, wspaniale. Jakby jeszcze miała powód... – Machnęłam lekceważąco dłonią, uznawszy, że chyba nie ma co się nad tym pochylać. Szkoda energii. – Mniejsza z tym. Mam ją tak głęboko gdzieś, że sobie nawet nie wyobrażasz. I tak stanęło przecież na moim. Ciekawi mnie tylko, co was wszystkich napadło, że tak staliście po jej stronie?

Ja nie stałem – zaprotestował szybko. – Też nie wiem, o co chodziło. Oni zachowywali się jak zahipnotyzowani, jakkolwiek to brzmi. Ale to niemożliwe, prawda?

Mnie pytasz? – Uniosłabym jedną brew, gdybym potrafiła. Swoją drogą, muszę poćwiczyć, jakoś nie chce mi się wierzyć, że faktycznie ma to być uwarunkowane genetycznie...

Ladon nie ma żadnych pomysłów?

Nie rozmawiałam z nim o tym.

Siemka! – Aż podskoczyłam, gdy na podłogę obok nas opadła Gabrysia. Początkowo radosna jak naćwikany króliczek wielkanocny, spoważniała szybko, dostrzegłszy, że żadne z nas nie zamierza się śmiać. – No dobra, co się stało?

Luna się stała – westchnęłam ciężko. – Próbujemy coś wymyślić, ale... jakoś nam to nie idzie.

Przecież to proste – oburzyła się i spojrzała na nas jak na małe dzieci. – Luna w jakiś sposób wpływa na nasze aury. Nie wiem, kim ona może być, ale na pewno nie jest zwykłym wilkołaczkiem, ale to chyba sami widzieliście.

Okej, powiedzmy, że masz rację – warknął Geri, wywracając oczami. – Załóżmy, że ona jakoś faktycznie na resztę mentalnie wpłynęła... to jak sądzicie, jak to może być możliwe? Jestem wilkołakiem dłużej niż wy, a nie znam żadnego stworzenia, które umiałoby podobne rzeczy. Ona przemienia się w wilka, więc to już zacieśnia krąg podejrzanych. W wilki przemieniają się wilkołaki, które nie potrafią korzystać z żadnej magii, półdemony, które są jedynie białe lub czarne, i zmiennokształtni, którzy za to nie umieją porozumiewać się telepatycznie w taki sposób, jak my. Ponadto musiałaby ćwiczyć od ładnych kilkudziesięciu lat, żeby utrzymywać się w zwierzęcej skórze tak długo i z taką swobodą. Pojęcia nie mam, czy mogłaby przy tym skupić się na magii.

Czyli co? Reszta po prostu powariowała, a wszystkiego przyczyną jest jej nieodparty urok osobisty? – prychnęłam, kwitując te słowa niewesołym śmiechem. – To brzmi jeszcze gorzej. Gdzie Kasia? Może ona by coś wymyśliła?

Ta, Kasia by coś wymyśliła... – powtórzył Geri i ewidentnie dziabnął się w język, by nie dodać na końcu jakiegoś przekleństwa. Przez chwilę wyglądał jak naburmuszony siedmiolatek. – Nasza ulubiona koleżanka Katarzyna wcale nie jest tak przenikliwa, jak jej się zdaje.

Co nie zmienia faktu, że może zauważyła coś, czego my...

I tak nie ma jej dzisiaj w szkole – uciął ze złością. Całkiem to było zastanawiające. Na usta cisnęły mi się dziesiątki idiotycznych komentarzy, ale dobrze wiedziałam, że nie jest to najlepszy moment na ich wygłaszanie. – Mój upośledzony brat za to zrobił sobie wagary, więc o niego też nie pytajcie.

A Kasi co jest, że nie przyszła? – Gabrysia zmarszczyła poczernione brwi, równiutkie i kanciaste tak, jakby rysowała je od szablonu. Przynajmniej nie przypominały już równanych od szklanki...

A bo ja wiem? – Wilkołak wzruszył ramionami. – Pewnie jest chora. Innego wytłumaczenia nie widzę. Przecież jest tak wspaniała i ambitna, że nie zrobiłaby sobie wolnego ot tak.

Wspaniała i ambitna...? – powtórzyłam z powątpiewaniem.

Za taką się ma. Wyobrażasz sobie, że narzekała mi wczoraj na twoje stopnie? – Wywrócił oczami. – Ja pierdolę, ona jest serio nienormalna.

Że co? A co ona ma do moich...? – Szczęka opadła mi chyba do kolan. Aż wypuściłam z dłoni telefon, którym bawiłam się do tej pory, i ledwo zwróciłam uwagę na to, że pierdzielnął w podłogę, aż miło.

A bo ja wiem? Są niższe od jej stopni, więc się przyczepiła. I tak to określiła: że jesteś mało ambitna.

Tylko skąd ty to wiesz?

Mieszkam obok. – Skrzywił się jeszcze bardziej. – Truła mi całą drogę powrotną. Wiesz, jeśli używasz wyrażenia „osobowość narcystyczna”, to powinnaś mieć właśnie ją przed oczami. I tyle w temacie, serio nie chce mi się o tym gadać.

Świetnie. A byłam pewna, że jest normalniejsza. – Wzruszyłam ramionami. Miałam jeszcze gotową ponad setkę pytań – jestem bardzo wścibską osobą i bardzo chętnie dowiedziałabym się z marszu wszelkich pikantnych szczególików z życia dziewczyny, zwłaszcza że nie umiałam żyć w stanie, w którym nie wiedziałam, co o kimś myśleć, a tak było właśnie teraz, ale dobrze przecież widziałam, że chłopak nie zamierzał dodać w temacie niczego więcej. Musiałam czym prędzej skierować rozmowę na inne tory, jeśli nie chciałam, by po prostu wstał i zostawił mnie z Gabrysią samą. – Dobra, to kiedy indziej o tym pogadamy. Ty mi lepiej powiedz... wchodziłeś może kiedyś do tej starej auli?

Przez moment sprawiał wrażenie zdezorientowanego nagłą zmianą tematu.

Przecież mówiłem ci, że tak – mruknął wreszcie, dodając po chwili o wiele mniej pewnym siebie tonem: – Mówiłem, prawda?

Pewnie mówiłeś. – Wzruszyłam ramionami. – Wybacz, to ten Niemiec, co mi wszystko chowa... A chciałbyś może pokazać mi tę drogę? Widzisz, mam jednak typowo kobiecą orientację w terenie.

I pietra przed czającymi się na strychu pająkami, potrzebowałam więc kogoś, kogo mogłam posłać przodem. Ale oczywiście nie zamierzałam mówić tego głośno.

Mógłbym. – Metalowiec nagle jakby urósł z dumy. – W tej chwili tylko ja wiem, jak tam się dostać.

To wykorzystasz tą swoją wiedzę, nie? – Słodko zatrzepotałam oczętami. – Na następnej przerwie na przykład?

Mógłbym nawet teraz, mam okienko. – Aż palił się do działania. Mało brakowało, by zerwał się z ziemi i zaczął niecierpliwie przebiegać nogami.

Ja niestety mam niemiecki, więc odpada. Ewentualnie za godzinę, na matematyce.

Też mam matematykę, mogę ją sobie odpuścić.

To jesteśmy umówieni.

Nie odpowiedział, bo właśnie wtedy dosiadła się do nas roześmiana szeroko Zuzka – trzeci element mojej przeszkadzajki. Choć nie rozmawialiśmy akurat o niczym, co kwalifikowało się do spraw, jakich nie można było poruszać w jej obecności, odruchowo wszyscy się spięliśmy i umilknęliśmy, zerkając na nią jak na intruza. Stropiła się pod siłą tych spojrzeń, pobladła nieco i spytała z niepokojem:

Przyszłam nie w porę?

Nie, spoko, właśnie i tak sobie szedłem... gdzieś. – Geri poderwał się z niezbyt ładnego linoleum, otrzepał z niewidzialnego brudu, złapał plecak i spierniczył, aż się za nim zakurzyło. Daleko nie zaszedł, bo dobrze widziałam, jak zadekował się zaraz przy jednym z pobliskich parapetów, na którym mógł wygodnie przesiedzieć wolną godzinę.

Cwaniak – mruknęłam pod nosem z pewną dozą uznania. Ja nigdy nie umiałam się zdobyć na coś podobnego przy Gabrysi, a tak wiele razy miałam ochotę...

Chociaż, wróć. Wiele razy tak robiłam, tylko to dziwne emo po prostu zaraz dreptało za mną, jakby nie miało innych zajęć.

A jego co ugryzło? – Zuzka wyglądała na jeszcze bardziej zdezorientowaną, niż przed chwilą.

Pojęcia nie mam – odparłam jak gdyby nigdy nic. – Odrobiłaś może pracę domową?

Pokręciła głową z politowaniem dla mojego zorganizowania, sięgnęła do plecaka po podręcznik i podała mi go bez słowa komentarza. Choć był ledwie początek października i znałyśmy się od miesiąca, zdążyła się już nauczyć, że pouczanie mnie w kwestii nauki nie przynosi zupełnie żadnych rezultatów. Choć byłam z niemieckiego znacznie lepsza niż ona, z nauką w domu nigdy nie miałam szczególnie po drodze. Zwłaszcza gdy całe noce musiałam poświęcać na ściganie demonów i szukanie magicznych anomalii, a popołudnia były jedynymi fragmentami doby, które mogłam poświęcić na sen...

Szkoda, że tego akurat nie mogłam jej powiedzieć.

Hej, Zuzia, a w ogóle to Leiczek mówiła mi, że jedziecie do Łodzi?

Ślad, jaki wyrysowałam ołówkiem na otwartej akurat stronie, okazał się czystym zabójstwem dla kartki, bo przebił na wylot zarówno ją, jak i dwie następne. Obejrzałam się ze zgrozą na słodko uśmiechniętą Gabrysię, dłuższą chwilę nie mogąc sobie przypomnieć, w jaki sposób zmuszało się struny głosowe do pracy.

No tak... – odpowiedziała Zuzka ostrożnie. – Wiesz, chciałyśmy sobie tak wyskoczyć we dwie...

Mocno podkreśliła słowa „we dwie”, patrząc na mnie z naciskiem, jakby samym tym próbowała mi przypomnieć, jak powinnam się zachowywać, ale... no cóż. Ja tego naprawdę nie potrzebowałam.

Ja pierdykam, a kiedy ja ci to niby mówiłam? – jęknęłam, zwracając się do emosi.

No jak to kiedy? – Jej idealne brewki złączyły się w jedną nad bynajmniej nieidealnie pomalowanymi oczętami. – W nocy wyczytałam to z twoich myśli. Bo widzisz, Zuzia – zwróciła się do oniemiałej dziewczyny – jako wilkołaki umiemy czytać sobie w myślach, więc gdy dzisiaj w nocy się spotkałyśmy...

Kurna, Gabrysia! – wydarłam się tak, że aż wszyscy wokół podskoczyli.

Co? – Aż się skurczyła, głowę chowając w ramionach. – Po prostu myślałam, że będę mogła pojechać z wami. Jakoś tak ostatnio... czuję się samotna.

Powinnam ją wyśmiać. Powinnam się roześmiać, przepędzić ją w cholerę i mieć dzięki temu święty spokój...

Powinnam wiele rzeczy. Tylko że ja tak, cholera, nie umiem. Nie umiem być niemiła dla kogoś, kto jest miły dla mnie. Nie umiem przejść obojętnie obok czyjegoś cierpienia. Nie umiem powiedzieć, żeby spadał komuś, kogo jedyną winą jest samotność...

Ona nie żartowała. Serio. A ja nie umiałam jej zbyć.

Sobotę mamy już zajętą na ten wyjazd – powiedziałam szybko – ale przecież nic nie szkodzi, żebyśmy spotkały się kiedy indziej. Wystarczy, że powiesz kiedy, i jakoś się zgramy.

Zuzka zaczerpnęła gwałtownie powietrza i już miała powiedzieć coś, co jak nic zrujnowałoby tę słodką atmosferę, lecz w porę zdołałam niby niechcący kopnąć ją w kostkę. Zbyt ciepło zrobiło mi się na sercu na widok błyszczących oczu emosi i jej szerokiego uśmiechu, żeby pozwolić jej tę chwilę zepsuć.

O rany – szepnęła dziewczyna. – Dziękuję.

Siedzimy w tym razem, nie? – Trąciłam ją po przyjacielsku.

Tak. Masz rację, tak. – Aż zaczęła się jąkać. – Po prostu... Jejku, Leiczku, ostatnio tak dużo się dzieje, a ja tak jakoś... zaczęłam się w tym gubić. Chciałam z tobą o tym pogadać. Chciałam się dowiedzieć, jak ty to robisz, że łączysz te dwa życia.

Jakie znowu dwa życia? – jęknęła Zuzka, zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć. Podręcznik, który wyciągnęłam w jej stronę, praktycznie mi wyrwała, o mało nie drąc i tak już nieco zmęczonej przez życie okładki. – Leah, o co jej znowu chodzi? No nie wmówisz mi chyba, że zamierzasz z nią gadać o tych głupotach i jeszcze udawać, że w to wierzysz. Przecież ona powinna się leczyć, a nie...

Zuzka. – Dziewczyna umilkła pod wpływem mojego stalowego spojrzenia. – Porozmawiamy o tym później, dobra?

Chwilę toczyłyśmy coś na kształt pojedynku woli, wreszcie jednak spuściła wzrok i zajęła się pakowaniem swoich rzeczy do plecaka. Akurat zadzwonił dzwonek, podniosłyśmy się więc z podłogi i ustawiłyśmy pod drzwiami klasy, czekając na nauczycielkę.

Nie, nie wiem, po co to zrobiłam. Być może jestem po prostu o wiele lepszym człowiekiem, niż sama uważam? Prawda jest taka, że nie lubię Gabrysi. Denerwuje mnie ona niesamowicie, jest głupia, nieodpowiedzialna, tchórzliwa i dziecinna... ale żadnym ze swoich zachowań nie zrobiła świadomej krzywdy ani mi, ani nikomu, kto się dla mnie liczył. Owszem, jest, jaka jest... ale czy to jej wina? Nikt nie ma wpływu na to, jak funkcjonuje jego umysł, jak dobrą ma pamięć, jak jest dojrzały i co go interesuje. Nie mogę jej przez to potępiać. Mogę unikać jej towarzystwa... ale nie mogę być okrutna. A skoro jestem jedyną osobą, która otwarcie jej nie gnębi, która jej nie obgaduje i nie czyni ofiarą okrutnych dowcipów, z których śmieje się cała szkoła, mogę również posłużyć za towarzystwo. Skoro tylko tego jej trzeba...

Właściwie to nigdy nie spojrzałam na to w ten sposób. Owszem, Gabrysia miała tych swoich emo-znajomych, to stadko dziwaków, z którym szlajała się po cmentarzach, piła tanią wódkę i ogólnie robiła wszystko to, co lepiej było określić „dziwnymi rzeczami”, byle uniknąć zagłębiania się w temat... ale w tej szkole była sama. Sama przeciwko nienawidzącym jej uczniom. Dlaczego nie miałam pokazać jej, że zawsze będzie mieć wsparcie? Że istnieją też dobrzy ludzie?

Poza tym jest moją wilczą siostrą, tak? Nie chciałam tego, nie podobało mi się to i chętnie bym to zmieniła, gdybym tylko miała taką moc, ale przecież nie wybierałam członków swojej watahy, tak samo, jak nie wybiera się rodziny. Stała się jedną z nas dokładnie tak samo, jak ja, jak przewodzący nam Quills, jak narwany Embry i cała reszta. Była jedną częścią wspólnego wilczego umysłu.

A może już do reszty zwariowałam, że tak uważam?

Nieważne. Po prostu uważam, że tak trzeba. I będę bronić Gabrysię, gdy ktoś spróbuje powiedzieć jej w twarz, co o niej sądzi. Bo to jest złe. Bo tak nakazuje mi moja moralność. Bo uważam, że tak się nie robi, i tyle. Bo jestem wilkiem. Gabrysia jest jednym z najsłabszych członków mojej watahy, mojej rodziny, a ja zawsze stanę pomiędzy nią a potencjalnym zagrożeniem, bo tak nakazuje mój instynkt.

Zuzka jakoś to przełknie. Myślę, że jest wystarczająco inteligentna, by uświadomić sobie zło we własnym postępowaniu, gdy tylko nieco uspokoi emocje.

Odetchnęłam głęboko, by się uspokoić, i skupiłam się na tym, że właśnie czekać mnie miała lekcja...

Wiecie co? Uwielbiam niemiecki. Zawsze podobał mi się ten język, choć niewiele spotkałam osób, które nie kwitowały tego śmiechem, a jego nauka przychodziła mi z dziecinną łatwością. Po prostu łapałam go błyskawicznie – praktycznie zerowym wysiłkiem dźwigałam nim całą swoją średnią, bo nigdy jeszcze nie dostałam z niego oceny gorszej niż pięć z minusem. Serio. Wiem, w kontekście moich pozostałych stopni brzmi to cokolwiek kuriozalnie, ale taka jest prawda. Interesuję się również historią i kulturą tego kraju, sporo o nim czytam książek, a akcję własnych powieści osadzam najczęściej właśnie gdzieś na tamtych ziemiach. To moja pasja, niemal równie mocna, jak kolej, z którą wiążę swoją przyszłość, i książki, które nałogowo czytam. Tylko pech chciał, że nauczycieli języka niemieckiego miałam zawsze beznadziejnych... Nie wiem, jak to się dzieje, ale po prostu mam do nich takie nieszczęście, że aż głowa mała.

Tutaj nie jest inaczej. Pani Danuta może i wygląda normalnie, bo jest około czterdziestoletnią, nieco krępą jejmością przeciętnej urody – nie zaniedbaną, nie odstrojoną jak gwiazda filmowa... ot zupełnie normalną. Szkoda tylko, że jej charakter bynajmniej w ramy normalności już się nie wpisuje...

Właściwie to mogę to określić mianem największego szkolnego romansu. Pani Danuta w czasie lekcji – nieraz nawet kilkukrotnie – wychodzi do szkolnego planetarium, gdzie czeka na nią nauczyciel fizyki. Co tam robią – łatwo można się domyślić. A nawet domyślać się nie trzeba, bo znam osobiście parę osób (w tym jedną nauczycielkę, która przyjaźni się z moją mamą), które ich nakryły. Pojęcia nie mam, jakim cudem w ich wieku mają jeszcze zdrowie na to, by robić podobne rzeczy tak często i z takim zapałem, ale pozostaje to faktem. Faktem dość smutnym dla tych, którzy na lekcji chcieliby się czegoś dowiedzieć, bo belferka aktywna jest w klasie przez maksymalnie piętnaście pierwszych minut, by następnie zostawiać nas samych, zadawszy jakąś pracę.

Nie, ja nie narzekam na wolne. Serio, mnie w to graj. Nauczyciela nie ma na lekcji? Ekstra, więcej czasu na czytanie książki pod ławką! Niedawno udało mi się zdobyć w internecie kilka kolejowych książek, obecnie targałam więc do szkoły całkiem ciekawą lekturę pod tytułem: „Lokomotywy spalinowe serii SM42” i z wypiekami na twarzy zaczytywałam się nią pod ławką, nie zamierzałam więc zgłaszać jakichkolwiek pretensji. Dane techniczne silnika spalinowego a8C22 były dla mnie znacznie ciekawsze od funkcji kwadratowych, kolejnych zakończonych fiaskiem powstań narodowych i wierszy młodopolskich poetów, ponadto w przeciwieństwie do tego wszystkiego faktycznie mogły przydać mi się w przyszłości, dlatego ochoczo korzystałam z każdej chwili, gdy mogłam je zgłębiać.

Tylko że nie w tym jednym, jedynym przypadku. A powody były dwa.

Raz: niemiecki zamierzałam zdawać na maturze. Wiem, matura maszyniście niepotrzebna, ale już dobrze wiem, że rodzice mi jej nie odpuszczą, przyda się więc przynajmniej jeden przedmiot, który mogłabym zdać na niej dobrze, zwłaszcza że w razie, gdyby mi się udało, mogłabym kiedyś pomyśleć o jakichś zaocznych studiach i na przykład tłumaczeniu książek z tego języka. Uważam, że to całkiem sensowny pomysł.

A dwa... No cóż. Nie życzę sobie, by nauczyciele, którzy mają wyrąbane na pracę, mnie gnębili. Ale od początku.

Od razu, gdy tylko kochana pani Danusia zjawiła się przed klasą, zorientowałam się, że coś będzie nie tak. Nie wiem, skąd się to wrażenie wzięło – wyczytałam to z jej miny? Coś wisiało w powietrzu? Nie pytajcie mnie. Czasem tak po prostu jest, że człowiek ma poczucie nadchodzącej wielkimi krokami katastrofy i nic nie może na to poradzić. Ja właśnie tak miałam w tamtej chwili, ale milczałam dzielnie, mając jeszcze odrobinę nadziei, że jednak się mylę. Jako pesymista z krwi i kości, nieraz już tak miałam, że zakładałam najgorsze i cieszyłam się jak głupia, iż moje scenariusze się nie sprawdzały.

Usiadłam w ławce w niewielkiej klasie o łukowato sklepionym suficie. Wypakowałam zeszyt i podręcznik (tak, niemiecki to jeden z nielicznych przedmiotów, na który biorę wszystkie potrzebne materiały) i rozsiadłam się jak najwygodniej mogłam na beznadziejnie pokrzywionym krzesełku, na którym mój i tak przecież uszkodzony od urodzenia kręgosłup dosłownie wołał o pomstę do nieba. Czekałam. Obserwowałam, jak dyżurna wypisuje na tablicy podyktowany temat, zgłosiłam się podczas odczytywania listy obecności i...

No, i padło zasadnicze pytanie.

Czy ktoś z was planował może zdawać maturę z języka niemieckiego? – Pani Danusia powiodła po nas badawczym wzrokiem.

Klasa była podzielona na trzy grupy – dwie uczące się niemieckiego na identycznym poziomie, lecz z rozróżnieniem na tych lepszych i gorszych, i jedną z językiem francuskim. Oczywiście ze swoimi patologicznie dobrymi ocenami wylądowałam w tej lepszej niemieckiej, pech jednak chciał, że po tym pytaniu podniosłam rękę jako jedyna. Szybko ją opuściłam, dostrzegłszy swój błąd, lecz babsko już zdążyło mnie wyczaić...

O, Leah? – spytała tym swoim przesadnie słodziutkim głosem, którym to chyba próbowała integrować się z uczniami. Nieskutecznie, zapewniam. – Naprawdę?

No... naprawdę – wydukałam. Szlag, całą moją pewność siebie coś dosłownie zjadło i ani myślało choćby wypluć resztki, którymi mogłabym się posiłkować.

Nie spodziewałam się. To może chodź tutaj, porozmawiamy chwilę.

Ja pierniczę. Wiecie, co ona nazywa „rozmową”? Chyba nietrudno się domyślić, skoro odbywa się to przy tablicy... Wzięłam zeszyt, mając nadzieję, że nie skapnie się, iż mam w nim również tematy z historii, angielskiego, matematyki, geografii i w sumie całej reszty, i zatrzymałam się nieśmiało przy samym biurku.

Dobrze... – Przekartkowała szybko tematy, lecz widać było, że ich nie czytała. Tak to chyba zainteresowałoby ją chyba, że poprzestała ostatecznie na stronie, na której znajdowały się (błędne zresztą) wyliczenia z rachunku prawdopodobieństwa, który był jedynym działem matematyki, który ogarniałam w więcej niż dwóch procentach. – W takim razie, powiedz mi może... Czas przyszły Futur II. Schemat zdania i jakiś przykład.

Eee... – Dokładnie to było najinteligentniejszą odpowiedzią, jaka przyszła mi do głowy.

Kobieta uniosła wzrok znad matematyki i spojrzała na mnie jak w zwolnionym tempie, unosząc brwi tak wysoko, że mało brakowało, a uciekłyby jej gdzieś w brązowe włosy. A ja dosłownie pociłam się pod tą głupią tablicą, nie mogąc wyjść z podziwu, że ktoś mnie, kurde, na tym niemieckim zagiął.

Jak? Jak to możliwe? Ja dobrze wiedziałam, jaki jest powód, ale mimo wszystko...

Nie wiesz? – Nauczycielka zmrużyła oczy w wąskie szparki. – No jak ty możesz tego nie wiedzieć, skoro chcesz zdawać tę maturę?

No... – Odruchowo obejrzałam się w stronę reszty grupy, jakbym miała nadzieję, że ktoś mi podpowie, lecz jak na złość wszyscy skupiali się na notowaniu czegoś w zeszytach. Ciekawe, co to było, skoro nikt jeszcze nie zadał żadnego zadania... – Nie wiem. Nie uczyłam się tego czasu. Właściwie to ostatnio powtarzałam sobie czasy przeszłe, do przyszłych jeszcze nie przeszłam. To i tak tematy, które będziemy omawiać dopiero w przyszłym roku, jeśli się nie mylę.

Babce ręce dosłownie opadły. Zatrzasnęła mój zeszyt i wyprostowała się na krześle, zwracając do mnie przodem.

Leah, proszę cię, powiedz, że żartujesz! – zapiała wysokim głosem. – No jak możesz tego nie wiedzieć? I ty naprawdę myślisz o tej maturze poważnie?

Naprawdę – odpowiedziałam, już czując kiełkującą złość. – Ale nie umiem na razie więcej, niż reszta klasy. Do matury mam jeszcze prawie trzy lata, zamierzałam je wykorzystać właśnie w tym celu, by się nauczyć wszystkiego, co będzie potrzebne. Przecież po to...

Nie rozumiem! – przerwała mi i wykonała taki gest, jakby zamierzała zakryć uszy dłońmi. – Dziewczyno, przecież ty nie masz na to czasu. Nie zamierzasz się uczyć, czy co?

Przecież powiedziałam, że...

Jesteś nieodpowiedzialna – ucięła, znowu mając gdzieś, że zaczęłam coś mówić. – Pojawiasz się na lekcjach sporadycznie już teraz i myślisz, że zdołasz się czegokolwiek nauczyć? Wstawiam ci jedynkę. Na następnych zajęciach masz ją poprawić, bo...

Naprawdę? – wycedziłam, mrużąc oczy w wąskie szparki. Żyłka dosłownie mi pękła, a Hulk wyszedł na zewnątrz... – Naprawdę to pani mi to mówi? To pani nie ma na naszych lekcjach. To pani znika po sprawdzeniu listy obecności i zadaniu ćwiczeń za każdym dosłownie razem, a jeszcze ma czelność wyrzucać mi moją frekwencję?

W klasie zapadła idealna cisza. Oczy nauczycielki powiększyły się gwałtownie, długopisy przestały skrobać o papier...

No, wtedy właśnie sobie uświadomiłam, że mam przerąbane.

Wyjdź – wycedziła kobieta niebezpiecznie niskim tonem. – Natychmiast. Nie chcę więcej widzieć cię na moich lekcjach.

Ale ja naprawdę... – Już miałam zapewnić, jak bardzo mi przykro i jak starszliwie mocno przepraszam, ale nadal nie pozwalała mi dojść do słowa.

Wyjdź! – Wskazała palcem na drzwi.

Złość znowu poruszyła się niecierpliwie, cisnąc na usta kolejne wyrzuty, lecz dzielnie połknęłam następne słowa. A były ostre, oj, były... Zahaczały głównie o tematykę obrączki, którą podczas tego gestu zauważyłam.

Wiecie co? Uważam, że oprócz zdrady nie ma gorszego świństwa, jakie można zrobić drugiemu człowiekowi. Jeśli miałam do niej jakikolwiek szacunek do tej pory, właśnie straciłam go bezpowrotnie. Bez słowa spakowałam swoje rzeczy i ze spokojem wyszłam z klasy, odprowadzana grobową ciszą. Nie zamierzałam myśleć nad tym, co mnie teraz czekało.

Poszłam szukać Geriego.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz