poniedziałek, 27 czerwca 2022

Rozdział 42

 

Mark i Kev wyglądali jak dwa przeciwstawne żywioły, choć gdyby ktoś kazał mi tę myśl rozwinąć, miałabym z nią spore problemy, bo obojętnie, jak bym na nich spojrzała, każdy z osobna kojarzył mi się jednak z ogniem. Być może sugerowałam się tym, co wiedziałam o wyvernach, ale jakoś nijak nie mogłam sobie wyobrazić, by mogli utożsamiać się z czymkolwiek innym niż pożerająca wszystko na swojej drodze pożoga. Doskonale pamiętam, jak baliśmy się Keva, jakim niepokojem napawała nas nawet ta współpraca, jaką nawiązaliśmy w ostatnim czasie. Pamiętam, z jaką łatwością radził sobie z nami wiele lat temu, pamiętam przecież, co czułam od niego za każdym razem, gdy tylko go spotkałam...

Cóż, jeśli Kev był ogromnym ogniskiem, do którego lepiej było się nie zbliżać, by nie upalić sobie brwi, to Marka przyrównałabym do nieokiełznanej burzy ognia, jakie widziałam na cyfrowych wizualizacjach powierzchni słońca. A, co najdziwniejsze, to starszy wyvern sprawiał wrażenie o wiele spokojniejszego, znudzonego wręcz, podczas gdy młodszemu aż trzęsły się dłonie, tak był zdenerwowany. Jeśli dobrze go odczytywałam, pod maską złości niezbyt skutecznie ukrywał własny lęk.

Ja w sumie też nie czułam się najlepiej. Przez wszystkie wczorajsze rewelacje kiepsko spałam, a gdy już udało mi się choć na chwilę zmrużyć oko, pewien tajemniczy wyvern jak gdyby nigdy nic wcisnął się między moje sny i zakorzenił w nich na dobre, nie zamierzając odpuścić. Gdy obudziłam się rano, sama nie wiedziałam, czy bardziej miałabym ochotę dokonać jakiegoś rytualnego mordu, czy raczej popełnić seppuku. Gdy jeszcze dowiedziałam się, gdzie ma się odbyć nasze spotkanie, i przyrównałam to do deszczowej, wietrznej aury za oknem, niewiele brakowało, abym przespacerowała się na starą stację i zaczekała tam między tokami szyn na jakiś sympatyczny pociąg, który nie zdążyłby przede mną wyhamować. Przynajmniej połączyłabym pragnienie śmierci z pasją kolejnictwa... Chciał nie chciał, musiałam jednak zwlec się z obłędnie ciepłego łóżka, ubrać w zimową kurtkę (co z tego, że było jakieś dwanaście stopni – ja nie zamierzałam ryzykować) i kopnąć się na drugi koniec osiedla, do anomalii ze świecącymi kwiatkami. Dotarłam na miejsce o dziwo jako jedna z pierwszych, przegoniłam chłopaków z jedynej dostępnej ławki i rozsiadłam się na niej wygodnie, wciskając głęboko na głowę obszyty futerkiem kaptur, a twarz wbijając w szalik. I nadal trzęsłam się z zimna, ja pierdzielę... Zbyłam poirytowanym parsknięciem kilka tekstów w stylu „wam, dziewczynom, to zawsze jest zimno” i skupiłam się na kontemplowaniu własnego cierpienia, dopóki na horyzoncie nie pojawiła się reszta. I przeklęty Niemiec z wielkim mieczem, na którego widok przeszedł mnie dreszcz – diabli wiedzą, czy strachu, czy przyjemności. To było ostatnim, na czym wolałam się skupiać, przemieniłam się więc w biernego obserwatora, jak rzadko kiedy żałując, że nie mogę zmienić się w wilka. Choć zimowa sierść praktycznie rzecz biorąc była trochę cieńsza od puchowej kurtki z podpinką, w wilczym ciele i tak marzłam jedynie sporadycznie. Szlag, nienawidzę spotkań w dzień...

Kev, gdy tylko przyszedł do nas, spóźniony ładnych paręnaście minut, okazał się tak zdenerwowany, że mało brakowało, a bym go nawet nie poznała. Ręce wbijał głęboko w kieszenie pozornie niechlujnej, lecz całkiem nieźle leżącej na nim kurtki z czarnego, poprzecieranego sztruksu, a czekającego na niego starszego zmierzył naburmuszonym spojrzeniem, jakim każde dziecko obdarzyłoby dorosłego każącego mu odłożyć zabawki.

Mark stał jakoś tak pośrodku chodnika na lekko rozstawionych nogach, z ramionami skrzyżowanymi na szerokiej piersi; w znoszonej ramonesce i z mieczem w zniszczonej pochwie przerzuconym niedbale przez ramię wyglądał dokładnie tak samo doskonale, jak zawsze. Nie wiem, czy rano się uczesał, bo włosy, choć czyste, miał lekko pozlepiane i potargane, ale w jakiś sposób było mu przez to jeszcze bardziej do twarzy. Możliwe, że robił sobie tę fryzurę specjalnie. Oczy jak zwykle miał jasnoszare, w kolorze brudnej rtęci, choć Kev, gdy tylko znalazł się bliżej, przestał kłopotać się z iluzjami i odkrył pełną czerwień tęczówek.

I chwilę tak stali. Zamarli naprzeciw siebie w dwóch zupełnie różnych pozach, jak odmienne gatunki ognia. Jeden – zupełnie wyluzowany, wysoki i silny już na pierwszy rzut oka, z nieco wręcz znudzonym wyrazem twarzy. Drugi – lekko pochylony, z lewą nogą wysuniętą naprzód, w pozie, z której mógł równie skutecznie zaatakować, jak i odeprzeć wrogie natarcie, znacznie szczuplejszy i wątlejszy, lecz bez wątpienia szybki i zwinny. Oczywiście, że wszystkie swoje pieniądze postawiłabym na Niemca, ale Kev również budził respekt. Zwłaszcza dla nas, niedorastających mu do pięt. Dziwnie było tak obserwować walkę na spojrzenia dwóch potęg, jakie nie mieściły nam się nawet w głowach. Czułam przede wszystkim fascynację, trochę jak małe dziecko, pierwszy raz dopuszczone do magnetycznego świata dorosłych, do tej pory pozostającego ścisłą tajemnicą.

Trwało to dłuższą chwilę, wreszcie jednak, gdy już myślałam, że zgromadzone w powietrzu napięcie zacznie iskrzyć, Mark poruszył się, westchnął ciężko, wręcz z lekkim znudzeniem, i pierwszy wyciągnął w stronę Keva dłoń. W zupełnie ludzkim geście, co z niewiadomych przyczyn wprawiło mnie w chwilowe osłupienie.

Mark.

Kev chwilę się wahał, wreszcie jednak uścisnął mu po męsku rękę. Napięcie nieco opadło, dwie potęgi zawarły tymczasowy pakt o nieagresji.

Kev – mruknął młodszy.

Wyglądali jednocześnie tak samo, jak i zupełnie inaczej. Dobrze wiedziałam, że jakieś niemal równie stare jak ich rasa prawo narzuca wyvernom podobny wygląd – długie włosy są u nich tradycją i ciężko znaleźć takiego, który ścinałby je krócej niż do połowy policzka, często również decydowali się na zarost. W pewnym sensie, przebywając w Pierwszym Świecie, gdzie nie mogli chodzić pod bronią i prezentować naturalnego koloru oczu, łatwo ich było pomylić z pierwszym lepszym metalowcem. Nigdy nie mogłeś być pewnym, czy długowłosy facet, którego mijasz na ulicy, nie jest w rzeczywistości ukrytą latającą jaszczurką i żywym miotaczem ognia w jednym. Na tym jednak podobieństwa się kończyły. Mark miał włosy niemal czarne, sięgające najwyżej do ramion i pozornie zaniedbane, jego zarostowi niewiele już brakowało do nazwania pełnoprawną brodą, ponadto już na pierwszy rzut oka wyglądał na znacznie starszego od Keva – przemienić musiano go, gdy był już po trzydziestce, być może miał jakieś trzydzieści sześć, maksymalnie czterdzieści lat. Kevowi nie dałabym więcej niż dwadzieścia pięć, wciąż miał lekko młodzieńcze rysy twarzy, króciutki kilkudniowy zarost nie zniekształcał ich i nie dodawał mu wieku. Brązowe włosy miał proste i błyszczące, ponadto, choć dość wysoki, okazał się znacznie drobniejszy od Niemca. Może nie na tyle, by dać się zgnieść jedną ręką, ale wystarczająco, bym w przypadku walki wręcz wolała nie stawiać akurat na niego, bo istniałoby ryzyko, że stracę wszystkie oszczędności.

To skoro już się sobie przedstawiliśmy, proponuję przejść do rzeczy – włączył się Quills.

Trochę się skrzywiłam i w pośpiechu przeniosłam wzrok na własne paznokcie, by nie dać po sobie poznać, że zauważyłam specyficzną nutę w głosie albinosa. Cóż, dla niego wczorajsze spotkanie też nie było najprzyjemniejsze, choć z zupełnie innych względów niż dla mnie. Uparcie udawał, że kwestia Podwójnej Alfy, o której wspomniał Mark, wcale go zbytnio nie obeszła, ale dla nas, którzy znaliśmy go lepiej niż własną kieszeń, oznaki były doskonale widoczne. Niemożliwe, byśmy nie dostrzegli, jak zaciska dłonie w pięści. Niemożliwe, by ktokolwiek przegapił te sińce pod oczami i nieco przekrwione rogówki, jasno dające do zrozumienia, że nawet jeśli udało mu się zasnąć, z pewnością nie zdołał wytrwać w łóżku tyle, ile powinien. Pomimo tego, że słońce kryło się za grubą warstwą chmur, oczy chętnie chował za szkłami przeciwsłonecznych okularów, pewnie byśmy nie przyglądali się ich wyrazowi.

Quills był przerażony. A całej reszcie stada się to udzielało.

Sprawa wyglądała niewesoło. Oczywistym było, że Prawdziwy Alfa w Quillsie obudził się, bo Pełnokrwistego Alfy akurat nie było pod ręką. Gdy mój ojciec porzucił mamę krótko po moim urodzeniu i zabrał ze sobą Ladona, na stanowisku przywódcy jeszcze nieuformowanej, lecz znajdującej się już w planach młodej sfory pojawił się wakat. Choć teoretycznie to ja powinnam go objąć, sterująca nami moc z jakiegoś powodu uznała, że kandydatką jestem marną, i padło na Quillsa... Nic by się nie stało, gdyby nie to, że po latach Pełnokrwisty Alfa powrócił i dołączył do stada, które z racji urodzenia powinno mu się należeć. Zmiany następowały subtelnie, nie miało to prawa skończyć się żadną wojną, lecz przecież wszyscy z nas to widzieli, choć do tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy, że może stanowić problem. Owszem, zorientowaliśmy się, że Quills bywa dla Ladona odrobinę za dobry. Szybko zaakceptował go w watasze, wręcz naciskał na innych, by również się do niego przekonali, choć z początku, jeszcze rok temu zajmował przecież stanowisko jednego z jego najbardziej zagorzałych wrogów i akceptował na terenie miasta tylko ze względu na mnie. I to postępowało dalej – po kolejnej awanturze Embry'ego i Jareda to Ladona przecież wywindował na stanowisko Bety. Dobrze, może i był z nas najsilniejszy, ale przecież z racji na staż w stadzie pozycja ta należała się przed nim wielu innym – choćby Samowi, Geriemu, który był przez lata Betą Aresa, nawet Collinowi czy Brady'emu, ewentualnie nawet mnie, choć to już byłaby ostateczność. Miał tylu kandydatów, a jednak wybrał półdemona, a reszta... nie zaprotestowała. Dopiero co tak wrogie stado zaakceptowało mojego brata na drugim najważniejszym stanowisku w sforze, choć wcześniej gotowi byli wypruwać sobie żyły, byle tylko nie pozwolić, żeby w ogóle do nas dołączył. I to szło dalej – Quills chętnie słuchał rad Ladona, nieraz decyzje podejmowali wspólnie, często jeden reagował, zanim drugi zdążył choćby o tym pomyśleć. Ich więź w kwestiach stada była chwilami bardziej absolutna niż ta, jaka łączyła z bratem mnie, wręcz jakby czytali sobie w myślach na doskonalszym poziomie, niż gwarantowało samo znajdowanie się w jednej sforze. A my? Trochę się z tego śmialiśmy. Zauważaliśmy, że bywają sytuacje, w których wyglądają i zachowują się jak swoje lustrzane odbicia, ale nikt nie uznał, że jest w tym coś niepokojącego. No i proszę bardzo...

Według słów Marka podobna równowaga miała jakąś połowę szans na przetrwanie. Z tej sytuacji po prostu nie istniało dobre wyjście – albo więź Ladona i Quillsa wzmocni się na tyle, że żadnej decyzji w kwestii stada nie będą już mogli podjąć oddzielnie, albo... Cóż, albo moc Alfy w Quillsie zaniknie. A nie jestem pewna, czy miłość watahy do półdemona jest na tyle silna, by poszła za nim dobrowolnie. Wniosek z tego był taki, że cokolwiek miało się wydarzyć, mogło się okazać katastrofą dla jednego z nich lub obu. I zalążkiem kolejnej wojny domowej, jakby już ta poprzednia nie sprowadziła na nas wielu kłopotów.

Tak czy siak, nie zdążyliśmy tego jeszcze na forum stada obgadać, bo wczoraj zwyczajnie zabrakło nam czasu. I z tego wynikała większość naszego zdenerwowania – brakowało wspólnego umysłu, w którym powstałby przynajmniej zalążek planu, jakieś choćby tymczasowe wyjście z sytuacji. W pojedynkę żadne z nas nie miało w sobie tyle siły i zwyczajnych chęci, by się z kłopotem zmierzyć, bo szczerze wątpiliśmy, by jakiekolwiek decyzje dało się podjąć samodzielnie. Czekało nas dużo pracy z wyvernami, a wszyscy jak na szpilkach wyczekiwali wieczora, gdy będziemy mogli wreszcie przemienić się w wilki i dokładnie sprawę przedyskutować. Najbardziej było to oczywiście widać po Quillsie, czemu nie było co się dziwić – żadna z możliwych opcji nie zapowiada się dla niego najlepiej. I tak za cud uznałam, że zdołał się teraz zdobyć na powagę i zachęcić nas do pracy.

Jego słowa wyrwały wyverny z tej milczącej walki o dominację i zachęciły do dołączenia do żywych. Kev wręcz się wzdrygnął, westchnął głęboko i jakoś tak ciężko, przez chwilę wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale wreszcie zrezygnował z tego i opuścił lekko wzrok.

Tak, przejdźmy do rzeczy – mruknął pod nosem.

Ladon bez słowa podniósł się z ławki i otworzył torbę, z której wydobył owiniętą w aksamitną szmatkę szklaną kulę, ukradzioną z mieszkania pacjentki naszej mamy. Do tej pory trzymałam to cacko w swoim pokoju i oglądałam każdej nocy – rozwijałam troskliwie ze szmatki, na którą zamieniłam poprzednią „obwolutę” z kartki papieru, stawiałam ostrożnie bibelot na biurku i gapiłam się na niego przez jakieś pół godziny przed zaśnięciem, nie mogąc zrozumieć, jak to możliwe, że zaklęte w nim grzybki pod ślicznie wykonanym świerkiem są tak... prawdziwe. I świecą, gdy nimi potrząsnąć. Przedmiot nieodmiennie mnie fascynował – gdy tylko znowu go zobaczyłam, poczułam takie przyciąganie, że najchętniej wyrwałabym go bratu z rąk i przysunęła bliżej twarzy. Wykonano ją tak doskonale, że miałam wręcz wrażenie, iż w szkle zaklęto cały osobny świat. Takie szklane przedmioty od wczesnego dzieciństwa szalenie mnie interesowały, a to była kwintesencja tej fascynacji, w dodatku podszyta otoczką przyciągającej mnie magii. Chwilami zastanawiałam się, czy właśnie przez to cudo przypadkiem nie śpię w ostatnim czasie tak beznadziejnie, ale szczerze wątpiłam, by mogło to mieć jakiś związek z moim samopoczuciem. Mama wspomniałaby, gdyby kobieta, której rzecz gwizdnęliśmy, miała problemy ze snem.

Mark wziął kulę w dłoń, przysunął bliżej twarzy, obrócił dokładnie. Potrząsnął lekko, wpatrzył się w połyskujące wiązki światła ze zmarszczonymi brwiami.

I co? – dopytał niecierpliwie Kev, podchodząc bliżej, jak przedszkolak chcący zobaczyć, jak praca idzie jego ojcu.

Sam zobacz. – Starszy wyvern przekazał młodszemu artefakt. – I powiedz mi, co widzisz.

Śmiać mi się zachciało. Zabrzmiało to trochę tak, jakby Niemiec, z racji na swój wiek i stanowisko, odruchowo wszedł w rolę nauczyciela, a Kev bezwiednie mu się podporządkował, zaraz wykonując polecenie.

Ciężka. Za ciężka – ocenił po chwili. – Szkło nie jest doskonałe, są w nim pęcherzyki powietrza. Ale ten środek... Nigdy nie spotkałem się z czymś takim.

Problem w tym, że ja też. – Niemiec znowu odzyskał kulę. – Wygląda mi to na splot vurda i zwykłej magii.

A to nie jest przypadkiem niemożliwe?

Wyverny wymieniły zaniepokojone spojrzenia.

No cóż... owszem. – Mark skrzywił się nieco. – Chodzę po świecie tyle lat, a czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Wygląda na celowe działanie. Na dzieło kogoś, kto potrafi splatać wiązki magii tak, by dało się zakotwiczyć w nich vurda, lecz nigdzie nie widzę runy kotwiczącej.

Może starto ją, żeby nie psuła efektu wizualnego? Bo to raczej jedynie ozdoba.

Ozdoba, czy amulet... – Wzruszył ramionami. – Żadna różnica. W chwili zmazania runy całe wiązanie puszcza.

Szkło je podtrzymało?

W życiu nie przypuszczałam, że zobaczę kogoś tak starego z podobnie bezradnym wyrazem twarzy. Tak mnie to zaciekawiło, że nawet przestałam się przejmować, że najwyraźniej obaj wzięli sobie za cel rozmawianie jakimś niezrozumiałym dla nas szyfrem.

Szkło nie ma takich właściwości. – Mark wyglądał wręcz śmiesznie bezradnie. Oczy błysnęły mu krwistą czerwienią, domyśliłam się, że w jakiś sposób musiał właśnie użyć magii, być może za jej pomocą badał artefakt? – Nie wydaje mi się, by cokolwiek w ogóle mogło pełnić podobne zadanie. Żeby w ten sposób zakotwiczyć vurda, potrzebne są runy.

Sam mówiłeś, że magia go pęta.

Niemiec ze z trudem hamowaną złością potrząsnął głową.

Bo tak to na pierwszy rzut oka wygląda. Nie wydaje mi się, by to było możliwe – by ktokolwiek potrafił coś takiego stworzyć – ale gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że tę iluzję w środku utkano dokładnie tak samo, jak strukturę świata.

Teraz chyba wszyscy, łącznie z Kevem, mieliśmy równie głupie miny. Wyvern powiódł po nas wzrokiem, westchnął jakoś boleśnie, z ledwością powstrzymał się od wywrócenia oczami. Pewnie miał dosyć naszej głupoty, jakby fakt, że żadne z nas nie myśli tak, jakby miało kilka tysięcy lat, było w jego oczach jakąś zbrodnią.

Mówiłem wam wczoraj o tym, jak stworzono świat – powiedział zniecierpliwionym tonem. – Mówiłem, że początkowo wszystko zostało utkane z mrocznej energii stworzenia, z vurda. Nie wiem, czy dobrze mnie jednak zrozumieliście. Światy stworzone z vurda mutują, nie są trwałe. Efekt uboczny, jaki spowodowało upośledzenie energii stworzenia – efekt jej rozkładu, czyli magia – okazała się spełniać jedno zadanie, niebezpieczne dla Ogarów, lecz dla nas wszystkich już bardzo istotne. Magia w jakiś sposób powstrzymała, czy raczej znacznie spowolniła rozpad vurda. Wiedząc to, możecie się łatwo domyślić, w jaki sposób to działa. Vurd jako element tworzący. I utrwalająca go magia. To trochę jak perfekcyjnie wykonana drewniana rzeźba, dla utrwalenia pociągnięta warstwą lakieru ochronnego. Nie jestem w stanie podać bliższego prawdy przykładu. Magia to efekt uboczny, jednak spełnia w naszych oczach wiele dobrego. – Prawdopodobnie zupełnie bezwiednie podrzucił kulę, a mi aż się zrobiło gorąco, gdy to zobaczyłam. Podjął po chwili przerwy: – Teoretycznie, tak na potrzeby chwili można powiedzieć, że z vurda dałoby się ukształtować wszystko. W tym przypadku ten śliczny obrazek. A następnie, żeby się nie rozpadł, można go powlec warstwą wiążącej go magii. Ale to tylko teoria, w Siódmym Świecie nie ma prawa istnieć nikt, kto posiadałby wystarczająco wiele mocy, by coś takiego zrobić, a tym bardziej zmarnować takie zdolności na tworzenie bibelotów do mieszkań starszych pań.

Brzmi to raczej na wymagające precyzji, a nie mocy – mruknął z pewnym opóźnieniem Ladon, przerywając zapadłą po tych słowach ciszę.

Mylisz się. – Mark oddał mu kulę, przyglądał się, jak półdemon troskliwie owija ją z powrotem w szmatkę. Przez jego twarz przemknął wyraz zdziwienia, gdy nie wytrzymałam i wyrwałam artefakt bratu z rąk, ale nijak tego nie skomentował.

Mylę się? Więc jak to powinno wyglądać? – Punkowiec nie przepadał, gdy ktoś wytykał mu błędy. Zmrużył lekko oczy; gdyby był w ciele wilka, pewnie uniósłby wargi, pokazując koniuszki kłów.

Jak można się łatwo domyślić, przedwieczny wyvern miał ten pokaz kompletnie gdzieś.

To może i brzmi na łatwe, jednak sprawy mają się zupełnie inaczej. Vurdem nie da się posługiwać ot tak. Właśnie w tym celu powstała tak zwana magia run. Runy to nic innego, jak język vurda, rodzaj symboli, za pomocą których można zmusić czysty vurd do posłuszeństwa. Obecnie jest zakazana i niemal zapomniana, sądzę, że większość Drugiego Świata nie wie wręcz, do czego tak naprawdę służyła. Macie szczęście, że ja jestem wystarczająco stary. – Wyciągnął prawe przedramię, palcem postukał w niepozorny tatuaż czarnego słońca. – To jest virr, runa kotwicząca vurda. Bez niej nawet wyverny nie są w stanie posługiwać się energią stworzenia. Nikt nie zapanuje nad vurdem bez tego znamienia, ale i nie uformuje go w nic konkretnego bez znajomości kolejnych symboli. Virr pozwala vurda przywołać, ale nie ukształtować. Magia jest intuicyjna, sterowalna za pomocą zaklęć lub myśli, jeśli ktoś posiada już odpowiednią wprawę, vurd jednak jest zupełnie inny. Dla uproszczenia można powiedzieć, że nikt prócz Ogarów Stworzyciela nie zna go na tyle dobrze, by móc się posługiwać pełnią jego potencjału, dlatego właśnie stworzono narzędzia. Uwierzcie mi na słowo. Nikt w Siódmym Świecie nie byłby w stanie zakotwiczyć vurda i otoczyć blokującą rozpad magią bez użycia run. Ba! Nikt nie zdołałby posłużyć się vurdem w jakikolwiek sposób bez użycia run. Rozumiecie?

Nie.

Wszyscy jak jeden mąż spojrzeli na mnie. Gdybym nie była tak zdezorientowana, być może nawet bym się tą uwagą przejęła, w końcu to nie byle co, gdy tyle osób, w tym dwie ogniste bestie patrzą na ciebie z taką uwagą, ale tak bardzo po tym wykładzie zgłupiałam, że było mi już wszystko jedno.

Nie? – Mark zmarszczył brwi. Sam wyglądał na zdezorientowanego, choć nie było wątpliwości, że to moja reakcja go w ten stan wprawiła. – Czego nie rozumiesz?

Nie rozumiem, jak się mają do tego półdemony – wyznałam. – Nie znam run. Nie rozpoznałabym ich, nawet gdyby ktoś je przy mnie rysował, bo nigdy żadnej nie widziałam. A jednak byłam w stanie użyć vurda. Jak to wytłumaczyć?

Bałam się, że zaraz znowu usłyszę coś w stylu „bo z tobą jest coś bardzo nie tak”, ale na szczęście rozwiązanie okazało się prostsze.

Ta zasada nie dotyczy anomalii – odparł Mark. Chyba kamień spadł mu z serca, może bał się, że zapytam o co innego? Tylko o co niby? – Jesteś czarnym półdemonem, podobnie jak wyverny masz naturalne predyspozycje do posługiwania się vurdem. Jesteś w stanie się nim posłużyć... ale powiedz sama, czy udało ci się to kiedykolwiek poza anomalią?

Pokręciłam głową z kwaśną miną.

No właśnie. Bo bez run nawet ty nie byłabyś do tego zdolna. Pamiętasz, wczoraj posłużyłem się vurdem bez run, bo tuż obok miałem jego skupisko. Poza anomaliami... Cóż, magia blokuje nie tylko rozpad vurda. Ona w pewien sposób go ekranuje. Wszystko powstało z vurda, jednak jest tak szczelnie otoczone magią, że dla nas niemal niedostępne. Żeby posłużyć się vurdem, należy najpierw utorować sobie do niego drogę. Uwierz, nie ma nikogo, kto potrafiłby to zrobić bez narzędzi. W anomalii magii po prostu nie ma, dlatego sprawa staje się tak prosta, jednak gdziekolwiek indziej...

Czyli nawet ja nie byłabym w stanie zrobić czegoś takiego? – Uniosłam kulę. – Na przykład w anomalii?

Nie. Mówiłem: w anomalii nie ma ani kropli magii.

A gdyby... zrobić coś z vurda i wynieść szybko na zewnątrz, zanim się rozpadnie, i tam pokryć warstwą magii?

Chyba miał mnie dosyć, bo wykonał taki ruch, jakby jedynie chwile dzieliły go od ukrycia twarzy w dłoniach.

Nie. Rozpadłoby się w momencie przekroczenia granicy.

Zapadło kilka chwil milczenia. Niemal fizycznie czułam wzmożone procesy myślowe całej reszty. Patrzyłam po chłopakach, szukając w ich twarzach, czy może już wreszcie wpadli na rozwiązanie. Mark uśmiechał się jednym kącikiem ust bez śladu wesołości w oczach – on rozwiązanie doskonale znał, ale chyba nie mógł sobie odmówić tej satysfakcji obserwowania, jak zachodzimy w głowę, co też mógł mieć na myśli.

Nagle Szary wypalił:

Czy ty właśnie zasugerowałeś nam, że ta kulka mogła zostać wykonana jedynie przez Ogary Stworzyciela?

Dokładnie! – Mark wytknął go palcem, uśmiechając się szeroko. – Pozostaje jeszcze kwestia tego, w jakim celu i jak to możliwe, że tutaj się znalazła, skoro kontakt z magią szybko zabija Ogary.

Jak szybko? – zainteresował się Quills. – Naprawdę żaden z nich nie byłby w stanie podrzucić kilku takich przedmiotów i ulotnić się na tyle prędko, by nic mu się nie stało?

Wątpię. A nawet jeśli... – Niemiec zawahał się na chwilę. – Nadal nie wiemy, po co miałby to robić. Ta kula to ozdoba. Znam się na vurdzie, umiałbym rozpoznać, gdyby posiadała jakieś dodatkowe funkcje. Mówicie, że kto i gdzie ją znalazł?

Znalazła ją pacjentka mojej mamy – przypomniałam. – Twierdzi, że była w lesie na grzybach, ale zamiast nich znalazła... to. Ma w domu takich całkiem sporo, na oko ze dwadzieścia, a wspominała, że było ich tam znacznie więcej.

Wyvern milczał, patrząc na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. Oczy mu błysnęły, wpadł na jakiś pomysł...

A jeśli struktura magii w mieście jest już tak słaba, że da się z niego przejść do innego świata? Tak czysto hipotetycznie – wtrącił się nagle Sam. – Coś takiego byłoby w ogóle możliwe?

Nie wiem. – Po oczach wyverna doskonale widziałam, że owszem, wie, tylko nie chce się przyznać. – Teoretycznie... może być możliwe przejście do któregoś z upośledzonych światów. Na pewno nie do takiego przesiąkniętego Iskrą. Ale nie mamy jak tego sprawdzić. Musiałbym znaleźć się na miejscu osobiście, żeby cokolwiek więcej powiedzieć, nigdy nie spotkałem się z czymś takim.

To jest wbrew wszystkiemu, czego się kiedykolwiek uczyłem! – wybuchnął nagle Kev. – Na wszystkich bogów, w moich czasach nawet wśród wyvernów dominowało przekonanie, że vurd dawno zniknął z naszego świata, a tatuaż z czarnym słońcem jest jedynie znakiem przynależności do wyższej kasty! Teraz już nikt o tym nie mówi. Jedni ten symbol mają, inni nie. Tych, co go posiadają, nazywa się Łowcami – mają silniejsze instynkty, może faktycznie ciut więcej mocy. Niegdyś zajmowali się polowaniami na wampiry, zanim podpisano z nimi tymczasowy pokój. I w zasadzie tyle. Jeśli rozmawiano o vurdzie, to tylko jako wpół mitycznej energii, o której czegokolwiek można dowiedzieć się jedynie w dziale z księgami zakazanymi, do których nikt i tak nie ma dostępu.

Nasza rasa jest stara, Kev – warknął Mark. – Wystarczająco stara, by to, co kiedyś było unikaniem tematu, ewoluowało w wiedzę tajemną, a wreszcie i zupełne zapomnienie. Osobiście sądzę, że to dobrze.

Teraz to wszystkich nas zamurowało.

No jak to? – wyrwało się Embry'emu. – Uważasz, że to fajnie, że zapomnieliście, jak posługiwać się tą drugą, lepszą magią, za pomocą której można robić wszystko? Nawet bawić się w Boga?

To nie tak. – Mark chyba chciał wyszczerzyć na niego kły. – Nikt z nas nie jest naturalnie przystosowany do korzystania z vurda, mówiłem już o tym. Ta energia jest mroczna, ponura, przerażająca, zupełnie inna niż wszystko, co znacie. Niż wszystko, co jesteście w stanie sobie wyobrazić. I każde jej użycie zostawia w umyśle nieodwracalny, niezmazywalny ślad. Nigdy nie możesz wiedzieć, czy choćby chwilowe jej zaczerpnięcie nie przemieni cię w szaleńca. Każdy posługujący się vurdem traci zmysły prędzej czy później. Wyverny są już wystarczająco szalone i bez tego.

Ale ty się nim posługujesz – wytknął bezlitośnie Kev. – Czy to nie nazywa się przypadkiem hipokryzją?

Urwał wpół słowa, gdy oczy w kolorze rtęci spojrzały na niego tak, że już dla samej zasady powinien się obrócić w kupkę popiołu i rozwiać na wietrze.

Jestem wystarczająco stary i wystarczająco szalony, by wiedzieć, na co się piszę – wycedził Niemiec przez zaciśnięte zęby. – I nie jesteśmy tutaj po to, by roztrząsać dylematy moralne. Pragnę zauważyć, że gdybym wciąż nie posługiwał się vurdem i tak jak większość udawał, że o nim nie pamiętam, dla tego miasta nie byłoby już żadnego ratunku.

Dobra, dobra. – Młodszy wyvern uniósł dłonie w pojednawczym geście i wycofał się na dwa kroki, chociaż sądząc po wyrazie jego płonących oczu, bynajmniej nie uważał tematu za skończony, a jedynie odłożył go na lepszy moment. – Już nic nie mówię. Co my mieliśmy jeszcze dzisiaj zrobić?

Sprawdzić mieszkania, do których wcześniej nie zdołaliśmy się dostać. – Quills zrzucił z pleców mały plecak i wyciągnął z niego naszą pozakreślaną mapę. Całkiem to ciekawe, bo jeszcze niedawno to Collin jej pilnował. – Do jednego z mieszkań nie zdołaliśmy się dostać, ponieważ byli w nim mieszkańcy. Do innych dwóch... Cóż, to Leah wie najlepiej, o co poszło. – Rzucił mi niepewne spojrzenie.

Stojąca gdzieś za mną Luna prychnęła pogardliwie, jedynie cudem mnąc w ustach przekleństwo. Wzrok, który wbijała mi w plecy, omal nie wypalał mi dziury w kurtce.

W jednym z wieżowców, które odwiedziliśmy, było piętro, którego nie widział nikt prócz takiej jednej starszej pani, mieszkającej w mieszkaniu kondygnację niżej – wyjaśniłam szybko, zanim dziewczyna zdążyła sama się za to wziąć. – Pomimo tego, że próbowaliśmy, i to intensywnie, nie zdołaliśmy się dostać do znajdujących tam mieszkań. Zamki dało się otworzyć, ale drzwi ani drgnęły. Nie chcieliśmy hałasować, żeby nie zwracać na siebie uwagi, więc odłożyliśmy to na kiedy indziej. Możliwe, że przydałoby się nam trochę magii.

Starszy wyvern powoli skinął głową, namyślając się. Wziął mapę z rąk Quillsa, przyjrzał się zakreślonym w dwóch miejscach znakom zapytania.

To właściwie dość blisko siebie – powiedział szybko albinos. – Moglibyśmy obejść za jednym zamachem.

Może tak być – skwitował Niemiec.

Jakbym nie miał czego w domu robić – burknął pod nosem Kev.


***


Mieszkanie, w którego zwiedzaniu przeszkodziła nam kłótnia domowników, znajdowało się w nieco szemranym bloku na oprócz tej jednej skazy całkiem ładnym osiedlu z lat sześćdziesiątych. Wszystkie budynki wokół miały najwyżej trzy piętra i przysadziste, grube mury, kryto je spadzistymi dachami obłożonymi zadbaną dachówką. Pomalowane na pomarańczowo elewacje musiały pewnie ładnie prezentować się latem, w otoczeniu bujnej zieleni wysokich drzew i rozległych trawników, obecnie jednak, wśród ponurej szarości, mżącego deszczu i żółknących w błyskawicznym tempie, w większości już opadłych liści, nie wyglądały najlepiej i świeciły kolorami niczym znaki ostrzegawcze. Nasz cel mieścił się w bloku zupełnie innym od poprzednich – długim, wybudowanym na oko nieco później, bo tu już w grę wchodziła wielka płyta, z nieco obskurnymi galeriami zamiast standardowej klatki schodowej. Na parterze mieściły się sklepy, w tym aż dwa czynne całą dobę monopolowe.

Otwarcie drzwi klatki schodowej okazało się bajecznie proste, gdy dysponowaliśmy kimś posługującym się magią, i to jeszcze sprawniej od Ladona. Większość stada i zblazowany Kev zostali na dole, ja z Ladonem, Quillsem, Embrym i Jaredem weszłam do środka, przyglądając się ciekawie pomazanym graffiti ścianom. Wspięliśmy się na drugie piętro i wynurzyliśmy na galerii. Tam tylko ponownie utwierdziłam się w budującym już wcześniej wrażeniu, że nie chciałabym tu mieszkać, nawet gdyby mi dopłacili. Na galerię wychodziły okna mieszkań, nie dość, że nieprzyjemnie małe, to jeszcze zawieszone na tyle nisko, że nawet ja nie musiałam stawać na palcach, by móc bez problemu zajrzeć do środka. Przecież to jakiś koszmar – jak można żyć swobodnie, gdy sąsiad w każdej chwili może się zacząć na ciebie gapić, jakbyś siedział w cholernym akwarium? Aż się wzdrygnęłam na samą myśl.

Minęliśmy bardziej zadbane drzwi do mieszkań i zatrzymaliśmy się przed takimi już mniej okazałymi, wykonanymi ze zwykłej sklejki w drewnopodobnej okleinie. Była tak beznadziejnej jakości, że zaczynała już odchodzić na krawędziach, a w kilku miejscach bliżej środka znaczyły ją okazałe bąble zbierającego się powietrza. Palec mnie aż zaswędział, tak kusiło, żeby je pomacać, ale były przy okazji tak brudne, że zaraz się przestraszyłam. Jeszcze bym jakiego parcha złapała...

Z mieszkania dochodziły głosy. Spojrzeliśmy po sobie niepewnie. Quills wzruszył ramionami.

No nic, może innym...

Mark przerwał mu niecierpliwym gestem. Sięgnął do kieszeni. Już myślałam, że w spokoju zajmie się odpalaniem kolejnego papierosa (w trakcie trwającego pół godziny spaceru wyjarał chyba pół paczki), ale nie – w jego palcach jakby znikąd pojawił się węglowy rysik. Niemiec szybkimi, wprawnymi ruchami wyrysował na drzwiach kilka skomplikowanych symboli i przyłożył do nich dłoń. Znaki rozpaliły się czerwonym żarem, zajaśniały i przygasły, stając się niemal niewidoczne.

Mamy pół godziny – oznajmił i jak gdyby nigdy nic pociągnął za klamkę, ignorując nasze oniemiałe spojrzenia.

Mieszkanie... właściwie to śmierdziało. Zawahałam się na progu, puszczając wszystkich przodem, niepewna, czy zdołam w ogóle powstrzymać się od puszczenia widowiskowego pawia. Okazały smrodek łoju, ogólnego brudu, papierosów, przetrawionej wódki i taniego obiadu uderzyły we mnie zwartą falą, aż się zachwiałam. Wrażenie było podobne, jakbym z impetem wlazła w ścianę i się od niej odbiła... z tą tylko różnicą, że nie rozbiłam sobie nosa. A szkoda, bo gdyby mi spuchł, może bym tego wszystkiego nie czuła. Aż mnie kusiło, żeby oddychać przez szalik, serio. Trochę się bałam, że gdy tam wejdę, ubrania dokumentnie tym odorem przesiąkną i wszystkie będę musiała wywalić do prania. Albo i spalić, bo nie jestem pewna, czy istnieje proszek tak silny, by to wywabić...

To była typowa melina. Może nie jakoś szczególnie brzydka, ale dało się zorientować nie tylko po zapachu. Podłogę przedpokoju wyłożono matowymi kafelkami w barwie wahającej się gdzieś między pomarańczem a różem, w niegdyś białych fugach zalegało nieco brudu. O mało nie potknęłam się o leżącego na zwykłym pstrokatym ręczniku psa – niewielkiego kundelka z krótką brązową sierścią. Ani drgnął, nie otworzył nawet oczu, co od razu wydało mi się podejrzane, ale z pewnością żył – pochrapywał lekko i poruszał łapami przez sen. Szkoda mi się go zrobiło, przez myśl przemknęło mi, żeby go stąd zabrać.

Dalej nie było lepiej. Ściany pomalowano na biało, lecz w wielu miejscach znaczyły je już brud i jakieś bliżej nieokreślone zacieki. W pokoju po lewej stronie, do którego wchodziło się od razu po minięciu maluteńkiego przedsionka, z ledwością mieściła się rozkładana kanapa, stanowiąca dosłownie mój kolorystyczny koszmar senny, i szafa rodem z pokoju młodzieżowego wczesnych lad dwutysięcznych, obłożona drewnopodobną okleiną pomalowaną w niektórych miejscach na niebiesko. Na ścianie nad harmonijkowymi drzwiami pysznił się największy krzyż, jaki tylko dało się zmieścić w niewielkiej przestrzeni między nadprożem a sufitem; nad mikroskopijnym biurkiem wisiał wyblakły obrazek Matki Boskiej. Na parapecie okna wychodzącego na galerię cieszyła oko niezwykle okazała wystawka, składająca się z wypchanej po brzegi popielniczki z dymiącym jeszcze niedopałkiem, dwóch puszek najtańszego piwa i pustej butelki po również niezbyt dobrej wódce, w której topiło się kilka kolejnych petów.

No serio? – jęknęłam bezradnie. Aż mi ręce opadły. – Boże, i ludzie naprawdę tak mieszkają?

Zdziwiłabyś się, jak wielu – burknął Jared, wyglądając na mnie z korytarza.

Wiem przecież, tylko ciągle mnie to, kurde, zastanawia...

Przeszłam za chłopakiem do kuchni, powiodłam wzrokiem po zupełnie nijakich szafkach o powykrzywianych drzwiczkach. Zajrzałam nawet do dwóch, ale szybko zrezygnowałam z eksploracji – były tak brudne, że na palcach zostały mi tłuste ślady. Umyłam ręce w blaszanym zlewie, wytarłam w spodnie, zbytnio brzydząc się zawieszonej na gwoździu ścierki, i popędziłam za resztą, buszującą już w salonie. Po drodze sięgnęłam do torebki po wygniecione zapiski mamy, rozprostowałam je jako tako i szybko wczytałam się w treść, mając nadzieję przypomnieć sobie, czego w ogóle powinniśmy tu szukać. Po szybkim przeleceniu ich wzrokiem znalazłam odpowiedni adres.

Kobieta, 43 lata. Powiedziała, że w szafie w salonie jej mieszkania znajduje się ukryte przejście, lecz nie prowadzi do sąsiadów, tylko do jakiegoś rajskiego miejsca. Bała się przez nie przejść, lecz wielokrotnie widziała, jak znikał tam jej mąż, chodzi tam praktycznie po każdej kłótni. Mam nadzieję, że to nie Narnia”.

Okej. Narnia. Nie no, super, tylko tego nam brakowało.

Szybko zerknęłam do łazienki, lecz oprócz tego, że rurki ciepłownicze znajdowały się tak daleko od ściany, że praktycznie aż na środku pomieszczenia, nie znalazłam tam nic dziwnego. Wsunęłam się do salonu, mijając w progu stojącego z założonymi na piersi ramionami Embry'ego, i zatrzymałam się na wzorzystym dywanie. Czarne kropki znaczyły na nim bogatą historię upuszczonych papierosów. W dwóch zaskakująco nowoczesnych fotelach ze szpetnej imitacji skóry spało sobie jak gdyby nigdy nic dwoje ludzi, pochrapując głośno – zaniedbana kobieta o tłustych, jasnych włosach, posturą mogąca z powodzeniem dorównać Markowi, i znacznie od niej drobniejszy facecik w czerwonych szortach, w szeroko otwartych ustach bez skrępowania ukazujący przerzedzone uzębienie. Kurde, koleś chyba nie miał żadnego zęba z przodu.

Może żona mu wybiła? – zasugerowałam nieśmiało, jeszcze raz porównując kontrast między nimi.

Ale to nie wstawił sobie z powrotem? Przecież pierwsze trzy czy cztery robią na fundusz – syknął Quills, oglądając się przez ramię.

Pewnie boi się, że wybije mu jeszcze raz. – Wzruszyłam ramionami. – Oni naprawdę wszyscy śpią?

I na razie nie wstaną. – Ladon ostentacyjnie pstryknął kobiecie palcami przed nosem i parsknął dziecinnym śmiechem. – Całkiem niezła sztuczka, musisz mnie jej nauczyć.

Zapomnij, półdemonie – wycedził Mark. – Vurda cię uczyć nie będę.

Mój brat wzruszył ramionami z wyrazem jakiegoś rozczarowania na twarzy i wreszcie skupił się na tym, na czym powinien. Postanowiłam do nich dołączyć – zrobiłam duży krok nad śpiącą na dywanie trójką podejrzanie chudych dzieciaków w wieku od dwóch do sześciu lat, na chwilę przysłoniłam dorosłym ekran gigantycznego wręcz telewizora (choć spali, i tak cała się spięłam, czekając tylko, aż mnie ochrzanią) i zatrzymałam się obok szklanej ławy, na której dumnie prezentowała się napoczęta butelka wódki i dwie obtłuczone szklanki. Słone paluszki kusiły, żeby się poczęstować, wafelki wyglądały na nieco zawilgocone, czekoladowe cukierki błyskały metalicznymi papierkami, w których odbijały się migające twarze prezenterów z informacyjnego kanału telewizji reżimowej.

No nie mogę, piknik sobie zrobili – roześmiałam się pod nosem. Sięgnęłam po paluszka, ale rozmyśliłam się w trakcie. W tym mieszkaniu już od samego rozglądania się można było złapać tężca, salmonelli, sepsy i rzeżączki.

Mieć taki telewizor i oglądać na nim podobne gówno – jęknął tęsknie Embry. – Przecież to ma z osiemdziesiąt cali...

Dokładnie to sześćdziesiąt cztery, analfabeto. – Jared wskazał na wytartą naklejkę gwarancyjną, której nikomu do tej pory nie chciało się odkleić z obudowy plazmy.

Patrząc wokół, to chyba nie powinno być ich na to w ogóle stać...

Myślisz, że wszystkie pieniądze z zasiłku wydają na wódę? – prychnęłam. – Ludzie, zastanówcie się. Przecież już za same dzieciaki muszą mieć z tysiąc pięćset złotych na miesiąc. Takim to powodzi się lepiej niż niektórym pracującym codziennie po dwanaście godzin.

Dajcie już spokój – ofuknął nas Quills. – Czas nam się kończy!

Obaj z Markiem stali przed starą szafą z ciemnego drewna, ustawioną w rogu pokoju. Nieco się zdziwiłam, że żaden jeszcze nie zebrał się na odwagę, by otworzyć drzwiczki. Już miałam ich uprzedzić i sięgnąć po sterczący z zamka pordzewiały klucz, gdy Mark dosłownie dał mi po łapach.

Kurde, auć! – jęknęłam i cofnęłam się gwałtownie, niemal wpadając na ścianę. – Za co?!

Obojętnie, czym byś nie była, nie polecam macać czystego vurda – warknął wyvern, posławszy mi kose spojrzenie, następnie odetchnął, potrząsnął z kwaśną miną głową, jakby odganiał jakąś natrętną myśl, i sięgnął do kluczyka tkwiącego w zamku. Wszyscy wstrzymaliśmy oddechy...

Nie stało się zupełnie nic. Drzwi szafy otworzyły się z głośnym skrzypnięciem pordzewiałych zawiasów, uwalniając nieco więcej smrodku dawno niepranych ubrań i kulek na mole. Mieszanka była na tyle zwalająca z nóg, że znowu zebrało mi się na rzygnięcie... Skrzywiłam się i ledwo powstrzymałam od ostentacyjnego zatkania nosa.

I co? – zniecierpliwił się Jared. – Przecież tam zupełnie nic nie...

Akurat w tym momencie spomiędzy nie pierwszej świeżości ubrań wyleciał mały ptaszek. Nie wiem, co to był za gatunek, bo okazał się tak szybki, że dosłownie rozmył mi się przed oczami, ale grunt, że śmignął wilkołakowi tuż obok nosa tak nagle, że ten krzyknął przejmująco, odskoczył w tył, potknął się o wyłożony na dywanie zestaw plastikowych zabawek, wyglądających na kupione w sklepie typu „wszystko za pięć złotych”, i wypierniczył się jak długi na plecy, o milimetry mijając dłonie odruchowo chcącego go złapać Embry'ego. Były Beta zamarł na jeszcze parę sekund w odpowiedniej pozycji, popatrzył po nas z lękiem w oczach, odchrząknął i jak gdyby nigdy nic wrócił na swoje miejsce pod nierówną, beżową ścianą.

O ja pierdolę, co to było?! – krzyknął zbierający się z podłogi nieszczęśnik.

Prawdopodobnie wróbel. – Mark nie wyglądał na szczególnie przejętego sprawą. Otworzył okno i szybko wygonił biednego ptaszka na zewnątrz, nim ten na dobre wpadł w panikę, a następnie dobył miecza i jak gdyby nigdy nic rozsunął nim zgromadzone na wieszakach ciuchy, chcąc dostać się do wnętrza szafy. Najwyraźniej on też brzydził się dotykać ich gołymi rękami...

O ja cię, może w tym wszystkim jeszcze żyją wszy? Kurde, jeśli ludzie aż tak gardzą czystością... Z obawą zerknęłam na pochrapującą kobietę. Jej włosy były tak tłuste, że ślady grzebienia było w nich widać wprost doskonale, ale na szczęście żadnego ruchomego łupieżu na pierwszy rzut oka nie dostrzegłam...

Chyba mogłam założyć, że to jedna z tych pacjentek, na które mama tak bardzo się wściekała, bo musiała po ich wizycie wietrzyć gabinet.

Dobra, koniec kontemplowania wątpliwej czystości. I masowania ręki – złapałam się na tym, że dalej gładzę się po dłoni, w którą Mark mnie przed chwilą trzepnął. Zła na siebie, przepchnęłam się bliżej wyverna i ignorując, że coś ewidentnie zabulgotało mu w gardle, zajrzałam do szafy. W ostatniej chwili spróbował mi jeszcze zastąpić drogę, ale przemknięcie pod pachą komuś tak wysokiemu okazało się bajecznie proste. Z obrzydzeniem nachyliłam się w stronę cuchnących szmatek...

No i w zasadzie zastałam drzwi do innego świata. Może nieprzesadnie niecodziennego, ale z pewnością niespodziewanego.

Tylnej ściany szafy zwyczajnie nie było. Zamiast niej znalazłam trzy kamienne schodki, prowadzące na rozległą zieloną łąkę. Słonko przyjemnie przypiekało, świecąc z intensywnie błękitnego nieba, po którym leniwie płynęło kilka przypominających watę cukrową obłoczków. Po prawej stronie rosło ogromne, stare drzewo, którego gęsta korona rzucała przyjemny cień, po lewej widziałam kawałek chylącego się ku upadkowi drewnianego płotka, za którym pasły się dwie łaciate krowy, doskonałe jak wycięte z reklamy mleka lub tej całkiem smacznej czekolady dla delikatnych. W kwitnących chwastach brzęczały pszczoły, powietrze przeciął kolorowy motylek, ptaszki świergotały jak szalone...

Okej, wszystko pięknie, tylko że znajdowaliśmy się na drugim piętrze. W bloku na sporym osiedlu w sercu miasta. Jesienią.

Mogę wziąć sobie tą szafę do domu? – spytałam z ledwo skrywaną nadzieją. – Tylko wywali się gdzieś te łachy...

To jakaś iluzja? – Ladon wszedł mi w słowo, najwyraźniej gdzieś mając moje pragnienia. A były naprawdę silne – ile ja bym dała za taki wycinek ślicznego świata we własnym pokoju! Przecież tam gdziekolwiek spojrzeć, rozciąga się jedynie natura, bez śladu ludzkich osiedli. W dodatku to cudowne ciepełko...

Raczej nie w ścisłym znaczeniu tego słowa – mruknął Mark. Odsunął mnie zaskakująco delikatnie, choć miałam wielką ochotę postawić się jak osioł i złapać jeszcze dodatkowo drzwiczek, i zajrzał obok, starając się trzymać od niezbyt ładnej sukienki w paski jak najdalej. – To perfekcyjnie zorganizowane przejście do Drugiego Świata.

W Drugim Świecie jest tak pięknie?! – zapiałam z zachwytu. – Ja się tam przeprowadzam. Już, teraz!

Złapał mnie za ramię i odciągnął, nie domyśliwszy się, że jedynie żartowałam, gdy tak gwałtownie skoczyłam w stronę portalu. Albo nie miał za grosz poczucia humoru, albo był mocno zdenerwowany, albo miał mnie za kompletną idiotkę.

Obawiam się, że najbardziej możliwą wydaje się ta trzecia opcja... co boli, nie powiem. Z jakiegoś powodu bardzo zależało mi na jego aprobacie...

Żałosne. Od kiedy to tak bardzo chcę przypodobać się jakiemuś facetowi? Od kiedy to interesują mnie jacykolwiek faceci oprócz mojego brata? Co się ze mną dzieje? Skrzywiłam się i ustąpiłam, pozwalając, by wyvern przepchnął się obok, bo z miejsca straciłam cały żartobliwy humor. Jak ja nienawidzę takich momentów, gdy nagle dogania mnie rzeczywistość...

Rzeczywistość nie przedstawia się śpiewająco. A jak na złość, nie miałam komu choćby o tym powiedzieć. Z jakiegoś powodu czułam opory przed zdradzaniem czegokolwiek Ladonowi – wystarczyło, że na chwilę rzuciłam okiem w jego stronę, bym pochwyciła zatroskane spojrzenie. Czuł większość moich emocji, i to na poziomie, jakiego ja sama nie byłam sobie w stanie jeszcze wyobrazić – i być może nigdy nie będę tego potrafiła. Już i tak się martwi, a gdyby jeszcze usłyszał coś takiego...

Ale czy zatajanie uczuć i obaw przed półdemonicznym bratem to aby na pewno dobry pomysł?

Mark zajął się oglądaniem przejścia. Bezceremonialnie wywalił z szafy wielki turban śmierdzących łachów i ciepnął go na zasyfioną podłogę, chyba tak samo jak ja dochodząc do wniosku, że i tak im w ten sposób nie zaszkodzi, a następnie wszedł cały do mebla, ledwo się w nim mieszcząc. Mocno zgarbiony, wyskoczył na drugą stronę, zaczął się rozglądać, mrużąc oczy w mocnym świetle. Niecierpliwym ruchem odgarnął zawiewane na twarz włosy i uklęknął, doszukując się czegoś w jaśniutkim piasku, wypełniającym koleiny wąskiej polnej drogi. Ladon po chwili wahania poszedł za nim, Quills już naszykował się w kolejce. Jared i Embry rzucili sobie nawzajem niechętnie spojrzenia, lecz na skutek milczącego porozumienia postanowili wyraźnie pozostać w odwodzie, bo żaden się do portalu nawet nie zbliżył.

Ja również. Bo nagle zrobiło mi się duszno. Musiałam na chwilę odsunąć się od wyverna... choćby na parę sekund. Im bliżej niego się znajdowałam, tym bardziej mi odbijało. Tym mniej rozumiałam samą siebie.

Podeszłam do parapetu z lastriko. Odgarnęłam tandetną firankę, wyjrzałam na zewnątrz – na skąpane w mżawce osiedle, na moknący, pękający w szwach parking. Na szare niebo, swoją barwą tak doskonale oddające mój nastrój. Kusiło mnie, by na moment przytknąć czoło do przyjemnie pewnie chłodnej szyby, ale skutecznie zniechęciły mnie rozsiane na niej tłuste ślady. Wolałam sobie nawet nie wyobrażać, w jaki sposób powstały, ale skutecznie utrzymały mnie na odległość.

Przysunęłam się do niewielkiej komody, stojącej obok ogromnego telewizora, przejechałam palcem po wyeksponowanym na niej wazonie z barwionego szkła i ramce świętego obrazka. Przez myśl przemknęło mi, jak to możliwe, że taka ogromna część patologicznych rodzin jest w rzeczywistości głęboko wierząca? Dlaczego wiara opierająca się na kulcie dobra przyciąga do siebie właśnie takich ludzi, którym do bycia dobrymi daleko? Nie chce mi się wierzyć, że ktoś taki potrafi prowadzić przyjemny dom i wychowywać poprawnie swoje dzieci. Po samych tych maluchach doskonale widać, jakich mają rodziców – po ich posturze, poplamionych, starych ubraniach, pochodzących pewnie z darów... po siniakach na ramieniu najmniejszej dziewczynki, przypominających ślady po mocno zaciśniętych palcach, które zauważyłam dopiero teraz. Nie pojmuję, dlaczego takich ludzi z gruntu uważa się za lepszych tylko dlatego, że są wierzący. Moja mama jest zagorzałą ateistką, a nigdy mi nawet klapsa nie dała. Wychowała mnie bezstresowo, ale w taki sposób, że od małego wpoiła mi, co jest dobre i jak należy postępować, by nikogo nie krzywdzić. Zawsze poświęcała mi się cała, do teraz w każdej chwili gotowa jest rzucić wszystko i przyjechać mi pomóc... a jednak od zawsze wytykano ją palcami, bo przecież ma nieślubne dziecko z facetem, po którym słuch zaginął. I nie chodzi co niedzielę do kościoła. Jak to działa? To wina kraju, religii jako takiej, czy tych, którzy nie potrafią jej interpretować?

Drgnęłam, gdy Quills i Ladon weszli z powrotem do pokoju. Wyvern zatrzasnął za nimi drzwiczki szafy, obrzucił pogardliwym spojrzeniem stertę szmatek na podłodze i ruszył do przedpokoju, uznawszy najwyraźniej, że nie ma co się kłopotać z ponownym ich dotykaniem.

Zbieramy się, czas się kończy – rzucił w stronę pozostałych. Po drodze do drzwi wyjściowych wszedł jeszcze do łazienki i dokładnie umył ręce, aż po same łokcie. Jakoś mu się nie dziwiłam. Po chwili zastanowienia dobył miecza i potraktował go tak samo, nie żałując mydła.

Na zewnątrz starł szybko rękawem skórzanej kurtki ślady po wyrysowanych na drzwiach runach i wskazał nam, byśmy ruszyli przodem do klatki schodowej. Gdy obejrzałam się przez ramię, by sprawdzić, dlaczego zwleka, dostrzegłam, że węglowym rysikiem nabazgrał w miejsce symboli wielkimi literami: „Zadbajcie przynajmniej o psa, wy chuje”.


***


Gdy dotarliśmy pod wieżowiec, w którym znajdowało się teoretycznie nieistniejące piętro, miałam kompletnie dosyć wszystkiego. Dla osłodzenia sobie nieco życia wstąpiłam po drodze do zabiedzonego spożywczego, w którym kupiłam największą tabliczkę mlecznej czekolady, jaką tylko mieli, ale jakoś nie było w stanie mi to poprawić humoru, gdy weszłam do znajomej klatki schodowej i wraz z kilkuosobową delegacją i znudzonym wyvernem dostałam się do tandetnych drzwi. Profilaktycznie jeszcze raz nachyliłam się nad dyktą z wymalowanymi farbą numerami mieszkań, zaglądając przez duże dziurki od kluczy, ale było dokładnie tak samo, jak ostatnio – w środku zastałam zupełną ciemność, choć tym razem na zewnątrz nie zdążył jeszcze zapaść zmrok.

No i co teraz? – spytała Luna, która nie wiadomo po co przypałętała się tu razem z nami. Być może w jakiś sposób poczuwała się do odpowiedzialności za te mieszkania. – Będziemy się tam dostawać siłą, czy co...?

Seth nie zdołał wyważyć tych drzwi – przypomniałam.

Ale Seth nie jest... – Urwała, spojrzała z lękiem na olewającego ją wyverna. – Sama wiesz.

Jestem tutaj – burknął Mark, zadając kłam wrażeniu, jakoby nie zwracał na nas najmniejszej uwagi.

Dziewczyna spłonęła intensywnym rumieńcem i czym prędzej zajęła się zapamiętałym szukaniem czegoś w telefonie, choć dałabym sobie głowę uciąć, że nie przyszło jej w ostatnim czasie żadne powiadomienie.

Zdecydowanie wolałabym zajmować się czym innym – mruknęłam tęsknie i obejrzałam się na prowadzące wyżej schody. Niczego nie pragnęłam w tej chwili tak mocno, jak tego, by ponownie pokazał się facet, któremu ostatnio zrobiłam awanturę i w zawoalowany sposób zagroziłam zeżarciem w wilczej formie... Ciekawa jestem, co wyvern by na to powiedział. Być może znając ich wypaczoną moralność, tylko by mi przyklasnął?

Główny zainteresowany niestety miał mnie gdzieś. Ponownie skupił się na rysiku – wyrysował runy na obu parach drzwi i szarpnął za klamkę pierwszych z nich. Uchyliły się bez problemu, choć nam niedawno sprawiły tyle kłopotu, i ukazały... wnętrze zupełnie zwyczajne, lecz całkowicie puste. Zanim Quills wepchnął się do środka pustego mieszkania, Niemiec zagrodził mu drogę.

Nie radzę – warknął. – Tu jest tyle vurda, że nawet ty powinieneś to czuć.

Jak to? – Aż się zapowietrzyłam. – Do tej pory bez trudu wyczuwałam anomalie, a tutaj... ostatnio nie zauważyłam niczego dziwnego. Szukałam, a jednak...

Mroczną energię maskuje całkiem niezła iluzja – wyjaśnił ze spokojem, nie oglądając się w moją stronę. – W pierwszej chwili nawet ja miałem problem, żeby ją przejrzeć, dopiero gdy otworzyłem te drzwi poczułem coś więcej. Sądzę, że początkowo miała maskować jedynie istnienie tego piętra, ale... – urwał, skrzywił się.

Ale co? – pogonił go niecierpliwie Ladon.

Magia w jakiś sposób tu zmutowała – warknął wreszcie. – Nie wytłumaczę wam tego dokładnie. W sumie i tak nie ma po co. Grunt, że nie zachowuje się tak, jak powinna.

Powinniśmy się martwić? – dopytał Quills, niepewnie bawiąc się naszykowanym nie wiadomo po co zestawem wytrychów. Jako pierwszy sięgnął do włącznika światła, gdy zadziałał wyłącznik czasowy i na klatce schodowej zapanowała ciemność.

Niekoniecznie. To w zasadzie norma w miejscach z tak uszkodzoną powłoką, jak wasze miasto. – Wyvern złapał za ramię ciekawskiego Embry'ego i bezceremonialnie odsunął go z wejścia, nim wilkołakowi przyszło do głowy przekroczyć próg, nad którym już się niebezpiecznie przechylał. – U was nic nie działa tak, jak powinno. Ale widziałem już coś takiego. Kiedyś, bardzo dawno temu. – Zatrzasnął drzwi, jednym gestem starł runy. Podszedł do drugich...

Gdy je pchnął, nie stało się nic. Wszyscy wstrzymaliśmy oddech, wyvern zmarszczył brwi w najczystszym objawieniu konsternacji. Szarpnął jeszcze raz, naparł barkiem. Zaklął po niemiecku, chyba ostatkiem silnej woli powstrzymał się od uderzenia dykty zaciskającą się ze złości pięścią. Wreszcie warknął, odsunął się i sprzedał tandetnej sklejce solidnego kopa podkutym glanem. Choć wciąż odrobinę spodziewałam się tego, że drzwi pozostaną zamknięte, efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania – płyta dosłownie załamała się pod wpływem ciosu i wleciała do środka z takim impetem, że z pewnością uderzyłaby w przeciwległą ścianę...

Gdyby tylko przeciwległa ściana tam była.

Zgromadziliśmy się wszyscy na progu i zajrzeliśmy do środka, starając się jednocześnie nie wychylać – na tyle, na ile było to oczywiście możliwe. Sama nie wiem, co przeważało – fascynacja? Zaskoczenie? Lęk?

Tam nie było mieszkania. Tam w zasadzie nie było... nic.

Sama nie wiem, jak to opisać. Nie wiem, czy w ogóle da się to zrobić. Wątpię, by była to kwestia moich wątpliwych umiejętności opisywania, raczej faktu, że... tam naprawdę nie było czego opisać. Nawet największy wirtuoz pióra stanąłby przed problemem. No bo jak ubrać w słowa nic? Jak w ogóle zdołać je pojąć?

Tam była tylko... cóż, dla uproszczenia mogę powiedzieć, że ciemność, choć i to niekoniecznie było zgodne z prawdą. Mrok, czerń, absolutna pustka.... tylko że wszystko to również jest czymś. Za drzwiami zaś nie było kompletnie niczego. Nawet resztek tej cholernej dykty, którą wielki Niemiec tak nieładnie potraktował, by się tam dostać.

O ja pierniczę – wypsnęło mi się. – A co to takiego?

Mark jako pierwszy wyrwał się z osłupienia. Błysnęło, tuż przed moim nosem zakwitła ściana płomieni. Wiedziałam, że wyvern nie chciałby skrzywdzić żadnego z nas, ale jednak instynkt okazał się silniejszy – jak jeden mąż odskoczyliśmy, jednym susem znajdując się po drugiej stronie prostokątnej przestrzeni. Jared o mało nie wywrócił się na schodach, gdy nieopatrznie oparł się na nich tylną stroną nóg, w ostatniej chwili zdołał złapać się pomalowanej na niebiesko barierki. Zaklął pod nosem, bynajmniej nie uśmiechała mu się kolejna taka sytuacja jednego dnia.

Ja pierdolę – wyrwało się Markowi. Jak na Niemca, wyjątkowo wdzięcznie klął po polsku. Z pasją i jakoś tak... zupełnie naturalnie. Może gdy miało się tyle lat co on, zatracało się zdolność dostrzegania barier językowych i wszystkie znane narzecza traktowało jak rodzime? Cholera go wie.

Co to miało niby być?! – Zanim się odezwał, Quills w panice sprawdził, czy aby na pewno ma jeszcze brwi i rzęsy. – Oszalałeś?!

Nawet tutaj nie podchodźcie! – Wyvern warknął na nas nieludzko, oczy zabłysły mu charakterystyczną czerwienią. Ogień wciąż płonął, skutecznie odcinając nas od pustki. – Kurwa jego mać, wszyscy cali?

A dlaczego mielibyśmy nie być? – wykrztusiła Luna. Popatrzyła po nas bezradnie z taką miną, z jaką nastoletnia szkolna pupilka obserwuje bijatykę, wyszukując wzrokiem kogoś, komu mogłaby na nią naskarżyć.

Żadnych zawrotów głowy? – Niemiec obejrzał się na nas ze strachem pomieszanym ze złością. – Bólu za oczami? Powidoków na skraju widzenia?

Nic – jęknął Embry. – Uświadomisz nas może wreszcie, co to było, do jasnej cholery?!

To? – Zaśmiał się sucho i jakoś tak... jak niespełna rozumu. Aż przeszedł mnie dreszcz. – To był właśnie czysty vurd. Nie ruszajcie się, muszę jakoś tę dziurę załatać.

Jak to? – jęknęłam, jako pierwsza wyrywając się z osłupienia. – To właśnie...

I tak, i nie – wycedził. – Powiedziałem, że macie się nie ruszać! Życie wam, kurwa, niemiłe?!

Ladon uniósł dłonie w poddańczym geście, stropił się nieco i posłusznie zamarł.

Wyvern chwilę rozglądał się po korytarzu. Wreszcie ponownie otworzył mieszkanie po lewej stronie, zdjął z zawiasów jego drzwi i przełożył je w miejsce tych zniszczonych, skutecznie odcinając nas od pustki.

Dopiero w tym momencie poczułam coś... dziwnego. Jakby nagle opuściło mnie napięcie. Jakby...

Wyrwałam naprzód i powstrzymałam jego dłoń, nim ostatecznie zatrzasnął zamek. Był tak zaskoczony, że nie zdążył zareagować w porę – już stałam w progu, ponownie wpatrując się w pustkę. Czułam...

Zmysły mi się wyostrzyły. Czy może raczej otworzyły na coś niezmierzonego, coś...

To było jak odzyskać wzrok po latach życia w ciemności. Jak pierwszy raz w życiu usłyszeć muzykę. Jak zaczerpnąć tchu po godzinach topienia się...

Nowe. Niebezpieczne. A przy tym... tak nieznośnie fascynujące. Tak... piękne. Doskonałe. Bliskie.

Leah! – krzyknął ktoś za moimi plecami, ale miałam go kompletnie gdzieś. On należał do tamtego poprzedniego świata. Tego niedoskonałego, szarego, głupiego w swojej trywialności świata. Ja znalazłam się na granicy czegoś innego, czegoś... większego.

Czegoś, w czym pragnęłam się zanurzyć, utonąć, pozwolić, by objęło mnie całą, zagarnęło, zawłaszczyło.

Ciemność i pustka uderzały w najczulsze struny mojej duszy. Poruszały to coś, z czego istnienia nie zdawałam sobie wcześniej sprawy. Pobudzały ukryty, niewykorzystywany dotąd zmysł...

Trzęsły. Poruszały.

Grzechotka. Moje ciało było jak bezwolna grzechotka, a pustka trzęsła wszystkimi moimi kośćmi...

Moje kości były piaskiem. Moje zmysły bezmiarem. Moje serce grzechotką.

Moja miłość nieskończonością.

Krzyknęłam, gdy ktoś nagle złapał mnie za ramię. Wyrwałam się z mroku, brocząc mentalną krwią, zaskamlałam z bólu, pomyliłam górę z dołem, wschód z zachodem, światłość z ciemnością. I upadłam na posadzkę z niezbyt czystego lastriko, boleśnie uderzając w nią głową.

Leah?! Słyszysz mnie?!

Czyś ty oszalała, przeklęta wilcza dziewczyno?!

Nie wiedziałam, kto do mnie mówi. Chwilę zajęło, nim przypomniałam sobie, jak używało się zwyczajnych zmysłów i dostrzegłam pochylonych nade mną Ladona i Marka.

Półdemona. I wyverna. Ale...

Nie do końca?

Przez chwilę widziałam i czułam więcej. Rozumiałam więcej. Przez parę sekund tajemnica nieskończoności świata stała przede mną otworem... lecz trwało to zbyt krótko, bym mogła ją w pełni pojąć i zrozumieć. Głowa mnie rozbolała. W myślach zajaśniało imię...

Nie Mark. Ale...

Szlag. Co się ze mną działo? To imię...

Przed oczami stanął mi Vuko.

Bój się Prawdziwego Imienia Ylnether.

Bój się, dziewczyno!

Nie wiem, jak to możliwe, że zaczęłam płakać. Grunt, że nagle znalazłam się w objęciach brata, a wyvern złapał mnie za ramię, karmiąc jakąś złocistą, ożywczą energią. Piękne światło, doskonale widoczne i składające się z przypominających brokat drobinek, opływało mnie całą i pomagało zakotwiczyć w rzeczywistym świecie.

Rzeczywistym? Czy to aby na pewno była rzeczywistość? Czy ja dobrze rozumiałam, co jest prawdziwe, czy jedynie sugerowałam się tym, co mi przez całe życie wmawiano?

Ocknij się! – Niemiec jak gdyby nigdy nic trzepnął mnie w twarz. I to właśnie ostatecznie sprowadziło mnie na ziemię.

Co jest, do kur... – Nie dokończyłam. Wybiwszy się z początkowego szoku, zareagowałam dokładnie tak, jak to ja zareagować powinnam – czyli przemieniłam się w wilka i rzuciłam mu do gardła, nie myśląc wiele. Ladon w porę złapał mnie za kark, doskonale wyczuwając moment, w którym mógł wykorzystać moją masę przeciwko mnie, i przewrócił z powrotem na podłogę.

Leah, co się stało?! – dopytywał Quills. O ile to możliwe, był jeszcze bledszy niż zwykle.

On mnie uderzył! – ryknęłam, przybrawszy ponownie postać człowieka. – Ten Szwab...

Tylko nie Szwab – przerwał zniecierpliwionym tonem Mark. Pogroził mi palcem, jak małemu dziecku. – Dziewczyno, co ty chciałaś zrobić?!

Ja... nie wiem. – Od razu spokorniałam. Niczego już nie rozumiałam. Zerknęłam na szczelnie już zamknięte drzwi. Gdy odcięły ode mnie pustkę, poczułam się zupełnie inaczej. Normalniej...

Jakby mi czegoś zabrakło. Życie znowu stało się szare i jakieś takie... niekompletne.

Ona chciała tam... wejść? – pisnęła nienaturalnym głosem Luna. – Tylko po co? Niczego nie rozumiem. Mówiłam, że nie powinniśmy jej...

Ucisz się. – Quills praktycznie wbił ją wzrokiem w ziemię. – Dobrze ci radzę.

Te słowa równie dobrze mógłby wypowiedzieć Ladon. W tej chwili jednak nawet zagrożenia płynące z istnienia Podwójnej Alfy jakoś nie były w stanie mnie ruszyć.

Co ona chciała zrobić?! – Mój brat się nie bał. On był po prostu przerażony. Rozbieganym wzrokiem błądził ode mnie do wyverna i z powrotem. – Zabić się, czy co?!

Zabić? – Mark roześmiał się sucho. – Ona jest czarnym półdemonem. Vurd przyciąga ją jak najsilniejszy narkotyk. Wybaczcie, to moja wina, powinienem lepiej jej pilnować.

Twoja? – jęknęłam i parsknęłam niewesołym śmiechem. – To wy w ogóle potraficie się o cokolwiek obwiniać? Sądziłam, że wyverny uważają siebie za nieomylne.

Bzdura – żachnął się pogardliwie. – Nawet najstarsi z nas się mylą. Nawet ja.

To zabrzmiało tak, jakby on był najstarszy... ale nie powiedziałam tego głośno. Nie miałam już na to siły. Śledziłam wzrokiem, jak podniósł się z podłogi i podszedł do zamkniętych szczelnie drzwi. Wyrysował w nich kilka run, innych niż te, których używał do otwierania zamków. Warknął bardziej do siebie niż do nas:

Nikt nie ma prawa się tam dostać. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Nie tak wcześnie.

I co to dla nas oznacza? – dopytał niecierpliwie Quills.

Wyvern obejrzał się na nas z powagą w oczach barwy rtęci.

Jesteście pewni, że te kratery są tylko cztery?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz