wtorek, 28 czerwca 2022

Rozdział 43

 

Sny odłączyły mnie od poczucia realności. Odcięły mnie od rzeczywistego świata, zatarły granicę między tym, co prawdziwe, a czego powinnam się wystrzegać. Za nic nie mogłam się obudzić, choć tak bardzo tego pragnęłam... a z drugiej strony marzyłam, by już nigdy nie musieć otwierać oczu, bo to, co widziałam pod zamkniętymi powiekami, gdy mój umysł odpływał z dala od słabego ciała, było tak rozkosznie piękne, że aż bolesne. I właśnie to było najgorsze – fakt, że mimo wszystko sny wcale nie okazały się koszmarami. Przesadnie realistyczne, napompowane tym ulotnym wrażeniem, jakie może opanować człowieka, gdy znajdzie się na granicy między czymś dobrym a przerażającym. Nafaszerowane magnetycznym, ponurym złem, ale tak pięknym w swojej złożoności, że mogłabym się w nim pławić w nieskończoność.

W sumie nie było to nawet obiektywne zło. Czułam, że do mroku było mu znacznie bliżej, ale właściwie to co negatywnego mogło mi przynieść? Tak bardzo chciałam, by już nigdy się nie kończyło.

Gdy się obudziłam, świat zaatakował mnie z niewyobrażalną mocą. Ciało paliło mnie żywym ogniem, płuca miałam tak ściśnięte, że dłuższą chwilę nie mogłam nawet nabrać tchu. Głowa bolała nie do wytrzymania, jakby miało mi ją zaraz rozsadzić – jakby coś siedzącego we mnie próbowało wydostać się na zewnątrz poprzez atakowane ze wszystkich sił oczodoły. Każde uderzenie serca odzywało się dławiącym cierpieniem w najdalszych zakończeniach nerwowych, nieznośne ciśnienie rozsadzało żyły. Było mi zimno i gorąco jednocześnie, obraz wirował niebezpiecznie, ładnych parę minut nie pozwalając, bym zdołała stanąć o własnych siłach i pójść do łazienki.

Sądziłam, że zwymiotuję, ale gdy dopadłam do drzwi, zorientowałam się, że nie w tym była rzecz. Nieznośne swędzenie maltretowało mnie jakoś od środka, niemożliwe do podrapania i tak uciążliwe, że mało brakowało, a zaczęłabym płakać.

Tęsknota mnie rozrywała, a miała twarz przeklętego wyverna z przedziwnym mieczem.

Nie wytrzymałam. Pomalowałam się byle jak i po prostu wybiegłam z domu; mało brakowało, a zapomniałabym o zamknięciu za sobą drzwi. Choć w ludzkim ciele kondycję mam tragiczną, całą drogę do anomalii z drzewkami pokonałam biegiem, i to tak forsownym, że z pewnością ponad moje siły. Cierpiałam tak bardzo, że dodatkowa porcja palenia w płucach i słabości w członkach nijak nie mogła zrobić na mnie wrażenia. Przedarłam się przez gęste chaszcze i rzuciłam po prostu na wysypaną bielutkim piaskiem ziemię, pomiędzy cienkimi jak witki, czarnymi pniami wysokich drzewek, kiwających się lekko na delikatnym wietrze. Przyjemne ciepło owinęło mnie ze wszystkich stron jak najcudowniejsza, najdelikatniejsza kołderka.

Ból zelżał. Nie minął całkowicie, ale w jednej chwili z niewyobrażalnego stał się po prostu nieprzyjemny. I znośny. Chwilę leżałam tak, dysząc ciężko i próbując dojść do siebie. Choć nie wiedziałam zupełnie, jak to robię, moje ciało musiało wyimaginowanymi garściami czerpać mroczną energię, przepełniającą anomalię. Ulga była tak ogromna, że znowu znalazłam się na krawędzi płaczu – tym razem ze szczęścia. Powstrzymywałam się dzielnie, uśmiechając jedynie z obezwładniającej ulgi...

A następnie niemal się udławiłam, gdy przed oczami kolejny raz mignęła mi ta przystojna twarz i oczy w kolorze brudnej rtęci.

Nie wiedziałam, czego potrzebuję bardziej – odżywiającego mnie vurda czy bliskości cholernego przedwiecznego wyverna.

Tyś jest wybrana!

Nie wiedziałam, skąd ten głos pojawił się w mojej głowie. Drgnęłam, rozejrzałam się odruchowo, choć i bez tego pewna byłam, że nikogo w pobliżu nie zobaczę. Warknęłam gardłowo, jakbym była wilkiem, zacisnęłam dłonie w pięści. Mogłabym sobie wmawiać, że nic nie słyszałam, ale...

Te słowa były prawdziwe. Pojawiły się jakby znikąd, wraz z obrazem przekrwionych wilczych ślepiów, na ułamki sekund błyskających mi przed oczami. Ze złością potrząsnęłam głową, szarpnęłam się. Daj mi spokój! Odejdź!

Nie zdziwiło mnie to. Chyba ostatecznie przekroczyłam tę granicę, za którą nic nie mogło mnie zdziwić. W moim życiu stało się już tyle, że każda nowa rewelacja nie okazywała się niespodzianką, a czymś nieuniknionym, co przecież i tak miało prędzej czy później do mnie przyjść. Pora do nich przywyknąć. Zaskoczenie, niedowierzanie i cała reszta nie sprawią, że nagle wszystko stanie się odrobinę bardziej zrozumiałe. Nie przyniosą mi żadnych odpowiedzi, a jedynie utrudnią działanie... jakiekolwiek miałabym podjąć. Chwilowo i na to brakowało mi pomysłu. A przede wszystkim siły.

Jeszcze jakiś czas leżałam w sercu anomalii, rozkoszując się bliskością mrocznej energii i przyjemnym ciepłem letniego dnia, tak niepasującym do wszystkiego, co na zewnątrz. Do nieprzyjemnie lodowatego wiatru, niosącego w sobie zapowiedź zbliżającej się zimy, do przewalających się opustoszałymi chodnikami opadłych liści, kołyszących się nagich gałęzi drzew. Do grubego kobierca chmur, przesłaniającego słońce. Do oceniających spojrzeń innych ludzi, zbyt płytkich i niedoinformowanych, by pojąć cokolwiek prócz końcówki własnego nosa i ekranu smartfona, na którym skupiali się nawet przechodząc przez ruchliwe ulice.

Tylko że te normalności były prawdziwe. Były moje. To ja tutaj byłam panią. Coś mnie tam ciągnęło... a jednocześnie tak bardzo nie chciałam wychodzić na zewnątrz. Co powinno wygrać?

Normalność. Tak brzmi odpowiedź. Obojętnie, czego pragnęłam – co mi się wydawało, że pragnę – powrót do normalności będzie najlepszym lekarstwem. Chyba że...

Podniosłam się z ziemi, otrzepałam z wciskających w ubrania ziarenek piasku. Miałam opory przed wyjściem poza idealny krąg anomalii – bałam się, że dziwaczny ból znowu powróci, choć nie pojmowałam, skąd w ogóle mógł się wziąć. Nie było szans, bym uzależniła się od vurda... prawda? To tak nie działało. Nie miałam prawa mieć aż takich objawów po pierwszym zetknięciu z nim w takiej formie. Ani Ladon, ani Mark o niczym takim nie wspominali. Żaden słowem nie zająknął się, że po wczorajszej akcji mogę czuć się w jakikolwiek sposób inaczej, a chyba nie pominęliby milczeniem, gdyby istniało choćby minimalne ryzyko czegoś takiego. Nie wiem, co by się ze mną stało, gdybym nie miała do anomalii tak blisko.

Gdy wyszłam poza ochronną bańkę mrocznej energii, nie stało się zupełnie nic. Cudowne ciepło przeminęło, zastąpione przenikliwym jesiennym wiatrem. Listopad rozpanoszył się na dobre – jedynym, czego brakowało do jego pełnego obrazu, była upierdliwa mżawka, ale jakoś tak nie żałowałam, że akurat ją pogoda wolała sobie odpuścić. Wbijając ręce w kieszenie kurtki, by zachować na błyskawicznie marznących palcach choć odrobinę prędko umykającego ciepła, wyłoniłam się z krzaków i stanęłam na wąskiej osiedlowej uliczce. Zwróciłam się przodem do stosunkowo odległego centrum miasta. Po prawej stronie miałam blok – dwie klatki schodowe o ścianach pomalowanych na kolor mięty w jakimś wyjątkowo nietrafionym pomyśle i częściowo przysłoniętą kilkoma drzewami elewację, na której widocznie odcinały się łączenia wysypanych drobnymi kamyczkami płyt. Po lewej zaś rozprzestrzeniały się chaszcze, zabiedzony o tej porze roku trawnik, kilka wierzb płaczących, tańczących na wietrze, i bliska dwupasmowa droga, z której dobiegał jednostajny nieprzyjemny huk przejeżdżających samochodów. Nieraz zastanawiałam się, jak to możliwe, że choć mój blok również stoi frontem do tej drogi, tak że doskonale ją widać z okien kuchni i pokoju rodziców, nigdy jej hałas mi nie przeszkadzał. Owszem, zbudowano go nieco głębiej w osiedlu, dalej od problemu, niż znajdowałam się teraz, ale odległość nie była raczej tak znacząca, by wytłumić dobiegające stamtąd dźwięki. Bynajmniej nie zamierzałam jednak narzekać. Mogłabym mieszkać tuż obok linii kolejowej, ale trasy samochodowe denerwują mnie niemal równie mocno jak lotniska, więc to dobrze, że słabo je słyszę.

W sumie to wszystkie przejawy cywilizacji mnie denerwują, więc chyba nie ma o czym mówić.

Przez chwilę kusiło mnie, żeby podejść do mojej sąsiadki czarownicy. Miałam setki pytań, które chciałabym jej zadać... niestety zwyczajnie stchórzyłam, i to w ostatniej chwili – gdy już unosiłam dłoń do staromodnej posrebrzanej kołatki w kształcie kruka, wiszącej na drzwiach idealnie na poziomie mojego wzroku. Staruszka okazała się nie mieć wiele wspólnego z jasnowidzeniem, bo jakoś nie domyśliła się, że kwitnę tam na klatce schodowej, walcząc ze sobą, więc ostatecznie zabrałam się stamtąd, gdy strach przed jej spotkaniem wyrósł do niewyobrażalnych rozmiarów. Dobrze wiedziałam, że tej rozmowy nie uniknę, że prędzej czy później mnie ona czeka, ale znowu wpadłam w sidła odwlekania problemów. Nieraz mam wrażenie, że to mój prawdziwy talent – jeśli istnieje w życiu coś, co wychodzi mi równie dobrze, jak przewracanie się na prostej drodze i upuszczanie wszystkiego jak leci, to jest nim z pewnością przekładanie na później nieuniknionego tylko dlatego, że może się wydać niewygodne. Albo po prostu akurat nie mam ochoty na używanie zwojów mózgowych.

Wyszłam z powrotem na zewnątrz, zatrzymałam się na chwilę pod swoim blokiem i popatrzyłam na szarą elewację. W sercu zajaśniała mi iskra niepokoju, gdy uświadomiłam sobie pewną rzecz...

No bo zaraz. Dlaczego pobiegłam do akurat tej anomalii, skoro tuż pod ręką miałam przecież inną – tajemniczy dodatkowy pokój, któremu jak na razie nie zanosiło się na zniknięcie? Przypadek, czy kolejna sprawa z drugim dnem?

Boże, mam już tego dosyć.

Ruszyłam bez głębszego celu w stronę granicy osiedla. Wyszłam na chodnik biegnący koło szerokiej dwupasmówki, przeszłam przez przecinającą ją węższą ulicę i znalazłam się tuż obok starego stadionu. Zatrzymałam się na parę chwil, znowu zafascynowana tym, co działo się po drugiej stronie drogi. Tak, coś tam ewidentnie budowali – za wysokimi parkanami z logami firmy budowlanej kręcili się jacyś ludzie, jeździła duża maszyna w żółto-czarnych barwach, niemal niesłyszalna przez hałas dzielących ją ode mnie samochodów, nieco zbyt szybko śmigających po dziurawym jak sitko asfalcie. Pod wpływem impulsu, nie zdoławszy dłużej trzymać ciekawości w ryzach, przeszłam na drugą stronę ulicy i ignorując wyraźny zakaz przejścia, zbliżyłam się do ogrodzenia. Jak gdyby nigdy nic podeszłam do stalowych płyt i zajrzałam przez szparę między przęsłem a słupkiem, do którego było przymocowane. Dużo mi to nie powiedziało – gromada mężczyzn w służbowych ubraniach barwy różnych odcieni zieleni opierała się na szpadlach, patrząc, jak jeden z nich męczy się z kopaniem czegoś, co wyglądało na długi rów. Liczyłam na fajerwerki, a nie dość, że wygląda to jak typowa polska budowa, gdzie jeden robi, a reszta ma fajrant, to jeszcze sprawa okazała się na tyle prozaiczna, że pewnie ogranicza się jedynie do wymiany rur lub kładzenia kabli...

Dopiero po chwili zauważyłam przyczepioną krzywo do płotu tablicę informacyjną. Nie powiedziała mi wiele, ale zobaczyłam na niej dokładniej wypisaną nazwę wykonawcy inwestycji. Wyciągnęłam telefon i na szybko wklepałam ją w wyszukiwarkę. Wyskoczyło mi kilka wyników, ale tylko jeden pochodził z okolic mojego miasta. Zdziwiłam się, gdy zobaczyłam, że to spółka zajmująca się aranżacją ogrodów i zieleni jako takiej. Może miałam wcześniej rację i faktycznie zrobią ze zwykłego skwerku miniaturowy park? Ciekawe. Tylko dlaczego zebrało im się na to w listopadzie? Żeby z czystym sumieniem otworzyć latem?

Wzruszyłam ramionami i odeszłam z zaspokojoną nieco ciekawością. Wróciłam na swoje osiedle, kręciłam się jeszcze chwilę, a następnie... praktycznie wlazłam w kolejną anomalię. I to naprawdę sporą.

Akurat znowu wyszłam z najbardziej znajomej części blokowiska i ponownie zakręciłam w stronę centrum. Minęłam przecinającą osiedle na pół nieco szerszą uliczkę i zbliżyłam się do wyróżniających bloków – tych bardziej tandetnych, z mniejszymi balkonami, karnym rzędem ustawionych na samej granicy, obok nieużywanej od lat stacji na najkrótszym boku obejmującego okolicę kolejowego trójkąta. Nie wiem dlaczego, ale chciałam dostać się do przejścia podziemnego – nie kręciłam się w jego pobliżu od dawna, odkąd starszyzna ze wspomagającą mnie Aurelią o mało mnie tam nie rozerwała na strzępy. Nie skłamałabym, gdybym powiedziała, że miałam przez to pewien uraz, który chciałam jakoś przezwyciężyć, bo bardzo mnie wkurzał. Wlazłam między dwa bloki, po których drugiej stronie znajdowało się zakratowane pewnie zejście, postanowiłam skrócić sobie drogę przez trawnik po powykrzywianym chodniczku i... byłam tak zamyślona, że zorientowałam się, co jest nie tak, dopiero gdy zrobiłam o dwa kroki za dużo. Cudowne wrażenie opanowało mnie całą, napompowało niezdrową, lecz cholernie przyjemną energią i wybudziło skutecznie z myślowego transu. Stanęłam jak wryta, bo pamiętałam doskonale, że tutaj anomalii nie było z pewnością. Nieco wyżej, w pobliżu bloku, w którym oglądaliśmy mieszkanie i przypominającego barak sklepu spożywczego owszem – wciąż pamiętałam o wyrastającym bezpośrednio z asfaltu świerczku i dziwacznych szklanych chabaziach wokół niego – ale tutaj? Odkąd sięgam pamięcią, to był zwykły zaniedbany trawnik. Po lewej stronie ciągnął się wylany topniejącym podczas upałów asfaltem deptak, na który wychodziły maleńkie balkoniki stojącego bardzo blisko bloku, po prawej zaś ciągnął się chodnik pod klatkami schodowymi innego budynku. Na samym trawniku nie było nigdy nic – gdy minęło się rachityczny żywopłot i ustawione między krzaczkami niby parkowe, zabiedzone latarnie w kształcie szklanki nakrytej talerzem, wychodziło się na zupełnie zwyczajną połać osiedlowej trawki, w dodatku niekoszonej tak często, jak wypadało, jeśli chciało się zachować wrażenie porządku.

Mnie tam osobiście pasują chwasty, bo dobrze wiem, że dzięki nim ptaki i owady mogą normalnie żyć, no ale przecież wiem, że jestem w tej opinii odosobniona. Każdego lata na słupach osiedlowych latarń i wszystkich możliwych tablicach ogłoszeniowych pojawiają się petycje pisane przez obawiające się o swoje „bombelki” mamcie, histeryzujące w panice przed czającymi się w zieleni kleszczami. Na szczęście rada miasta na skutek jakiejś ekologicznej pasji nigdy na te wiadomości nie zważała. I dobrze, bo w sumie rzadko im się to zdarza, zwykle wygrywa nowoczesność i chęć wpasowania się w miejski krajobraz...

Ale odbiegłam od tematu. Na tym trawniku nie było nigdy nic prócz trawnika właśnie, a teraz ewidentnie napotkałam coś. I to nie byle co! Cała stosunkowo szeroka przestrzeń wyglądała jak dawno opuszczona linia kolejowa. Po szynach nie było już śladu, lecz gdzieniegdzie w wysokiej trawie migały niemal rozpuszczone ze starości drewniane podkłady, a nad wszystkim wznosiły się pordzewiałe na potęgę słupy trakcyjne. Część z nich była tak stara i zaniedbana, że bałabym się o nie oprzeć, by się nie przewróciły, ale na niektórych widziałam powiewające smętnie resztki sieci trakcyjnej. Gdzieś dalej, w całkiem okazałych krzakach, które wyglądały mi na wybujałą mirabelkę, chowało się coś, co chyba było porzuconym dawno temu wózkiem wagonowym.

Okej. No to było dziwne.

Chwilę się wahałam. Stałam tak na samej krawędzi anomalii, chłonąc jej specyficzną aurę, fascynującą i nieco przerażającą, jak zwykle. Wlazłam głębiej dopiero gdy coś mi niebezpiecznie zabłyszczało. Nie pomyliłam się – gdy podeszłam do pierwszego słupa, zobaczyłam kołyszącą się na resztkach drutu... kulę z surowego szkła. Była przezroczysta i bezbarwna, naznaczona licznymi pęcherzykami, lekko zmatowiała ze starości i znacznie większa od mojej zaciśniętej pięści. Kołysała się lekko na wietrze, ze stukotem obijała o zardzewiały metalowy słup na wysokości moich ramion. W trawie błyszczała kolejna. A dalej jeszcze jedna...

Oszalałam? – spytałam samą siebie, nie zdoławszy się powstrzymać. Kojarzyłam z notatek mamy, że ktoś już coś podobnego widział, ale z pewnością w innej części miasta.

Trzeba było pokazać to wyvernom. Ale najpierw...

Rozejrzałam się, jak przed popełnieniem jakiejś zbrodni, której lepiej, by nikt nie zauważył, i podniosłam z trawy jedną z kul. Przetarłam ją rękawem, chuchnęłam, sprawdzając, czy da się nadać nierównej powierzchni nieco połysku. A następnie wróciłam na deptak, woląc nie siedzieć tam dłużej niż konieczne. I tak zastanawiałam się, czy widział to ktokolwiek oprócz mnie. Kula była ciężka, nieco nieporęczna i jak najbardziej prawdziwa, ale cała reszta...

Szlag. Zapomniałam spytać Marka, jak to możliwe, że ludzie większość anomalii zwyczajnie olewają. Ktoś tak stary jak on musiał przecież to wiedzieć, nie?

Doszłam wreszcie do przejścia podziemnego. Spojrzałam na unoszący się nad schodami szyld, tak zniszczony, że nie mogłam rozpoznać, co kiedyś mógł przedstawiać. Reklamował stację czy umiejscowione w przejściu sklepy? Cholera wie. Metal, z którego się składał, objęła we władanie rdza, jedynym, co się zachowało, była duża litera „P”, wyklejona z czegoś czerwonego. Krata zastępująca drogę na schody okazała się jak zwykle uszkodzona, bez problemu dostałam się na szerokie stopnie, zawalone wszelkim śmieciem – zeschłymi liśćmi, niedopałkami, puszkami po piwie i małymi butelkami taniej wódki. Zeszłam na sam dół, woląc nie przypominać sobie zbyt wyraziście, jak znacznie większe wilki przycisnęły mnie do ściany po prawej stronie i chciały zeżreć jedynie przez to, że ktoś zapomniał mnie zabić, jak byłam niemowlakiem. Zatrzymałam się na samym dole, przed kolejną kratą, uzupełnioną w kilku miejscach pomalowaną sprayem dyktą. Przejście, które kiedyś utworzyłam z chłopakami, dawno zastawiono solidnie wyglądającą metalową płytą, ale kolejne powstało nieopodal – usłużni menele wszędzie się przecież dostaną. Przecisnęłam się między pogiętymi prętami i zanurzyłam w mroku. Było tam ciemno jak w grobie, od razu pożałowałam, że nie wzięłam latarki. Z braku lepszych opcji przemieniłam się w wilka i dalej ruszyłam na czterech łapach – tak przynajmniej mniej więcej mogłam się zorientować, gdzie znajdę jakieś przeszkody.

Minęłam zapomniane witryny kilku sklepów i kilka kupek gruzu, elegancko pozamiatanych w schludne stosy. Spotkało mnie również przyjemne zaskoczenie: choć węch miałam fenomenalny, nie dowąchałam się żadnych oznak, by ktokolwiek zrobił sobie w pobliżu kibel. A to dziwne, w końcu faceci potrafią nasikać dosłownie wszędzie, jak zwierzęta...

Cholera, chyba naprawdę nie lubię większości facetów. Powiedzcie mi sami, ile widzieliście w życiu bab lejących na środku ulicy tylko dlatego, że szkoda im było czasu lub pieniędzy, by namierzyć i skorzystać z publicznego kibla? Wiem, że muszą takie istnieć, ale jakimś tajemniczym zrządzeniem losu żadnej jeszcze nie spotkałam.

W każdym razie, tutaj było czysto, choć dostać się do środka było dziecinnie łatwo. Zastanowiło mnie to, ale nie na tyle, by miało to jakoś przesadnie zaprzątnąć moje myśli. Z ciekawością wsunęłam się do zachowanej niemal w całości starej kwiaciarni, którą zawsze chciała zwiedzić – popatrzyłam po pustych półkach, zajrzałam ciekawie na zaplecze przez potłuczoną szybę w przeszklonych drzwiach. Dałabym sobie głowę uciąć, że czułam tam zamierający już zapaszek niegdyś licznie zgromadzonych roślin. Szarpnęłam łapą rozwalające się biurko zastępujące ladę, ale szuflady okazały się puste. Ciekawe, że wzorem Jacoba zaczęłam odruchowo rozglądać się za jakimiś fantami na pamiątkę...

Nagle usłyszałam kroki. Zamarłam, zastrzygłam uszami. Ktoś ewidentnie zmierzał w moją stronę. Szedł szybkim, lekko utykającym krokiem, musiał być stosunkowo ciężki, dlatego założyłam, że to mężczyzna. Nie starał się skradać, dlatego nie uznałam go za zagrożenie – po prostu wycofałam się głębiej w mrok i postanowiłam tam poczekać, aż się zawinie. Tutaj widziałam naprawdę dobrze – również jako człowiek nie miałabym większych problemów, bo na korytarzu na poziomie wejścia do sklepu znajdowały się w suficie świetliki, wpuszczające przez brudne jak sto nieszczęść szyby nieco światła dnia. Perony opuszczonego przystanku kolejowego były tuż nade mną, gdybym poszła dalej, zamiast skręcić do kwiaciarni, szybko doszłabym do prowadzących na nie schodów.

Człowiek był coraz bliżej. Położyłam się na posadzce, postarałam się znieruchomieć, lecz jakoś nie chciało mi się wierzyć, że mógłby mnie dostrzec. Jakie więc było moje zaskoczenie, gdy stało się inaczej, to wręcz nie do opisania... Facet zatrzymał się bezbłędnie na poziomie wejścia do kwiaciarni i spojrzał mi prosto w oczy, nie rozglądając się nawet przez sekundę.

Tutaj jesteś, Proroku – powiedział z lekkim uśmieszkiem.

To był Vuko. Z miejsca się rozluźniłam, podniosłam z podłogi i przemieniłam w człowieka.

Ładnie to tak ludzi straszyć? – ofuknęłam go zamiast powitania. – Albo dostałabym zaraz zawału, albo rzuciła ci się do gardła – masz szczęście, że w porę cię rozpoznałam...

Jasne. Dziewczyno, ja widzę przyszłość, zorientowałbym się w porę. – Uniósł jeden kącik ust. Choć silił się na dobry humor, musiałam przyznać, że wyglądał beznadziejnie – czarne żyły wystające spod okrywającego szyję opatrunku zaczynały sięgać linii szczęki, a skóra wokół nich siniała.

Może. – Wzruszyłam ramionami. – Szukałeś mnie specjalnie?

I tak, i nie. – Chciał powtórzyć mój gest, ale tylko skrzywił się z bólu. Czerwone oko mu rozbłysło, niebieskie pozostało spokojne – widziałam to nawet w słabym półmroku. – Chciałem z tobą porozmawiać, ale nie szukałem cię tutaj celowo. Można powiedzieć, że dopiero przechodząc w pobliżu zorientowałem się, że tutaj siedzisz.

I tak całkiem nieźle, oceniłam w duchu. Z jakiegoś powodu instynktownie wiedziałam, że zwykłe wyverny, pomimo całej swojej zajebistości, nie umiały wyczuwać ludzi z drugiego końca ulicy... Być może nawet Mark tego nie potrafił, choć w oczach moich i całego stada wydawał się nieskończenie potężny.

A widziałeś tą nową anomalię? – spytałam odruchowo, wskazując palcem z grubsza odpowiedni kierunek. Z kieszeni kurtki szybko wyciągnęłam szklaną kulę, częściowo po to, by samą siebie upewnić, że nie rozpłynęła się w powietrzu. – Musiała powstać niedawno. Być może wczoraj, albo dopiero dzisiaj. Nie podoba mi się, a Mark jeszcze jej nie widział i...

A co ja ci mówiłem, wilczyco, co? – Vuko przerwał mi zaskakująco surowym tonem, nie sięgając po artefakt. Nawet na niego nie spojrzał.

Zamilkłam wpół słowa, zbita z tropu.

E... całkiem sporo rzeczy mi mówiłeś – wydukałam, gdy po dłuższym zastanowieniu nic konkretnego nie przyszło mi do głowy.

Słyszę w twoim głosie uczucie. – Wytknął mnie palcem. – Nie ukryjesz go przede mną. A tyle razy ci mówiłem, być trzymała się z daleka od wyverna z pradawnym mieczem.

Zasadniczo nie mam jak trzymać się od niego z daleka, skoro moje stado chwilowo z nim współpracuje – zaznaczyłam bezlitośnie. Jakaś idiotyczna iskierka buntu zmuszała mnie do zachowywania się jak małe dziecko, ale nie potrafiłam inaczej. Być może dlatego, że w głębi serca wiedziałam, iż to on ma rację. Powinnam trzymać się od tego wielkiego Niemca jak najdalej... bo już dostawałam na jego punkcie obsesji.

Czy może powód był jeszcze inny?

Nigdy mi nie powiedziałeś, dlaczego właściwie mam go tak unikać – powiedziałam wreszcie z pretensją.

Vuko westchnął ciężko, jakbym osłabiła go swoją głupotą. Przetarł dłonią bladą twarz, wyglądał na naprawdę bardzo zmęczonego. Krótkim gestem wskazał mi stojącą na samym środku korytarza ławkę. Choć nigdy nie przyszłoby mi do głowy na niej usiąść, w jego obecności czułam się trochę jak bezwolna kukła – posłusznie podeszłam do betonowych słupków, na których ułożono pomalowane łuszczącą się granatową farbą deski z logiem PKP. Zgarnęłam z nich warstwę kurzu i kilka większych odłamków gruzu, zawahałam się ostatni raz, pamiętając o czarnym kolorze spodni, i tak zbierających już cały bród z okolicy, i usiadłam wreszcie, nie mogąc znieść dłużej tego przeszywającego dwubarwnego spojrzenia.

Są rzeczy, których nie mogę ci ot tak powiedzieć – oznajmił, gdy już się umościłam po swojemu. – Wspominałem o tym.

A ty dalej swoje. – Tym razem to ja chciałam ukryć twarz w dłoniach, ale skupiłam się raczej na tym, że niewiele brakowało, abym spierdzieliła się po drugiej stronie ławki, gdy chciałam się nieco odchylić w tył. Zdecydowanie brakowało jej oparcia... Dokończyłam nieco bardziej opryskliwym głosem niż wypadało: – Ja już mam dosyć tych tajemnic. Nie możesz mi mówić jakichś zagadek, a potem mieć pretensje, że nie zastosowałam się do ukrytych w nich poleceń. Kompletnie nic z tego nie rozumiem.

Polecenie „trzymaj się od niego z daleka” było według ciebie ukryte? – Uniósł jedną brew i parsknął zaskakująco szczerym śmiechem.

Nadal nie wiem, co miało oznaczać, a bez tego ani rusz.

Gdybyś była w wojsku, też czekałabyś, aż dowódca wyjaśniłby motywacje każdego rozkazu, zanim go wykonasz?

Słabe porównanie – burknęłam, choć myślałam raczej co innego. – Nie nadaję się do wojska. I nie zamierzam się do niego wybierać.

A kiedyś przypadkiem nie chciałaś?

Zakrztusiłam się powietrzem. Wyvern miał tak świątobliwą minę, że aż dłuższą chwilę nie mogłam w to uwierzyć. Słodko i niewinnie udał, że zainteresował go bród pod paznokciami.

A skąd ty to właściwie wiesz?! – wykrztusiłam, gdy pozbierałam szczękę z upierniczonej podłogi.

Jestem prekognitą. Zapomniałaś? Wiem całkiem sporo. – Spoważniał, znowu przybierając surową minę. – W każdym razie, w tej kwestii musisz mi zaufać. Nie mogę mówić ci wszystkiego. Już i tak złamałem sporo zasad, pokazując ci się na oczy. Nie powinnaś nigdy mnie poznać. – Skrzywił się i mruknął o wiele ciszej, jakby tylko do siebie: – Właściwie to powinienem umrzeć, zanim obudziła się w tobie ta przeklęta moc.

Jaka znowu...? – Już po samym wyrazie spojrzenia, jakim mnie obdarzył, zorientowałam się, że lepiej się przymknąć. – Dobra, niech ci będzie. W każdym razie, trzymanie się z daleka od wyverna z mieczem jest dość trudne, skoro muszę z nim pracować.

Ech, wiem. – Zaklął w jakimś dziwnym języku, odszedł na parę kroków, nie zdoławszy ustać w miejscu. – Po prostu to nie powinno się tak potoczyć. Widziałem to we wszystkich wizjach, a jednak... – Nie dokończył.

Milczałam. Dobrze wiedziałam, że w tym nastroju już nic z niego nie wyciągnę.

W każdym razie – odezwałam się ze sporym opóźnieniem, chcąc zmienić temat – w mieście dzieją się coraz dziwniejsze rzeczy. Mark zdążył nam trochę wytłumaczyć. Nie brzmi to najlepiej, wiesz? Do tej pory byliśmy pewni, że grożą nam przenosiny do Drugiego Świata i zagłada okolicy, a teraz się okazuje, że tak jakby... to chyba preludium rozpadu całego świata, jeśli dobrze zrozumiałam.

Wiem – uciął sucho. – Byłem Prorokiem, umiem rozpoznać apokalipsę.

Okej, to już zabrzmiało naprawdę dziwnie.

To dlaczego ja jej nie rozpoznaję, skoro też tym Prorokiem niby jestem? Cokolwiek to oznacza.

Nieważne. – Potrząsnął głową, syknął, uniósł dłoń do opatrunku. Spojrzenie przez chwilę miał nieobecne. – Grunt, że już niedługo to wszystko się rozwinie. Niekoniecznie pozytywnie, ale... dokładnie tak, jak rozwinąć się powinno. Ostrzegałem cię, ale właściwie... jaki to miało sens? Przecież dobrze wiedziałem, że przyszłości nie da się w takim stopniu zmienić. To zostało postanowione. Próbowałem cię chronić, lecz ze zbyt potężnymi mocami przyszło mi igrać.

Taa... – przeciągnęłam niepewnie. – A jakie to moce?

Zobaczysz.

Jęknęłam boleśnie.

Ja pierdzielę, ty to umiesz człowieka pocieszyć...

Spojrzał na mnie z zagadkowym wyrazem. Spodziewałam się, że może zaraz powie coś sensownego... ale zamiast tego zadał pytanie:

I jakie wywarł na tobie wrażenie?

Kto? Mark? – dopytałam głupawo. Przestawałam chyba za tą rozmową nadążać. – Cóż... Jest przerażający. I fascynujący. W jeszcze większym stopniu niż wszystkie inne wyverny, jakie w życiu spotkałam.

A dużo ich spotkałaś? – W czerwonym oku znowu zabłysła wesołość, zmazując poprzednią powagę.

A idź ty – burknęłam. – Mark jest... dziwny. Nie do końca wiem, w ile jego słów powinnam wierzyć. I ile tak naprawdę może mieć lat.

Problem jest taki, że on sam pewnie tego nie wie. A co do niego czujesz?

Wzdrygnęłam się.

Obsesję? – zaryzykowałam. Skrzywiłam się, chwilę wahałam, nim dodałam cokolwiek więcej. – Nie wiem. Śni mi się po nocach. Coś mnie do niego ciągnie, ale nie wiem, czy sobie tego nie ubzdurałam przez te sny. To trochę jak...

Tak jak myślałem – mruknął pod nosem, ale doskonale słyszalnie we wszechobecnej ciszy. Dopiero wtedy zorientowałam się, że przecież powinno być tu głośno – nad nami znajdowała się dość ruchliwa ulica – a jednak ciszy nie zakłócało dosłownie nic. Może ewentualnie gwizd powietrza w otworach wentylacyjnych i poprzetykanych blachą kratach, zagradzających wyjście na nieczynny peron.

Chciałabym powiedzieć, że czuję się w jego obecności normalnie, ale nie mogę – wykrztusiłam wreszcie. – Nie mogę przestać o nim myśleć. Ciągle się zastanawiam, co sobie o mnie pomyśli, jak mnie oceni. Co zrobić, żeby widział mnie w pozytywniejszym świetle. Chcę być blisko niego, chcę zobaczyć, jaki jest w dotyku, jakkolwiek to brzmi. Chcę... mieć go dla siebie. Porozmawiać z nim jeszcze sam na sam, poznać go. Sama nie wiem. Głupio to brzmi. – Wbiłam wzrok w złożone na kolanach dłonie. – Głupota, nie?

Głupota? – Roześmiał się. – Po prostu jesteś zakochana. Mimo tego, co ci mówiłem.

Ja? Zakochana? – Uniosłam na niego gwałtownie wzrok. Tak szybko, że aż coś mnie zabolało w karku. A następnie wybuchnęłam śmiechem, ale jakoś tak na siłę. – Chyba sobie żartujesz. Jestem półdemonem, nigdy nie byłam zakochana w nikim oprócz mojego brata.

Czyżby? Więc jak to nazwiesz? I jak wytłumaczysz, że do niego ciągnie cię mocniej?

Mocniej? Sama musiałam się nad tym zastanowić.

Nie mocniej – sprostowałam – tylko... inaczej. Tak nie powinno przecież być, nie? Więc co jest ze mną nie tak?

Jesteś Prorokiem. To jest z tobą nie tak.

A powiedz mi... Nadszedł już może ten obiecywany moment, gdy wyjaśnisz mi, co to w ogóle znaczy?

Zmiażdżył mnie wzrokiem.

Zapomnij. Sama do tego dojdziesz, gdy nadejdzie odpowiedni czas.

Jęknęłam boleśnie. A ten dalej swoje...

W każdym razie, zakochana nie jestem – postawiłam sprawę tak stanowczo, jak tylko potrafiłam.

Kręcić to my, ale nie nas. Wiedziałem, że to się tak skończy.

To nie zakochanie, tylko...

Tylko? – pogonił, gdy zbyt długo szukałam odpowiedniego słowa.

Obsesja, no – burknęłam wreszcie.

A czym zakochanie różni się od obsesji?

Dobrze znałam odpowiedź na to pytanie. Ze względu na nią zawsze gardziłam szkolnymi romansami...

A idź ty – powtórzyłam wreszcie głupio. No proszę, a jednak mam w sobie coś z babci od strony taty, nawet jeśli nie jesteśmy ze sobą spokrewnione...

Vuko usiadł obok mnie na wyczyszczonym fragmencie ławki. Chwilę trwaliśmy tak – zdezorientowana wilczyca w ludzkim ciele, zupełnie już nie wiedząca, co zrobić ze swoim życiem, i uszkodzony wyvern o bladej, wręcz marmurkowej skórze. Z bliska wyglądał jeszcze gorzej, ale oczywiście nie powiedziałam mu tego głośno. Czułam, że nie chciałby, żebym zwróciła na to uwagę. Wstydził się swojej słabości, co wcale nie dziwiło – kto nie czułby się z tym koszmarnie na jego miejscu?

Wiesz co? Mam wrażenie, że zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi – powiedziałam w końcu, nie mogąc dłużej znieść tego milczenia. I mówiłam całkowicie szczerze. – Nikomu się z tego nie zwierzyłam. Nawet Ladonowi. Nawet Gabrysi, chociaż mam wrażenie, że ostatnio zaczynam ją lubić. Ona jest taką moją namiastką przyjaciółki... Szkoda, że tak późno zauważyłam, że jaka by nie była, jest ze mną zawsze na dobre i na złe. Czasami zbyt roztrzepana, nieraz skupiona tylko na sobie, w dodatku wciąż bywa tak okropnie bezmyślna, ale jednak...

To dobrze, że się dogadałyście. – Uśmiechnął się delikatnie, ostrożnie. – I dobrze, byście nadal to robiły. Bo mnie już pewnie więcej nie zobaczysz.

Zamurowało mnie. Miałam wrażenie, że spadam w dół – uczucie było tak nieprzyjemnie, że aż się zachwiałam.

Jak to? – wykrztusiłam bezradnie. – Odchodzisz?

Zabrzmiałam jak zrozpaczone dziecko... ale jakoś nie umiałam tego powstrzymać.

Odchodzę – potaknął. – Umieram, Proroku. Umiera Prorok, niech żyje Prorok. – Ostrożnie położył mi dłoń na ramieniu, ale rana na szyi nie pozwalała mu obrócić się na tyle, by spojrzeć mi w oczy. – Dobrze wiem, ile zostało mi czasu. Nawet gdybym nie dostrzegał symptomów, znam datę swojej śmierci. Widziałem ją wielokrotnie.

Nie da się jej jakoś... zapobiec? Unikać okoliczności, w których...

Teoria starych kości – prychnął i dodał, widząc moje głupie spojrzenie: – W Drugim Świecie tak się mówi na kompletną bzdurę. Znam swoje wizje. Wiem, gdy ukazaną w nich przyszłość można zmienić. Już samo twoje istnienie jasno pokazuje, że te akurat nie należą do tych elastycznych. Nie ma prawa istnieć obok siebie dwóch Proroków, dziewczyno. Twoje przeznaczenie, twoja moc to dowód na to, że ze mnie nic już nie będzie. A w dodatku Mark... – Urwał.

Mark co? – Nachyliłam się w jego stronę. – Dlaczego ty się go tak boisz? Już wcześniej miałam wrażenie, że...

Ty też powinnaś się go bać – uciął, nie odpowiedziawszy na pytanie. – Tak po prostu musi być, i tyle. Zaakceptuj to. Mój czas się kończy. Może to i lepiej.

Bez słowa skinęłam głową... ale akceptować niczego nie zamierzałam.

Nie znałam go. Rozmawialiśmy raptem parę razy, a jednak... cholera, pojawiła się we mnie wściekłość. Gorączkowe zaprzeczenie, chęć działania, zrobienia czegokolwiek...

Ale czy dało się coś zrobić, skoro sam główny zainteresowany nie chciał pomocy? Ani nie dał mi wystarczająco wielu wskazówek odnośnie swojej sytuacji, bym cokolwiek mogła wywnioskować sama?

Nienawidzę bezsilności.

Przez chwilę chciałam go przytulić... powstrzymałam się jednak. Nie wiedziałam, czy sobie tego życzył. Czy chciał, bym w taki sposób wyeksponowała jego słabość. Ja sama nie pogardziłabym w takiej sytuacji objęciami kogoś, komu na mnie zależało, ale nie wiedziałam o nim nic. Nie miałam pojęcia, jak mógłby zareagować. Siedziałam więc dalej w ciszy.

Milczenie miało konsystencję kamienia i wagę ołowianej sztaby. I smak łez, których dłużej nie byłam w stanie powstrzymywać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz