sobota, 30 lipca 2022

Rozdział 45

 

To brzmi jak scenariusz do całkiem niezłego filmu o problemach nastolatków – skwitował moją opowieść o wydarzeniach dnia Seth, chichocząc głośno, ale jakoś tak bez przekonania. Chyba nie do końca był pewien, czy mu w ogóle wolno z tego żartować, bo zarówno od strony Gabrysi, jak i z moich myśli biła wciąż nieposkromiona wściekłość. – Serio, dziewczyny. Oglądałem ostatnio taki jeden serial, jeden z tych popularnych, tam też był motyw demonicznej dyrektorki szkoły, która znęcała się nad uczniami w imię swoich przekonań. Tylko że w jej przypadku okazało się, że jest to winą tego, że chce zajść w ciążę, a nie może, więc całą frustrację przenosiła na uczniów, chociaż na początku wydawała się całkiem fajną babką...

Też oglądałam ten serial – prychnęła z pogardą Luna. Nawet ją nasza historia poruszyła, choć z całych sił starała się udawać, że wcale tak nie jest. – I wiem, czym to się skończyło: zamknięciem szkoły, w której wszyscy czuli się dobrze. Niby nie sądzę, by w tym przypadku było to możliwe, ale...

Publicznej placówki nie zamkną – wycedziłam, szczerząc kły. – Możemy co najwyżej puścić ją z dymem.

O proszę, odzywa się krew braciszka! – zapiał Embry, niemal pokładając się ze śmiechu. – Ja wiedziałem, że ta wasza pasja palenia szkół jest jakaś rodzinna...

To moja osobista cecha – żachnął się z udawanym oburzeniem Ladon. – Dzięki niej jestem wyjątkowy.

Daruj sobie, i bez tego drugiego takiego ze świecą szukać... – Collinowi wcale nie było wesoło, ale cała reszta ryknęła zgodnym śmiechem po jego słowach. Jedynie członkowie sfory Aresa, orientujący się w sytuacji tylko na tyle, na ile pozwalały im wyczytane z naszych myśli wspomnienia, zdawali się chwilami nie nadążać.

Nie zmienia to faktu, że cieszę się jak głupi, że ominęła mnie edukacja w tym kraju... – Półdemon wzdrygnął się, i to tak, że aż zjeżyła mu się sierść na ogonie.

Brzmi to abstrakcyjnie, Leah – odezwał się Szary, jak zwykle sceptyczny. – Gdyby nie to, że czytam ci w myślach, miałbym problemy, żeby w to uwierzyć. Mamy dwudziesty pierwszy wiek.

Ale żyjemy w popieprzonym kraju rządzonym przez bandę idiotów z prawicy – wycedziłam wściekle. – Moja wyobraźnia ma pewne ograniczenia.

Twoja wyobraźnia nie ma właśnie żadnych ograniczeń. – Sam urwał i skulił się nieco, gdy obejrzałam się na niego z mordem w oczach. Dokończył przepraszającym tonem: – Chodzi mi o to, że mogłabyś wymyślić wiele, byle tylko wymigać się od chodzenia od szkoły. Sama to wiesz. I my wszyscy to wiemy.

Ale to ma pewne granice! – Ze złością potrząsnęłam łbem. Z trudem narzuciłam sobie spokój. – Przecież zorientowalibyście się bez trudu, gdybym kłamała.

Nikt nie zarzuca ci kłamstwa, laska – jęknął z osłabieniem Paul. – Po prostu to brzmi jak bajka. Nikt by ci nie uwierzył, gdybyś była człowiekiem, zwłaszcza że jedyną osobą, która może to potwierdzić, jest Gabrysia.

Gabrysia aż się zapowietrzyła z oburzenia.

I co z tego? – spytała, gdy już przypomniała sobie, jak się mówi. – Dlaczego wy wszyscy macie mnie za chorą psychicznie? Już mnie to zaczyna denerwować.

Cóż. Nikt nie odpowiedział. Ci, którzy znajdowali się w zasięgu swojego wzroku, wymienili porozumiewawcze spojrzenia, myśli przepłynęły między nami bez przeszkód, ale żaden z chłopaków nie pokusił się o ubranie ich w słowa. Kasia-Katarzyna chichotała, Luna krzywiła się zupełnie po ludzku z takim wyrazem pyska, jakby zbierało jej się na torsje.

Gabrysia zmełła przekleństwo, napuszyła się, upodabniając do sraczkowatej kulki na chudych łapkach, i posłała w ich stronę wyobrażenie wyciągniętego z wdziękiem środkowego palca. Ode mnie się tego nauczyła. Aż poczułam dumę – taką, jaka może opanować jedynie matkę spoglądającą na błyskawiczne postępy ukochanego dziecka. Szlag, nawet nie zauważyłam, kiedy przestałam ją nienawidzić. Wciąż mnie drażni, ale jakoś tak... chyba wydoroślała na tyle, żebyśmy wreszcie znalazły ten wspólny język. Albo dostroiła się do mnie tak, bym zdołała ją pojąć i zrozumieć. Nie wiem, skąd to się wzięło, ale nie da się zaprzeczać jego istnieniu. Z mojego wroga numer jeden od razu po Wiktorii zaczęła przemieniać się w dziwaczną, ale jednak przyjaciółkę. Własnego życia jeszcze bym jej nie powierzyła, nie ryzykowałabym też kolejnej z jej emo-imprez, bojąc się, że nie wyjdę stamtąd z szarymi komórkami w stanie nierozpuszczonym, ale nie mam już ochoty krzyczeć i uciekać w popłochu, gdy tylko zauważę ją na horyzoncie.

A może to ja się zmieniłam? Może to ja wreszcie otworzyłam oczy i dopuściłam ją do siebie, zauważywszy, że trwała tu zawsze, obojętnie jak wredna byłam?

Przez kilka ulotnych chwil miałam wrażenie, że jest zupełnie jak dawniej, w czasach, gdy nie wisiała nad nami groźba końca świata. Jakoś po południu przez miasto przeszła porządna burza, tak niespotykana o tej porze roku – połowa latarni nie działała, podobnie jak prąd w części mieszkań, a w powietrzu wisiała gęsta, zawiesista mgła, utrudniająca widzenie czegokolwiek znajdującego się dalej niż o parę metrów ode mnie. Wilki przemykały w jej gęstych kłębach, lśniąc wilgotną sierścią i błyskając rozszerzonymi ślepiami. Tutaj akurat oświetlenie było – lodowaty, lekko zielonkawy blask rtęciowych żarówek podsycał gęsty opar nienaturalną bielą, czyniąc go jeszcze bardziej nieprzeniknionym – lecz w oknach nachylających się nad nami bloków gościła jedynie czerń. Pazury stukały na betonowym chodniku, lecz oprócz tego wszędzie wokół zalegała nienaturalna cisza. Pogoda nie sprzyjała spacerom, ludzie woleli siedzieć w ciepłych mieszkaniach, niż ryzykować – w takich warunkach można było pobłądzić nawet na osiedlu, na którym mieszkało się przez całe swoje życie. Na szczęście my nie polegaliśmy na wzroku w takim samym stopniu, jak robią to inni ludzie. My mieliśmy do dyspozycji również inne czułe zmysły, i to takie, o których zwyczajnym nawet się nie śniło. Zmysły, dla których nazw sami nie znaliśmy, a jednak doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z ich istnienia.

Kiedyś to były cudowne czasy. Wtedy nie musiałam się zastanawiać, czym jest przesycająca powietrze, upajająca mnie moc. Byłam zwykłym wilkołakiem o czarnym jak noc futrze, które nikogo przecież nie dziwiło, bo zarówno mój dziadek, jak i jego bracia również mieli takie, zanim pokryła je rozległa siwizna. Byłam sobą – zwykłą Leą w ciele wielkiego wilka, jedyną dziewczyną w części rozbitej watahy, a moimi największymi zmartwieniami było to, jak wymknąć się z domu niepostrzeżenie, by rodzice niczego nie wywęszyli, jak wymigać się od szkoły, kiedy zaprosić Wiktorię na nocowanie i o której położyć się spać, żeby w dzień nadawać się do użytku. W wolnym czasie czytałam sobie książki w wygodnym fotelu w rogu pokoju z ciepłym kotem na kolanach, zbierałam modele kolejowe, czasem wychodziłam na samotne spacery po ciemku, nękana dziwną tęsknotą, którą nazywałam Zewem. I nie widziałam w tym niczego dziwnego, bo nie wiedziałam, że powinnam. Byłam taka... beztroska. Naturalna. Zwyczajna. Jak to się miało do tego, co powstało ze mnie teraz – do trzęsącej się paranoiczki, w każdej najdrobniejszej nucie zapachowej czy ulotnym wrażeniu doszukującej się drugiego, przerażającego dna? Do jedynego na świecie półdemona, bojącego się spełniających snów, na każdym kroku spotykającego anomalie i panującego nad mroczną energią stworzenia, przesycającą powietrze? Choć minął tylko rok od czasu, gdy zaczęłam się o tym wszystkim dowiadywać – odkąd Ladon pojawił się w moim mieście i postawił moje życie na głowie – miałam wrażenie, jakby to stało się wiele lat temu. Jakbym była wtedy jedynie dzieckiem, nastolatką dopiero wkraczającą w życie, a teraz zgorzkniałą starszą panią, zbyt dobrze znającą się na ludziach i własnym pechu, by pozwolić sobie na rozluźnienie. Nawet myślę w inny sposób.

Dzisiaj mieliśmy spotkać się z Markiem i Kevem, by pokazać im najmłodszy krater – ten, który formował się w opuszczonym dworku w środku lasu. Tak, podobne akcje w niczym nie przypominały tego, co kiedyś, ale chociaż przez chwilę chciałam udawać, że jest... po prostu zwyczajnie. Czasem tak bardzo za tym tęskniłam, że aż mnie skręcało. Tęskniłam za magicznym poczuciem wolności, gdy nocami spacerowałam samotnie w mieście, dobrze wiedząc, że nic nie zapragnie mnie zeżreć. Czułam się wtedy panią wszystkiego wokół, bo i nikt nie byłby w stanie mi zagrozić, a zamiast doszukiwać się na każdym kroku anomalii, po prostu cieszyłam się atmosferą opustoszałego, lecz nigdy nieśpiącego miasta. Cieszyłam się toczącym wokół życiem, które mogłam obserwować ze swojego miejsca, skryta przed ludzkim wzrokiem.

Omal się w tej mgle nie widzieliśmy. Wiedziałam, że w moim pobliżu biegną Sam i Gabrysia – chwilami migali w gęstych obłokach nierównomiernie podświetlonej bieli, jedno rudawe, niemal krwawo czerwone w tym blasku, a drugie brunatne. Cała reszta formowała się w stado nieopodal, ledwie paręnaście minut truchtem od naszej pozycji, Ladon zaś dopiero wyszedł z domu rodziców, wciąż zaspany po drzemce, którą musiał sobie uciąć, gdy wrócił wykończony z pracy. Jego samopoczucie było najlepszym dowodem na to, dlaczego moim największym marzeniem było zostać bogatą bezrobotną...

Jakim cudem ten świat wciąż funkcjonuje, skoro standardowy człowiek ma czas jedynie na pracę i sen? Gdyby nie pracować, zabrakłoby środków do życia... No, chyba że zrobisz sobie piątkę słodziasznych brzdąców, wtedy to zupełnie inna sprawa – z przysługującego każdemu „pińcet plus” i zasiłku dla osoby bezrobotnej można wyżyć całkiem godziwie. I to na lepszym poziomie niż choćby pracując w podobnych warunkach jak mój brat. Samotnym młodym mężczyznom, robiącym na półtora etatu w magazynie i sklepie budowlanym, nie przysługują przecież mieszkanie socjalne ani żadne specjalne zniżki na cokolwiek. Kurde, gdzie my żyjemy... Już niedługo, a odczuję to na własnej skórze. Sama nie wiem, czy powinnam się śmiać, czy płakać, zwłaszcza że młodych kobiet to państwo i jego władze szczególnie nie lubią. A już tym bardziej gdy nie wykazują chęci do jak najszybszego rozmnażania się. W ich oczach wciąż będę nikim, gdy przekroczę osiemnastkę. Jestem nikim teraz, jako pozbawiona większych praw młodzież, i nikim pozostanę, jako pozbawiona praw do decydowania o własnym ciele kobieta. Będę mogła pracować i zarabiać, ale czy to przypadkiem nie jest tak, że u nas wciąż kobiety za to samo stanowisko otrzymują w ogromnej części przypadków znacznie niższe wynagrodzenie niż mężczyźni?

Szlag. A może warto byłoby stąd zwiać, gdy tylko dorosnę? Nie boję się jedynie demonów, anomalii, kraterów i końca świata. Boję się też przyszłości, w której ktoś taki jak ja może się po prostu nie odnaleźć.

Przebiegliśmy przez zupełnie pustą dwupasmówkę – poszło bez przeszkód, choć mało brakowało, a z impetem władowałabym się w płotek oddzielający jezdnie od siebie. Pojęcia nie mam, dlaczego jeszcze go nie usunięto. Identycznym ogrodzono nową stację obok mojego osiedla – panele były niskie, bo człowiekowi sięgały maksymalnie do pasa, a gruba siatka o niedużych oczkach układała się w kształt rombów. Całość miała już tyle lat, że niegdyś żółta farba mocno wyblakła od słońca i zaczęła odchodzić w miejscach, gdzie materiał toczyła niewidoczna do czasu rdza. W większości miejsc dawno się tego cudu pozbyto, bo lat miał dokładnie tyle, co cała droga, wybudowana jakoś w latach osiemdziesiątych, ale gdzieniegdzie ostały się jeszcze takie niechlubne fragmenty, jak widać. Do tej pory byłam pewna, że tego koło peronu nie zdemontowano, bo odpowiadało za niego PKP, nie mające kasy na wyremontowanie czegokolwiek w wołającej o pomstę do nieba okolicy, ale przyczyna może być zupełnie inna...

Nieważne. O mało nie przekoziołkowałam na drugą stronę, ale w porę odzyskałam równowagę, a dzięki mojej niezdarności trzymający się za mną Sam i Gabrysia wiedzieli, na co powinni uważać. Zabawne, ale tej części miasta nie znaliśmy za dobrze – niby należała do nas, odkąd sfora Aresa przestała wreszcie istnieć, patrolowaliśmy te tereny dokładnie tak samo często, jak te, które były nasze od zawsze, ale podobne szczegóły potrafiły w trakcie rutynowych kontroli umknąć. W końcu nie skupialiśmy się wtedy na podziwianiu okolicy, tylko na anomaliach, nie?

Przecięliśmy wreszcie drogę, minęliśmy całkiem zadbany chodnik i weszliśmy na teren sporego pasażu handlowego. Wiecznie działające latarnie rzucały blask na spowijającą parking mgłę – spoglądanie w nowoczesne halogenowe żarówki wrażliwymi wilczymi ślepiami było wręcz bolesne, ale okazało się, że blade światło znacznie lepiej radziło sobie z mgłą. Widziałam w niej zarys budek na sklepowe wózki, białe linie, którymi wyrysowano miejsca parkingowe, a także kiwające się na lekkim wietrze znaki drogowe, bezskutecznie próbujące zapanować nad toczącym się na terenie ruchem. Doskonale wiedziałam, że przynajmniej w tym mieście podobnych zasad nie przestrzegano praktycznie nigdy – kierowcy woleli bujać się pod prąd, a potem wrzeszczeć na siebie, trąbić i ogólnie tak wściekać, że i do przepychanek czasem dochodziło. Mieszkam koło supermarketu – niby nie widzę go z okien, bo jest w szczycie bloku, ale bywam w nim na tyle często, by zauważyć, jak to zwykle wygląda...

Mieliśmy po prostu przez ten parking przejść. Nie był strzeżony, nie miał nawet ogrodzenia, więc to zadanie brzmiało całkiem prosto, nie? Krótki spacer z jednego końca na drugi. Chwila w jaskrawym świetle, w którym nawet we mgle bylibyśmy dobrze widoczni, ale w okolicy i tak nie było nikogo, kto chciałby nas obserwować, ryzyko więc było praktycznie żadne. Sądzę, że nie zajęłoby to nam nawet minuty...

Jednak gdy tylko stanęłam na równym asfalcie, poczułam, że coś jest nie tak.

Powietrze było gorące, wręcz parzyło, podobnie jak szczypiące w poduszki łap podłoże, jak po bardzo upalnym dniu w samym środku lata. Duchota i nieprzyjemna wilgoć o mało nie wycisnęły mi powietrza z płuc i znacznie utrudniły wzięcie kolejnego oddechu. Gdyby nie to, że Sam i tak prawie wpadł mi na plecy, cofnęłabym się na wąski trawniczek, który miałam za sobą.

Co to jest?! – zdziwił się rudy wilk, zamierając tuż obok. Niepewnie zastrzygł uszami, obejrzał się na mnie z nadzieją w ślepiach, jakbym miała znać odpowiedzi na wszystkie jego pytania.

Cóż, wiedziałam dokładnie tyle, co i on.

Tak nie powinno tutaj być, prawda? – jęknęła głupio Gabrysia, ale wyjątkowo nikt nie zamierzał jej o to winić.

Gdzie wy jesteście? – zdenerwował się Quills.

To jakaś anomalia? Widzicie coś konkretnego? – wszedł mu w słowo Ladon. – Leah, czujesz coś?

Problem był taki, że nic nie czułam. Niepewnie zawęszyłam w powietrzu, ale oprócz tego gorąca było... zwyczajne. Gęste, duszne, ale całkowicie pozbawione tej dziwnej nuty nienazwanego. Potrząsnęłam bezradnie łbem, wymieniłam ze znacznie większym basiorem zagubione spojrzenia.

Więc niby co...? – Embry nie zdołał dokończyć, bo we mgle po naszej prawej stronie coś mignęło.

Kształt. Naprawdę ogromny, wysoki na ładnych parę metrów... a poza tym nieprzyjemnie znajomy.

To jest chyba jakiś żart! – Sam dopadł do ziemi i odruchowo wyszczerzył kły, ale na całe szczęście nie warknął. Tylko tego nam brakowało – żeby bladgor nas zauważył. Skoro jeszcze tego nie zrobił, może...

Uciekajcie stamtąd! – rozkazał natychmiast Ladon. Cała senność odeszła mu praktycznie jak ręką odjął. – Niech żadne z was nawet nie waży się na niego rzucać!

Ale dlaczego niby? – zaprotestowała Gabrysia w szczerym zdziwieniu. – Przecież radziliśmy sobie z poprzednimi.

Ale on jest jakiś, kuźwa, gigantyczny! – Półdemon brzmiał na naprawdę spanikowanego, aż z marszu odeszła nam chęć na dalsze protesty. – Wycofajcie się! Albo jeszcze lepiej gdzieś się ukryjcie. Wymyślcie coś, my zaraz będziemy na miejscu!

Tylko że... co niby mieliśmy wymyślić? Jeszcze raz popatrzyliśmy po sobie.

Chodźmy wzdłuż budynku, może tam nas nie zauważy – zaproponował wreszcie Sam.

Przystałyśmy na to. Bo i co innego mogłyśmy zrobić? Zostanie w miejscu mogło okazać się samobójstwem, bo potwór wciąż kręcił się w kółko, jakby czegoś szukał. Wycofanie się też nie wchodziło w grę – mgła za nami jak na złość zaczynała rzednąć. O ile ja jakoś skryłabym się w mroku, o tyle Sam i Gabrysia byliby całkiem dobrze widoczni na tle wilgotnego asfaltu. Ostrożnie, starając się jak najbardziej upłynnić ruchy, zaczęliśmy przesuwać się w stronę dużego pasażu, tam, gdzie widzieliśmy rozmyte barwy jaskrawego neonu z logiem i nazwą popularnego hipermarketu.

Całkiem nieźle nam szło. Praktycznie zlepiliśmy się bokami, tak skuleni, że musieliśmy wyglądać na o połowę mniejszych. Podkuliliśmy ogony, uszy przykleiliśmy do czaszek, łapy stawialiśmy powoli i ostrożnie, żeby tylko żaden pazur nie stuknął nieopatrznie. Było to w sumie zabawne – trójka potężnych drapieżników kłębem dorównujących dorosłych ludziom, omal nie wtapiająca się w podłoże ze strachu... żadnemu z nas jednak nie było jakoś zbyt wesoło. Nawet oddychać staraliśmy się ostrożniej i wolniej niż zwykle. Pozostawało żywić cichą nadzieję, że bladgor nie był w stanie dosłyszeć bicia naszych serc, bo one jak na złość łomotały szczególnie zapamiętale. Swoje czułam aż w gardle, gdzie zdawało się zalegać dławiącą gulą, uniemożliwiającą przełknięcie śliny.

W ten sposób dotarliśmy aż pod obłożoną białą blachą falistą ścianę pawilonu. Budynek był wysoki na ładne dwa lub nawet trzy piętra, odnowiony stosunkowo niedawno, czemu zawdzięczał rozległą oszkloną fasadę nad nieco wysuniętym w stosunku do reszty bryły wejściem. Farba również była nowa, nie znać po niej było jeszcze zniszczeń, jakie wywołać mogły lata trwania w miejskim smogu i ulegania zanieczyszczonym deszczom. Neony nielicznych sklepów, które zalęgły się w cieniu hipermarketu, rzucały na nas słaby blask. O mało nie zabiliśmy się o betonowe słupki, oddzielające deptak dla pieszych od jezdni. Gabrysia zaklęła w myślach, wdepnąwszy w okazałą kałużę, skamienieliśmy na kilka ciągnących się w nieskończoność chwil, gdy głośne chlupnięcie rozdarło ciszę, ale nie wyglądało na to, by kręcący się nieopodal demon cokolwiek usłyszał. Już od jakiegoś czasu go nie widzieliśmy, wielką postać skryły kłęby świeżo napływającej mgły...

Ale usłyszeliśmy. Potworny ryk rozdarł powietrze, ziemia aż od niego zadrżała. Odgłos kroków rozległ się niebezpiecznie blisko...

Spanikowałam. Obejrzałam się na Sama, odkleiłam się od jego boku w rozgorączkowaniu. Byłam gotowa rzucić się do biegu gdzieś, w zasadzie gdziekolwiek, ale tylko zakręciłam się bezradnie w kółko z idiotycznie podkulonym ogonem, jak skrzyczany szczeniak. Gdyby tylko sytuacja była inna, długo śmiałabym się z tego, w jaki sposób mnie wtedy widział...

Czekaj! Stój! – krzyknął Sam jednocześnie z Quillsem. – On nadal nie wie, gdzie jesteśmy, musimy być cicho...!

Alfa brzmiał na pewnego siebie. Sam – niekoniecznie. Może gdyby udało mu się zebrać na odwagę, ja też bym się jakoś uspokoiła, ale tak...

W mlecznej mgle coś błysnęło. Nie zamierzałam czekać ani chwili dłużej – instynkt krzyczał, że powinnam się ukryć, i skutecznie obrał nade mną zupełne panowanie. Odwróciłam się i rzuciłam w stronę szklanych drzwi marketu. Nawet się nie zastanowiłam, czy to normalne, że nie zasunięto tam rolet antywłamaniowych – w chwili, gdy wpadłam we wzmacnianą szybę, która rozprysła się w milion lśniących w blasku latarń odłamków, nie obchodziło mnie już zupełnie nic. Gabrysia praktycznie mnie staranowała, gdy na chwilę zamarłam, walcząc z bólem głowy, w końcu przypierdzielenie w coś z rozbiegu z takim impetem do najmilszych uczuć nie należało, a Sam, mając gdzieś złote rady wciąż wydzierającego się, ale już ze znacznie mniejszym przekonaniem Alfy, pobiegł zaraz za nią. Na mnie nawet się nie obejrzeli – po prostu pozwolili, by pochłonął ich mrok okazałego budynku.

Nie mogłam być gorsza. Ignorując odłamki szyby wplecione w sierść, obejrzałam się przez grzbiet na zbliżający się w szybkim tempie cień i popędziłam w głąb hali, mając go kompletnie gdzieś. Drzwi nie potłukły się całe, nie miał szans się w nich zmieścić, o ile nie pragnął popracować nad otworem, więc to nam mogło kupić trochę czasu. Na przykład tyle, ile wymagało pojawienie się reszty sfory.

Nie mogłam biec, bo za bardzo zawirowało mi w głowie. Lekki trucht, na jaki się zdobyłam, był samym kresem mojej wytrzymałości, bo aż mi się rzygać chciało, gdy spróbowałam utkwić wzrok w migających zbyt szybko kafelkach podłogowych. Były beżowe, z ciemnymi fugami, które łatwo utrzymać w czystości, i jakieś takie... kurde, nieładne. Kojarzyły mi się z tandetą, z taniością, z nieumiejętnym wyrwaniem się z okresu szpetnego PRLu i nieudanym skokiem w nowoczesny kapitalizm. Ale skąd to wrażenie – nie pytajcie, bo nie mam bladego pojęcia.

Będziemy za jakieś dziesięć minut – zapowiedział Ladon. Płuca praktycznie płonęły mu od wysiłku, reszta stada z trudem za nim nadążała – musiał wzmacniać mięśnie za pomocą magii, choć nie raczył nigdy mi wytłumaczyć, jak w ogóle coś takiego jest możliwe.

Chyba was pogrzało! – Sam praktycznie wszedł mojemu bratu w słowo. – Jakie znowu dziesięć minut?! My chyba nawet dwóch nie mamy!

Spokojnie, aż tak źle nie będzie – warknęłam, choć dopiero co panikowałam z nich wszystkich najmocniej. Cóż, to tak w kwestii tego, że czasem powtarzam, by ktoś walnął mnie w głowę, jeśli mi odbije...

Żartujesz sobie? – jęknął rudy wilk. Wyłonił się z załomu korytarza prowadzącego do hipermarketu. – I weź się pośpiesz, on zaraz tu będzie!

Nie byłabym tego taka pewna... – Znowu się obejrzałam, tuż zanim pozwoliłam, by połknął mnie mrok panujący w pozbawionej świateł części sklepu.

Że co? – Gabrysi i chłopakowi szczęki opadły praktycznie jednocześnie. – Co ty znowu...?

Coś jest z tym bladgorem nie tak – syknęłam, ale nie dodałam nic więcej, bo i sama nie znałam przecież konkretów. Co mogłabym powiedzieć? Że to kolejne z tych moich dziwnych przeczuć, które mogą równie dobrze być tylko złudzeniami? Już zwłaszcza w kontekście tego, że zaczęłam chojrakować dopiero po tym, jak w napadzie paniki rozbiłam szklane drzwi łbem, powinno nastawić ich sceptycznie... Po prostu poszłam za nimi, pozwalając, by wysforowali się na przód i poszukali sensownej kryjówki. O ile przed bladgorem w ogóle dało się jakoś schować, skoro węch i słuch miał równie dobre jak my.

Szlag. Tak w ogóle, to dlaczego nie wył tu alarm? Dlaczego nigdzie nie było ochrony? Dlaczego światła paliły się dopiero w dalszej części hipermarketu, podczas gdy tu nie widziałam żadnego? Coś mi się zdaje, że nawet jeśli miałoby tu nie być prądu, jak w części miasta, takie rzeczy są zasilane z zapasowych generatorów, czy innego cholera wie czego. Nie znam się na tym za dobrze, no ale znowu powołam się na hipermarket obok mojego bloku – tam prąd był zawsze, nawet gdy całe osiedle otulał jednolity mrok. Nie wiem, na jak długo takie awaryjne zasilanie wystarczało, ale zawsze w takich przypadkach dało się zrobić na spokojnie zakupy i odejść do swoich spraw, zanim w ogóle w głośnikach puszczono ostrzeżenie o mającym nastąpić braku światła. Dlaczego więc tutaj...?

Nieważne. Od strony drzwi dobiegł nas huk, od którego cała sierść na grzbiecie stanęła mi dęba. Obojętnie, co tam sobie o tym bladgorze uważałam, jakoś nie śpieszyło mi się do przekonywania na własne oczy, czy mogłam mieć rację.

O Boże, o nie! – zapiszczała Gabrysia. Obróciła się tak gwałtownie, że aż cała na moment znalazła się w powietrzu. W półmroku błysnęły mi jej rozszerzone paniką ślepia.

Nie zatrzymujcie się! – rozkazał Sam, kłapiąc na nas zębami.

Musiałyśmy mu zaufać, w końcu miał z nas największe doświadczenie... Może i był w stadzie tylko odrobinę dłużej niż ja, ale i tak w ten właśnie sposób go postrzegałam – jak kolejnego starszego brata, któremu należało zaufać, bo znacznie prędzej wpadnie na magiczne rozwiązanie niż ja. A jednak... cóż, strachu tak łatwo się nie odegna, nie?

Nie możemy po prostu wpełznąć do któregoś z tych sklepów? – jęknęła Gabrysia, obracając się do zamkniętych na głucho rolet, za którymi po naszej prawej stronie mieściły się pojedyncze lokale. Dostrzegłam kilka szyldów znanych marek odzieżowych, ale także niepozorną pralnię, cukiernię, do której bardzo chętnie bym zajrzała nawet i w takich warunkach, oraz salon prasowy.

A jak zamierzasz je otworzyć? – spytałam zaskakująco przytomnie.

Nawet jeśli, to byłoby jak dobrowolne zapędzenie się w pułapkę – wycedził Sam, szczerząc śnieżnobiałe kły. Ślepia tak mu zabłysły, że w jednej chwili zorientowałam się, iż zdecydowanie wolałby wydać bladgorowi wojnę, niż pomagać nam się schować. Poniekąd musiał czuć się za nas odpowiedzialny, musiał czuć chęć zapewnienia nam bezpieczeństwa, jak to przystało na silnego basiora względem dwóch znacznie młodszych i drobniejszych wader. Nie wynikało to bezpośrednio z jego myśli, ale w sumie panował w nich taki chaos, że ciężko było wyłowić cokolwiek, więc równie dobrze mogłam tego po prostu nie zauważyć. Jaki byłby inny powód, by tkwił tutaj z nami, skoro...

Coś huknęło, posypało się więcej szkła. Bladgor zawył, szarpnął się gdzieś, ale chyba utknął. Być może zaklinował się w drzwiach – nawet jeśli pozbył się reszty szyby, nie mógł się w nich zmieścić.

A skoro tak...

Możemy tam wrócić i go podgryzać – zapowiedziałam, oblizując się nerwowo. – On nas nie dosięgnie, a my...

Nawet nie ma takiej opcji! – ryknął Ladon. – Wytrzymajcie parę minut, zaraz tam będziemy!

Nie wiem, które z nas poczuło większe rozczarowanie. Grunt, że wreszcie posłuchaliśmy zdrowego rozsądku i ruszyliśmy w stronę majaczących po naszej lewej stronie kas. Tam było zdecydowanie widniej – sądzę, że nawet z ludzkim wzrokiem bez trudu odnalazłabym się pośród regałów.

Nie powiem, bardzo mnie kusiło, żeby sięgnąć po wyeksponowane na półkach słodycze, wśród których nieopatrznie się skryliśmy. Skuliłyśmy się z Gabrysią za niewielkim stoiskiem promocyjnym, na którym ułożono czekoladki i wafelki w kuszącą wieżę, i obejrzałyśmy się na Sama...

A ten skubaniec chyba za nic miał nasze emocje i znajdujące się wszędzie wokół pokusy, bo posłał nam ostatnie spojrzenie, którym ewidentnie tylko upewniał się, że nie ruszymy z miejsca, i wyprostował się tak, jakby zamierzał odejść.

Hej, a ty dokąd?! – krzyknęłam w myślach, zrywając się za nim na równe łapy z pełnym pretensji skowytem. Zazwyczaj zachowywaliśmy ciszę – jako ludzie w skórach wilków tylko warczeliśmy bez udziału wolnej woli – ale teraz to było silniejsze ode mnie.

Idę pomóc reszcie – odpowiedział jak gdyby nic tonem, którym małym dzieciom tłumaczy się największe oczywistości.

Kpisz czy o drogę pytasz?! – żachnęła się Gabrysia. – Zamierzasz nas tutaj zostawić, jak jakieś niepełnosprawne blondynki, i iść walczyć?! Znaczy... – Obejrzała się na mnie, blondynkę jak by nie patrzeć. – Bez obrazy, Leah.

Na myśl przyszła mi popularna piosenka Avril Lavigne, ale na całe szczęście stłumiłam myśli, zanim odruchowo zaczęłam ją nucić. Jeszcze tylko tego brakuje, by ktoś pomyślał, że słucham takiej muzyki...

Sam miał nas gdzieś. Zdążył zrobić kilka kroków naprzód, zanim zastąpiłam mu drogę.

Nie możesz tak zrobić! – warknęłam z wyszczerzonymi kłami. – Idziemy z tobą! A przynajmniej ja idę, bo Gabrysia decyduje za siebie. Wszyscy decydujemy za siebie!

W takich sytuacjach decyduje za was przywódca – osadził nas w miejscu Quills, perfidnie używając do tego Głosu Alfy. – A przywódca zadecydował, że masz tam zostać, Leah, żeby zapewnić bezpieczeństwo Gabrysi. I Lunie.

Kurde, jakim cudem mam zapewnić bezpieczeństwo Lunie, skoro ona jest z wami?! – zapowietrzyłam się. Tak mnie zamurowało, że Sam zdążył mi zwiać sprzed nosa i umknąć tam, gdzie bladgor wciąż szarpał się w zbyt ciasnym przejściu. Nie wiem, czy to nie moja paranoja, ale odniosłam wrażenie, że pękła kolejna szyba. Jeśli zdoła wyważyć oba skrzydła drzwi, dostanie się do środka – z trudem, ale jednak...

Nie jestem z nimi – odezwał się głos pięknej wilczycy. – Cały czas byłam w pobliżu. Mogę rozbić drugie drzwi i...

Nawet się nie waż! – krzyknął w tym momencie Ladon. – Te bladgory są dwa!

Na chwilę zapadła wypełniona paniką cisza.

Jakie znowu...? – wykrztusiłam z trudem. – Miałam wrażenie, że już dawno załatwiliśmy wszystkie...!

A czy ktoś załatał dziurę, którą się tu dostały? – spytał z przekąsem Szary. – O ile tego nie zrobimy, będą pojawiać się nowe. To chyba oczywiste.

Nie, to nie było oczywiste, skoro poprzednie bladgory przywołał Vuko. Na całe szczęście ugryzłam się w mentalny język, zanim powiedziałam to głośno.

W każdym razie ty, Leah, masz siedzieć grzecznie w miejscu – podjął Alfa. – Tu nie ma żadnej anomalii, z której mogłabyś zaczerpnąć moc, a te bladgory... Szlag, jakie one są wielkie!

Pięć metrów – podsunął Paul. Z jego myśli wywnioskowałam, że właśnie podszedł na tyle blisko zniszczonego wejścia, by dobrze sobie obejrzeć tego, który się zaklinował.

Jakie pięć? – jęknął Lord. – Sześć przynajmniej...!

Nie ma takich dużych bladgorów.

Wydaje wam się, w emocjach można... – zaczęła Luna, lecz urwała wpół słowa, gdy ktoś ryknął na nią:

Nawet nie myśl, żeby tutaj podchodzić!

To ile on w końcu ma wysokości, że tak spytam...?

A co cię to obchodzi?! Tam jest drugi...!

Wbrew temu, co sądziła grupka wysłana do „naszego” bladgora, on wcale się nie zaklinował. O nie – gdy tylko zechciał, wycofał się w zaskakująco błyskawicznym tempie, złapał podpełzającego na ugiętych łapach Setha wpół i potrząsnął nim jak szmacianą lalką. Wilki zaczęły wyklinać na czym świat stoi, ktoś zawył przeszywająco, Gabrysia z trwogą wtuliła się w mój grzbiet.

Chciałam tam iść. Chciałam im pomóc! Tylko że... na co ja im byłam potrzebna? Co takiego mogłabym tu zrobić? Ladon rzucił w bladgora kilkoma zaklęciami, lecz wszystkie rozwiały się nieszkodliwie, zanim go dosięgnęły, jakby rozbiły się o niewidzialną tarczę.

Tu trzeba było wyverna. Tylko że oba czekały na nas pewnie przy najbliższym kraterze i nawet nie zdawały sobie sprawy z tego, że możemy potrzebować pomocy, bo i skąd mogłyby się tego dowiedzieć?

Tylko że przecież obojętnie, co się działo, obojętnie, jak źle to wyglądało, musiałam im pomóc!

Będziemy tu tak siedzieć? – rzuciłam w stronę Gabrysi.

No oczywiście, że nie – prychnęła pogardliwie.

Zerwała się w miejsca i ruszyła u mojego boku w drogę powrotną. Znowu minęłyśmy kasy, starając się nie myśleć za głośno – na całe szczęście stado było tak rozgorączkowane, że na nas zwracało akurat najmniejszą uwagę. Aż się skuliłam, gdy oczami Jareda ujrzałam drugiego bladgora – równie wielkiego jak ten pierwszy, wyposażonego w ognisty bicz, którym rozciął powietrze dosłownie tuż przed nosem Collina. Tylko milimetrów brakowało, by pozbawił wilka głowy. Srebrzysty basior w ostatniej chwili rzucił się na ziemię, jakimś cudem zdołał się podnieść na równe łapy zaraz po tym i uskoczyć w bok, gdy ogromna szponiasta łapa już po niego sięgała. Sethowi jakoś udało się wydostać z uścisku pierwszego demona, ale niestety przegapiłam jak – być może po prostu ugryzł go na tyle dotkliwie, że mimowolnie rozluźnił paluchy. Walka na obu frontach wyglądała raczej jak rozpaczliwe próby uniknięcia śmierci niż cokolwiek, co powinno mieć ład i porządek.

Sama już nie było przy rozbitych drzwiach – dołączył do grupy na zewnątrz. Miałam wyskoczyć z ciemnego korytarza i pomknąć jego śladem, gdy...

To stało się tak nagle... Wielki bladgor, prawdopodobnie pchnięty siłą kolejnego niezbyt skutecznego zaklęcia Ladona, wpadł w przeszkloną ścianę. Nic jednak nie potoczyło się tak, jak powinno. Sypnął się deszcz odłamków, metalowe ramy, w które wprawiono szyby, ugięły się i popękały pod jego ciężarem... a następnie, zamiast tak pozostać – co powinny były zrobić, jeśli tylko architekt projektujący budynek znał się na swojej robocie – pociągnęły za sobą betonową ścianę. Rzuciłam się na Gabrysię i siłą wepchnęłam ją z powrotem w korytarz, nim dosięgnęła nas chmura pyłu i drobnych odłamków żelbetonu, rozpryskująca szpetne kafle podłogowe w drobny mak. Ktoś zaklął w moich myślach, kilka innych wilków zawyło, ale jak na złość żaden nie zdążył pochwycić bladgora, gdy jeszcze leżał – bestia prędko zerwała się na równe nogi, umknęła w bok, zanim cała konstrukcja się na nią zawaliła, i odskoczyła na bezpieczną odległość.

O kurde, jesteś cała? – wykrztusiłam do przyjaciółki, gdy już się nakaszlałam i upewniłam, że wszystkie kończyny mam na swoim miejscu.

Wilczyca bezradnie rozejrzała się wokół. Pył zalegał w powietrzu chmurą niemal równie gęstą jak mgła na zewnątrz.

Chyba tak – wykrztusiła wreszcie z niejakim zdziwieniem.

Nie dodając nic więcej, podeszłyśmy bliżej zawału. Już jedno rzucenie na niego okiem powiedziało nam, że nijak nie zdołamy tędy wydostać się na zewnątrz.

Jest jeszcze drugie wejście – podsunęła Luna. – Tylko że zasłonięte roletami antywłamaniowymi.

Trudno, jakoś musimy sobie z nimi poradzić – warknęłam i ruszyłam w przeciwną stronę.

Szybko okazało się, że bynajmniej nie jest to coś, przy czym moje optymistyczne założenia byłyby słuszne. Szyby jakoś zdołałyśmy rozbić, kalecząc się boleśnie, gdy szklane odłamki dostawały się w przerwy między poduszkami łap, ale metalowe rolety okazały się poważnym wyzwaniem. Naparłyśmy na nie łapami, próbowałyśmy gryźć i drapać, wreszcie rzucać się całym swoim niemałym ciężarem, nawet jednocześnie, ale nic to nam nie dało. Nie wiem, dla kogo je projektowano – czy to miał być przeklęty bunkier? Klęłam wyjątkowo barwnie, nie mogąc się powstrzymać. Reszta już ledwo się trzymała...

Czyli co? Utknęłyśmy tutaj? Jesteśmy w pułapce? – spytała bezradnie emosia. W jej oczach było zdecydowanie więcej rezygnacji niż strachu, choć jeszcze niedawno pewnie zaczęłaby histeryzować na całego.

Teraz to mnie było do tego bliżej.

Są jeszcze wyjścia ewakuacyjne – syknęłam. Popatrzyłam po podświetlanych tabliczkach nad nami... i nie wywnioskowałam z nich zupełnie nic. – Znaczy muszą być. Jakieś.

A jeśli nie?

To znaczy, że budynek stawiał kompletny idiota.

Ruszyłyśmy na szybki rekonesans. W tym samym czasie Jared i Embry, zgodni jak nigdy, próbowali zaatakować bladgora z dwóch stron, jak bliźniacze cienie – jednocześnie rzucali się do jego nóg, pragnąc wywołać dezorientację, chwilę nieuwagi, gdy demon będzie musiał zastanawiać się, którego z nich złapać najpierw. Poskutkowało – obaj wbili się w mięśnie udowe i zaczęli szarpać, lecz przy potworach tej wielkości podobne działania nie miały szans dać czegokolwiek więcej. Jeden z nich, lecz w ogólnym chaosie nie zdążyłam zorientować się który, zaskowyczał z bólu, trafiony ogromną pięścią. Cierpienie przeszyło mnie na wylot, zanim zdołałam się przed nim osłonić, zupełnie jak moje własne. Gabrysia, mająca w tym jeszcze mniej wprawy niż ja, aż się skuliła.

Dziewczyny, złe wieści – odezwała się do nas Luna. – Wyjść ewakuacyjnych nie ma. Znalazłam tylko rampę załadunkową na tyłach, ale chyba zabezpieczoną tymi przeklętymi roletami.

Co właściwie miałyśmy do stracenia? Posłałyśmy sobie bezradne spojrzenia i jednocześnie rzuciłyśmy się w miejsce wskazywane przez koleżankę. Przemknęłyśmy między regałami w ekspresowym tempie, nie zwracając nawet uwagi na to, że mogłybyśmy cokolwiek zniszczyć. I tak właściciele sklepu mieli przechlapane, zwłaszcza że nagrania z kamer nie pokażą niczego konkretnego. Jeśli nie liczyć oczywiście scen rodem z filmów fantasy... Omal nie przewróciłam się, ledwo zebrawszy zakręt koło stoiska z promocją alkoholi – kilka puszek taniego piwa potoczyło się po podłodze, gdy zawadziłam o złożoną z palet obciągniętych materiałem wyspę. Jednocześnie dopadłyśmy do wrót magazynu, przeskoczywszy z istnym wdziękiem nad wielką lodówką z mrożonkami. Na szczęście była dość niska, bo tylko nam brakowało kolejnych wilków z pierdołowatością wrodzoną...

Brama wyglądała jak roleta z metalowych paneli. Już miałam ją wyważyć z rozbiegu, gdy Gabrysia po prostu nacisnęła łapą znajdujący się obok niej czerwony przełącznik. Okazało się, że awaryjne zasilanie obejmuje też takie rzeczy – wrota uniosły się z głośnym hurgotem, a my bez dalszej zwłoki wpadłyśmy pomiędzy wysokie po sam dach regały, wypełnione zafoliowanymi paletami z produktami. Tutaj, w porównaniu do sklepu, w którym część lamp działała, było ciemno jak – za przeproszeniem – u murzyna w dolnej części ciała, a nawet z wyjątkowym wilczym wzrokiem musiałyśmy odczekać nieprzyjemnie długą chwilę, by przyzwyczaić się na tyle, aby odszukać wspomnianą przez Lunę rampę.

Tak, też osłaniała ją metalowa brama. Tutaj przycisk już oczywiście nie działał, no bo po co? Niewielki ekranik nad panelem z klawiaturą numeryczną rozbłysł światłem i zażądał przyłożenia karty dostępowej. Jak można się było łatwo domyślić, żadna z nas takowej nie posiadała. Już nie wspominając o tym, że nie miałyśmy pojęcia, jak mogłaby wyglądać, więc próżno szukać jakiejś w okolicy.

Może jak karta kredytowa? – podpowiedziała Luna, ale to też wiele nie pomogło. Podobnych gadżetów w pobliżu zwyczajnie nie było, a nie znalazłyśmy niczego, co przypominałoby biuro. Musiało być nieźle zakamuflowane... pewnie by pracownicy nie przychodzili zbyt często do zwierzchników z roszczeniami.

Kurwa! – skwitowałam soczyście. – Noż kurwa, ja pierdolę, i co teraz?!

Zostańcie tam! – rozkazał jeszcze raz Ladon. Wciąż rzucał w bladgory zaklęciami, ale nie musiałyśmy go widzieć, by zorientować się, że opadał z sił, podczas gdy jego zawsze ratująca nam tyłki magia nie odnosiła żadnego widocznego skutku.

Jeden z bladgorów krwawił z licznych ran – wilki musiały go dopaść w chwili, gdy stracił równowagę, bo nawet na łbie miał ślady kłów, ale nie wyglądało na to, by poskutkowało to czymkolwiek prócz jego zdezorientowania. Kasia-Katarzyna miała chyba złamaną łapę, bo trzymała się na uboczu i mogła kuśtykać jedynie na trzech kończynach. Luna wahała się pomiędzy dołączeniem mimo ostrzeżeń Alfy a natychmiastowym ruszeniem po ratunek...

Właśnie!

Luna, jesteś w stanie trafić do tego cholernego dworku w lesie? – spytałam szybko.

Którego...? – zawahała się na chwilę, zbyt nagle wybita z zamyślenia. – Ach! Tam, gdzie mieliśmy się dzisiaj spotkać z... Szlag, dlaczego ja na to nie wpadłam?!

I odbiegła, a świat widziany jej oczami rozmył się w czarno-białą smugę.

Oby znała drogę. Oby nie zabłądziła we mgle...

No a my co zrobimy? – spytała bezradnie Gabrysia. Przebierała łapami na surowej posadzce magazynu, nie mogąc ustać w miejscu.

A skąd ja mam to wiedzieć? – odparłam żałośnie. – Może by tak...

Kurde. Coś mi świtało, ale wciąż znajdowało się za daleko, bym zdołała pochwycić myśl i swobodnie się jej przyjrzeć... Bym poznała jej kształt i mogła wyciągnąć z tego sensowne wnioski.

Nienawidzę prędkości swojego umysłu.

To co, może chociaż się obłowimy? – Emosia zaśmiała się w myślach. – I tak nikt nie będzie wiedział, że to my, a możemy sobie przywłaszczyć sporo rzeczy...

Nie powiem, aż mnie zaswędziało, tak kusząco brzmiała opcja poczęstowania się czymś ze stoisk ze słodyczami i literaturą, ale w złości potrząsnęłam tylko głową. Wiem, czemu miała służyć ta zmiana tematu, ale nie mogłam się teraz rozpraszać. Nie mogłam, bo...

Szlag...!

Zmęczonym krokiem ruszyłam z powrotem w stronę hali sklepu. Przeszłyśmy z Gabrysią między regałami, ponownie znalazłyśmy się w ciemnym korytarzu i definitywnie zabrakło nam pomysłu na cokolwiek więcej.

Stado słabło. Wilki były wykończone ciągłymi unikami, wielu krwawiło z licznych ran, czułam ból stłuczonych kości i naciągniętych mięśni. Jeszcze nikt nie oberwał na tyle, by było to alarmujące, ale przecież to tylko kwestia czasu. Bladgory sprawiały wrażenie tak samo żywotnych jak przed chwilą – ten bez bicza wyrwał właśnie dosłownie z korzeniami okoliczną latarnię i wymachiwał nią jak kijem bejsbolowym, próbując trafić umykające wilkołaki.

Nigdy nie widziałam tak wielkich bladgorów. One w ogóle mogą osiągnąć podobne rozmiary, czy może faktycznie jest z nimi coś wyjątkowo nie tak, jak miałam wrażenie przed chwilą?

Aż się wzdrygnęłam, gdy od strony niesforsowanego wejścia dobiegł nas huk i przenikliwy zgrzyt giętego metalu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz