sobota, 24 września 2022

Rozdział 49

 

Ylnether.

Powinnaś bać się prawdziwego imienia Ylnether...

Ściskałam książkę w dłoniach tak mocno, że aż bałam się, że pognę twardą okładkę, lecz za nic nie mogłam rozluźnić palców. Aż mi zdrętwiały, pobielały na kostkach i po bokach, ale mięśnie zupełnie mnie nie słuchały. Dźwięki z przedpokoju dochodziły do mnie jak przez mgłę. Słyszałam, że dziadek przywitał się z Quillsem i Ladonem i kazał im na chwilę usiąść w salonie, a następnie poszedł w stronę kuchni, pewnie by i im dać coś do picia, bo do wyjścia mieliśmy jeszcze jakieś dwadzieścia minut, jeśli zegarek na ścianie sypialni się nie mylił. Wiedziałam, że powinnam tam do nich iść, ale... nie mogłam się po prostu ruszyć. Całe moje ciało było tak samo bezwolne jak te zaciśnięte palce, jakbym była jedynie samym umysłem zamkniętym w powłoce, nad którą nie miał żadnej kontroli.

Cruxer? Kto by przejmował się Cruxerem? Dobrze, sytuacja była bardziej niż poważna, zwłaszcza gdy zobaczyłam reakcję dziadka na nasze teorie, ale... te myśli odeszły równie szybko, jak wcześniej się pojawiły, zmuszając mnie, bym wypowiedziała je na głos. Wystarczyło, że kolejny raz uchyliłam książkę i musnęłam opuszkami wypisane czarnym atramentem inicjały. Ciężko było stwierdzić, z którego roku książka mogła pochodzić, bo nie znalazłam żadnej odpowiedniej wzmianki – ostatnią stronę, na której powinna być rozpiska z danymi tłumacza, redaktora, wydawnictwa i całej reszty, ktoś wyrwał i przypalił na krawędziach, całkiem możliwe, że niegdyś uległa pod siłą tlącego się popiołu z papierosa, bo gdy zanurzyłam w niej nos, poczułam już niemal niewyczuwalny aromat dymu tytoniowego. Nie miałam wątpliwości, że jest bardzo stara, bo wyglądała na pisaną na maszynie – litery miały charakterystyczny krój i w równie znajomy sposób wciskały się głęboko w cienki papier, tak, że wypukłości w ich kształcie widać było po obu stronach kartek. Zszywany grzbiet nosił liczne ślady klejenia, pismo miejscami było tak wyblakłe, że niemal nieczytelne dla kogoś o moich oczach, ale język zdań, po których pobieżnie przeleciałam wzrokiem, nie brzmiał bardzo archaicznie. Gdybym mogła zgadywać, powiedziałabym, że wydrukowano to w dwudziestoleciu międzywojennym, może trochę wcześniej. Żadna sensacja, dziadek miał sporo takich książek, ja również posiadałam ich kilka, choć żadna z nich nie miała tak fascynującej zawartości, ale sama świadomość, jak dawno temu oryginalnych tekst musiał powstać...

Badacz, który ją napisał, był wojownikiem, tak? I bardzo szczegółowo pragnął opisać wyverny? Ostrzegawcza lampka w mojej głowie świeciła już pełną mocą.

Mark von Lahman, tak? Od początku wydawało mi się podejrzane, że ktoś o takim stanowisku i zastanawiającym wieku mógł nazywać się tak... zwyczajnie. Współcześnie wręcz, nie licząc tego tytułu szlacheckiego. Świtało mi, że nasz pomocny wyvern ukrywa znacznie więcej niespodzianek, ale sama nie wiedziałam, czy aby na pewno powinnam do końca wierzyć swoim przeczuciom. Niby w ostatnim czasie mnie nie myliły, ale...

No właśnie. Czy tutaj w ogóle mogłam mówić o przeczuciach? Vuko sam podsunął mi kilka wskazówek. Nie powinnam chyba zakładać, że dobrze rozszyfrowałam te inicjały, ale...

Za dużo tu „ale”. Zaklęłam w myślach, ze złością potrząsnęłam głową. Tytanicznym wysiłkiem woli zmusiłam dłonie, by wreszcie się ruszyły, i zatrzasnęłam książkę, a następie odłożyłam ją ostrożnie na bok. Wstałam, rozruszałam mięśnie, podniosłam pusty kubek po herbacie, który nie wiadomo kiedy upuściłam na nakrycie zasłanego pierzynami łóżka dziadka. Całe szczęście, że wcześniej zdążyłam wszystko wypić, bo obawiam się, że nasze niewiarygodne porozumienie z ostatnich parunastu minut trafiłby widowiskowy szlag w momencie, gdy zauważyłby plamę na swoich nieskazitelnych szmatkach. W tym mieszkaniu zawsze było jak w muzeum, czasem wręcz bałam się czegokolwiek dotknąć, by nie zostawić śladów palców. To, że większa część mebli w pozostałych pokojach to faktycznie antyki, jedynie dokłada temu wrażeniu sporo autentyczności.

Podeszłam do biblioteczki cicho i powoli, próbując skupić myśli na czymkolwiek, co nie było moim ulubionym wyvernem, na którego punkcie zaczynałam już mieć poważną obsesję. Zaskrzypiała podłoga pod niezbyt ładną wykładziną. Swoją drogą, nigdy nie sprawdziłam, czy tutaj, podobnie jak w salonie i średnim pokoju, jest piękny parkiet, czy może zwykłe panele. Dziwne wydaje się, że ktoś fatygował się z kładzeniem parkietu w tylko dwóch pomieszczeniach, ale jeszcze dziwniejsze wydaje mi się, że dziadek przykrywałby go wykładziną, zamiast eksponować, tak jak tam, gdzie co do jego obecności nie można mieć złudzeń. Za sprawą babci w większych pokojach pojawiły się miękkie dywany z zamkowymi wzorami, ale piękne klepki w złocistym kolorze wciąż były spod nich dobrze widoczne. Pamiętam, że gdy byłam mała i bawiłam się zabawkami, dziadek miał swoistą obsesję na punkcie tego, by kontrolować, czy aby na pewno nie porysuję lakieru. Sprawdzał podczas moich wizyt nieraz kilkukrotnie, czy bawię się tam, gdzie mi było wolno, i raczył mnie porządnymi kazaniami, gdy okazywało się, że gumowe pieski czy koniki zboczyły na twardszy grunt. Nie wiem, czego tak się obawiał, skoro lakier, nakładany jeszcze za czasów PRL-u i nieodnawiany nigdy później, sprawiał wrażenie niezniszczalnego, ale, jak mówiłam, niegdyś nasz kontakt był specyficzny. Być może nadal by był, gdybym była młodsza i nie wiedziała dobrze, jak powinnam się zachowywać, by nie nadepnąć mu przypadkiem na odcisk.

Tak, mój dziadek to specyficzny człowiek. Trochę jak podstarzały dżentelmen, przeniesiony w czasie z początków dziewiętnastego wieku i brutalnie wrzucony w realia dzisiejszego mało eleganckiego, niegościnnego świata. Mama i obie jej siostry nie miały łatwego dzieciństwa... ale jakoś nie umiałam się na niego złościć tak, jak pewnie powinnam, stykając się z surowością i nietolerancją w wielu sytuacjach. Nie, bo... od dawna sądzę, że mimo całej otoczki, jaką sobie zafundował, mimo maski, jaką nauczył się zakładać, dziadek jest bardzo nieszczęśliwym człowiekiem. Śmierć babci go złamała, nawet jeśli nie dawał tego po sobie poznać. Wilkołaki kochają mocniej niż zwyczajni ludzie, czego najlepszy dowód widziałam w tym, że wciąż, choć minęło już siedem lat, dwa razy w tygodniu przychodził na cmentarz złożyć na jej grobie świeże kwiaty. Za życia byli praktycznie nierozłączni. Jednak... choć kochałam babcię nad życie, niemal równie mocno jak mamę, a jej śmierć mnie również bardzo boli do dzisiaj, nigdy nie miałam odwagi spytać, czy była wilkołakiem. Nie wiem dlaczego, chyba po prostu zaakceptowałam, że tego tematu się nie porusza. Uznałam, że dziadek powiedziałby mi, gdyby chciał. Może i znowu szłam w absurdalne paranoje, że mogę komuś przeszkadzać czy się narzucać, ale... czasem to po prostu czuć. Z dziadkiem ciężko rozmawiało się o babci w ogóle, a to byłoby już bardzo poważne pytanie. Może i teoretycznie należała mi się na nie odpowiedź, ale... po co drążyć? Może kiedyś mi powie. Na razie po prostu czuję, że nie powinnam. Gdybyście znali dziadka, łatwiej byłoby wam to zrozumieć.

Zatrzymałam się przy meblościance, zerknęłam na biegnącą wzdłuż niej wąską półeczkę, na której eksponowało się kilka bibelotów. Odruchowo musnęłam palcem smukłą metalową figurkę w kształcie wieży najstarszego miejskiego kościoła, jaką dziadek otrzymał lata temu za zasługi w radzie miasta i walkę o dbanie o jego zabytki. Od małego nie umiałam się od tego powstrzymywać, choć dobrze wiedziałam, co by się ze mną stało, gdyby staruszek mnie na tym przyłapał. Jeden, jedyny raz, gdy odważyłam się tę statuetkę pomacać, mając jakieś czternaście lat, zawarczał na mnie zupełnie po wilczemu, tak że aż się skuliłam, zupełnie jakby i w tym wcieleniu mógł do mnie dopaść, złapać zębami za kark i przycisnąć do ziemi, zmuszając do okazania uległości...

Tak, zdarzyło się, że zrobił mi to parokrotnie. Ale... nie widzę właściwie w tym niczego złego, bo i w moim stadzie zdarza się, że w ten sposób pokazujemy sobie nawzajem, kto tu rządzi. To normalne wilcze zachowanie, dla ludzi może szokujące i oburzające, zwłaszcza gdy wychodzi od bliskiego członka rodziny, ale dla nas zupełnie oczywiste. To nie wyklucza łączącej nas miłości. Kochamy się wszyscy w stadzie, jesteśmy dla siebie nawzajem czymś znacznie więcej niż rodzeństwem, to nie wpływa więc na łączące nas zależności. Po prostu... tak się robi. Byłam krnąbrnym szczeniakiem, odpysknęłam parokrotnie, nie chciałam wykonać jakiegoś polecenia, więc spotkała mnie kara. Nikt nigdy mi nie zrobił krzywdy. Dziadek nigdy nie sprawił mi w ten sposób bólu, po prostu w wilczy sposób pokazał swoją wyższość. Gdy wyskoczył do mnie z czymś takim w ludzkim ciele, było to co najmniej szokujące, bo zwyczajnie niespodziewane i... zastanawiające, skoro to była tylko figurka, a ja jedynie ją dotknęłam. Chodziło o samą sytuację, a nie formę zastosowanej kary. Ciężko to wytłumaczyć komuś, kto nigdy nie przemienił się w wilka i nie odczuł na własnej skórze, jak to działa.

Rzuciłam okiem na resztę ustawionych na półeczce rzeczy. To były ramki na zdjęcia wraz z kryjącymi się w nich fotografiami. Patrzyły na mnie wszystkie córki dziadka – mama i jej dwie siostry, młode i uśmiechające się do obiektywów. Zdjęcia były tak stare, że mało brakowało, a w ogóle nie zdołałabym ich rozpoznać. O ile ciocia Dominika, która wyprowadziła się do Łodzi, nie zmieniła się prawie wcale, o tyle cioci Joli i mojej mamy możliwe, że nie rozpoznałabym na ulicy, gdybym nagle cofnęła się w czasie. Z niejaką satysfakcją zauważyłam, że moja mama, choć najstarsza, zawsze wyglądała najmłodziej, teraz również.

Musnęłam palcami ozdobną ramkę zdjęcia, na którym znajdował się nieżyjący pies dziadków – czarny jak noc owczarek niemiecki o diabelskim spojrzeniu nienaturalnie niebieskich oczu, pominęłam te, na których widniałyśmy ja i Iga jeszcze z czasów przedszkolnych, i zatrzymałam się na ostatnim. Po chwili ostrożnie wzięłam ramkę w dłonie, pogładziłam widoczną pod ochronną szybką twarz. Babcia...

Babci zawdzięczałam tak wiele, że tego nawet nie dało się ot tak ubrać w słowa. Nie dało się tego opisać, by nie zajęło przynajmniej kilku stron, o ile w ogóle całej obszernej powieści. Byłam z nią strasznie blisko, widywałyśmy się prawie codziennie, bo przecież mieszkałyśmy naprzeciwko siebie. To babcia opiekowała się mną, gdy mama robiła doktorat i uczyła się całymi dniami, a tata pracował ciężko, żeby nas utrzymać i odciążyć ukochaną żonę tak, jak to tylko możliwe. Nie, nigdy nie miałam tego mamie za złe, uprzedzając pytania – na jakimś poziomie rozumiałam, że nie zajmuje się mną nie dlatego, że mnie nie kocha, tylko że robi coś bardzo ważnego, co nie będzie trwało wiecznie. Grunt, że spędzałam tu wtedy więcej czasu niż we własnym domu. Babcia się ze mną bawiła, ale przede wszystkim babcia nauczyła mnie miłości do książek. W mojej rodzinie czytają wszyscy, mama też zawsze na dobranoc musiała przeczytać mi przynajmniej parę stron, choćby padała ze zmęczenia na twarz, ale z jakiegoś powodu to czytanie z babcią zapamiętałam najlepiej. Miało w sobie... magię. I to babcia potem jakimś cudem zauważyła we mnie dryg do pisania i zmuszała mnie niemal siłą, bym szlifowała talent, choć bardzo nie chciałam tego robić. Siedmiolatki nie lubią, gdy zagania się je do pisania wypracowań, prawda? A jednak to dzięki temu miałam odwagę, by po latach samej sięgnąć po długopis i przelać na papier to, co siedziało w mojej głowie. Nie miałam wewnętrznych blokad, bo dzięki babci to było coś znajomego, oswojonego. Coś, co już robiłam, nie musiałam więc się obawiać, że mi nie wyjdzie, że ktoś mnie wyśmieje, że wyglądać będzie nie tak, jak to sobie zamierzyłam. Już dawno temu zadecydowałam, że to babci dostanie się dedykacja w mojej pierwszej wydanej książce. O ile kiedykolwiek jakąś wydam. Ale przede wszystkim... babcia po prostu zawsze była. To ona przychodziła na wywiadówki w szkole. To ona przyszła na przedstawienie z okazji dnia matki, na którym recytowałam wierszyki, a mama nie mogła się pojawić, bo miała ważny egzamin. Babcię miałam na każde skinienie. Z całym jej dobrem, elegancją, subtelnością.

Jeszcze raz musnęłam zdjęcie. Uśmiechająca się z niego starsza kobieta o elegancko ułożonych krótkich włosach miała twarz mojej sąsiadki-wróżki. A ja wciąż nie doszłam do tego, dlaczego one są tak podobne. To był przypadek? Pewnie tak, ale jednak... jakoś nie mogłam tego ignorować. Kusiło mnie, by po prostu spytać staruszki z pierwszego piętra wprost, czy nie ma może czegoś wspólnego z moją rodziną, ale do tego trzeba by było mieć jeszcze nieco więcej odwagi niż ja mam.

Odwróciłam wzrok od fotografii, zła na siebie, że znowu odpływam myślami. Zerknęłam w głąb regału, tam, gdzie czekały na mnie pozostałe książki. Musnęłam palcem trudno dostępne tytuły. Byłam za niska, żeby dostać się do nich zupełnie swobodnie, ale po chwili zastanowienia wybrałam jeszcze dwie pozycje z hasłami o wilkołakach w tytule. Jako pierwsze zamierzałam przeczytać to, co dziadek podsunął mi osobiście, bo wierzyłam w jego wiedzę i znajomość tych pozycji, ale nie zaszkodziło sięgnąć też po coś jeszcze... I nie zaszkodziło przestać myśleć o tajemniczym autorze i jego ewentualnych powiązaniach z naszym wyvernem. Rany, nie miałam zupełnie żadnej gwarancji, że to mogła być tama sama osoba, już nie wspominając, że rozwinięcie inicjałów również mogło być kiepskim psikusem mojej zbyt bujnej wyobraźni. Dzisiaj czekało mnie zdecydowanie za wiele przygód na to, by znaleźć czas na roztrząsanie również tego, a wstyd było komukolwiek choćby wspomnieć o takich niepopartych niczym przeczuciach, bo istniało spore ryzyko, że mnie zwyczajnie wyśmieje. Zebrałam wybrane książki na elegancką kupeczkę, załatałam dziurę w pierwszym rzędzie wyciągniętymi stamtąd encyklopediami i przeszłam do przedpokoju, a stamtąd do salonu, gdzie czekali Ladon i Quills. Dziadek wychodził właśnie z kuchni, niosąc srebrną tacę z dwoma parującymi kubkami i kryształową cukiernicą. Chciałam mu pomóc, ale jak zwykle w takich sytuacjach posłał mi prawdziwie mordercze spojrzenie, każące wycofać się tak prędko, jak to możliwe. Pomimo osiemdziesiątki na karku nigdy nie zamierzał akceptować takiego zachowania, traktując je jak robienie z niego „zniedołężniałego starca”. Naprawdę tak to określał. W sumie to i sprawność fizyczną miał porównywalną lub wręcz lepszą od mojej, więc nie ma chyba co się dziwić. To on za mnie zawsze nosił siatki z zakupami, nie odwrotnie...

Nasze Alfy (jakoś nie umiałam przestać ich tak nazywać) czekały po dwóch przeciwnych stronach niskiego stolika o rzeźbionym blacie, a powietrze między nimi aż iskrzyło.

Co się znowu stało? – spytałam od razu, mając nadzieję, że nawet jeśli nie powiedzą prawdy, to przynajmniej przestaną mordować się spojrzeniami.

Nic – warknął bardzo po męsku Quills. Powieka lekko mu drgnęła nad czerwoną tęczówką, podobnie jak górna warga Ladona, bliskiego temu, by obnażyć zęby w potwornym warknięciu.

O cokolwiek poszło, uspokójcie się – zarządził dziadek z pełnią swojego autorytetu. Odstawił tacę i podsunął chłopakom kubki jak gdyby nigdy nic, choć żaden nie kwapił się, by po swój sięgnąć. – Kłótnie to dzisiaj ostatnie, czego nam potrzeba. Słodzicie?

Albinos beznamiętnie sięgnął po srebrną łyżeczkę, jako pierwszy najwyraźniej uznając, że powinien być ponad to. Ladon szybko poszedł w jego ślady, krzywiąc się tak, że gołym okiem można było przyznać, iż przywódca po prostu wlazł mu bezczelnie na ambicję.

Pytałam poważnie – wycedziłam, mrużąc oczy w wąskie szparki. Dziadka może nasze niesnaski zbytnio nie obchodziły, ale ja dobrze wiedziałam, że to, co miało miejsce, odbije się na mnie na wieczornym spotkaniu po wielokroć. Tak po prostu było...

O nic szczególnego – prychnął Ladon. – Drobny konflikt interesów.

Twój brat nie potrafi zaakceptować, że to nie on podejmuje w tym stadzie decyzje – wycedził Quills, praktycznie wchodząc Becie w słowo. – Wysoka pozycja nie obliguje go do podważania moich postanowień w taki sposób.

To fascynujące. – Dziadek zamarł z tacą na dłuższą chwilę, oczy rozbłysły mu cynizmem przemieszanym z ciekawością. – Do tej pory...

Dobrze wiedziałam, co takiego chciał powiedzieć, dlatego przerwałam mu niezbyt uprzejmie.

Do tej pory było inaczej. Wyvern, który ostatnio pojawił się w mieście, powiedział nam o bardzo ciekawej teorii podwójnej Alfy, a im to chyba w jakiś sposób dało do myślenia, bo od tego czasu rozumieją się... jakby mniej.

To wcale nie tak! – zaprotestował gorączkowo półdemon. – A przynajmniej nie z mojej strony. Powiedziałem po prostu Quillsowi, że moim zdaniem wycieczka do Łodzi w tak okrojonym gronie to naprawdę beznadziejny pomysł, a on się od razu zbulwersował. Tylko zobaczcie sami, jak to wygląda. Tamtych jest więcej od nas, już wtedy, gdy nas zaatakowali, mało brakowało, by wygrali. Teraz wybieramy się tam w trójkę. Oni mogą zrobić z nami wszystko, a sami udowodnili, że nie można im ufać. Cruxer jest nieobliczalny, wcale bym się nie zdziwił, gdyby zapragnął zaatakować nas w obecności Starszyzny.

A ja mu mówiłem... – zaczął Quills, lecz urwał wpół słowa, gdy dziadek stanowczo uniósł dłoń, nakazując im ciszę. Młodemu Alfie sporo jeszcze brakowało, skoro tak skutecznie mu się podporządkował.

Przede wszystkim jedziemy tam w czwórkę – zaczął staruszek tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Jesteście zbyt młodym stadem, abym mógł wysłać was tam samych. Tak nakazuje prawo. W pewien sposób wciąż jestem odpowiedzialny za wasze czyny, dopóki Quills nie osiągnie dwudziestego piątego roku życia lub ja nie odejdę z tego świata wcześniej. – Już nabierałam powietrza, żeby zaprotestować, ale uciszył mnie jednym spojrzeniem. – Skład naszej delegacji jest podyktowany przepisami wilkołaczego prawa, obowiązującymi w całej Europie. Na takie spotkania wybierają się Alfa, dominująca wadera i Beta. Wasza rola będzie i tak marginalna, ponieważ to do Starszyzny należy wymierzenie Cruxerowi kary. Spójrzcie też na ten zbieg okoliczności, dzięki któremu wszyscy jesteśmy Alfami. Moc nasza i najpotężniejszych starszych wystarczy, żeby Cruxer nie był w stanie nic uczynić.

Jeśli faktycznie spojrzało się na to od tej strony... Cholera. Rzeczywiście wszyscy byliśmy Alfami, które lepiej lub gorzej umiały posługiwać się swoją mocą. Nawet jeśli żadne z nas nie sprawowało władzy nad członkami tamtego stada, obce wilki będą mieć ogromne opory, żeby nas zaatakować. A przynajmniej tak mi się wydaje, bo mi samej coś przewracało się w żołądku na samą myśl, że miałabym zaszkodzić delegacji przywódców, więc co dopiero czuć musieli normalni, którym instynkt nakazywał automatyczne poddaństwo? Tylko że...

Tylko że czy to wystarczy, jeśli Cruxer jest tak pieprznięty, jak wydaje mi się, że jest? Dziadek wciąż traktuje go jak wilkołaka, który załamał się i być może oszalał po tym, jak coś niemal wywróciło na nice jego wilczych braci, podczas gdy my wierzymy już w coś więcej, co może zupełnie zmieniać postać rzeczy. Jeśli desperacja, by wywołać wojnę, sięgała w nim aż tak głęboko, to czy nie spróbuje również...

Ale czy byłby tak odważny, żeby zaatakować Starszyznę? Pozostaje mieć nadzieję, że nie.

Ladon i Quills nie odezwali się więcej i do końca posiedzenia w mieszkaniu dziadka starali się nie spoglądać za dużo w swoją stronę, choć nie dało się nie zauważyć buzujących w nich emocji – głupawej satysfakcji Quillsa i złości Ladona, zawstydzonego swoją niewiedzą. Dziwiło, że nikt oprócz mnie nie odniósł się do tematu podwójnej Alfy, nawet dziadek zachował się tak, jakby nie do końca to moje wspomnienie dosłyszał, ale czułam, że nie ma sensu zaczynać tego tematu właśnie teraz. Dopiliśmy herbaty (ja już drugą), osłodziliśmy je kilkoma maślanymi ciasteczkami i wybraliśmy się na dworzec. Dziadek specjalnie w tym celu uruchomił swój samochód, którym jeździł jedynie od wielkiego święta – pasującą do niego jak ulał zabytkową warszawę, dopieszczoną tak, że nie miałam specjalnych wątpliwości co do tego, że przynajmniej dwa razy w tygodniu odwiedza ją w garażu i pucuje do czysta jedwabnymi ściereczkami. Zaparkowaliśmy na strzeżonym parkingu w pobliżu dworca i poszliśmy na peron, tam wsiedliśmy w rozklekotany pociąg regionalny, w którym towarzyszący nam staruszek w kapeluszu i trzyczęściowym garniturze wyglądał jak uciekinier z zakładu psychiatrycznego o zaostrzonym rygorze. Ze Starszyzną spotkaliśmy się na hali dworca Łódź Fabryczna, jak zwykle tak wyludnionej i cichej, że żadne z nas nie miałoby większych oporów, by dyskutować o sprawach Drugiego Świata na cały głos. Zwyczajnie nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby podsłuchać...

Wzdrygałam się z lęku i jakiegoś irracjonalnego obrzydzenia na sam pomysł ponownego spotkania z tą gromadką, ale musiałam jakoś zacisnąć zęby i wraz z resztą podejść bliżej. Miałam wrażenie, że zupełnie nic się od zeszłego roku nie zmienili – siwy wciąż był siwy, łysy równie łysy jak niegdyś... jedynie kobieta o wyglądzie typowej moherowej babci pociągnęła usta odważną czerwoną szminką i bezkształtny płaszcz z bliżej nieokreślonego, ale zbierającego wszystkie kłaki z okolicy materiału zamieniła na wdzianko całkiem gustowne. A przynajmniej bardziej znośne, bo miało pasek podkreślający wcięcie w jej stosunkowo szczupłej talii i kształt nieprzypominający już worka po ziemniakach. Tylko minę miała dokładnie identyczną, wciąż wyrażającą pogardę i nieznośną wyższość nad wszystkim, na czym tylko spoczęło chłodne spojrzenie jej orzechowych oczu Pełnokrwistej.

Kurde, jeśli tak się zastanowić, to imponowała mi ta kobieta. Nie miałam z nią przyjemnych wspomnień – z żadnym z nich nie miałam, skoro rok temu próbowali mnie, kuźwa, zabić! – ale podziwiałam ją. Wybiła się na pozycję Alfy jako kobieta, w dodatku zrobiła to w czasach, w których z pewnością musiała wykazać się stokrotnie większym wysiłkiem niż teraz, by ktokolwiek wziął ją na poważnie. Mogła mieć jakieś osiemdziesiąt lat, więc czas, gdy zdobywała władzę w swoim stadzie, przypadać musiał na lata tuż po wojnie. Owszem, kobiety liczyły się wtedy więcej z każdym dniem, ale przecież nawet dzisiaj nasze prawa nie wszędzie są respektowane i nieraz bywają traktowane jak ciekawa nowość, a nie coś, co logicznie rzecz biorąc było zupełnie normalne. Miałam babce sporo do zarzucenia, ale nie mogłam jej odmówić żelaznego charakteru. Ile ja bym dała, by mieć przynajmniej jedną trzecią z jej pewności siebie... Do tej pory nie słyszałam jeszcze o polskiej sforze, której przewodziłaby kobieta, a ona nie dość, że przez kilkadziesiąt lat prowadzić musiała swoją, to jeszcze zajęła stanowisko wśród najbardziej szanowanej czwórki spośród wilkołaków w całym kraju.

To znaczy... teraz właściwie trójki. Według naszych międzynarodowych praw krajowa Starszyzna liczyć sobie powinna cztery osoby, nasza jednak od ładnych pięciu lat miała jedynie trzech członków i garstkę kandydatów na stanowisko czwartego. Nie wyglądało na to, by im się śpieszyło z wytypowaniem najodpowiedniejszego, ale w sumie nie powinnam się im dziwić – to w końcu ogromna odpowiedzialność i obowiązek już na całe życie. Jedynie choroba uniemożliwiająca logiczne myślenie mogła zwolnić członka tej grupy na emeryturę, nie akceptowano nawet fizycznych niedostatków. Starszyzna bardzo rzadko walczyła, więc mogła pozwolić sobie na to, by któryś z jej członków nie miał pełnej sprawności ruchowej. Zmarły przed pięciu laty staruszek, należący do szacownego grona od bodajże lat sześćdziesiątych, co już samo w sobie było niemałym wyczynem, bo objął to stanowisko jako najmłodszy w historii, mając ledwie czterdzieści lat, przez kilka ostatnich miesięcy swojego życia był przykuty do wózka inwalidzkiego. Nie ma co się dziwić, bo zmarł mając lat dziewięćdziesiąt osiem.

W każdym razie – poniekąd Starzyznę podziwiałam, jak chyba każdy normalny wilkołak na moim miejscu, ale jednocześnie miałam ich za tych, co to lubią wszystko utrudniać, pchać się w nie swoje sprawy i nadmiernie komplikować to, co z definicji powinno być rozkosznie wręcz proste. Trochę jak upierdliwy urząd, na który wszyscy wyklinają jak jeden mąż, ale każdy w głębi ducha musi przyznać, że gdyby przestał nagle istnieć, to hierarchia i porządek posypałyby się w cholerę. Nie sądzę, by ci staruszkowie szczególnie nam pomogli, gdy ścigaliśmy Ladona, ba! – wciąż miałam im za złe sytuację, jaka wynikła od nich za namową Aurelii, ale... ulżyło mi, gdy okazało się, że mogę zwalić na nich kwestię Cruxera. Odeszła jedna ze spraw, nad którymi czułam się w obowiązku łamać sobie głowę, nie?

Gdy tylko podeszliśmy na czekających na nas gości, poczułam oblatujący mnie lodowaty dreszcz. Nigdy nie byłam w stanie spamiętać ich imion, ale doskonale znałam ich spojrzenia, a w jednej chwili wszystkie skierowały się właśnie na mnie. Beznamiętnie przywitali się z dziadkiem i Quillsem, lecz przez cały ten czas nie spuszczali ze mnie przenikliwego wzroku. Aż znowu poczułam nie tak znowu odległe wspomnienie ich zębów i pazurów. I ten strach, gdy przyparli mnie do muru pod nieużywanym przejściem pod linią kolejową...

Ach, panna Leah Wilkosz – odezwała się kobieta, układając czerwone jak wino usta w coś pomiędzy dzióbkiem a parodią uśmiechu, nienaturalnie wykrzywiającego poznaczoną głębokimi zmarszczkami twarz. – Nie spodziewaliśmy się ciebie tutaj.

Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć. Na usta cisnęło mi się „ja też się tutaj siebie nie spodziewałam”, ale na szczęście dziabnęłam się w język, nim tę sentencję wygłosiłam. Takie kajanie się byłoby najbardziej beznadziejnym, co mogłabym zrobić, skoro miałam pełne prawo, a wręcz obowiązek tutaj być. Skinęłam tylko głową, wymruczałam coś, co przy sporej dawce dobrych chęci można było uznać za niemrawe „dzień dobry”, i uścisnęłam po kolei wyciągające się w moją stronę dłonie.

Jak się sprawuje? – Siwy bynajmniej nie zamierzał traktować mnie jak kogoś, kto jest tutaj obecny i może dobrze rozumieć, co jest grane, bo od razu po powitaniu zwrócił się do dziadka i Quillsa. – Nie sprawia żadnych problemów?

Podstawowe pytanie brzmi: co ona tutaj robi i gdzie wasza dominująca wadera? – Łysy praktycznie wszedł mu w słowo, nie kryjąc zniecierpliwienia.

Quills nabrał powietrza, by dać upust złości, ale na całe szczęście dziadek był od niego szybszy i nie dopuścił do tragedii.

Moja wnuczka jest dominującą waderą watahy – odpowiedział z kamiennym spokojem i uprzejmością, na jaką chyba nikt oprócz niego nie zdołałby się w takiej sytuacji zdobyć. Naprawdę czasem uważam, że ten staruszek jest supermenem. – I czuje się dobrze, choć bardzo przejmuje się ostatnimi problemami, jak my wszyscy.

To było tak piękne wybrnięcie z sytuacji, że mało brakowało, a bym mu przyklasnęła. Siwy zmarszczył na to brwi i wymienił szybkie spojrzenia ze swoimi kompanami, nie kryjąc niepokoju i zakłopotania. Sądząc po tym, jak głęboko odetchnął, szykował się, by wygłosić nam jakieś stanowcze, lecz dość spokojne upomnienie... jego koleżanka nie miała jednak najmniejszych oporów przed okazaniem prawdziwej wilczej wściekłości, gdy sytuacja tego według niej wymagała.

Jak to?! – wycedziła, mrużąc oczy w wąskie szparki. Górna warga jej drgnęła, jakby zamierzała obnażyć zęby, choć byłam pewna, że wilkołaki w jej wieku panują nad sobą już wystarczająco, by zdołać się od takich gestów powstrzymać nawet w chwilach największego wzburzenia. Kolejny dowód na to, że mam najlepszego dziadka na świecie – on nigdy by sobie na coś takiego nie pozwolił. – Czy wyście wszyscy powariowali?

Nie rozumiem. – Dziadek pozornie znudzonym gestem zerknął na zapięty na nadgarstku zegarek.

Na miłość boską! – Kobieta zerwała nakrycie głowy, oscylujące gdzieś pomiędzy beretem a eleganckim kapelusikiem, ukazując charakterystyczną rudą trwałą. Choć podziwiałam jej charakter i zdolności, nigdy nie zamierzałam brać przykładu z jej poczucia stylu i bardzo proszę, by ktoś zdzielił mnie mocno przez łeb, jeśli kiedykolwiek bym spróbowała... – Toż to czarny półdemon! Benedykcie, dobrze wiesz, czym to grozi! – Wytknęła dziadka palcem ozdobionym wielkim pierścieniem z oczkiem. – I dobrze wiesz, że pozwoliliśmy jej żyć tylko dlatego, że nie wykazuje żadnych...

Dość! – Dziadek uniósł stanowczo dłoń, a w jego głos wdarła się taka moc, że nawet członkini Starszyzny urwała wpół słowa, nie do końca pewnie zdając sobie z tego sprawę. – Dobrze znam moją wnuczkę i w pełni jej ufam. Jest najodpowiedniejszą osobą na tym stanowisku i ręczę za nią osobiście. Jeśli żywicie pretensje do niej, rzucacie wyzwanie również mi.

Zapadła kamienna cisza. Oczy starszych ciskały gromy, lecz choć ostatnie słowa były jawną zniewagą i wręcz zaproszeniem do dalszej awantury, żadne z nich nie powiedziało nic więcej. Być może równie dobrze jak dziadek wiedzieli, kto tu ma rację. Nigdy nie dałam nikomu powodu, by nabrał podejrzeń...

A przynajmniej nie jawnie, bo ciekawe, co by powiedzieli, gdyby zobaczyli, jak działają na mnie anomalie i wyverny? Niby nie wykorzystałam tej mocy przeciwko sforze lub mieszkańcom miasta, ale sama wiem najlepiej, jakie myśli nieraz krążą mi po głowie. Ale to nie jest najlepszy moment, aby to roztrząsać...

Nie najlepszy? Beznadziejny wprost. Znowu chciałam potrząśnięciem głowy wybić z niej natrętne myśli, ale dobrze wiedziałam, jak podejrzanie by to wyglądało. A teraz musiałam pokazać, że zasługuję na swoją pozycję. Że nie wzięłam się na niej tylko ze względu na pokrewieństwo łączące mnie ze starym Alfą.

Spośród wszystkich kobiet należących do watahy jestem wilkołakiem najdłużej – powiedziałam zaskakująco pewnym siebie głosem. Aż byłam z siebie dumna, że drżeniem nie zdradził, jak czułam się w rzeczywistości. – W dodatku jako jedyna jestem Pełnokrwistą i mam w sobie pierwiastek mocy Alfy. Nikt z nas nie uważa, że jest sens się z tym kłócić tylko przez to, kto był moim ojcem. Jestem oddana stadu w pełni.

Czyżby? – Siwy wreszcie zauważył moje istnienie, choć potraktował mnie tak protekcjonalnie, że równie znieważona poczułabym się, gdyby nadal uznawał mnie za nieobecną. – A czy stado jest oddane tobie?

Stado ufa Lei bezgranicznie – wtrącił się twardym głosem Quills. – Ręczę zarówno za nią, jak i wszystkich członków.

Nie do końca była to prawda, o czym wiedział równie dobrze jak ja, ale jego gra aktorska osiągała prawdziwe mistrzostwo. Zwłaszcza że tak naprawdę liczyła się jedynie opinia tych, którzy znali mnie od dawna i nie patrzyli na mnie przez pryzmat własnych ambicji i pochodzenia.

Kobieta już nabierała powietrza, by dodać coś więcej – coś na całe szczęście bardziej pokojowego, sądząc po powoli przygasającym w jej oczach ogniu – gdy... zatrzymała się wzrokiem na Ladonie. Zmarszczyła brwi, wpatrywała się w niego dłuższą chwilę, jakby próbowała przypomnieć sobie coś na wpół zagrzebanego we wspomnieniach.

A co stało się z waszym Betą? – spytała wreszcie niepewnie. – Embry, tak na niego mówiliście, mam rację?

Embry niestety musiał zostać zdegradowany – wyjaśnił albinos. – Na skutek konfliktu, w jaki popadł z innym członkiem sfory, również Betą. To, w jaki sposób ze sobą konkurowali, uznałem za zbyt niebezpieczne, na Betę wybrałem więc Ladona.

Niemal modliłam się, by nikt nie spytał Quillsa, czym właściwie się kierował, bo miałam pewne obawy, że nie umiałby na to odpowiedzieć. Ladon zyskał swoją pozycję, jeszcze zanim wszyscy na dobrą sprawę mu zaufali, poza tym...

Zaraz. – Łysy okazał się najlepiej kojarzyć fakty. – Czy to nie jest ten...

Och, na miłość boską! – Jeśli wcześniej nie miałam pewności, że to ulubione powiedzonko kobiety, to teraz zyskałam co do tego absolutną pewność. – Benedykcie! Nie mówcie, że to ten półdemon!

Według prawa Ladon powinien stać na czele tej watahy. – Dziadek wziął sprawy we własne ręce, widząc, że jeśli tego nie zrobi, rozmowa trwać będzie jeszcze długo. – Problem między nim a sforą został definitywnie rozwiązany i nie ma sensu do niego wracać.

Sądząc po minach członków Starszyzny – owszem, sens był, ale na szczęście nikt nie dodał nic więcej. Łysy rzucił zdawkowe „to nic nie tłumaczy”, ale zamiast rozwinąć, odwrócił się na pięcie i przez ramię rzucił w naszą stronę zaproszenie na pobliski przystanek tramwajowy. Poszliśmy za nimi bez dalszych protestów, bo i czy było o co się kłócić? To w naszym interesie było zadusić temat jak najszybciej, by nie wynikło z niego jeszcze więcej niepotrzebnych problemów.

Spodziewałam się, że komunikacja miejska okaże się zbyt mało wyrafinowana dla tak poważnych osobistości, ale faktycznie wsiedliśmy do rozklekotanego pojazdu szynowego zamiast do którychś ze stojących na postoju nieopodal wejścia taksówek. Nie minęło dziesięć minut, gdy wysiedliśmy na odpowiednim przystanku i zagłębiliśmy się w wąskie uliczki pomiędzy kamienicami, zmierzając do opuszczonej fabryki, gdzie wciąż odbywały się spotkania sfory Cruxera. To wręcz nie do opisania, jak zazdrościłam im tej miejscówki – gdy tylko masywna hala z czerwonej cegły ukazała się w przerwie między budynkami, zabolało mnie nie do wytrzymania, że my nie mamy niczego takiego. Byliśmy uzależnieni od dworca, górki i reszty niezbyt atrakcyjnych podczas kiepskiej pogody miejsc, a oni? Bladgor nieco zniszczył im bazę w niskim budynku, w którym spotkaliśmy się w wakacje, ale nietrudno się domyślić, że już naprawili wszystko na tyle, na ile było to możliwe, i bawili się w najlepsze. My nieraz mieliśmy problem ze schowaniem się przed deszczem, a ci nawet plac na grilla mieli...

Ciekawe, że tu nie ma ochrony, nie? Chyba że należy do rodziny któregoś z nich i celowo przymyka oko? Nie wiem. A jakoś nie śpieszy mi się do nawiązywania pogawędki na tyle przyjacielskiej, żeby móc spytać.

Przy metalowej bramie czekał na nas dokładnie ten sam chuderlawy Ugryziony, który parę miesięcy temu wskazał drogę mojej sforze. Poszliśmy za nim – starałam się patrzeć wszędzie, byle nie na biedaka, bo i bez tego był tak zestresowany, że aż trzęsły mu się ręce i nogi. Wynurzyliśmy się na rozległy plac w centrum zabudowań, gdzie czekała na nas obca wataha. Wszyscy byli już w ciałach wilków, Starzyzna więc również nie czekała – powolni staruszkowie przemienili się swobodnie w nieco posiwiałe i wychudzone, ale wciąż silne i zabójcze bestie, zdolne rozszarpać zwykłego człowieka na strzępy. Szybko poszliśmy w ich ślady. Dziwnie się poczułam, znowu stając na eleganckim bruku. Gardło mnie zabolało na wspomnienie, jak osłoniłam Ladona własnym ciałem, gdy Cruxer się na niego rzucił...

I poczułam smak jego krwi. Mało brakowało, a oblizałabym się ze smakiem. To było znacznie silniejsze ode mnie i tak bardzo nielogiczne...

Ladon otarł się o mój bok, Quills ustawił się z drugiej strony, wysuwając nieco naprzód. Beta szybko osadził go w miejscu stalowym spojrzeniem i stanął tak, by w razie czego móc ochronić go przed ewentualnym atakiem. Dziadek nawet nie zwrócił na nich uwagi, dumnie prostując się obok najstarszych. Z niejaką satysfakcją zauważyłam, że tylko siwy dorównywał mu wzrostem.

Nigdy nie myślałam, że jest ze mną coś nie tak, bo dziadek również niegdyś był czarny. Ten kolor wbrew pozorom wcale nie jest taki rzadki pośród wilkołaków, z pewnością można natrafić na niego częściej niż na czystą biel. Choć staruszka pokrywały już łaty rzucającej się w oczy siwizny, dobrze było widać, jak musiał wyglądać przed laty. Nikt nie śmiał nawet przypuszczać, że mój kolor jest efektem czegoś innego niż odziedziczenia po nim części genów.

Wataha kręciła się niespokojnie, niepokój i zwyczajny strach widać było po wszystkich jej członkach. Widziałam dziewczynę Cruxera, spoglądającą na wszystko z pewnego oddalenia z uszami płasko położonymi na łbie i ogonem haniebnie przytkniętym do brzucha. Widziałam jego Betę, chodzącego w tę i z powrotem na tak nisko ugiętych łapach, że sprawiać mu to musiało wręcz ból, bo brzuchem prawie szorował o ziemię. Jak on w ogóle był w stanie się tak utrzymać? Na pewno ledwo powstrzymywał się od tego, by się położyć i skulić, jak w oczekiwaniu na cios. Przez chwilę aż mi było ich szkoda... ale na szczęście szybko mi przeszło, gdy tylko zaczęłam sobie specjalnie przypominać wszystkie sceny z niedawnych walk.

Napadli na nas. Zaatakowali, zranili wielu z naszych, tak, że niektórzy nie mogli obejść się bez szpitala. Rozpętali wojnę... Tak, rozumiałam, jak musieli się czuć, gdy stracili członków swojego stada. Rozumiałam nawet, że mogli w pewien sposób nas o to obwiniać. Taka śmierć to koszmar – to jak stracić nieodwracalnie cząstkę samego siebie. Ale jednak... to nie usprawiedliwiało ich czynów. To nie usprawiedliwiało, że poszli za Alfą, który miał jakąś chorą manię wielkości i za wszelką cenę próbował nam zaszkodzić. I to nie usprawiedliwiało, że wciąż była wśród nich Aria, która o mało nie zabiła Luny. Może i zgnębiona, może i wygnana na sam margines, sądząc po tym, jak daleko od innych się trzymała, ale jednak. Wykonywała pewnie rozkazy Cruxera, lecz... to tak nie działa. Alfa nie odbiera nam pełni wolnej woli. Gdy czujemy, że jego rozkazy są naprawdę niezgodne z naszymi przekonaniami, że mogą przynieść więcej złego niż dobrego, że mogą nam zagrozić i narazić na śmierć, możemy się zbuntować. Owszem, musimy być solidarni jak nigdy, by przeciwstawić się jego mocy, ale to nie jest wcale niewykonalne. To, że nikt się na to nie poważył, znaczyło, że tak naprawdę nie mieli nic przeciwko...

Lub strach był tu zbyt silny nawet na coś takiego.

Jednomyślne stado – pomyślał z pewnym przekąsem Quills. – Sama tak ich nazwałaś.

Tak, nazwałam. Bo Cruxer sterował nimi w stopniu, jaki dla nas wydawał się niewyobrażalny, wręcz... obrzydliwy. On po prostu wchodził w umysły swoich braci i sióstr, sterował ich ruchami, traktował jak marionetki, podczas gdy sam trzymał się z dala od wszelkiego zagrożenia. Tak to właśnie wyglądało, gdy walczyli z bladgorem. Może właśnie w ten sposób zdołał zasiać w nich strach? Stado, które jest przyzwyczajone do tego, że wolnej woli po prostu nie posiada, nigdy nie zdoła się postawić, bo nie uwierzy, że ma do tego prawo. Czy że w ogóle będzie zdolne to zrobić. Może w tym leży problem?

Jak by to nie wyglądało – wiedziałam, że kara spotka zarówno Alfę, jak i pozostałych członków watahy. Przywódca zawsze obrywa najmocniej, reszcie zwykle dostaje się jedynie rykoszetem w ramach szeroko pojętej odpowiedzialności zbiorowej, więc teoretycznie nie mieli się czego bać, ale... to nigdy nie jest łatwy proces. Domyślam się, że sama chodziłabym z niepokoju, gdyby przyjechały do nas najważniejsze wilcze szychy w kraju, by pokazać Quillsowi, gdzie jego miejsce. I wciąż nie miałam bladego pojęcia, co takiego będą chcieli zrobić, nie? O to akurat dziadka nie spytałam, bo poniekąd... chciałam mieć niespodziankę. Współczułam im, jak robiłby to każdy, kto posiada choć odrobinę empatii, ale nie mogłam się doczekać, by zobaczyć, w jaki sposób zostaną słusznie ukarani.

Cruxera zauważyłam dopiero po dłuższej chwili. Spodziewać by się można, że jako pierwszy wyjdzie nam naprzeciw, choćby po to, by zrobić jak najlepsze wrażenie, witając Starszyznę z należnymi honorami, ale nie – on wyłonił się z kłębowiska wilków po ładnych paru minutach. Starsi wymienili spojrzenia, lecz nie słyszałam ich myśli, więc nie mogłam określić, co takiego chodziło im po głowach. Jedynym, czego się domyślałam, było to, że z pewnością nie było to pochlebne – pogardy i zdegustowania w oczach nie zdołali zamaskować równie skutecznie jak toczonego w głowach dialogu. Dziadek obserwował ich z napiętym grzbietem i postawionymi uszami, ale jego myśli również pozostały dla mnie zagadką. Czułam jedynie nieposkromioną ciekawość i niecierpliwość, bijące od Ladona i Quillsa, więc to ich postanowiłam się uczepić.

Nie wygląda na skruszonego – warknął mój brat, skupiając się na rudawym wilku.

Miał rację. Cruxer owszem, pokornie pochylał łeb, lecz w jego oczach gorzała wściekłość. Nie kładł uszu, ogon miał sztywny, łapy naprężone. Instynkt nakazywał mu oddać szacunek starszym, ale walczył z nim skutecznie, zachowując jedynie tyle środków ostrożności, by nie zostać posądzonym o chamstwo.

I tak został o to posądzony – mruknął Quills z rozbawieniem. – On już jest skończony, tylko jeszcze o tym nie wie.

Tylko co oni mogą mu właściwie zrobić? – Nie wytrzymałam. Powiodłam oczami od Alfy do Ladona i z powrotem, jak czekający na sensację szczeniak.

Zaraz sama zobaczysz...

Jak ja kocham takie odpowiedzi! – żachnęłam się. – Przecież...

Nie będę odbierał ci całej zabawy. – Quills uśmiechnął się po wilczemu i mrugnął do mnie dyskretnie.

Cruxer zatrzymał się na czele swojej sfory, ledwie kilka kroków przed stojącą rzędem Starszyzną. Posiwiałe wilki chwilę stały tak, patrząc na niego, jakby planowały w ciągu tych paru sekund wdrukować go sobie w pamięć z wszelkimi możliwymi szczegółami. Chłopak zaczynał się niepokoić – pewnie, tak samo jak my, nie wiedział nawet, co tamci kombinują. Drgnął lekko, poruszył łbem, chyba chciał obejrzeć się na zgromadzone za nim wielkie stado...

Trzy stare wilki rzuciły się na niego jak na komendę. Atak był idealnie zsynchronizowany, zadziałali zupełnie jak uzupełniające się elementy perfekcyjnie skalibrowanej maszyny – mężczyźni po bokach, drobniejsza od nich kobieta pośrodku. Osaczyli młodego wilka, zanim ten zdążył zareagować, błysnęły wyszczerzone kły i lśniące wściekłością ślepia. Cruxer zaskowyczał przejmująco, cofając się na kilka kroków, lecz nie miał drogi ucieczki – dwa wielkie basiory wgryzły mu się w skórę na bokach, a samica niemal na niego wskoczyła i złapała za kark. Polała się krew, jej metaliczny zapach zakręcił mnie w nosie. Stado spanikowało, lecz nie zaczęło uciekać – wilki po prostu oniemiały, kilkoro położyło się na ziemi, część odskoczyła, ktoś nawet wywrócił się na grzbiet i pokazał brzuch, choć nikt nie zagrażał mu bezpośrednio. Ja i Ladon też się wzdrygnęliśmy, tylko Quills i dziadek pozostali niewzruszeni, dzięki czemu poznałam, że wszystko szło zgodnie z planem.

To było... brutalne. I czysto zwierzęce. Ale czego innego spodziewałam się po wilkołakach? Byliśmy ludźmi, ale przecież tylko do pewnego stopnia. Wiedziałam, że nikt chłopaka nie zabije, lecz pokazanie mu, gdzie jego miejsce, musiało odbyć się na wilczych warunkach. Do więzienia nie mogliśmy go wtrącić, bo jak wytłumaczylibyśmy to społeczeństwu Pierwszego Świata?

Cruxer przewrócił się z hukiem, gdy ciężar trzech wilków okazał się dla niego nie do zniesienia. Posypały się kłęby rudawych kłaków, przez chwilę nawet próbował walczyć – był przecież młody i fizycznie znacznie silniejszy, poza tym naprawdę masywny – ale bijąca od najpotężniejszych Alf w kraju moc okazała się dla niego zbyt potężna. Łysy zapiszczał raz, gdy musiały go trafić białe kły, ale za chwilę to chłopak zawył z bólu, gdy siwy jasno pokazał mu, co sądzi o wszelkich próbach oporu. Ostatecznie rudy basior padł na grzbiet, okręcił się bezwolnie na brzuch, prosząc o litość – ale i to nie pomogło, o nie! Czym prędzej musiał ochronić najwrażliwsze miejsce i zacząć się wręcz czołgać u stóp staruszków z uszami tak ciasno przyklejonymi do czaszki, jakby nagle całkiem je stracił. Drżał, gdy wilczyca przyduszała go do bruku za kark, popiskiwał, gdy kły basiorów podrażniały ziejące w ciele rany, łapy aż mu się trzęsły i ślizgały po bruku. Już zaczynałam się martwić, że zachodzi to o wiele za daleko, gdy nagle jeden z członków jego watahy zerwał się jak oparzony. Wilczyca wtedy odstąpiła od ofiary, dwa basiory poszły za nią po kilku ciągnących się w nieskończoność chwilach, niechętnie odstępując od nieruchomego wilka. Ich kły lśniły szkarłatem, podobnie jak pozlepiana posoką sierść Alfy, ale nie miałam wątpliwości, że obrażenia, nawet jeśli poważne, zagoją się w kilka chwil, gdy tylko ktoś wyrwie się z pomocą. Starsi dobrze wiedzieli, jak zranić...

Początkowo sądziłam, że wilk, który wstał, jest właśnie tym odważniakiem, który przyjdzie do swojego przywódcy z chęcią niesienia ratunku, ale nie. Był dość duży i mocno zbudowany, pewnie niewiele mniejszy od Cruxera. Warujący Beta łypnął na niego, ale odwrócił szybko wzrok, gdy zaistniało ryzyko, że spojrzy odważnemu prosto w oczy.

Jak się nazywasz? – Głos Siwego rozbrzmiał we wszystkich umysłach. Patrzyłam w niego jak w święty obrazek, oczarowana tym spektaklem znacznie bardziej niż pewnie powinnam. Nic nie poradzę na to, że zawsze fascynowało mnie to, co wilcze... i to wręcz do granic obsesji.

Mówią na mnie Doom. – Skrzywił się lekko, niepewnie popatrzył po warujących wilkach, na chwilę utkwił wzrok w Cruxerze. – Nie wiem, skąd wzięło się to przezwisko. Może stąd, że... chyba jestem dość ponury. I słucham metalu. I... W sumie nie wiem. Ale... – Urwał wpół słowa, orientując się, że ten słowotok zaszedł już za daleko. Nie dodał nic więcej, po prostu skłonił łeb starszym.

Czy wiesz, co właśnie się stało? – spytała kobieta, oblizując broczące szkarłatem wargi. Wyprostowała się dumnie, spojrzała na młodego wilka ze swoją standardową wyższością.

Nie. – Doom, czy jak mu tam było, przekrzywił jedno ucho. – Ale możliwe, że się domyślam...

Alfa został zdegradowany. – Siwy spojrzał na płaszczącego się Cruxera i warknął na niego, na co tamten skulił się jeszcze bardziej i znowu zaskomlał. – Niech żyje Prawdziwy Alfa.

Sfora Cruxera – czy może raczej sfora Dooma, jak ją teraz powinniśmy nazywać – zaczynała się poruszać. Wilki wstawały, prostowały się z niewygodnych pozycji, powoli kierowały się w stronę nowego przywódcy z ciekawością, fascynacją i szokiem w oczach. Basior chyba nie do końca rozumiał, co takiego się wokół niego działo, lecz przyjmował wszystko ze spokojem, doskonale panując nad szalejącymi emocjami. Musiał je odczuwać, doskonale to widziałam, ale jego opanowanie było naprawdę godne pochwały. Beta spoglądał na niego dziwnie przez parę chwil, jakby nie mógł przełknąć, że to nie na niego padło – w końcu on do tej pory był drugim najsilniejszym wilkiem w stadzie, więc musiał na coś liczyć, nie? – ale wreszcie przemógł się i honorowo oddał hołd nowemu przywódcy. Cruxer nie ruszył się z miejsca i nawet się na Dooma nie obejrzał, ale chyba wciąż za bardzo się bał cokolwiek zrobić, więc nie było sensu go winić.

To było tak fascynujące, że mało brakowało, a zaczęłabym się ślinić, tak mnie ten spektakl pochłonął. Quills i dziadek spoglądali na mnie z lekkim rozbawieniem, ale zignorowałam nawet ten ich dobrotliwy, nieco protekcjonalny humor, który powinni rezerwować raczej dla małych dzieci. Potem mogłam się z nimi policzyć.

Za wszystkie krzywdy, jakie uczynił waszemu stadu, Cruxer zostaje pozbawiony mocy i rangi Alfy – powiedział siwy, zwracając się w naszą stronę. – Wataha jest świętością. Ten, kto podnosi rękę na watahę, musi zapłacić. Czy to wystarczające zadośćuczynienie za doznane krzywdy?

Tak. – Quills z powagą skinął łbem.

A więc prowadźcie dalej stada w pokoju. – Basior spojrzał na Dooma. – Nie popełnij błędów poprzednika, Alfo.

Nie popełnię. – Doom nie był całkowicie pewny siebie, ale zniósł spojrzenie starszego, nie uciekając wzrokiem, co uznałam za spory wyczyn. Nie wiem, czy ja bym tak potrafiła.

Przez jakiś czas twoje stado będzie słabe jak nigdy. Uważajcie na siebie. Liczymy na to, że będziesz szybko się uczył.

I... to by było na tyle. Poczułam się lekko rozczarowana, gdy zauważyłam, że wszyscy szykują się do odejścia. Wataha otoczyła Dooma i warującego Cruxera, tak że nie mogłam ich już dostrzec, a starsi, skinąwszy im łbami na pożegnanie, skierowali się z powrotem w stronę wyjścia, które wcześniej wskazał nam znajomy chłopak. Gdy weszli do wnętrza fabrycznego budynku, przemienili się w ludzi. Kobieta wyprostowała się z niejakim trudem, pomasowała kręgosłup ze zbolałym wyrazem twarzy, myśląc, że nikt tego nie widzi. Siwy potarł nadgarstki, a następnie szczękę. Tylko łysy zachował beznamiętną minę, choć nie mogłam wiedzieć, co dzieje się w jego głowie. Szybko poszliśmy w ich ślady, wyszliśmy otwartym przejściem na ulicę. W milczeniu skierowaliśmy się w stronę przystanku tramwajowego.

Ja, Ladon i Quills zostaliśmy trochę w tyle, podczas gdy dziadek dołączył do Starszyzny, by wymienić kilka uwag. Nie słuchałam ich specjalnie, zbyt skupiona na spektaklu, który miałam szansę oglądać.

To było... piękne i przerażające jednocześnie. Nie rozumiałam uczuć, jakie mnie opanowały, gdy oglądałam to wszystko, ale... najbliżej było im chyba do zachwytu. I czegoś, czego nie powinnam akceptować, a wręcz zapomnieć jak najszybciej, wiedząc, że nie ma najmniejszej racji bytu. Aż wstyd było mi się przyznać, że podobna myśl pojawiła się w mojej głowie – gotowa byłam przypuszczać, że wyrosłam z podobnych wraz ze skończeniem podstawówki... a jednak nie dawała się przegnać, obojętnie jak starałam się jej pokazać, że nie jest mile widziana.

Bo ja... poczułam jakąś taką jedność, jeśli mogę to tak nazwać. I takie nieznośne, uzależniające poczucie słuszności, wspólnoty... tego, że wreszcie dzieje się coś właściwego. Przez chwilę pomyślałam, że naprawdę wiele bym dała, by znaleźć się kiedyś w Starszyźnie. Zabawne, nie? Niegdyś tak ich nienawidziłam, wciąż żywię do nich silną niechęć i antypatię, a jednak... podoba mi się to, co robią, i w jaki sposób to robią. I chyba chciałabym...

Idiotyzm. I marzenie ściętej głowy, jak to mówią. Kto by mnie tam wśród nich chciał? A nawet jeśli, czy kiedykolwiek wilkołaki pozwoliłyby, żeby półdemon zajął tak wysokie stanowisko? Nikogo by nie zainteresowało to, że jestem wilkołakiem w dokładnie takim samym stopniu, jak półdemonem. Żeby być Pełnokrwistym wilkołakiem, należało mieć wśród dziadków przynajmniej jednego Pełnokrwistego wilkołaka. Żeby być półdemonem, trzeba było mieć demona jako jednego z rodziców. Nie jestem hybrydą. Jestem wilkołakiem. I jestem półdemonem. Nie ma żadnych połówek, żadnych podziałów...

A teraz wiem, czym pragnę być w rzeczywistości. Tylko jakie to ma znaczenie, skoro nikt nie będzie chciał mnie słuchać?

Jestem wilkołakiem. Może i mam te dziwne moce. Może i mam ojca, który nie jest człowiekiem. Może. Ale tak czy siak, nigdy nie wyprę się swoich wilkołaczych korzeni. To z nimi utożsamiałam się przez całe świadome życie. Starszyzna może się obawiać tego, co zrobię w przyszłości, a ja wciąż będę uważać to za kompletny idiotyzm, bo właśnie przy tej rasie jest moje serce. Czuję vurda, może i umiem nad nim panować, ale... jestem wilkołakiem. Z paroma dodatkowymi zdolnościami, ale jednak. I nie zamierzam brać niczego innego pod uwagę.

Tak bardzo chciałabym, żeby ode mnie zależała sprawiedliwość. Chciałabym... po prostu robić coś ważnego. Jakoś się tej naszej społeczności przysłużyć. Z żadną grupą społeczną nie czułam takiej więzi. Nie lubię ludzi, nienawidzę Polski i Polaków... a wilkołaki kocham. I chciałabym przekuć tę miłość w coś wartościowego, choć doskonale wiem, że nigdy mi na to nie pozwolą.

Niemal całą drogę na dworzec przebyliśmy w milczeniu. Myślałam dużo, a Ladon i Quills chyba instynktownie wyczuwali, że nie ma najmniejszego sensu mnie o to pytać, bo i tak nie odpowiem. Nie chciałam przed nikim zdradzać się z tymi przemyśleniami. Owszem, problem staje się o połowę lżejszy, gdy z kimś się nim podzielić, ale jednak... są sprawy tak intymne, że lepiej zachować je dla siebie. Z jakiegoś powodu te przemyślenia uważałam za jedną z takich spraw. Może trochę bałam się, że mnie wyśmieją? Sama nie wiem. Kiedyś byłam obsesyjnie przeciwna wszystkiemu, co Starszyzna robiła, a jednak chciałam do nich teraz należeć? Nawet dla mnie samej brzmi to co najmniej dziwnie, co więc dopiero powiedzieliby oni?

Gdy przyszła pora rozstania na dworcu, gdy mieliśmy już ruszyć w stronę podstawiającego się w perony naszego pociągu, mającego odjechać za dwadzieścia minut, siwy złapał dziadka za ramię w ostatniej chwili. Gdy staruszek odwrócił się do niego, czekając na powód tego „ataku”, starsi wymienili spojrzenia, zdając się porozumiewać myślami, choć dobrze wiedziałam, że to niemożliwe w tym wcieleniu. Po dostrzeżeniu milczącej zgody na twarzach towarzyszy, mężczyzna odetchnął głęboko i zwrócił się z powrotem w stronę zatrzymanego.

Benedykcie, dobrze wiesz, jak przedstawia się nasza sytuacja na przestrzeni ostatnich lat.

Dziadek powoli skinął głową. Wszyscy spoważnieliśmy, napięcie stało się wyczuwalne.

Siwy znowu odetchnął, uspokoił się nieco, być może zdoławszy sobie przetłumaczyć, że nie ma nic niebezpiecznego w tym, co właśnie zamierzał powiedzieć.

Benedykcie, już jakiś czas temu wspólnie podjęliśmy decyzję. Jeśli tylko taka jest twoja wola, czeka na ciebie miejsce wśród Starzyzny.

Zaniemówiliśmy. Szczęka mi chyba opadła, serce stanęło mi na moment... Tylko dziadek okazał się nieznośnie spokojny. Wytrzymał spojrzenie rozmówcy, powoli skinął głową i powiedział poważnym głosem:

To ogromny zaszczyt. I ogromna odpowiedzialność. Czy muszę podjąć decyzję natychmiast?

Nie, nie, pewnie, że nie – zapewnił szybko łysy. – Świetnie zdajemy sobie sprawę z tego, że danie odpowiedni od razu jest praktycznie niemożliwe. Myśl o tym, przyjacielu. Przeznacz na to tyle czasu, ile potrzebujesz. Po prostu pamiętaj, że to miejsce czeka właśnie na ciebie. Nie wyobrażamy sobie nikogo bardziej odpowiedniego na tym stanowisku.

Odpowiedź dam jutro. – Staruszek nie dał się zbajerować wzruszającymi słówkami, choć mi na jego miejscu duma urosłaby do niewyobrażalnych rozmiarów i łezka zakręciła się w oku. Pożegnał się bardziej stanowczo, poczekał, aż my również wymienimy uprzejmości, i poprowadził nas na odpowiedni peron, nie ukrywając więcej niecierpliwości, choć wciąż mieliśmy sporo czasu do odjazdu.

Przyjmiesz tę propozycję? – spytałam, gdy już sadowiliśmy się na swoich miejscach w wagonie pierwszej klasy.

Oczywiście, że tak – prychnął z politowaniem. – Ale nie mogę przecież pokazać im, że mi zależy, prawda?

Chyba jednak jesteśmy do siebie aż do przesady podobni. Ladon i Quills jednocześnie parsknęli śmiechem, słysząc moje słowa i mój ton głosu w ustach starego Alfy, a mi zrobiło się jakoś tak ciepło na sercu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz