wtorek, 16 sierpnia 2022

Rozdział 46

No to naszą cudowną kryjówkę diabli wzięli – oceniłam na szybko, wymieniając z Gabrysią spanikowane spojrzenia.

Nie wiedziałyśmy, co powinnyśmy zrobić. Uciekać z powrotem do magazynu? Stawić bladgorowi czoła? Ukryć się i siedzieć cicho jak mysz pod miotłą...?

Żadna z opcji nam się nie uśmiechała, a w czasie niezbędnym na zastanowienie potwór zdążył podejść na tyle blisko, że bez problemu nas zauważył.

Był gigantyczny – łbem niemal potrącał sklepowe lampy. Ognisty bicz przeciął ze świstem powietrze, sypiąc wokół snopami iskier, ale na całe szczęście nie zdołał nas dosięgnąć – zaplątał się w jedną z kolumn i w efekcie omal nie wyrwał potworowi ramienia ze stawu. Szlag, gdybyśmy tylko miały chwilę, by się z tego w spokoju pośmiać...

Uciekajcie stamtąd! – ryknął na nas Ladon, ale w sumie nie musiał niczego mówić – i bez tego plan działania był nazbyt oczywisty.

Obróciłyśmy się jednocześnie i po prostu spieprzyłyśmy między sklepowe półki. Bladgor nie zamierzał jednak nam odpuścić – w chwili, w której zdecydowałyśmy się na ucieczkę, zobaczył w nas przecież ofiary. A na ofiary się polowało, nie?

Zaryczał tak, że miałam wrażenie, jakby posypał się na nas kurz i tynk z zawieszonego wysoko stropu. Pewnie zresztą blaszanego, dlatego tak absurdalne się to wydawało. Zaraz popędził za nami, a ziemia wibrowała pod jego ciężkimi nogami. Na jeden jego krok przypadało kilka naszych wydłużonych susów, na szczęście budowa zatłoczonego wnętrza sklepu nam sprzyjała...

A przynajmniej tak myślałam, dopóki sfrustrowany naszą ucieczką i kluczeniem jak w labiryncie potwór nie uderzył pięścią w wielki regał i nie wywrócił go. Ten, upadając, pociągnął za sobą cztery kolejne, przez co powstało całkiem eleganckie domino. To też by mnie rozśmieszyło, gdybym o mały włos nie straciła życia pod lecącą z półek lawiną puszek z warzywami konserwowymi. Aż zapiszczałam, gdy oberwałam kilkoma z nich – jak nic zostaną mi siniaki, przecież mam je z byle powodu...

Cóż, jeśli w ogóle przeżyję, żeby potem móc je oglądać, nie?

Regały wcale nie były niskie. Może i nie tak ogromne jak w tych największych hipermarketach, gdzie na najwyższych półkach znajduje się dodatkowa przestrzeń magazynowa, ale ze trzy metry miały jak nic. W chwili, gdy coś takiego rozbije się o podłogę tuż obok ciebie, cierpią nie tylko zszargane nerwy, ale też uszy. Metal i sklejka posypały się na wszystkie strony, produkty potoczyły po posadzce, wpadając nam pod łapy. Gabrysia prawie przewróciła się na kilku butelkach z olejem, odzyskała równowagę dosłownie w ostatniej chwili, potrzebnej na to, by uskoczyć przed sięgającą po nią pazurzastą łapą. By ją ochronić, rzuciłam się i udziabałam tą rękę w paluchy. Bladgor zaryczał potwornie, wyrwał kończynę (mało brakowało, a zrobiłby to wraz z moimi wszystkimi zębami) i rzucił się w tył, siejąc perłowymi kroplami krwi.

Dobra, przynajmniej krwawią jak zwyczajne bladgory... Marne pocieszenie, ale zawsze jakieś.

Słyszałam, że ktoś już wdarł się zrujnowanym przejściem za demonem, ale nie zamierzałam czekać. Znowu schowałam się między półkami, ale i tym razem potwór postanowił je po prostu poprzewracać, by mnie odkryć. Oberwałam jakąś podłużną deską, na chwilę upadłam, coś przytrzasnęło mi ogon...

Ladon pojawił się obok jakby znikąd. Przemienił się w człowieka, ignorując wciąż obecne kamery, i uformował w rękach kulę złocistej energii, którą cisnął w bladgora. Tym razem poskutkowało – w powietrzu uniósł się swąd przypieczonej skóry, ale bestia, zamiast na obolałą i zniechęconą, wyglądała na jeszcze bardziej wściekłą. Pogryzione przeze mnie łapsko sięgnęło po półdemona, ten musiał się przetoczyć, by przed nim umknąć.

I właśnie wtedy, gdy myślałam, że zginę marnie, bo bestia już po mnie sięgała, choć jeszcze nie wygrzebałam się spod kolejnego regału – a ten złośliwie przytrzasnął mnie całą – zjawiła się wyczekiwana pomoc.

Mark osłonił mnie swoim ciałem, zamachnął się mieczem jakby od niechcenia i urąbał ogromne łapsko w łokciu. A następnie podpalił bladgora pstryknięciem palców. I jeszcze zdekapitował, gdy ten padał u jego stóp.

Serio. Tylko tyle. My tu mało nie umarliśmy, a jemu zajęło to... jakieś, kuźwa, dziesięć sekund. I weź tu się poczuj dowartościowana...

Po wieczności kompletnego chaosu cisza była tak nieoczekiwana, że właściwie odniosłam wrażenie, jakby czas stanął w miejscu. Ze sporym opóźnieniem wygrzebałam się ze sterty puszek z przetworami, połamanych desek i metalowych płaskowników, skrzywiłam się po wilczemu, gdy poczułam ból w naciągniętym mięśniu w boku. Otrzepałam się z nagromadzonego na sierści kurzu... i straciłam pojęcie, co powinnam zrobić w następnej kolejności. Jak na złość, nawet wilcze myśli milczały, nikt nie zamierzał służyć mi podpowiedzią, więc po prostu gapiłam się w przystojnego wyverna jak w święty obrazek z wyjątkowo nieinteligentnym wyrazem pyska. Widziana oczami stojącej nieopodal Gabrysi, wyglądałam po prostu koszmarnie głupio, ale buzujące emocje nie pozwalały mi należycie się tym przejąć.

Co to było, ja się pytam?! – Ciszę w naszych głowach przerwał krzyk Embry'ego. Były Beta wciąż znajdował się na zewnątrz, ale nie trzeba było go widzieć, by mieć pojęcie, że wyglądał wcale nie lepiej ode mnie.

Skąd one się tutaj wzięły? – zawtórował mu Seth.

Bladgory czy wyverny?

Jedno i drugie!

One rosną w ogóle takie wielkie?

Co? Wyverny? Przecież oni są normalni, nie urośli od...

O rany, zamknij się, Paul!

Cisza przerodziła się w zwyczajowy chaos. Ktoś zawył głośno z frustracji, we mgle migały wyszczerzone kły i przekrwione białka rozszerzonych adrenaliną ślepiów.

Nigdy nie widziałem tak ogromnego bladgora.

Luna, ty biegasz tak szybko? Jakim cudem zdążyłaś ich tu ściągnąć, skoro...

Nie dotarłam tam, natknęłam się na nich po drodze. Dajcie spokój, nikt nie umie tak pędzić.

A już myślałem, że się teleportowałaś...

Pyk! Materializacja Luny.

Dowcip był gorzej niż marny, ale i tak wszyscy ryknęli śmiechem. Napięcie schodzi czasami z człowieka w dziwny sposób...

Ladon podszedł do pozbawionego głowy cielska bladgora, ale zawahał się, zanim trącił je stopą. Skrzywił się, gdy truchło nagle zapadło się w sobie i powoli rozsypało w pył. Spodziewaliśmy się tego, wszystkie do tej pory tak robiły, ale to... działo się jakoś zbyt wolno. Trochę jak na odtwarzanym w zwolnionym tempie filmie.

Niczego już nie rozumiem – warknął Sam. – Miało nie być ich więcej. Mieliśmy pozbyć się wszystkich.

Opcja jest tylko jedna: pojawiły się nowe – skwitował z lekką nutą politowania Szary.

Ale niby skąd? Przecież...

Przecież nikt tak naprawdę nie wie, skąd się wzięły. Możliwe, że przywołał je ten dziwny koleś, który w wakacje porwał koleżankę Lei, ale nadal pewności nie mamy. Ani nie udało nam się go złapać.

Sprzedałam sobie mentalnego kopa, zanim dorzuciłam od siebie coś, czego bynajmniej dorzucać nie powinnam. Drgnęłam niespokojnie, gdy do tej pory stojący nad swoją ofiarą Mark poruszył się i postąpił krok naprzód. Ze sztychu jego długiego miecza kapała perłowa krew, na twarzy zaś malował się całkowity spokój, zupełnie tak, jakby zdążył już zapomnieć, co tu się stało, choć przecież jeszcze nawet nie zabraliśmy się za sprzątanie. Czy może raczej jakby zupełnie go to nie obeszło? Miałam za duży mętlik w głowie, żeby zorientować się, której wersji bliżej do prawdy, a bałagan w myślach reszty sfory wcale nie pomagał.

Pierwszy raz widzę takiego dużego bladgora. – Fizyczną ciszę przerwał Ladon. W tym wcieleniu nie słyszał naszych myśli, choć nie jestem pewna, czy potrafiłby je odczytywać za pomocą magii, jak robiły to wyverny, ale tego nie chciał, czy może leżało to poza zakresem jego umiejętności. Znał sporo sztuczek, ale jako całkowita ignorantka z dziedziny magii nie rozróżniałam, jakiego stopnia umiejętności one wymagały...

Bo one nie rosną aż tak duże. – Niski głos wyverna sprawił, że aż się wzdrygnęłam, ale nie umiałabym powiedzieć, jakie konkretnie emocje we mnie wywołał. Strach? Czy może obezwładniającą ulgę?

Chyba nadal byłam w szoku. Myśli obłaziły mnie jak natrętne robaki. W dodatku takie zbyt drobne, żeby je skutecznie wyłapać, rozpoznać, co to za gatunek, i podjąć środki zapobiegawcze. Cholera, szkoda, że na myśli nie ma jakiegoś spraju w rodzaju tych na mszyce – psikniesz raz, a masz święty spokój i porządek w mózgowych grządkach...

Nie rosną? – Półdemon zmarszczył brwi i obejrzał się bezradnie na wyverna. Dopiero teraz zauważyłam, że z niewielkiej rany na skroni cieknie mu krew. Dopadłam do niego jednym susem, ale odepchnął mnie delikatnie, gdy spróbowałam skaleczenie polizać. Niby rozumiałam, że pora jest nieodpowiednia, ale instynkt nie pozwalał mi zignorować jego obrażeń, nawet jeśli były tak błahe. – Skoro nie rosną, to te dwa co tu niby robią?

Kwitną. – Wyvern westchnął ze zniecierpliwieniem i potarł zmęczonym gestem czoło. Gdybym była człowiekiem, pewnie parsknęłabym śmiechem. – Nie wiem. Mówiłem: pierwszy raz takiego widzę. Całkiem możliwe, że te kratery wpływają na nie w taki sposób.

Czyli co? Oprócz anomalii mamy też mutanty? – wywnioskował z pewną dozą politowania, szoku i strachu Quills. Chyba jego samego przerażało to, że już nasączając te słowa dawką wesołości, nie umie powiedzieć, by w nie nie wierzył. Cóż, bo tak właśnie brzmiała jedyna możliwa do zaakceptowania opcja – przecież skoro wyverny nie wiedzą, o co chodzi, niemożliwym jest, byśmy natrafili właśnie na przykład jakiegoś nowego gatunku demonów, nie?

Mutanty... Przed oczami stanęło mi moje ulubione uniwersum gry „Stalker”. Jaka szkoda, że nie tak to wygląda w rzeczywistości...

Chociaż... Ja wiem, czy szkoda? Niby pierwsza myśl się liczy, ale jeśli się zastanowić... Nie wyobrażam sobie popierdzielania po mieście z dozymetrem i zakładania masek przeciwgazowych na wilcze pyski. Nie obraziłabym się, gdyby możliwość zdobycia starego, dobrego kałasznikowa ograniczała się jedynie do odszukania odpowiedniego handlarza i zgromadzenia pieniędzy, ale chyba jednak podziękuję.

Aura kraterów może wpływać na nie aż do tego stopnia? – Ladon mimowolnie rzucił w moją stronę spojrzenie, jakby i po mnie oczekiwał odpowiedzi.

A skąd ja mam to wiedzieć? – odpowiedziałam jednocześnie z Markiem. Wyvern dodatkowo wzruszył ramionami.

A pomyśleć, że miałem ich za nieomylnych – burknął mało sympatycznie Jared. Myśl była jednak zupełnie mimowolna, na tyle osobista, że nie siedzący nam w głowach mężczyzna nie zdołał jej wyłapać... albo po prostu wolał pominąć ją milczeniem, by nie wywołać niepotrzebnego konfliktu.

Nikt z nas nie może mieć pojęcia, w jaki sposób kratery wpłyną na organizmy żywe – warknął i podkutym butem rozgarnął kupę poczerniałego popiołu, w którą ciało demona obróciło się wreszcie doszczętnie. – Wiem, czym są kratery. Wydaje mi się, że zaczynam rozumieć, skąd się wzięły. Ale nie mam prawa przypuszczać, na co jeszcze wpływają. Skoro są w stanie spowodować rozpad struktury świata, może i na zwierzęta oddziałują.

Zwierzęta... – powtórzył bezwiednie Quills. – Jak to właściwie jest, że demonem nazywa się i bladgora, który przypomina nieco inteligentniejsze zwierzę, i te człekokształtne istoty pokroju ojca Lei i Ladona?

To akurat dość proste. – Niemiec wzruszył ramionami. Wykonał nad mieczem jakiś skomplikowany gest, a cała perłowa krew uformowała się w kulę, która wzniosła się w powietrze, odkleiwszy od zmatowiałej ze starości i setek drobnych rys stali. Zabłysła w jarzeniowym świetle jak bańka mydlana. – Demony zaliczają się do trzech grup, nazywanych rzędami. Musieliście już kiedyś o tym słyszeć. Niski rząd przypomina zwierzęta, zarówno wyglądem, jak i zachowaniem. Środkowemu bliżej już do demonów właściwych, są inteligentniejsze, potrafią posługiwać się narzędziami, rozumieją ludzką mowę, choć nie są w stanie się nią posługiwać. Do tej grupy zaliczają się właśnie bladgory. Demony wyższego rzędu są człekokształtne i inteligencją nie odbiegają od żadnych z Istot. A niektóre wręcz przewyższają. Tworzą rozbudowane społeczności, miasta podobne do ludzkich, a przynajmniej można tak to nazwać w dużym uproszczeniu. Jeśli ukryją atrybuty w postaci czarnych paznokci, kolorowych tęczówek czy skrzydeł, nie odróżnicie ich od zwykłego człowieka. Do rzędów niższego i środkowego zalicza się wiele gatunków, wyższy posiada tylko jeden. Demony wyższe nie mają stałego wyglądu, potrafią modyfikować w ograniczonym zakresie rysy twarzy i barwę skóry, a próba zaklasyfikowania ich do jakichś „ras” mogłaby zostać odebrana jako spory nietakt, dlatego lepiej nie próbujcie. Nie mieszają się zbytnio w politykę Drugiego Świata, ale i tak lepiej nie zajść im za skórę, nie mielibyście z żadnym z nich większych szans. Wyższa magia to nie przelewki.

Trochę mnie zaskoczyło, że wytłumaczył to tak chętnie i szczegółowo... ale właściwie dlaczego miałby tego nie robić? Być może wcale nie był mrukiem, tylko potrzebował konkretnych pytań, żeby wyjaśnić cokolwiek?

Wątpiłam, by chciał udzielić informacji, o co poszło mu z Vuko, czy jaka dokładnie jest w tym wszystkim moja rola, ale cała reszta...

Ech, nieważne. Nie miałam siły o tym myśleć.

Wyvern przyklęknął, nabrał w dłonie czarnego pyłu i przesypał go między palcami. Aż przeszedł mnie dreszcz, ktoś zakrztusił się z oburzenia.

To trochę jak grzebanie w skremowanym ciele... – wyrwało się Ahmedowi. Cała reszta ochrzaniła go zgodnie za podsuwanie obrazów, których nie dało się już odzobaczyć.

Skąd wiedzieliście, że powinniście tutaj przyjść? – spytałam szybko, chcąc skupić się na czymś innym. Oczami chłopaków widziałam kręcącego się po parkingu na zewnątrz Keva, Luna również dołączyła już do stada, niepewnie pomagając w wylizywaniu ran.

Nieodparte przeczucie nadchodzącej katastrofy. – Kev spojrzał na Collina i puścił mu oczko zarezerwowane dla mnie. A przynajmniej tak sądzę. – A tak serio, to byliśmy w pobliżu. Złapało nas niewielkie opóźnienie, więc...

Złapało nas? – Mark wszedł mu w słowo, jego czoło przecięła zmarszczka złości. – Piękne określenie. Sam bym na to nie wpadł.

Oj tam... – Młodszy wyvern machnął lekceważąco dłonią. – Przesadzasz... Miałem tak wyjść z domu? Przecież nie mogłem...

No dalej, przyznaj się przyjaciołom, co takiego robiłeś. – W kąciku ust Niemca pojawił się zalążek uśmiechu. Otrzepał dłonie z pyłu i wstał z ziemi.

Ech... – Kev na chwilę ukrył twarz w dłoniach. – Turniej w „WarZone”. Nie, nie żałuję. Darujcie sobie te wyrzuty.

A czy ktoś ma do ciebie pretensje? – żachnął się Brady. – To akurat poważna sprawa. W pełni popieram. A że przy okazji twoje opóźnienie uratowało nam wszystkim dupy...

Możemy wreszcie stąd iść? – włączyła się Kasia-Katarzyna. Biły od niej zmęczenie i zniecierpliwienie, jedynym, o czym marzyła, było dostanie się do domu. Jeśli dobrze zrozumiałam jej nieubrane w słowa myśli, następnego dnia czekał ją jakiś ważny sprawdzian, czy inne szkolne nie wiadomo co, które z pewnością akurat mnie by nie zainteresowało. – Mamy jeszcze do odbębnienia spacer, a ja już ledwo trzymam się na nogach.

W porządku. – Mark znowu się skrzywił, obrzucając ostatnim spojrzeniem stertę popiołu. – Zbierajcie się. Wszyscy czują się wystarczająco dobrze na wycieczkę?

A czy kogokolwiek by obeszło, gdyby nie? – jęknął Lord, wywracając oczami. – Ujdzie, szefie, ale bywało lepiej.

Wyvern nie skomentował. Po prostu schował wreszcie długi miecz do przerzuconej przez plecy pochwy, profilaktycznie wytarł dłonie w spodnie i ruszył w stronę wyjścia bez słowa.

Właściwie to w jaki sposób się tutaj dostaliście? – Ostatni raz obejrzałam się na bladgora. – W jaki sposób on się tutaj...?

Rolety antywłamaniowe nie powstrzymały go tak skutecznie, jak ciebie i Gabrysi – podsunął usłużnie Quills. – Ladon i Mark przeszli dziurą, którą stworzyło... to coś.

Okazało się, że właśnie do tej dziury zmierzaliśmy. Zostawiliśmy za sobą kompletny bałagan, bo i co właściwie mogliśmy zrobić? Nie dało się na powrót poskładać regałów. Nie dało się ponownie ułożyć na nich produktów, w większości zresztą zniszczonych. Nie mogliśmy zrobić niczego z obserwującym nas monitoringiem. Pozostawało jedynie dziękować losowi za to, że alarm nie działał, a kamer nikt nie obserwował na żywo...

Chyba że obserwował, ale zemdlał na widok ogromnych wilków i jakiegoś czterometrowego czegoś. Kto go tam wie? W sumie ciekawie by było znaleźć dyżurkę i zastać tam biednego pana Miecia zalegającego na podłodze... chociaż gdybyśmy to zrobili, pewnie należałoby zostać jeszcze chwilę i poczekać na pogotowie, policję i całą resztę, a następnie złożyć zeznania. Ciekawe, co można było o tej sytuacji powiedzieć?

Ciekawe, co powiedzą jutro w lokalnych wiadomościach?

Oby nic spektakularnego – jęknął z nadzieją Seth. – Mam dosyć sensacji. Już wystarczająco dużą wywołała ta ostatnia powódź, brakuje tylko kolejnej, a zaraz zlecą się dziennikarze z całego kraju...

Nie licz na brak spektakularności – zgasił go Sam. – Jedynym, w co wątpię, jest to, że ktoś te dwie sprawy ze sobą powiąże. Tajemnicze zniszczenie hipermarketu nie ma nic wspólnego z ulewą powodującą podtopienia.

Jestem niemal pewien, że podciągną to pod działalność jakichś wandali – włączył się Paul. – Albo co. No wiecie, takie ziomki z łysymi głowami mogą przecież robić dziwne rzeczy, nie? Chyba mogliby zdobyć dynamit, a potem zdemolować sklep.

Niby tak, ale kamery pokażą coś zupełnie innego. – Freki po wilczemu wzruszył ramionami. – Ciekawe, jak to rozwiążą... Dobrze, że nie przemieniałeś się w człowieka, bo jednego łysego ziomka już by tu mieli pod nosem, żeby...

Ja nie jestem łysy, kretynie! – Paul wlazł mu w słowo i aż się zakrztusił tym oburzeniem. – Co wy macie do mojej fryzury?!

Oprócz tego, że nie istnieje...?

W ogóle to nie macie wrażenia, że architekt skopał tu projekt? – Mimowolnie obejrzałam się przez grzbiet, w stronę zawalonego przejścia, gdy formułowałam to pytanie. – Bladgor uderzył w szklane drzwi. Dobra, szyby się potłukły, te wyżej, tworzące ścianę, też... ale dlaczego, kurde, posypał się za nimi beton? To znaczy, że właściwie cała konstrukcja opierała się na szkle, jak dla mnie. W sumie, jeśli tak się zastanowić, to i tak prędzej czy później musiał to trafić szlag, bladgor tylko nieco to przyspieszył...

Budowlańcem nie jestem – mruknął Quills. – Nie wiem, jak to powinno działać, ale faktycznie źle brzmi...

Nasze miasto budował idiota – wszedł mu w słowo Szary. – Jeszcze was to dziwi?

Może faktycznie całe miasto jest anomalią?

Idący przodem Mark zatrzymał się tak gwałtownie, że o mało go nie staranowałam. Przemieniony w wilka Ladon zmiażdżył go wzrokiem, w ostatniej chwili powstrzymał się od zjeżenia futra na karku.

Całe miasto anomalią? – powtórzył wyvern, niemal białe oczy błysnęły, gdy obrócił się w moją stronę. – Interesująca teoria...

No... niektórzy tak uważają. – Zmieszałam się, uciekłam spojrzeniem gdzieś w bok. Nawet uszy przykleiły mi się do czaszki, chociaż o mało ich przez to nie znienawidziłam. Ta nagła uwaga wydała mi się... dziwna, jakkolwiek to brzmi. Niewłaściwa. Przecież ja tylko rzuciłam luźną sugestią, a wyvern zachował się tak, jakby...

Co jeszcze uważają?

Dłuższą chwilę nie odpowiadałam, nie wiedząc, w jaki sposób ubrać to w słowa, by nie zdenerwować go jeszcze bardziej. Nie widziałam wprawdzie, by był zły, ale to nagłe zainteresowanie było zbyt intensywne, by mogło mi się spodobać. Okej, pragnęłam jego uwagi, ta cząstka (chyba) zakochanej nastolatki, która we mnie siedziała, cieszyła się tą rozmową, bo cała jego uwaga skupiała się właśnie na mnie, ale zdrowy rozsądek kołatał do drzwi mojego umysłu i przypominał stanowczym tonem, że przecież nie chodziło tu o moją zajebistość, a coś znacznie poważniejszego... Coś, co ciężko wytłumaczyć. Nawet mnie samej, choć coraz mocniej przekonywałam się do tej opcji.

Sama nie wiem, kiedy zaczęłam w nią wierzyć. Po prostu nie wiem, okej? Nie mam pojęcia, jak to się stało, że nagle właśnie ta wersja stała się dla mnie najbardziej prawdopodobna, ale... to wszystko tak dobrze trzymało się kupy. Owszem, kratery robiły swoje, ale miasto od zawsze zachowywało się dziwnie. Nieraz miałam wrażenie, że to nagromadzenie podejrzanych zjawisk, nielogicznych działań i całej reszty jest znacznie intensywniejsze, niż gdziekolwiek indziej. Zbyt intensywne, nawet jak na skalę kraju, którego istnienie powinno być uważane samo w sobie za czysty absurd.

Chciałam, by Mark czytał teraz moje myśli, bo nie wiedziałam, jak to wytłumaczyć w szybkich, zrozumiałych słowach. Sama tego nie rozumiałam. Sama nie wiedziałam, dlaczego właściwie wygłosiłam tę nowinę właśnie teraz, choć przecież przewidywałam, że nie przejdzie bez echa. Ja sama w ostatnim czasie przypominam anomalię, prawda?

Ale zobaczcie, przecież to ma sens.

Mamy tu wiele opuszczonych budynków. Z różnych powodów, owszem, ale czy aby na pewno wszędzie w Polsce tak jest? Nikt nie opuszcza bloków ot tak. A nawet jeśli, pustostany usuwa się dość szybko, bo stanowią zagrożenie. Bo budzą zbyt wielkie zainteresowanie. Bo zajmują przestrzeń, którą przeznaczyć by można na coś innego, użytecznego... A tutaj? Ludzie wyprowadzają się z budynków, które grożą zawaleniem, a władze zostawiają je w spokoju, nieraz nie stawiając nawet ogrodzenia ani nie zatrudniając ochrony, która mogłaby powstrzymać ciekawskich. O ile byłabym w stanie zrozumieć teren upadającej fabryki, jakiś zamknięty lata temu szpital, kamienicę w gorszej części starówki, o tyle tutaj sprawa dotyczyła przecież bloków mieszkalnych. Budynków z wielkiej płyty, stojących na zwyczajnych osiedlach, wśród innych, czynnych budowli tego typu. Najlepszym przykładem był chyba ten punktowiec naprzeciwko mojego bloku – niby groził zawaleniem, ale choć kilkukrotnie podejmowano próby rozbiórki, żadna z nich nie doszła do skutku. A tuż pod balkonami szedł często uczęszczany chodnik, prowadzący na drugi najważniejszy przystanek autobusowy w okolicy, strzeżony parking i obleganą stacyjkę kolejową. Już nie wspominając o dziwnym wieżowcu, który zwiedzaliśmy z chłopakami wiosną – budynku mającym tyle pięter, że upadając spowodowałby naprawdę wiele tragicznych zniszczeń. I to tylko dwa odosobnione przypadki z wielu. Każdy głupi zorientowałby się, że to nienormalne, a gdy jeszcze do tego zdawał sobie sprawę z istnienia czegoś takiego, jak magiczna anomalia, czy też skupisko upośledzonej magii, jak to profesjonalnie nazywano...

Mark słuchał moich myśli. Robił to od początku? Czy wyczuł, że tego chciałam?

No i jak to dla ciebie brzmi? – spytałam na sam koniec luźnego ciągu świadomości, nie zdoławszy dłużej wytrzymać zapadłej ciszy. Wyczuwałam nerwowość kręcących się na zewnątrz wilków, a ona udzielała się bardzo skutecznie.

Nie odpowiedział. Westchnął, przymknął na chwilę oczy, pomasował palcami nasadę nosa, jakby walczył ze zbliżającym się atakiem migreny. W tej chwili z pewnością dałabym mu te czterdzieści lat, gdybym sądziła, że mam przed sobą zwykłego człowieka. Cholernie zadbane, niesamowicie seksowne, ale jednak czterdzieści...

Coś w tym jest, czy po prostu zastanawiasz się, jak uniknąć komentowania naszej głupoty? – dopytałam, nie zdoławszy dłużej znieść tego milczenia. I własnych upierdliwych myśli. Czasem naprawdę miałam taką ochotę dać w pysk samej sobie...

Ale czy był sens nienawidzić siebie za własne uczucia? Nie miałam na to wpływu, prawda?

Prawda? Cholera, nie wiem. Wystarczy, że coś wybije mnie z chwiejnej równowagi, a już dzieje się... to.

Wyvern poruszył się, odetchnął. I nie chciał nawiązać kontaktu wzrokowego.

Chodźmy wreszcie – warknął i odwrócił się w stronę wejścia, które zrujnował bladgor.

Chciałam za nim zawołać. Chciałam właściwie zrobić cokolwiek, a zwłaszcza jeśli miałoby to doprowadzić do przyciśnięcia, by zechciał powiedzieć więcej, bo przecież widać było gołym okiem, że coś z tego wywnioskował, głupia nie jestem! A jednak zabrakło mi zwyczajnie odwagi. Dziwne to. Czasem w jego towarzystwie potrafię zachowywać się normalnie, wręcz znacznie śmielej niż cała reszta sfory, dokładnie tak, jak tego chciałam, a potem następują chwile podobne tej właśnie, gdy mięśnie opanowuje mi dziwny paraliż, a myśli przestają formować się w zrozumiałe słowa. Jak z tym walczyć? To kolejna ze spraw, których nie wiem, a wiedzieć powinnam. Przecież nie jestem nieśmiała. Nie mam fobii społecznej, która objawiałaby się brakiem asertywności i lękiem przed zabraniem głosu. Po prostu...

Nieważne.

Ladon podszedł do mnie ostrożnie, ale zawahał się, zanim przylgnął do mojego boku. W jego oczach mignęło coś, co wyglądało jak... ból? Nie ukrywałam myśli tak dobrze, jak on. A wręcz wcale tego nie robiłam, bo do tej pory nie zdradził mi, w jaki sposób powinnam. On był dla mnie zagadką, podczas gdy ze mnie mógł czytać jak z otwartej księgi. Niesprawiedliwe? Być może. Ale jakoś nie umiałam go za to winić, bo to ja czułam się nie w porządku względem niego. Za te wszystkie myśli, które mnie nachodziły.

Za uczucia, które nie powinny mieć miejsca ze względu na to, kim i czym byliśmy.

No ale właśnie... gdybym umiała maskować myśli, nie musiałabym go krzywdzić. Wiem, że to byłoby w pewien sposób kłamstwo, ale... mimo wszystko sądzę, że czasem ono bywa znacznie lepsze od prawdy. Lepiej byłoby, gdybym mogła zachować te emocje dla siebie. Wtedy skuteczniej skupilibyśmy się na sprawie, bo tylko ja miałabym o czym myśleć. Chyba. Możliwe, że Ladon zauważyłby, że coś jest ze mną nie tak, w końcu wyczuwał to nawet wtedy, gdy nie miał dostępu do mojej głowy, ale mogłabym wcisnąć mu jakiś kit, który by go uspokoił, a mi zagwarantował trochę spokoju. To wcale nieprawda, że zmartwienia stają się bardziej przystępne, gdy podzielić się nimi z bliskimi... nie takie zmartwienia. Tutaj pomóc mogło jedynie zapakowanie ich do szczelnej skrzyni, owinięcie łańcuchem i pogrzebanie wiele metrów pod ziemią w nadziei, że w ten sposób o nich zapomnę.

To nie miało szans się udać. Nie miałam prawa kochać obcego mężczyzny, który w dodatku pewnie mógłby być moim ojcem, nawet gdyby nie to, że był nieśmiertelny. Nie miałam prawa widzieć go w snach jeszcze przed tym, jak go spotkałam. Nie miałam prawa pokochać go już wtedy...

Leiczku?

Wzdrygnęłam się, gdy Gabrysia otarła mi się o bok. W jej niebieskich, nieco wodnistych oczach zobaczyłam szczerą troskę. Nawet czoło jej się zmarszczyło... Zamerdała niepewnie ogonem.

Co? – spytałam opryskliwie, ale o wiele mniej szorstko, niż początkowo planowałam.

Ja rozumiem – szepnęła. – Ale chodźmy już. Czekają na nas.

Rozumie? Niczego nie rozumie! A jednak z jakiegoś powodu zrobiło mi się... cieplej. Przyjemniej. Zmartwienia wcale nie zniknęły, ale ktoś przynajmniej przykrył mnie kocykiem i wcisnął w dłonie kubek ciepłego kisielu. Musiałam przestać o tym myśleć i skupić się na tym, co powinnam zrobić, bo to mogło skończyć się jedynie tragedią.

Potrząsnęłam ze złością łbem i poszłam wreszcie za znikającym już w mroku wyvernem. Ladon przytulił się początkowo do mojego drugiego boku – tego, którego nie oblegała Gabrysia – ale nie powiedział nic, a w jego oczach widziałam wahanie. I coś jeszcze, ale o tym też nie mogłam teraz myśleć. Sądzę, że był moimi myślami skołowany tak samo, jak ja.

Albo wręcz przeciwnie – rozumiał je i wiedział, co z nich wynika, podczas gdy ja wciąż błądziłam jak dziecko we mgle? Nie wiem. Czasem tak jest, że ktoś patrzący na twoje życie z boku o wiele lepiej pojmuje, co z niego wynika, niż ty sam.

Z mojego życia miało coś wyniknąć, o tym wiedziałam już od jakiegoś czasu – wciąż ktoś dawał mi sygnały, że tak właśnie będzie – a jednak nie mogłam pozbyć się wrażenia, że i tak nie nadaję się do niczego i nie znaczę nic. Kolejna z siedzących we mnie sprzeczności. Najlepszym określeniem na wszystko, co działo się wokół, jest nadużywane przeze mnie ostatnio „nie wiem”.

Drugie wejście do centrum handlowego faktycznie okazało się również zniszczone, choć tutaj nie zawaliła się ściana nośna. O tyle dobrze... Pogięte resztki metalowych rolet walały się na porysowanych kaflach podłogowych wśród lśniących jak diamenty odłamków szkła. Jak na złość, tuż nad zniszczonymi przesuwnymi drzwiami na czerwono migała kontrolka czujki włamaniowej, lecz sam alarm wciąż milczał. W ogóle wokół panowała cisza tak głęboka, że nawet starałam się stawiać łapy bardziej miękko niż zwykle, byle tylko jej nie zakłócać. Ostrożnie wyminęłam najpaskudniejsze odłamki, które mogłyby powchodzić we wrażliwą skórę między poduszkami, i wyszłam z dusznego wnętrza na zewnątrz. Dopiero gdy znowu mogłam odetchnąć przesiąkniętym mglistą wilgocią nocnym powietrzem, uświadomiłam sobie, jak we wnętrzu sklepu było gorąco.

Wilki obległy mnie ze wszystkich stron. Zewsząd rozległo się warczenie, zabłysły ślepia i ostre zęby, lśniła wilgotna sierść – mokra zarówno od potu, jak i mgły i perłowej krwi. Większość marzyła o tym, by jak najprędzej iść pod prysznic. Paru krzywiło się od wciąż bolesnych kontuzji, ale na szczęście nikt nie odniósł na tyle poważnych obrażeń, by wymagana była interwencja lekarza. Krwawiące rany i otarcia już zostały zaleczone niezawodną śliną wilczych braci, rzucających się na pomoc, gdy tylko była taka możliwość. Dostrzegałam szkarłat tu i tam, ale nawet futro zaczynało odrastać na niedawno zabliźnionych szramach. Zawsze mnie to dziwiło... Raz chłopaki przeprowadzili nawet eksperyment – Collin z pomocą Brady'ego wygolił sobie sporą część sierści na boku, by sprawdzić, jak prędko odrośnie, i chodził tak biedny dłuższy czas, bo okazało się, że jeśli nie miał w tym miejscu wcześniej rany, włosy zachowają się jak takie zupełnie niemagiczne. Żadne z nas nie wywnioskowało, od czego to może zależeć. Z jednej strony to dobrze, że po każdej bijatyce nie musieliśmy chodzić z widocznymi łysymi plackami, ale i tak rodziło sporo pytań. Na tyle nieistotnych, że do tej pory wstyd nam było zadać je starszym, ale jednak...

Skinęłam łbem na powitanie Kevowi. Młodszy wyvern pomachał mi z głupawym uśmiechem i niechętnie przeniósł spojrzenie na Marka, czekając na rozkazy. Widziałam, że nie sprawia mu to ogromnej przyjemności, ale za każdym razem grzecznie czekał na padające ze strony starszego rozkazy, uznając jego wyższość. Z kolei Niemiec zdawał się to ignorować. Lub nie zauważać. Może dobrze to o nim świadczy? Albo wręcz przeciwnie – tak się przyzwyczaił do tego, że wszyscy spełniają jego zachcianki, że już przestał nawet zwracać na to uwagę? Znowu: nie wiem.

Czy my naprawdę musimy jeszcze gdzieś dzisiaj iść? – Embry, który zadał to pytanie, wyglądał na wyjątkowo zmęczonego przez życie. Potargany i jakiś taki niemrawy, siedział, wspierając się ciężko o pobliską latarnię, podczas gdy inni stali i przebierali łapami z niecierpliwości, wciąż napompowani adrenaliną. – Ja już mam dosyć – dorzucił, gdy uwaga pozostałych skupiła się na nim.

No nie wierzę! Ty masz dosyć?! – Nie mogłam sobie po prostu darować. – Przecież ty zawsze masz ochotę na jakąś awanturę...

Awantura już była. Teraz mnie czeka spacer przez pół miasta – warknął, błyskając kłami. – A na to nigdy nie mam ochoty. Może podjadę autem, co? Mieszkam niedaleko, stoi na parkingu pod blokiem...

A tam właściwie da się dojechać samochodem?

Popatrzyliśmy po sobie niepewnie. W głowie zamajaczyło mi wspomnienie wysypanej białym piaskiem leśnej drogi, ale...

Nie wiem – mruknęłam wreszcie. – Ale raczej wątpię. Ludzie chyba od dawna tam nie chodzą, co dopiero więc mówić o przejeżdżających samochodach...

Chodź, nie narzekaj – ofuknął go Quills, czerwone ślepia mu zabłysły. – Nie spodziewamy się tam większych niespodzianek. A nawet jeśli, wyverny się nimi zajmą, nie?

Mark skrzywił się ostentacyjnie, Kev zaklął pod nosem, ale w sumie można to było uznać za potwierdzenie.

Przejście przez miasto, gdy wszyscy byliśmy zmęczeni, źli i obolali, nie należało do najszczęśliwszych pomysłów świata. Większość nie była w stanie zmusić się nawet do skróconego kłusa, co dopiero mówić o biegu. Mark i Kev gdzieś nam po drodze zniknęli, lecz uprzedzali, że tak się stanie. Ciekawiło mnie, co takiego zamierzali zrobić? Wyverny potrafią się teleportować? Czy może poruszają się tak prędko jak wampiry w tanich filmach? Żadne z nas ostatecznie nie spytało. Ufaliśmy, że sami trafią na miejsce, umówiliśmy się po prostu pod domkiem z umywalkami, gdzie poprzednio zabiłam bladgora chcącego rozerwać Lunę na strzępy.

Aż się wzdrygnęłam na samo wspomnienie tej akcji. Odruchowo wzrok uciekł mi w stronę, gdzie biegła piękna wilczyca – nie widziałam jej przez gęstą mgłę, ale dobrze czułam jej myśli i obecność. Wydawało mi się też, że słyszę stukanie jej pazurów. Wciąż nie wróciłam do tego, dlaczego Quills zdecydował wtedy, by przewodziła akcji. Nikt, kto myślał tak jak ja, nie pytał go więcej, dlaczego w ogóle przyszło mu coś takiego na myśl, a on milczał, tak, jakby w ogóle to wszystko nie miało miejsca. Jakby nie było wtedy o włos od tragedii... Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że było w tym coś nieczystego, ale chyba... nie chciałam wiedzieć. Miałam zbyt mało dowodów na to, że nie była to tylko moja paranoja, żeby rozpętywać burzę, a pora była gorzej niż nieodpowiednia na domaganie się wyjaśnień. Sądzę, że kiedyś spytam, ale może poczekam, aż przynajmniej trochę się uspokoi, aż będziemy wiedzieli, na czym w ogóle stoimy. Ostatnio tyle się dzieje, że czułam niechęć do dokładania jeszcze jednej cegiełki do muru wątpliwości. Po kolei...

Ale czy nie powinnam zwrócić na to uwagi jak najprędzej? Luna wydała mi się podejrzana więcej niż jeden raz. Może to wina tej niechęci, jaką do siebie od początku czujemy, tej nienawiści, której się nauczyła, gdy odebrałam jej wtedy dowodzenie, ale jednak... do tej pory przeczucia mnie nie myliły. Fakt, ostatnio wszystkie dotyczyły anomalii, czyli tego, na czym jako czarny półdemon powinnam się znać bardzo dobrze, a tu mamy do czynienia z relacjami międzyludzkimi, czyli moją przysłowiową piętą achillesową – czymś, na czym nie znałam się wcale – ale...

Nie wiem. Chyba właśnie tymi słowami powinnam kwitować wszystkie swoje myśli, bo do tego się one sprowadzają. Ostatnie zdarzenia wprowadzają coraz więcej zamętu, którego nie jestem w stanie już ogarnąć.

Nie wiem, kiedy miasto zdążyło mignąć nam przed oczami i zniknąć, tak byłam zamyślona. Bloki stopniowo ustąpiły miejsca przedmieściom, a te ostatecznie rozmyły się w pola nieużytków, obrośniętych chwiejącymi się na lekkim wietrze chwastami, wysokością nieraz dorównującymi mojemu kłębowi, i wreszcie lasowi. Ciemne drzewa rozmywały się w gęstej mgle i trwały zupełnie nieruchomo, obojętne na pogodę, a wyzierający spod ściółki piasek był tak jasny, że wyglądał wręcz jak księżycowe światło. Tak właśnie mogłaby prezentować się ciemna strona księżyca...

Aż uśmiechnęłam się w duchu na tę myśl. Ciekawe, nie powiem. Może napiszę o tym książkę?

Bez wahania weszłam między wysmukłe pnie, proste jak narysowane. Doskonale pamiętałam drogę. Zwykle nie udaje mi się pojąć takich rzeczy za pierwszym razem, ale teraz z jakiegoś powodu dobrze wryła mi się w pamięć. Może to vurd prowadził mnie prosto jak po nitce we właściwe miejsce? Część wilków odruchowo uznała mnie za swojego przewodnika i pozwoliła, bym wysforowała się na przód naszego szyku. Podążaliśmy bardzo rozluźnioną formacją, właściwie tworzyliśmy szeroki półokrąg, obejmujący wielką połać terenu, lecz dobrze czułam myśli pozostałych, skupiające się na tym, co działo się w mojej głowie...

A działo się sporo. Z każdym pokonanym krokiem opanowywała mnie silniejsza energia. Coś pompowało w moje ciało dodatkową siłę, tak rozkosznie pobudzającą do działania i wyostrzającą wszystkie zmysły. Coś zachęcało, by zamiast spokojnie iść, wypruć przed siebie pełnym galopem – przywoływało mnie, przyciągało... Pragnęłam tego. Mgła zaczynała pachnieć farbą drukarską, tanim papierem, mokrym cementem i czymś jeszcze, czego nie umiałam nazwać, ale wiedziałam już, że nierozerwalnie złączone jest z upośledzoną magią. Czy może raczej czystym vurdem, ale sama już nie wiedziałam, jak to nazywać. Grunt, że było... cudowne. Odżywcze. Właściwe. I sprawiało, że nareszcie czułam się tak, jakbym znalazła się na swoim miejscu. Jakby wszystkie elementy układanki nagle wskoczyły na właściwe pozycje. Byłam w stanie zrozumieć... wszystko.

Byłam w stanie zrozumieć, że kochałam tego pieprzonego wyverna i nie ma sensu o tym dyskutować.

Ze wściekłością potrząsnęłam łbem. Resztki zdrowego rozsądku pozwoliły mi na odegnanie tej myśli jak najdalej, by nie siała dalszego zamętu, ale podejrzewam, że już spowodowała tyle złego, ile mogła. Nie chciałam skupiać się na myślach reszty watahy, bo bałam się, co w nich zobaczę. Wolałam poczekać, aż...

Nie wiem. Nie wiem, dobrze? Powietrze pachnie, gwiazdy lśnią, błyskając w przerwach między czarnymi igłami sosen, mgła snuje się między smukłymi pniami. Nie pragnę niczego więcej. Chęć, by było tu coś jeszcze, jest niczym najgorsze świętokradztwo. Nie ma prawa istnieć.

Mark i Kev faktycznie czekali na nas w umówionym miejscu. Jakim cudem dostali się tutaj przed nami? Kłócili się o coś zawzięcie i chyba początkowo nawet mnie nie zauważyli.

Tak nie może być! – krzyczał Kev, gestykulując nerwowo. Oczy lśniły mu ognistą czerwienią, niemal świeciły w ciemności. – Masz pojęcie, jakie implikacje niesie ze sobą taka teoria?

Świadomość problemu nie sprawia, że on zniknie – warknął Niemiec przez zaciśnięte zęby. Jego oczy też błysnęły szkarłatem, ale na chwilę tak ulotną, że nie wiem, czy sobie tego jedynie nie uroiłam. – Zamierzasz się z tym kłócić?

Nie zamierzam, ale... – Kev zaklął w jakimś dziwnym języku, bezsilnym gestem złapał się za czoło i krzyknął w stronę nieba, ładując w to całą swoją frustrację. Aż się wzdrygnęłam i zamarłam z jedną łapą w górze. – Mark, kurwa! Nie, tak nie może być. Z pewnością się pomylili. Ty się z pewnością pomyliłeś...!

Wszystko właśnie na to wskazuje. – Niemiec wyglądał na spokojnego. Jedyną oznaką szalejących w nim uczuć było to, jak mocno zacisnął zęby – aż na skroni pulsowała mu żyła. – To jeszcze nie jest koniec świata, Kevrannie.

Kevrann? Czy tak brzmiało jego pełne imię? Nie zapytałam. Bałam się dać im w ogóle znać, że tu jestem, co dopiero mówić o przerywaniu tej rozmowy.

Nie? – Kev obejrzał się na niego ze wściekłością, w jego głosie pojawiła się dziwna, piskliwa nuta. – Więc co to takiego jest twoim zdaniem? O czymś takim słyszałem jedynie w legendach tak starych, że nawet sam Ryjisjaveeik nie był w stanie ocenić, ile tysięcy lat mogą w rzeczywistości mieć. Na bogów, wszyscy sądzą, że to jedynie bajka, a ty...

A ja wiem więcej – uciął zdecydowanie starszy. – Nie pytaj. Nie pytaj, bo i tak nie będę w stanie ci na to odpowiedzieć.

Bo nie wiesz, jaka jest prawda, czy po prostu nie chcesz się nią dzielić?

Mark nie odpowiedział. Lodowate spojrzenie jego niemal białych oczu zmusiło Keva do zaciśnięcia zębów i powstrzymania się od dodawania czegokolwiek więcej, choć dobrze widziałam, że miał na to ochotę. Krążące mu po głowie myśli widać było doskonale i nie trzeba było być przedwieczną istotą rodem z legend, by móc je przeczytać. Równie wiele, jak z jego wyrazu twarzy, dowiedziałabym się, gdyby wątpliwości wyświetlały mu się na czole.

Niestety nie dowiedziałam się niczego więcej, bo wzrok Marka powędrował w moją stronę. Zamarłam, gdy spojrzał mi prosto w oczy, bo miałam wrażenie, że...

Tak, do tej pory, zwracając się do Keva, stał do mnie prawym profilem. Wydawało mi się, że oczy błysnęły mu wreszcie typową dla wyvernów czerwienią, ale to musiało być złudzenie... bo prawe oko miał czerwone, lewe zaś jasnoszare, takie samo, jak wcześniej. Nie wiedziałam, co o tym myśleć. To w ogóle możliwe? Czy jako wyvern nie powinien...?

Prowadźcie – warknął, ucinając moje wątpliwości.

Znowu zaczęłam się zastanawiać, czy słyszał wszystkie moje myśli. Kłamał wtedy, gdy zapewniał, że wyłapuje tylko to, co chcemy mu przekazać, bo ma na względzie naszą prywatność? Znowu nie wiem. Mam już tego dosyć...

Tym, czego nienawidzę najbardziej na świecie, co budzi we mnie ślepą wściekłość, jest bezradność. Psychologowie, którzy twierdzą, że powinnam zaakceptować, iż nie we wszystkich sytuacjach mogę cokolwiek zrobić, jak dla mnie mogą sobie te wspaniałe wieści wsadzić gdzieś. I to głęboko.

Nie powiedziałam jednak nic. Chwilę przyglądałam się wyvernom, chwilę czekałam, aż wilki powiedzą, co mam robić dalej... ale nie dowiedziałam się właściwie niczego prócz faktu, że dali mi w zasadzie wolną rękę. To ja byłam półdemonem. Odruchowo po prostu złożyli w moje dłonie wszelką odpowiedzialność za wszystko, co związane z vurdem chociaż odrobinę... ale nie wszystkim się to podobało. Myśli Luny nie pozostawiały żadnych wątpliwości, w jej niechęci dało się wyczuć obawy i zwyczajny lęk. I tym razem poniekąd ją rozumiałam, na jej miejscu sama miałabym opory przed zawierzeniem komuś takiemu jak ja – komuś, kto w sumie sam nie wiedział, co takiego czuje, komuś, kto był tak chwiejny – a jednak... to w jakiś sposób bolało.

A przynajmniej bolałoby, gdyby czysta energia stworzenia nie odwracała mojej uwagi w inną stronę. Niezadowolonymi koleżankami mogłam przejmować się później, teraz czekało mnie coś innego. Coś magnetycznego, pysznego, cudownego...

Nie czekałam na dalsze wyjaśnienia. Po prostu ruszyłam naprzód, mając nadzieję, że wszyscy podążą za mną bez dalszego gadania. Przecież właśnie tego ode mnie oczekiwali, prawda?

Poszli za mną. Oczywiście, że to zrobili... Ale dlaczego?

Dlaczego, skoro dobrze czułam, że naprawdę zdecydowana większość zwyczajnie mi nie ufa?

Nieważne.

Wyszłam na księżycową drogę tak nagle, że aż musiałam się zatrzymać, choć do tej pory biegłam, pozwalając, by niosły mnie wilgotne powietrze i delikatny wiatr. Stanęłam tak, by śnieżnobiały piach objął moje łapy... Dopiero gdy przyjrzałam mu się z bliska, zauważyłam, że w rzeczywistości ma lekko czarniawy nalot. Z czymś mi się to kojarzyło, ale z czym?

Z rodzinnymi wyjściami nad rzekę w wakacje? Tak, las w pobliżu działki dziadka również powstał na bardzo podobnym podłożu, więc może...

Nie. Dobrze wiedziałam, że prawda tkwi znacznie głębiej, być może tam, gdzie nieznane, niezdefiniowane przeczucia, a nie prawdziwe wspomnienia. A jednak...

Warknęłam. Sama sobie nakazałam spokój. Poszłam dalej, tym razem znacznie wolniej, lecz wciąż nikt nie śmiał mnie wyprzedzić. Aura tego miejsca opanowała mnie do tego stopnia, że nawet nie czułam potrzeby skupiania się na myślach pozostałych wilków. Chyba pierwszy raz w życiu tak skutecznie się od nich odłączyłam. Oderwałam się od wspólnego umysłu...

Nauczyłam się tego? Czy może zawsze to umiałam, ale potrzebowałam do tego tej innej energii, którą mogłam znaleźć jedynie w miejscach podobnych do tego tutaj?

Zatrzymałam się na chwilę przy wyrwie w otaczającym stary dworek murze, którą wcześniej dostaliśmy się do środka. Obejrzałam się na ciemność za sobą, nie szukając nikogo konkretnego. Coś błysnęło w mroku, coś przypominającego wilcze ślepia, lecz...

Trzęsłam się. Drżałam, choć nie wiedziałam dlaczego. Ze strachu? Z podenerwowania? Nie rozumiem. Nie rozumiem nawet samej siebie...

Uspokój się, Leah. Jesteś górą. Jesteś pieprzoną rzeką, spokojną wodą, silną skałą...

Wystarczyło zaczerpnąć vurda, by wątpliwości odeszły precz. A nadal nie wiedziałam, jak to robiłam.

Szron porastający trawnik chrzęścił pod łapami. Zegar na gotyckiej wieży wskazywał północ, lecz wątpiłam, by faktycznie była ta właśnie godzina. Ostatnio jego działanie niewiele miało wspólnego z rzeczywistością, więc dlaczego teraz miałoby się to zmienić? Wzdrygnęłam się, gdy u mojego boku pojawił się Mark, lecz nie zareagowałam w żaden sposób na jego obecność. Miał prawo tutaj być. Z jakiegoś powodu czułam, że większe, niż ktokolwiek spośród zebranych... Większe nawet niż ja sama, ale nie umiem powiedzieć, skąd to wrażenie się wzięło.

Otrząsnęłam się, zrzucając z siebie strach i wątpliwości. Wspięłam się szybko po kamiennych stopniach, prowadzących do wejścia, i odważnie wstąpiłam do środka budynku, zanurzając się w miękkim mroku. Nie musiałam oglądać się na wyverna, by wiedzieć, że podąża za mną. Nie rozglądałam się, nie zastanawiałam, nie błądziłam – po prostu od razu potruchtałam tam, gdzie znajdował się najnowszy krater, nie chcąc tego przedłużać. Choć otaczająca mnie moc była cudowna i upajająca, z jakiegoś powodu wciąż pozostawałam świadoma tego, że nie powinnam wystawiać się na jej działanie przez zbyt długi czas.

Zawahałam się na progu największego pomieszczenia dworku. Czułam, że Mark wciąż znajduje się tuż za mną, ale z jakiegoś powodu nie mogłam ruszyć naprzód tak od razu. Bo czułam...

No właśnie. Co takiego?

Znowu nie wiem.

Krater wyglądał trochę inaczej niż zwykle. Byłam w stanie ocenić to nawet z odległości, przypadłam więc do ziemi i podpełzłam do niego na nisko ugiętych łapach, niemal szorując brzuchem o spróchniałe deski podłogowe. Zatrzymałam się na samej krawędzi ziejącej w podłodze dziury, zajrzałam do środka...

To już nie był bezładny krąg ciemności, którego krawędzie wymykały się zdrowym zmysłom. Teraz zdecydowanie bliżej było mu do krateru, który tak dobrze znaliśmy. Połamane deski wyraźnie wyznaczały jego krawędź, a sięgająca pewnie samego wnętrza ziemi dziura okazała się jak najbardziej materialna. Na zstępującej nisko nierównymi pokładami ziemi widziałam soczyście zielony mech i cudownie kolorowe grzyby...

Były tak niezwykłe, że aż natychmiast zapragnęłam je narysować.

Kapelusze mieniły się wszelkimi możliwymi kolorami. Były spiczaste, ale też okrągłe, były takie jednokolorowe, jak i nakrapianie niemal fluorescencyjnymi plamami. Duże, małe, świecące lub też nie – wyglądały jak żywcem wyciągnięte z jakiejś fantastycznej powieści, aż sama nie wiedziałam, w jaki sposób powinnam je opisać. Niektóre nawet miały na nóżkach śliczne kołnierzyki, jak maciupeńkie, lecz misternie tkane koronki.

Obejrzałam się przez grzbiet, gdy wyczułam ruch po swojej prawej stronie. Mark ostrożnie wszedł do pokoju, wyminął mnie i podszedł do krateru. Widziałam, że jest czujny, ale nie wyczułam w nim ani kropli strachu.

Tak, jak myślałem – mruknął tylko po pewnym czasie nachylania się nad dziurą w ziemi i kontemplowania jej wzrokiem.

Że co? – wykrztusił Kev. Dopiero wtedy zorientowałam się, że przyszedł tu za nami, lecz zatrzymał się w progu pokoju, nie chcąc lub nie mogąc postąpić ani kroku dalej. – Chyba kpisz! Masz pojęcie, co to oznacza?!

Mam – wycedził Niemiec, nawet nie oglądając się na młodszego wyverna. – Ale chyba wiem, jak powinienem sobie z tym poradzić...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz