niedziela, 18 lipca 2021

Rozdział 15

 

Okazało się, że dobrze wiedziałam, co robić. Bo wbrew temu, co mógł sądzić omotany przez Lunę Quills, znałam się na swojej robocie...

Może i byłam mała i słaba. Może i oblatywał mnie tchórz w najgorszych sytuacjach, może i cierpiałam na ten cały syndrom gorszej... tylko że byłam wilkiem najdłużej z naszej grupki. I przez całe lato tańczyłam z demonami, a to cholerne miejsce było jedną wielką anomalią, z której czerpałam morderczą siłę i pewność siebie.

Chłonęłam upośledzoną magię jak życiodajne powietrze, a siła i moc skrzyły się w moich mięśniach i naczyniach krwionośnych jak złota energia, nadająca członkom niewyobrażalnej zwinności i pompująca ciało obezwładniającą chęcią działania.

Czas zwolnił... wszystko niemal się zatrzymało, podczas gdy ja przyśpieszyłam, gotowa do działania.

Jak czarna błyskawica przemknęłam obok cofającej się Gabrysi i potrąciłam Kasię-Katarzynę, niechcący wywracając ją w srebrzysty piach, miejscami porośnięty kępkami mchu, zupełnie czarnego w świetle przenikającego między gałęziami drzew blasku księżyca. Mocno i pewnie odbiłam się od podłoża i dopadłam do potwora jednym niewysilonym susem...

To był bladgor. A ja pokonałam już więcej niż jednego.

Luna upadła, gdy szponiaste łapska nareszcie ją puściły. Bladgor zachwiał się i poleciał w tył, uderzony całym ciężarem mojego ciała, zaskowyczał z bólu, gdy moje wszędobylskie kły natychmiast złapały go za gardło. Boleśnie zacisnął pazurzaste palce na moim ciele i spróbował szarpnąć, lecz zupełnie obojętna na trzeszczące kości, zagryzłam szczęki i szarpnęłam na boki, wyrywając ogromny płat krwawiącego na perłowo mięsa. Opalizująca krew trysnęła szeroką strugą, dziwnie niematerialna, bardziej przypominająca gaz lub plazmę, niż ciecz...

Delikatna wbrew pozorom chrząstka trzasnęła przejmująco, a odgłos ten odbił się echem w całym moim ciele, wprawiając każdą moją cząstkę w nierzeczywistą euforię. Stwór zakrztusił się własną posoką i padł na kolana, lecz ja nie puszczałam, choć jucha z jego rozerwanej tętnicy zalewała mi ślepia. Czułam, jak pełgające po jego łuskach iskry zaczynają mnie parzyć, jak żebra trzeszczą niebezpiecznie, grożąc, iż w każdej chwili mogą się połamać, w głowie kręciło mi się już z braku tlenu...

Ale nie puszczałam. Nie mogłam.

Odegnałam lepkie palce paniki, na chwilę wypuściłam całe z trudem wstrzymywane powietrze... a następnie zaczerpnęłam tchu, przezwyciężając siłę demona, a wraz z tlenem wciągnęłam też... coś.

Mroczną, niekształtną, uszkodzoną energię magicznej anomalii.

Luna zaskowyczała, gdy ogromna płonąca bestia padła na ziemię i znieruchomiała po dłuższej chwili rzucania się w konwulsjach. Chciała poderwać się i podbiec do mnie, lecz zamarła jak skamieniała, gdy ze spokojem odwróciłam łeb w jej stronę i uniosłam wargi, demonstrując pokrwawione kły.

Być może dopiero wtedy uświadomiła sobie, kto tutaj tak naprawdę jest potworem...

Idziemy! – warknęłam, przesączając swoje słowa nieużywanym wcześniej Głosem Alfy. – Tamci też mogą mieć kłopoty, jakbyście zapomniały.

Obróciłam się i umknęłam między drzewa, nie oglądając się, czy ruszyły za mną. Jakoś nie miałam wątpliwości, że takiego rozkazu nie potrafiły zignorować.

W takich chwilach to one miały podążać za Alfą, bo to Alfa wiedziała, gdzie iść. I jako pierwsza stawiała czoła zagrożeniu.

Mknęłam między wysmukłymi drzewami, nie rozdrabniając się. Nie umiałam powiedzieć, czy coś kiedyś tu było – być może faktycznie wszystko rosło w większych odległościach, co mogło oznaczać, że mieściła się tutaj droga do rezydencji, po której nie pozostał żaden ślad, ale nie wydawało mi się, by mogła zniszczeć w takim tempie, skoro według niezbyt obfitującego w szczegóły sprawozdania Luny sam dworek powinien jeszcze stać. Nie interesowało mnie to zbytnio w tamtej chwili – o wiele mocniej skupiałam się na aurze magicznej anomalii i chęci chronienia swojego stada.

Jeśli był tu jeden bladgor, równie dobrze może pojawić się ich więcej.

Leah, wszystko w porządku? – dopytywał spanikowany Ladon. Reszta puściła go nareszcie, pozwalając, aby otrzepał się ze srebrzystego piachu, gdy upewnili się już, że nie pobiegnie na oślep w moją stronę, porzucając swoją drużynę. – Jesteś cała?

Ja tak – warknęłam, na krótką chwilę wyrywając się z morderczego szału. Obok siebie czułam milczącą obecność pozostałych wilczyc. – A Kasia?

Nie nazywajcie mnie Kasią – wycedziła dziewczyna, co kazało mi przypuszczać, że nie było z nią wcale tak źle. Miała lekkie problemy z dotrzymaniem nam kroku, lecz nie pozostawała w tyle tak bardzo, byśmy musieli zacząć się o nią niepokoić. – Przeżyję.

Ten bicz prawie się wokół ciebie owinął! – wykrztusiła Luna. Sama utykała lekko i widać było, że dorobiła się przynajmniej kilku stłuczeń.

Tak, ale rozciął mi tylko skórę – zbagatelizowała wilkołaczyca. – Nie dramatyzuj, młoda.

Młoda? – Luna pokazała jej kły, na chwilę myląc krok. – Quills mianował mnie dowódczynią tej grupki, poza tym jesteśmy w tym samym wieku i...

Quills mógł sobie mianować ciebie kimkolwiek chce, nawet królową Danii – warknęłam, zatrzymując się gwałtownie. Zwróciłam się w jej stronę i wyszczerzyłam groźnie kły, na których wciąż czułam lekko słodkawy posmak krwi bladgora. – Nie obchodzi mnie to. Więcej za tobą nie pójdę. Nie masz pojęcia, co robisz, dziewczyno, i nie masz prawa wiedzieć, skoro tak krótko wśród nas jesteś.

Nie jestem tak słaba, jak ci się wydaje – syknęła, lecz mimowolnie spuściła łeb, nie wytrzymawszy kontaktu wzrokowego. Bała się mnie.

Jesteś – uświadomiłam ją bezlitośnie. To nie był najlepszy czas na bycie delikatną. – Ale to nie twoja wina. To wina Quillsa, że raczył mieć to gdzieś. Więc teraz zamknij się grzecznie i rób, co ci każę, bo ja już miałam szansę uczestniczyć w takich imprezach nie raz.

Rany, jak ja mam traktować cię poważnie? Przecież jako człowiek nie sięgasz mi pewnie głową do ramienia! – Byłam gotowa przysiąc, że nie brakowało jej wiele, aby się zwyczajnie załamać. – Jesteś taka mała, drobna...

A czy mój wzrost jest tutaj najważniejszy? – Przechyliłam łeb i postarałam się zachować spokój, choć wiele mnie to kosztowało. Znowu zaczęłam sączyć w swoje słowa moc Alfy. – Przemieniam się w wilka już od czterech lat, od ponad trzech należę do watahy. Ty jesteś z nami od tygodnia. Robiłam już nie takie rzeczy, uwierz. Więc teraz grzecznie pójdziesz za mną albo zostaniesz tutaj i postarasz się nie wchodzić nam w drogę.

Nie musiałam oglądać się na Kasię-Katarzynę i Gabrysię, by wiedzieć, że dzielnie czekały po mojej stronie, czekając na to, co się wydarzy. Nawet one jakimś tam zdrowym rozsądkiem mogły się popisać, dobrze wiedząc, że czegokolwiek by o mnie nie sądziły, nie znalazłyby w tej chwili lepszej przewodniczki. Rany, przecież ja ledwie przed momentem samodzielnie rozerwałam gardło bladgorowi, który omal ich trójki nie sprzątnął! Fakt, zrobiłam to ze wspomagaczem w postaci energii z magicznej anomalii, ale to tylko dodatkowo powinno im uświadomić, że w tym miejscu byłam znacznie silniejsza od nich.

Nie czekałam, aż nasza śliczna nowa się namyśli. Po prostu odwróciłam się i pobiegłam dalej.

Ale bladgory w takim miejscu? – Embry przeżywał gdzieś w mojej głowie, wydłużonym kłusem przemierzając swoją część lasu. – Pewien byłem, że wszystkie już załatwiliśmy.

Załatwiliśmy wszystkie, które siedziały w mieście. A w każdym razie ja już żadnych więcej nie wyczuwam – sprostował Ladon. – Jeśli ten był wciąż tutaj, niewykluczone, że go przegapiliśmy. Żadne z nas tutaj nie chodziło.

Skąd one wszystkie w ogóle się wzięły? – spytał z ciekawością Szary. – Słyszałem kiedyś jakąś plotkę o Sztolniach, prawdopodobnie stary Alfa mi ją opowiadał, ale nie przypuszczałem, że one mogą faktycznie tam siedzieć.

Właściwie to... nie wiemy. – Quills brzmiał na zakłopotanego. – Rzeczywiście wyszły gdzieś stamtąd, a w każdym razie na to wskazują tropy, które odnaleźliśmy. Ale skąd konkretnie? Jeszcze nie zwiedziliśmy całych podziemi. Nie mamy pojęcia, co tam może się kryć.

Ale o jakich tropach mówisz? – zdenerwował się półdemon. – Nie znaleźliśmy żadnych, które by na to wskazywały. Owszem, można było tak wywnioskować przez to, że tam najwięcej czuliśmy ich zapachu i jeden faktycznie stamtąd wylazł, ale... nie, one wcale nie musiały wyjść z jakiegoś wyssanego z palca przetarcia z Piekłem w Sztolniach. Sztolnie to może i jedna wielka anomalia, ale myślę, że niewiele więcej.

Nie będziemy wiedzieć na sto procent, dopóki tego nie sprawdzimy – przypomniał cierpliwie Jared. – Jeszcze nie przeszukaliśmy tej części tunelu, który ciągnął się poza miasto. Znaleźliśmy tam wtedy bladgora i nie poszliśmy przecież dalej.

Teraz i tak ze spacerami trzeba będzie poczekać – zauważył zdroworozsądkowo Geri. – Pewnie stoi tam wody po sklepienie. To nie odparuje w kilka dni, nie ma szans.

Możecie przestać? – zniecierpliwiłam się, oblizując pozlepiany demoniczną krwią pysk. – Na razie skupmy się na tym, co mamy tutaj. A mamy coś, co nie zapowiada się szczególnie wesoło. Co, jeśli w tym domu będzie ich siedziało więcej?

Na to pytanie żadne z nich nie umiało mi odpowiedzieć.

Okazało się, że moje spekulacje co do drogi były błędne, gdyż nie minęło wiele czasu, gdy wpadłyśmy na coś, co rzeczywiście kiedyś mogło nią być. Sporą przecinkę wprawdzie dominował już srebrny w świetle księżyca wszędobylski piach, ale gdy zatrzymałam się na chwilę i odgarnęłam go na próbę łapą, znalazłam pod grubą warstwą krystalicznych ziaren trochę spękanego ze starości asfaltu. Pojęcia nie miałam, ile to coś mogło mieć lat, ale...

Chyba by tak tego nie zasypało w jakieś dwa dziesięciolecia, nie? – spytałam głupio. – Kiedy zaczęto wylewać drogi asfaltem? Kto jest dobry z historii? Ile to może mieć lat?

Pojęcia nie mam – burknął Szary. – Jesteśmy już prawie na miejscu. A wy gdzie?

Udając, że wcale mi nie wlazł tym na ambicję, poprowadziłam swoje wilczyce dalej.

Moje wilczyce. Zabawne, nie? Jakoś głupio to brzmi. Dopiero co byłam w naszym stadzie swoistym rodzynkiem, a teraz nagle mam trzy towarzyszki na głowie. I jeszcze wciąż muszę pilnować, by nie dały się zeżreć jakiejś ohydzie z innego świata.

Piach wzburzył się śnieżnobiałym tumanem, roztrącany silnymi łapami. Jak nierzeczywisty płaszcz z lśniących ziaren, rozłożył się za nami wachlarzem, znacząc przebytą ścieżkę. Jaka szkoda, że nie miałam chwili, aby zatrzymać się i to podziwiać. Ten księżycowy krajobraz był naprawdę przepiękny...

Księżyc jest moim bogiem. Nie wiem, dlaczego znowu spojrzałam w tarczę niemal okrągłego, nienaturalnie dużego satelity, obserwującego nas z czarnego nieba.

Czy to księżyc właśnie nie zgubił przypadkiem Fenrira?

Nie wiem, ile minęło czasu, zanim dotarliśmy we właściwe miejsce – grunt, że wszystkie grupy zrobiły to niemal równocześnie. Wewnętrzny mur wokół dworku odznaczał się bladą wstęgą starego tynku w ciemności lasu, a jego rogi zdobiły kojarzące się nieco z kiczowatym nagrobkiem betonowe kule, większe dwukrotnie od ludzkiej głowy. Był na tyle wysoki, że nawet w swoim wilczym ciele niewiele widziałam z tego, co mieściło się po drugiej stronie.

Od południa trochę lepiej, bo jest zrujnowany – pospieszył ze sprawozdaniem Ladon. – Tamtędy możemy dostać się do środka.

Ostrożnie – przestrzegł nas Quills. – Czuję... coś dziwnego.

Ja też to czułam. I to chyba tysiąckrotnie mocniej niż on.

Zapadałam się w wybujałych paprociach niemal do połowy łap. Starałam się stąpać jak najciszej, a moje ciało nie wiadomo skąd dobrze wiedziało, jak stawać tak, by spowodować tym najmniej hałasu, czego niestety nie mogłam powiedzieć o wlekących się za mną dziewczynach.

Rezydencja może i nie do końca przypominała dworek, czego się spodziewałam, ale była całkiem urokliwa. Była naprawdę ogromna, obłożona jasnym tynkiem, z parterem, upstrzonym okazałymi tarasami piętrem i krytym dwuspadowym dachem strychem. Czarny gont w kształcie kwadratów, zachodzących na siebie jak smocze łuski, znaczyły zielone zacieki obejmującego wszystko we władanie mchu, a w wielkich oknach szczerzyły się ostre zęby potłuczonych szyb, jakimś cudem zachowanych w metalowych ramach w kształcie rombów. Nie były to może okna gomółkowe, lecz z pewnością w czasach swojej świetności musiały wyglądać jak witraże. Nad okazałymi podwójnymi drzwiami wejściowymi znajdowała się pojedyncza, smukła wieża, kryta piękną kopułą, w której tkwił niedziałający pewnie od wielu lat zegar.

Wzdrygnęłam się, gdy sobie wyobraziłam, jak w ponurym lesie nagle rozlega się jego żałobne bicie. Zwielokrotnione panującym pośród drzew echem, musiało pewnie brzmieć upiornie. Przerażająco...

Dopadłam gwałtownie do ziemi, a zalana krwią bladgora sierść dosłownie stanęła mi dęba wzdłuż kręgosłupa. Pozostałe wilki zaraz zrobiły to samo – zbiliśmy się w ciasną, przerażoną gromadę, błyskając białkami ślepiów i wyszczerzonymi kłami, gdy nad okolicą poniosło się...

No cóż. Bicie wielkiego zegara właśnie. Wprawdzie ciche i jakby odległe, ale jakoś żadne z nas nie miało wątpliwości, skąd dobiegało.

Gwiazdy błyskały szyderczo na tle ponurej wieży, zdając się śmiać z naszego lęku.

Co to było?! – krzyknął ktoś, gotowy w panice zerwać się na równe łapy i puścić do ucieczki.

To stamtąd?! – Ostry nos Jacoba wystrzelił w odpowiednim kierunku. – Ale jak to?

Przecież to niemożliwe – upierał się Sam. Rudy jak pochodnia, zdawał się aż świecić w krzakach, w których się ukrył. – To niemożliwe, żeby ktoś tam w ogóle był w ciągu ostatnich lat. To wszystko wygląda...

Na całkowicie opuszczone? – dopowiedział Jared. – Nie czuję tu ludzi. Żadnych tropów. I nawet grafficiarze się nie dorwali do tych ślicznych ścianek.

Anomalie rządzą się własnymi prawami. – Ladon błysnął ostrymi kłami. – Uspokójcie się. Mnie też się to nie podoba, ale musimy wejść tam do środka.

Wszystkie spanikowane wilki spojrzały na niego jak na niespełna rozumu.

Żartujesz? – jęknął Freki. – Teraz to ja za chuja tam nie idę. Nie, i już.

A mamy jakiś wybór? Tam może być kolejny krater.

Nie możemy uznać tego zdarzenia za potwierdzenie?

Musimy zobaczyć, w jakim on jest stanie.

Ludzie, ten zegar właśnie bił, chociaż wygląda tak, jakby nie chodził od ładnych stu lat! Nie ma nawet takiej opcji, żebym ja tam miał wchodzić. Nie, nie i jeszcze raz: nie! No, kurwa, nie!

Bladgora już znaleźliśmy. Tam może czaić się coś jeszcze gorszego!

Albo właśnie nic. Może tylko bladgor strzegł tego miejsca?

Wierzysz w to? Bo chyba nie do końca...

Przestańcie!

Wszyscy obejrzeli się na mnie jak jeden mąż. Przerażone, rozszerzone rozsadzającymi ciała emocjami ślepia błyskały na zielono w skąpym świetle księżyca i gwiazd, uszy na krótką chwilę przytuliły się do wielkich łbów, zgasł blask śnieżnobiałych kłów. Zjeżona sierść tworzyła bliźniacze garby na potężnych grzbietach...

Ktoś zaskomlał i drgnął naprzód, gdy wstałam i ruszyłam w stronę anomalii, jakby zamierzał mnie powstrzymać, lecz głęboki warkot innego wilka osadził go z powrotem w miejscu.

Milczeli. Bo co mieli powiedzieć? Dla mnie ich myśli znalazły się nagle bardzo daleko, możliwe do zignorowania, i to bez wkładania w to specjalnego wysiłku.

To była anomalia. Skupisko upośledzonej magii... a skoro tak, ja mogłam czuć się tam całkowicie bezpiecznie. Ja byłam tam królową.

Przesuszona, pokryta warstwą ciepłego szronu trawa chrupnęła pod moimi łapami, gdy przekroczyłam zrujnowany płot i weszłam do starego ogrodu. Dopiero wtedy zauważyłam, że jest idealnie równa i krótka, zupełnie jakby ktoś niedawno ją kosił. Twarde, zamarznięte źdźbła przyjemnie łaskotały między poduszkami, a srebrne światło nienaturalnie dużego księżyca pieściło moją czarną sierść. Miałam ochotę przymknąć ślepia, zatrzymać się na chwilę i zamruczeć głęboko.

Obserwowali mnie. Czułam palące wilcze spojrzenia, utkwione w mojej sylwetce, wyglądającej z ich perspektywy jak plama idealnego mroku, jak dziura w kształcie wilka wycięta w materii rzeczywistości. Piękny był ten obraz, niewątpliwie.

Ladon jako pierwszy ruszył za mną. Jego nikt nie śmiał powstrzymywać... Zatrzymał się na krótką chwilę na samej krawędzi anomalii, kuląc ogon, lecz przemógł się wreszcie i na nisko ugiętych łapach podbiegł, przytulając się do mnie bokiem. Tak się kulił, że sprawiał wrażenie znacznie niższego ode mnie.

Ja byłam tam panią. Nie miał się czego bać, bo to ja decydowałam, co tam się działo. To ja mogłam kształtować ten niewielki, uszkodzony świat...

Ciężko było w to uwierzyć, gdy znajdowało się poza granicą tego terenu, lecz gdy nagle weszłam w samo jego serce, wszystko jakby wskoczyło na właściwie miejsca i stało się tak nieznośnie oczywiste, że miałam ochotę się roześmiać nad tym, jak to możliwe, że wcześniej mogłam nie pojmować takich prostych spraw. Przecież ja tutaj przynależałam. Przecież do tego właśnie zostałam stworzona. Nie mogłam bać się anomalii, skoro stworzyło je dokładnie to samo bliżej nieokreślone, nieposiadające nazwy coś, co uformowało również mnie. Musiałabym czuć lęk przed samą sobą, żeby znaleźć jakieś logiczne wyjaśnienie na to, co się działo...

W pewien sposób bałam się siebie samej. To nie tak, że gdzieś we mnie tego lęku nie było... ale przecież wszystko, co niewiadome, budzi w nas przerażenie, prawda?

Teraz chyba nie mogłam już mówić o jakichkolwiek niewiadomych. To było proste, łatwe... jasne jak słońce i tak naturalne, że dopiero teraz poczułam się, jakbym oddychała pełną piersią.

Nie bójcie się – zawołałam do watahy. – Nic wam się tutaj nie stanie. Panuję nad wszystkim.

Wyjaśni mi ktoś, nad czym ona tak właściwie panuje? – jęknął z pewną dozą złości i niedowierzania Szary, widząc, jak pierwsze wilki zaczęły początkowo niechętnie, lecz z każdą chwilą coraz śmielej zbliżać się do zawalonego ogrodzenia.

Nad czym panuję? – Zaśmiałam się sucho. – Nad mroczną energią stworzenia.

Pojęcia nie mam, skąd pojawiły się w mojej głowie te słowa, ale gdy tylko je wygłosiłam, wiedziałam, że były właściwe. Przerażające, niezrozumiałe, bo sama nie umiałabym wytłumaczyć, co takiego przez nie rozumiałam... ale wiedziałam, że nazwanie spraw po imieniu to już połowa sukcesu.

Że jak? – Paul zamarł z idiotycznie otwartym pyskiem.

Nieważne. – Wywróciłam oczami. – Możecie wchodzić. Tutaj nic wam się nie stanie. Nie obiecuję jednak, że w pobliżu krateru będzie tak samo.

Więc on tutaj jednak jest? – Czerwone ślepia Quillsa błysnęły, gdy znalazł się u mojego drugiego boku, ignorując to, że Ladon pokazał mu kły. – Czujesz go?

Oczywiście, że tutaj jest – żachnęłam się. – Wyczuwam wszystko, co znajduje się w anomalii. Mogłabym powiedzieć ci bez wahania, ile tu jest źdźbeł trawy. I mogę zapewnić, że... – Przechyliłam łeb, wsłuchując się w mroczną energię. – Są tu jeszcze dwie żywe istoty oprócz nas.

Bladgory? – Embry powiódł wzrokiem wokół, już szukając potencjalnego przeciwnika.

Czy może raczej myszy w dworku, a wy jak zwykle przesadzacie? – parsknęła Kasia-Katarzyna. Potraktowana wilczą śliną rana na jej boku była już tylko blizną, odznaczającą się jaśniejszą pręgą w miejscu, w którym brakowało sierści.

To nie myszy – warknęłam. – To krater. I coś jeszcze... ale nie wiem na razie co.

Nie czekałam, aż reszta się zdecyduje, czy chce wchodzić do środka. Po prostu ruszyłam dalej, pozwalając, by prowadził mnie instynkt.

Obeszłam stojące po obu stronach wejścia ozdobne donice, z których wręcz wylewały się bujne chwasty. Ostrożnie wdrapałam się na niezbyt ładne betonowe schodki, nieprzyjemnie kojarzące mi się z czymś, co powstać mogło jedynie za PRL-u. Tylko wtedy zabytki mano w takim poważaniu, by szpecić je podobnymi wstawkami... Obwąchałam dokładnie dwuskrzydłowe drzwi, rzeźbione w motyw symetrycznych kwiatów o wielu płatkach. Pomalowano je ciemnozieloną farbą, całkiem nieźle zachowaną jak na tyle czasu, ile upłynęło, odkąd ktoś był tutaj ostatni raz.

Wzdrygnęłam się, gdy zegar ponownie zabił. Tym razem dwanaście ponurych uderzeń nie wprawiło mnie w aż takie przerażenie, lecz i tak jak skamieniała czekałam, aż przebrzmią do końca, zanim zrobiłam następny krok.

Czy ja właśnie znalazłem się w jakimś pieprzonym horrorze? – jęknął Geri, przywracając mnie do żywych.

Nikt nie kazał ci tu wchodzić – ofuknął go Szary. Jako pierwszy oprócz nieodstępującego mnie na krok Ladona również wdrapał się do drzwi i obejrzał je dokładnie. Zerknął na mnie, szukając w moich oczach aprobaty. – Wyważać?

Czy ja mogłam otworzyć te drzwi? Z jakiegoś powodu źle czułam się z myślą, że mogłabym komuś kazać je zniszczyć. Trwały tu tak długo w nienaruszonym stanie...

Na próbę uniosłam łapę i szarpnęłam ozdobną, zaśniedziałą ze starości klamkę. Ku naszemu zdumieniu, skrzydło otworzyło się szeroko, przejmująco skrzypiąc nieoliwionymi od dziesiątek lat zawiasami.

Ponury hall przywitał nas wiercącym w nosie zapachem kurzu, stertami połamanych mebli, powoli poddających się władzy czasu, i kilkoma kupkami gruzu, odpadłego ze zniszczonych ścian, na których w niektórych miejscach widać jeszcze było stosunkowo nową, lecz zniszczoną wilgocią pudroworóżową tapetę tłoczoną w malutkie różyczki. Na drewnianym suficie widziałam resztki mocowania wielkiego żyrandola, lecz jego samego ani śladu. W samym centrum pomieszczenia znajdowały się szerokie schody, na których leżały porzucone drzwi, niegdyś zapewne prowadzące do jednego z pokoi.

Nie! – warknęłam na Szarego, już pchającego się do środka. – Nie, dalej nie idziecie.

Słucham? – Quills obejrzał się na mnie z oburzeniem. – Ty myślisz, że my ciebie tam wpuścimy samą?!

Tam gdzieś jest krater. – Błysnęłam na niego kłami. – Czuję go. Nie wiem, co się stanie, gdy podejdziecie bliżej.

Poprzednie nas nie zjadły.

Ale tutaj...

Daj już spokój! – Luna, kulejąc, wyminęła mnie w progu i zwinnie umknęła przed zębami, które chciałam wbić jej w kark, by siłą wyciągnąć ją na zewnątrz. – Od początku zachowujesz się dziwnie, ale przecież nie pójdziesz tam bez nas.

Zostań na zewnątrz – rozkazałam jej, ale jakoś tak bez przekonania, zbytnio skupiona na tym, że w jednej sekundzie coś zmieniło się w atmosferze anomalii.

Jakby rzuciła na nich zaklęcie, pozostali również zaczęli torować sobie drogę do środka, nie zważając na moje myśli.

Nie wchodźcie tam! – spróbowałam jeszcze raz.

Ahmed obejrzał się na mnie ze złością w ślepiach.

Rozumiem, że jesteś jakimś tam czarnym półdemonem – wycedził – ale na pewno nie stałaś się przez tych parę chwil naszym przywódcą. Quills wspominał, że wchodzą ochotnicy. Niniejszym zgłaszam się na ochotnika, a ty mi tego nie zabronisz.

Ale tam naprawdę coś...

Nie dokończyłam.

Pojęcia nie mam, skąd wyskoczył kolejny bladgor, dosłownie jakby zmaterializował się po prostu z większej plamy mroku. Błysnęły przytłumione płomienie, wielka pazurzasta łapa sięgnęła po skamieniałego ze strachu wilka, potężne szpony zacisnęły się na jego korpusie. Zanim zdążyłam zareagować, druga z łap chwyciła podobnie Lunę, a długi ogon odtrącił próbującego ją osłonić Quillsa, tak że biały basior uderzył w najbliższą ścianę i padł na czarno-białą posadzkę, zamroczony. Błysnęło, syknęło...

I demon zniknął.

Co tu się, kurwa...? – Ladon nie dokończył, rozglądając się bezradnie.

Quills, żyjesz? – Embry próbował pomóc Alfie się pozbierać, lecz wyglądało na to, że jeszcze chwila minie, zanim ranny w łeb wilkołak zdoła podnieść się na łapy. Zawarczał z głębi gardła, gdy były Beta spróbował polizać krwawiącą ranę na jego potylicy.

Gdzie on ich zabrał?! – Dopiero gdy Lord się odezwał, zorientowałam się, że spora część wilków pozostała poza anomalią, oglądając wszystko jedynie w naszych myślach.

Nie mam pojęcia! – zdenerwowałam się. Wściekłość rozlała się po moich naczyniach krwionośnych jak żrący kwas. Nic mnie już nie obchodziło to, że nie powinnam używać Głosu Alfy, a tego dnia robiłam to aż do przesady często. – Mówiłam wam, żebyście tu nie wchodzili, do cholery! Teraz wszyscy wychodzą na zewnątrz, i to migiem, zrozumiano? Ja ich, kuźwa, poszukam.

Ale... – Quills nie musiał mnie słuchać. Owszem, jak każdy czuł tę moc, lecz jako Prawdziwy Alfa z pewnością mógł się jej oprzeć. W tej chwili jednak wolał położyć uszy po sobie. Zostało mu zdrowego rozsądku na tyle, by wiedzieć, że w tej chwili to ja miałam prawo decydować. – A jeśli coś ci się stanie? – spytał wreszcie.

Nic mi się nie stanie – wycedziłam. – A na pewno nic większego, niż wam mogłoby się stać. Macie czekać na mnie na zewnątrz, a do domu wchodzicie dopiero wtedy, gdy usłyszycie ode mnie, że możecie to zrobić. Już wystarczy mi ratowania tyłków tamtej dwójce. Wy naprawdę wszyscy dzisiaj jacyś średnio rozgarnięci jesteście, już drugi raz muszę wyciągać kogoś z gęby bladgorowi!

Teraz po prostu się o ciebie martwię. – Alfa wstał ostrożnie, wspierając się na Embry'm, niemal czarnym w słabym świetle.

Rozumiem. Ale tutaj będziecie mi tylko przeszkadzali. To moje królestwo. A ja martwię się o was. – Kłapnęłam zębami na zbliżającego się niepostrzeżenie Jareda. – Nikt za mną nie idzie, czy to jasne? Ladon, ciebie też to dotyczy, jakbyś chciał wiedzieć.

Oniemiały brat odkleił się od mojego boku, by spojrzeć na mnie z większej odległości, jakby to mogło pomóc mu określić, czy żartuję. Miał pecha – dawno nie byłam aż tak poważna.

Masz pilnować tych idiotów na zewnątrz – rozkazałam, zanim zdążył zaprotestować. – Nie przyjmuję słowa sprzeciwu. Spadajcie stąd.

Nie oglądając się, czy aby na pewno mnie posłuchali – dobrze wiedziałam, że nawet jeśli mieli opory przed wyjściem, to Ladon ich do tego zmusi – weszłam głębiej do rozległego hallu... i po prostu skupiłam się na sobie.

Coś tu musiało być... skoro czułam bladgora wcześniej, musiałam potrafić go wytropić i teraz, prawda? A nawet jeśli nie jego, to...

Skamieniałam i poczułam, jak strach ściska mi gardło, gdy uświadomiłam sobie, że nie słyszę Luny i Ahmeda. Nie wyczuwałam żadnej najdrobniejszej z ich myśli, zupełnie jakby przemienili się w ludzi lub... zniknęli.

Dreszcz strachu uniósł moją sierść, lecz postarałam się nie dać po sobie niczego poznać. Jeszcze tylko brakowało mi tego, by Ladon uznał, że jednak wolałby mnie potrzymać za rączkę i wlazł tutaj, pchając się potworowi prosto w łapy. Na zewnątrz mógł sobie być tym całym białym półdemonem, mistrzem iluzji i kimś, kto ot tak używał magii, ale tutaj to ja miałam znacznie większe szanse niż on.

Ostrożnie zatoczyłam koło i weszłam wreszcie do wysokiego pomieszczenia po lewej stronie. Nie miałam pojęcia, jakie kiedyś mogło mieć znaczenie – widziałam jedynie kolejną porcję starych, rozmiękłych od wszechobecnej wilgoci mebli, oświetlonych blaskiem księżyca wpadającym przez trzy wysokie okna. Nad w połowie zarwaną ladą zauważyłam wciąż częściowo czytelny napis – słowo „Hotel” wymalowano jasnymi czerwonymi literami, niestety dalszy ciąg niknął w wielkiej plamie pleśni.

Może to właśnie było to? Może w latach osiemdziesiątych faktycznie mieścił się tu jakiś ośrodek wypoczynkowy? Nigdy nie słyszałam, by rodzice o tym opowiadali, ale może gdybym kiedyś spytała ich wprost... Nie musieli przecież tego pamiętać.

Następnymi drzwiami przeszłam do ciemnego korytarza, lecz pokręciłam się na nim chwilę i uznałam, że to zły trop. Zawróciłam do hallu i powodowana bliżej niewyjaśnionym impulsem, wdrapałam się na piętro, omijając starannie dziury ziejące w malowanych na czerwono drewnianych stopniach. Porzucone drzwi posłużyły za całkiem niezłą kładkę, choć mało brakowało, a w pewnym momencie przemieniłyby się w sanki, gdy spróbowałam zbyt mocno odbić się od ich powierzchni.

Na piętrze było już... lepiej. Bliżej, choć nie umiałabym za nic powiedzieć, skąd wzięło się to wrażenie. Po prostu gdy wsłuchałam się w panującą w opuszczonym budynku atmosferę, miałam wrażenie, że wreszcie coś czuję. Coś...

Ja naprawdę potrafiłam powiedzieć, co znajdowało się w anomalii, a to uczucie nie przypominało niczego, czego kiedykolwiek doświadczyłam lub przynajmniej sobie wyobrażałam.

To było tak, jakby moja jaźń nie ograniczała się jedynie do mojego ciała. W zupełnie inny sposób, niż wilkołaczy wspólny umysł w obrębie jednej sfory, miałam całkowitą pewność, że każde unoszące się tutaj ziarnko kurzu, każdy drgający na lekkim wietrze listek są... moją częścią ciała. Integralnym fragmentem mnie, posiadającym czucie, z którym mogłabym zrobić, co tylko zapragnę, w dokładnie takim samym stopniu, w jakim panowałam nad swoimi palcami, ogonem i uszami. Nic nie mogło się tu przede mną ukryć...

Wyniuszenie bladgora zajęło mi chwilę, ale i to przecież nie mogło okazać się niemożliwe. Gdy oblezie cię stado mrówek, też przez moment próbujesz je wszystkie znaleźć i wyłapać, nie reagujesz od razu, nie wiedząc z całą pewnością, ile ich jest i gdzie dokładnie każda z nich się znajduje. Po prostu potrzebowałam chwili... nieco dłuższej niż w przypadku szukania drapiącego skórę owada, bo i moje nowe ciało było znacznie większe, ale przecież nic by się tu przede mną nie ukryło.

Ruszyłam ciemnym korytarzem, mijając wyważone drzwi do pokoi i stare meble. W kiczowatych szafkach z tandetnej, rozmiękłej sklejki widziałam jeszcze zalegające książki o zapleśniałych od wszechobecnej wilgoci, pofalowanych kartkach, i drobne bibeloty, których nikomu nie chciało się zabierać. Staromodny plastikowy telefon ze słuchawką i tarczą numeryczną również musiał się okazać nieistotny podczas wyprowadzki...

Jakoś nie miałam wątpliwości, że opuszczono to miejsce w pośpiechu. Tylko dlaczego? Co tu się stało?

Czy to przypominało choć odrobinę to, co działo się z miastem...?

Miałam wrażenie, że w środku dom jest o wiele większy, niż z zewnątrz. Na końcu korytarza znajdowało się pomieszczenie z pewnością będące niegdyś salonem – wypełniające je miękkie meble okazały się zaskakująco dobrze zachowane, podobnie jak długi stół z krzesłami, kominek i oklejająca ściany tapeta w paski. Gdyby nie duszący zapach starości i stęchlizny, mogłabym przysiąc, że dałoby się tam jeszcze mieszkać... nie miałam jednak czasu na to, by się zachwycać.

Oni mogli już dawno nie żyć...

Ze złością odrzuciłam natrętne myśli.

Zawahałam się, podchodząc do podwójnych drzwi, prowadzących do następnego korytarza, do drugiego skrzydła pałacyku. Nie widziałam go z zewnątrz, ale w sumie nie zbliżaliśmy się do niego od tej strony. Gdy zapuściłam myślową sondę w głąb swojego nowego ciała, był tam dla mnie równie oczywisty, jak wszystko to, czego miałam szansę już dotknąć.

Z lepkiego mroku czułam zapach spalenizny...

Okrążcie budynek – rozkazałam czujnej sforze. – Chyba ich znalazłam. Ladon, będziesz mi potrzebny, weź najsilniejszych. Quills, jak z tą twoją głową?

Ujdzie – warknął albinos niezbyt sympatycznie. Nie był zły na mnie, tylko na własną niemoc. – Może zajmę się obstawianiem tyłów.

Dobry pomysł. Nie złość się, do wesela się zagoi.

Zaburczał głęboko, błyskając kłami.

Sfora rozdzieliła się, część zanurzyła się w mrocznej energii, okrążając budynek. Zaczerpnęłam tchu i ruszyłam dalej...

Korytarz nie był długi. Wiedziałam, że nie mogłam ruszyć w żadną z jego stron – że jedyną słuszną drogą są schody naprzeciw mnie, prowadzące do... następnego hallu? Przez chwilę miałam wrażenie, że jakimś sposobem trafiłam z powrotem do wyjścia, ale na szczęście gdy podeszłam bliżej okazało się, że pomieszczenie po prostu było do niego z daleka podobne. Schody rozkładały się szeroko, sprowadzając do wysokiej sali, kojarzącej się nieco z balową – wysokie sklepienie zdobiły spękane ze starości rysunki, a przez ogromne okna wpadało księżycowe światło, przyoblekając wszystko w srebrzysty płaszcz...

A w samym centrum czarno-białej posadzki znajdował się krater.

Dopadłam do przykrytej spleśniałym dywanem podłogi i ostrożnie podczołgałam się bliżej krawędzi schodów. Nieprzenikniona czerń dziury w ziemi wyglądała jak żywa – kłębiła się, przelewała... pulsowała, jak w rytm bicia ogromnego serca. Czułam to całą sobą, czułam to we wszystkich kościach, w każdym z najdrobniejszych zakończeń nerwowych.

Co to jest? – szepnął ktoś. – Żaden z nich tak nie wyglądał...

On dopiero powstaje – powiedziałam cicho. Nie wiem dlaczego, ale nawet w mowie telepatycznej wolałam powstrzymać się od krzyków. – Formuje się...

Krater nie był jeszcze w pełni materialny, jak poprzednie. Na razie sprawiał wrażenie iluzji – kłębu dymu lub cienia ogromnego czegoś, znajdującego się w równoległym świecie, przez co nie byłam w stanie oszacować nawet jego dokładnych wymiarów, choć zdawało mi się, że musiał mieć około dziesięciu metrów średnicy. Bałam się podejść bliżej, bo nawet ze swoimi nowymi zmysłami nie miałam pojęcia, gdzie dokładnie znajduje się jego granica. Mój wzrok nie był w stanie przystosować się do tego widoku, co chwilę tracąc ostrość.

Na to nie dało się długo patrzeć...

Odskoczyłam właściwie w ostatniej chwili, zanim płonący miecz rozciął mnie na pół. Zaaferowana widokiem, zupełnie nie zauważyłam, gdy czający się gdzieś na galerii bladgor zaszedł mnie od tyłu. Mało brakowało, a spierniczyłabym się ze schodów, na szczęście jednak w porę odzyskałam równowagę i wywinęłam się spod kolejnego ciosu. Aż poczułam, jak doskonale naostrzona klinga skraca przynajmniej połowę sierści na moim grzbiecie.

Chciałam zaatakować, lecz bestia była dla mnie o wiele za szybka. Kolejny raz musiałam się wycofać i bokiem wsparłam się na drewnianej barierce...

Która załamała się pod moim ciężarem.

Runęłam w dół, prosto na cholernie niewygodną stertę gruzu. Aż pojaśniało mi przed oczami, gdy grzmotnęłam w nią z jakichś trzech metrów wysokości, głową trafiając idealnie w szczególnie upierdliwy odłamek w kształcie klina. Zaskowyczałam z bólu, bezradnie zamachałam łapami, chcąc się zerwać i uciec dalej, lecz okazało się, że zupełnie mi się pomieszało, gdzie znajduje się góra, a gdzie dół.

Ktoś zaskowyczał nieopodal, po głosie rozpoznałam Lunę. Bladgor zeskoczył na gruzowisko obok mnie, zakręcił młynka mieczem i trafił w kamienie, gdy wysmyrgnęłam się spod opadającego ostrza. Czarny metal skrzesał iskry na betonie.

Swoją drogą, to czy Ladon nie gwizdnął kiedyś takiego miecza? Co on z nim zrobił? Nie widziałam go nigdzie w domu...

Schowałem w piwnicy – warknął półdemon. – Naprawdę to cię teraz najbardziej interesuje?

Od lat ćwiczę szermierkę – wycedziłam, umykając przed kolejnym ciosem. Powoli zaczynało brakować mi tchu. – Podejrzewam, że z kawałkiem ostrego żelastwa w ręce czułabym się odrobinę pewniej! Może one robią im krzywdę?

Bladgor zakwiczał z bólu, gdy po kolejnym zamachu zdołałam chwycić go zębami za nadgarstek dłoni, w której dzierżył broń. Był tak silny, że szarpnięciem praktycznie poderwał mnie z ziemi i wyekspediował w powietrze, ale nie puszczałam, czego o mało nie przypłaciłam utratą wszystkich zębów.

Zabrzęczało rozbijane szkło. Ladon, Embry, Szary i Jared wdarli się do środka, zawahali na krótką jak mgnienie chwilę, natrafiwszy na zajmujący sam środek posadzki krater, i pomknęli w moją stronę z wyczekiwanym wsparciem. Gdy cztery wielkie wilki uczepiły się boków skupionej na mnie bestii, a powietrze wypełnił zapach ozonu od formowanej przez mojego brata magicznej energii, mogłam odsunąć się na chwilę i odetchnąć...

Luna i Ahmed znajdowali się nieopodal, pokiereszowani do tego stopnia, że nie byli w stanie zdobyć się na nic więcej prócz podniesienia łbów i błagania wzrokiem o ratunek. Nie było to nic, z czego by nie wyszli...

Ale obudziło to we mnie wściekłość.

Nie będzie mi w końcu żaden pieprzony demon krzywdził przyjaciół w moim własnym domu, nie?

Mroczna energia zafalowała, rzeczywistość rozwarstwiła się i spłynęła snopem iskier. Zaczerpnięta wraz z powietrzem fala mocy pochwyciła bladgora, zacisnęła się wokół niego, zaczęła zgniatać, miażdżyć...

Nie było krwi. Nie było niczego prócz odgłosu pękających kości, bolesnego okrzyku bestii i zapadłej potem ciszy. Dosłownie zniknął, jakby wessała go nagle czarna dziura, a mnie opanowało zmęczenie, od którego poczułam zawroty głowy. Bojąc się, że upadnę, położyłam się na posadzce i na krótką chwilę przymknęłam ślepia. Energia już się odbudowywała, czułam, jak moje ciało czerpie ją wszystkimi porami, ale chwila musiała upłynąć, zanim dojdę do siebie po...

No właśnie. Bo co ja takiego zrobiłam?

Jared i Embry dopadli do rannych. Ladon i Szary zbliżyli się ostrożnie do mnie i krateru, na którego krawędzi leżałam. Chwilę wpatrywali się w czarną pustkę, węsząc i bezskutecznie próbując coś z niej wyczytać.

Przyznam, że tego się nie spodziewałem – powiedział cicho Szary. – Więc tak one wyglądają?

Zupełnie inaczej wyglądają – prychnęłam. – Ten jest młody. Właściwie to... on jeszcze nie do końca jest kraterem. Formuje się... z czegoś. Ale nie umiem powiedzieć, kiedy będzie gotowy. Równie dobrze mogłoby to nastąpić jutro, jak i za parę lat.

A myślałem, że jesteś tutaj wszechwiedząca – parsknął Lord, lecz nikt nie zwrócił uwagi na jego złośliwości.

Wyczuwasz jeszcze coś? – dopytywał Quills. – Widzicie coś niepokojącego?

Nic więcej tu nie ma – zapewniłam. – Tylko... tylko on.

Mrok mnie przyzywał. Miał taki dziwny smak...

Lepiej się stąd zabierajmy – szepnęłam, czym prędzej odwracając wzrok. – I to jak najszybciej.

Jesteś pewna, że...

Nanieśmy to na mapę. I spróbujmy może jeszcze innych figur geometrycznych – westchnęłam, podnosząc się na drżące łapy. Jak najprędzej odeszłam od krawędzi dziury w rzeczywistości, próbując nie oglądać się na nią. – Zobaczymy, co nam z tego wyjdzie. I lepiej zawołajmy te głupie wyverny, bo ja nie mam pojęcia, co robić.

A nie powinnaś tutaj przypadkiem...

Czego ode mnie oczekujesz? – Pokazałam Jaredowi ostre zęby. – Ja nie wiem, jak ta moja moc działa. I nie ma nikogo, kto mógłby mną pokierować, żebym się tego nauczyła. Wyverny, pamiętacie? Tylko oni coś tutaj wymyślą. O ile to możliwe.

Niech ci będzie. – Alfa nie brzmiał na w pełni przekonanego. – W takim razie, zbieramy się stąd. Zaraz powinno zacząć dnieć.

Jared pomógł wstać Lunie i poprowadził ją do wybitego okna, pozwalając, by wspierała się na jego boku. Jasnoszara wilczyca w ostatniej chwili, zanim przekroczyła najeżoną ostrym szkłem ramę, posłała mi spojrzenie...

Jej oczy błysnęły czymś dziwnym, ale nie umiałam powiedzieć, czym takim mogłoby to być.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz