środa, 28 września 2022

Rozdział 50

 

Czy ja naprawdę muszę wspominać, że mi się to nie podobało? Chyba robię to wystarczająco wiele razy, by nikt nie miał wątpliwości, że pasowało mi stosunkowo niewiele rzeczy. A już na pewno nie wycieczki krajoznawcze, gdy takie zimno na dworze.

Był październik. Z niewiadomych przyczyn pierwszych przymrozków można było szukać jak igły w stogu siana, więc większość drzew zachowała jeszcze liście. Może i nie lśniły zdrową, soczystą zielenią, jak na wiosnę, ale wiele brakowało im również do tego, co można było określić mianem „polskiej złotej jesieni”. Szumiały na zimnym wietrze, co jasno wskazywało na to, że w większości brakowało im również soków, a to, jak zaścielą chodnik, pozostawiając po sobie łyse gałęzie, jest jedynie kwestią czasu, ale jak na razie trzymały się dzielnie, dając radę niezbyt sympatycznej aurze. Chmury zasłaniały niebo szczelnym kobiercem, mieniąc się wszelkimi możliwymi odcieniami szarości – od ponurego srebra, aż po ołów, zwiastujący raczej niepasującą do tej pory roku burzę. Powietrze było lekko wilgotne i nieprzyjemnie gęste, nasiąknięte czymś, czego odruchowo nie chciało się wciągać w płuca.

Mówiąc w skrócie: było zimno, wiało i zanosiło się na to, że będzie jeszcze gorzej. A tej bandzie młotków zachciało się zwiedzać. Poważnie. Wymawiając się koniecznością sprawdzenia, czy w okolicy nie ma jakiejś magicznej anomalii, którą byśmy jakimś cudem przegapili, zorganizowali nam wycieczkę. I nie wzięli nawet prowiantu, który mógłby pomóc mi choćby w niewielkim stopniu odzyskać chęci do życia. Bo podobno sama mogłam na to wpaść. A czy ja, kurde, zawsze muszę myśleć o wszystkim? To, że jestem tu jedyną kobietą (Gabrysi nadal jakoś nie umiałam wziąć pod uwagę, bo jej jak nic należało się wymyślenie jakiejś trzeciej płci, a Luna i Kasia-Katarzyna zwinnie wymigały się z całej akcji), nie znaczy od razu, że mam wszystkich prowadzać za rączki, jak dzieci.

No i potem cierpię, gdy umiera nadzieja na to, że sami się domyślą. Tak...

Naszym celem było jedno z ciekawszych osiedli w mieście. I pewnie gdyby było choć trochę cieplej, a mój żołądek nie przypominał mi co parę sekund o panującej w nim pustce i smutku, nawet bym się na to cieszyła, bo to była jedna z tych dzielnic, do których się wcześniej nie zapuszczałam, bo znajdowały się pod władzą sfory Aresa. Byłam tam parokrotnie jedynie przejazdem, a szkoda, bo to miejsce, znajdujące się stosunkowo niedaleko od mojego mieszkania, z pewnością nadawało się na nocne spacery, gdy Zew nie dawał mi usiedzieć w miejscu. No i fascynowało mnie, bo wyglądało szpetnie, ale przynajmniej... groteskowo.

Bloki tutaj pochodzą z różnych okresów, dzięki czemu można w doskonały sposób szukać w nich szczegółów, jakimi różniły się na przestrzeni lat. W dodatku mam dziwne wrażenie, że po prostu stawiano je gdzie popadnie. Serio, nie ma w tym kompletnie żadnego porządku – mieszają się ze sobą, nieraz znajdują w zbyt małych lub zbyt dużych odległościach... zupełnie jakby dziecko olbrzyma zebrało je wszystkie razem, potrząsnęło nimi w garści i rozsypało bezładnie, a następnie tak zostawiło, uznawszy, że zabawa mu się znudziła. Pudełka z wielkiej płyty przeplatają się z tymi z cegły, duże kwadratowe okna znajdują się naprzeciw tych wąskich i wysokich lub niziutkich i przesadnie długich. Czteropiętrowe tasiemce mijają się z trzyklatkowymi pięciopiętrowcami lub wieżowcami. Kompletny chaos urozmaica dodatkowo to, że ocieplono i pomalowano jedynie kilka z nich, w dodatku każdy na inny kolor, przez co pasują do siebie nawzajem jak pięść do nosa. Całą resztę porasta tynk w różnych odcieniach szarości lub szpetny baranek. Ale to nie jest najgorsze...

Dobra, teraz powiem coś fascynującego. A przynajmniej dla mnie.

Opowiadałam już może, że część bloków w moim mieście, ale pewnie i w każdym budowano lekko na odwal się? Tak, żeby było szybko, ale niekoniecznie solidnie, z założeniem „a, niech postoi te parę lat, a potem się pomyśli”? Hm, pewnie opowiadałam. No to uwaga. Kiedyś cała Polska o tym trąbiła...

Jest tu takie miejsce. Dość spore, lecz niezbyt rozległe wzniesienie, jedno z wielu w okolicy. W samym jego środku znajduje się betonowy plac targowy, tętniący życiem prawie każdego ranka, a zwłaszcza w soboty do godziny dziesiątej, gdy zlatuje się tam chyba cała okoliczna ludność. Plac otaczają trzy wieżowce. Wyglądają dość ciekawie, bo oczywiście każdy z nich wzniesiono w innym czasie, co można poznać po rozmiarze i kształcie okien, liczbie pięter i klatek schodowych i różniących się odcieniach burego tynku, którego jak na razie nikt nie przykrył farbą.

Brzmi zwyczajnie. Dla mnie ciekawie, no ale jakoś tak przeciętnie, nie? No to leci bomba.

Bo wieżowce były kiedyś cztery. A placu targowego nie było wcale, bo...

Tak, to będzie piękne. Nie mogę się powstrzymać od tego budowania napięcia...

W miejscu tego placu targowego stał niegdyś jeszcze jeden wieżowiec. To była poniekąd taka chluba budowniczych z tamtych czasów. Pojęcia nie mam, kiedy dokładnie go wzniesiono, ale to były jakieś same początki budowli z wielkiej płyty w mieście, dlatego starano się go dopieścić tak, jak to tylko możliwe. Z opowieści i wiernie koloryzowanych zdjęć wiem, że miał dość specyficzny kolor – szary tynk machnięto na zielono, co dało podejrzany ciemnomiętowy efekt, no ale... architekci nieraz już na przestrzeni wieków udowadniali, że mają ciut inne wyobrażenie na ładne zaaranżowanie miejskiej przestrzeni niż zwykli ludzie. Wieżowiec ponadto miał specyficzny kształt: podstawa na bazie wielkiego kwadratu ciągnęła się do czwartego piętra, by tam zwężać się gwałtownie, co przypominało może nieco upośledzony Pałac Kultury, jeśli patrzyło się przez palce. No brzydactwo takie, że hej, ale wtedy przecież takie lubiano, nie? W środku mieściły się różne mieszkania, o czym opowiadała mi nieżyjąca babcia, która mieszkała tam krótko po tym, jak wzięła ślub z dziadkiem (zwróćcie proszę uwagę na to, że pragnę zaakcentować słowo „krótko”). Zamysłem budowniczych było stworzenie nowoczesnego pomnika wspólnoty narodu (tak zresztą się ten wieżowiec nazywał – „Wspólnoty Narodu”, jakkolwiek zabawnie to brzmi), stworzono więc w nim mieszkania dla każdego: od naprawdę dużych „apartamentów” dla zwolenników partii, przez zwyczajne przydziały dla rodzin z dziećmi, po maleńkie, ciemne klitki dla najbiedniejszych. Wielka klatka schodowa, która mieściła się w samym centrum, w założeniu miała być nawet wykładana imitacją marmuru, co prawdopodobnie z powodu braku pieniędzy lekko nie pykło, przez co prezentowała się jak każda inna, tylko w przesadnym powiększeniu. No i tak to sobie stało...

Babcia mieszkała tam krótko z dziadkiem i dwoma malutkimi córeczkami – mamą i ciocią Jolą – oraz prababcią, która wyprowadziła się z rodzinnego Sopotu, uciekając od okrutnego dla niej pradziadka. Nie mieli najlepszych warunków, żyli właśnie we wspomnianej klitce dla najbiedniejszych, która miała tylko jeden pokój z niewielkim oknem, ślepą kuchnię i łazienkę tak małą, że ledwo dawało się w niej obrócić, co i tak było pewnym sukcesem, bo z tego, co widziałam na projektach (tak, oglądam sobie projekty bloków w wolnym czasie. Co w tym dziwnego?), te najbiedniejsze mieszkania miały łazienek w ogóle nie mieć – przewidziano jedną wspólną na korytarzu, a w nich samych jedynie umywalkę w czymś w rodzaju przedpokoju, wiszącą w sumie tuż obok kuchennego zlewu, co było już kompletnie bez sensu. A najbogatsze mieszkania, te znajdujące się na piątym piętrze, a więc tym pierwszym po zwężeniu, miały nawet swoje rozległe tarasy i metraż, który i teraz obudziłby zazdrość w niejednym, co stanowiło niesamowity wręcz kontrast.

Tak, był ten twór dość dziwny...

Był. Owszem, był. Nie jest. Był.

Bo wyobraźcie sobie, że w niecałe trzy lata po tym, jak go postawili, zawalił się w cholerę. Tak sobie po prostu, ni z tego, ni z owego złożył się niemal wpół, co na zdjęciach wyglądało zupełnie tak, jakby zwinął się po otrzymaniu kopniaka w splot słoneczny, i w kilka godzin później runął na dobre. Nie wiem, dlaczego tyle zwlekał, ale myślę, że było to całkiem uprzejme, bo pozwolił przynajmniej na przeprowadzenie z grubsza ewakuacji mieszkańców...

Co nie oznacza, że sporo osób przy tym nie zginęło.

Afera była naprawdę głośna. Budynek stał bardzo blisko pozostałych trzech, więc na dobrą sprawę nie było nawet jak wejść tam z dźwigami i pozostałym ciężkim sprzętem. Istniało ryzyko, że jeśli upadnie w wyjątkowo niefortunny sposób, naruszy najbliżej stojący z pozostałych wieżowców. Ciężko było nawet rozstawić ekipę ratunkową, bo cały fragment placu między budynkami był poważnie zagrożony – klocek miał w końcu bodajże szesnaście pięter, a jak wspominam kolejny raz, one naprawdę stały bardzo blisko siebie, nawet bliżej, niż preferują to współcześni pseudodeweloperzy. Na pewno nie w odległości dającej jakikolwiek bufor bezpieczeństwa. Szczęście w nieszczęściu było tylko takie, że blok zgiął się w stronę niezabudowanego boku kwadratu, gdzie znajdowały się jedynie zamknięte boisko i garaże.

No i faktycznie wywalił się właśnie w tę stronę... tylko że nie było wcale pięknie.

Zginęło około sześćdziesięciu osób, czterdzieści bodajże zostało rannych w mniejszym lub większym stopniu. Mieszkańcy, których nie zdążono wydostać z najbardziej zrujnowanych mieszkań i tych, które do tej pory uważano za najmniej zagrożone, członkowie ekip ratunkowych, przypadkowi gapie, których również paru się trafiło, gdy pilnujące wszystkiego milicja i wojsko straciły czujność... Przez to, że spora część budynku spieprzyła się z tego cholernego wzniesienia, bo stała przecież na jego krawędzi, naprawdę niewielu zdołano wygrzebać z gruzów w stanie innym niż nadający się do zapakowania w czarny worek.

Tak, to była potworna tragedia i nie zamierzam jej w żaden sposób umniejszać. Zbyt wielu zginęło, setki osób pozostały bez dachu nad głową, bez majątku... bez zupełnie niczego. Ale przyznacie chyba, że nieco to było ironiczne? Budynek, który niejako miał być symbolem, obrócił się w cholerę, jak wiele lat później wszystko to, co miał symbolizować. Do dzisiaj nie wiadomo, co zawiodło, bo jak to bywało w tamtych czasach, sprawę zwyczajnie postanowiono zamieść pod dywan.

Ludzie dość szybko dostali nowe mieszkania – jeden z tych wieżowców wokół był akurat w trakcie budowy, więc oceniono, kto jest w najgorszej sytuacji, i tacy zostali w nim szybko zakwaterowani bez ponoszenia kosztów. Ale zastanówcie się sami, kto z was chciałby mieszkać tuż obok miejsca takiej tragedii? Spora część lokatorów nie miała większego wyboru, ale wszyscy ci, którzy mogli udać się gdzie indziej, zrobili to bezzwłocznie.

Spekulacje są różne. Może budowano to nieco bardziej na odwal się, niż system przewidywał. Może gdzieś pod ziemią osunął się fundament lub kawałek tego wzniesienia, na którym wieżowiec stał, choć nie chce mi się w to wierzyć przez to, jak wygląda na zdjęciach. Na pewno było jakieś dochodzenie, na pewno coś w tej sprawie orzeczono... tylko że nie zachowały się żadne dokumenty. A przynajmniej nie dla ciekawskich i nie dla mediów. Być może wszystkie papiery nadal gniją gdzieś w jakimś archiwum, czekając, aż skończy im się okres tajności? Pojęcia nie mam. Ale nie powiem, fascynuje mnie to tak, że aż mnie skręca.

Teraz po tym bloku nie zostało nic prócz przerażających zdjęć w internecie i starych gazetach. Nadal wkleja się je na pierwszej stronie miejskiego dziennika podczas każdej rocznicy, by wspomnieć tragedię ofiar, ale nikt nie rozpisuje się szczególnie. Bo co miałby powiedzieć? Cokolwiek się tam wydarzyło, nie zachował się żaden ślad, z którym można by pracować. Fundamenty zabetonowano i postawiono na nich tandetne zabudowania targowe.

I co? Fajna historia? Mnie się podoba. Bardzo lubię takie historie...

Gdyby coś z tego bloku zostało, pewnie byłabym pierwszą, która chciałaby obejrzeć to z bliska. Serio. Ale w takim przypadku? Byłam tam już raz, zmusiwszy tatę, by akurat na tamten targ wybrać się po zakupy. Nie ma tam zupełnie nic prócz tablicy pamiątkowej na niewysokim murku, przy której czasem pali się kilka samotnych zniczy. Samo osiedle nadal mnie fascynowało, ale poważnie – nie było na nim zupełnie nic, co sprawiałoby, że chciałabym dobrowolnie podnieść się z łóżka, gdy taka pogoda za oknem. Więc nie, nie byłam tą wycieczką zachwycona.

Zwłaszcza gdy już na miejscu okazało się, że wcale nie była to krajoznawcza wycieczka, a zaplanowana akcja, o której nikt nie raczył mnie poinformować. Takie z tych moich wilczych braci wredne mendy...

Targowe stragany, mimo parszywej pogody, wręcz tętniły życiem, czułam unoszący się wraz z silnym wiatrem zapach świeżych warzyw i wyrobów garmażeryjnych, od których żołądek tak mnie rozbolał, iż mało brakowało, a puściłabym pawia tak, jak stałam. Na samej krawędzi placu, w cieniu trzech monumentalnych wieżowców o zbrązowiałym ze starości tynku, kręciło się nieco ludzi z plastikowymi siatkami na zakupy, jakiś dzieciak darł się jak opętany, za nic mając strofującą go babcię. Od strony znajdujących się u stóp wzniesienia garaży dobiegało chechłanie niechcącego zastartować samochodu i czyjeś ogniste przekleństwa, wybijające się nawet ponad ogólny zgiełk, a w przynajmniej trzech wychodzących na okolicę oknach widziałam twarze osiedlowych kontrolerek – dwóch bez pardonu palących papierosy nad parapetami, jednej zakamuflowanej za gęstą firanką w tandetne wzorki. Jednym słowem – dzień jak co dzień, osiedle jak osiedle...

No, nie do końca.

O tablicę upamiętniającą katastrofę, przy której dogorywało kilka czerwonych zniczy, opierał się zblazowany Kev. Nie dość, że był zmarznięty, co poznałam po tym, jak chował się w kołnierzu czarnego płaszcza (i co wydało mi się zastanawiające, jako że umiał władać ogniem, jeśli dobrze kojarzyłam), to jeszcze miał taki wyraz twarzy, jakby usilnie próbował w tej swojej niewygodnej pozycji zasnąć, tylko nie do końca mu to wychodziło. Nieopodal zaś kręcił się Mark, z obojętną miną obwąchujący chodnik za pomocą wahadełka składającego się z kawałka górskiego kryształu na najzwyczajniejszym w świecie sznurku. Bladego pojęcia nie mam, co to mogło mu przynieść. Oprócz oczywiście sławy, bo tylko ślepy by nie zauważył, jak skutecznie ściągał wszystkie spojrzenia z okolicy. Grupa czternastolatków w deskorolkowych kaskach całkowicie otwarcie nagrywała go smartfonami, nie mając pojęcia, że wielki Niemiec z mieczem przewieszonym przez plecy mógłby pstryknięciem palców zamienić wszystko w promieniu kilometra w kupkę tlących się popiołów, doprowadzając do katastrofy jeszcze gorszej, niż ta sprzed kilkudziesięciu lat.

Ach, tak, dobrze zrozumieliście. Wyvern miał miecz przewieszony przez plecy. Ten cholernie wielki półtorak, na który wszyscy patrzyli z obawą, bo cuchnął zupełnie jak krater i to, co z niego wychodziło. Fajnie, nie? Tak se w środku miasta, na oczach wszystkich.

Wy żartujecie, prawda? – spytałam, gdy tylko zbliżyłam się na tyle, by nie wyglądało to dziwnie. Bo w to, że usłyszeliby mnie już ze trzydzieści metrów temu, jakoś nie wątpiłam.

Chyba nigdy tak poważny nie byłem – prychnął Kev, mocniej zaciskając powieki. – Pizga tu jak w kieleckim. Możemy już...?

Halt die Fresse! – wycedził Mark, dodając kilka niemieckich przekleństw. Przechodząca akurat obok staruszka spojrzała na niego ze zgrozą i przyśpieszyła kroku.

On tak od rana – jęknął młodszy wyvern, oglądając się na mnie żałośnie. – W co ja się wpakowałem? Kurwa, a dzisiaj Overwatch jest za darmo...

Już miałam palnąć coś o uzależnieniu od gier komputerowych, gdy Embry wyskoczył z okrzykiem:

No nie gadaj! To co ja tu jeszcze robię?!

Nie macie abonamentu? – Collin wywrócił oczami. – Jakbyście nie pożałowali tych paru złotych, to byście teraz nie płakali.

Boże... – Ukryłam twarz w dłoniach. – Skupcie się... Co my tu niby robimy? Przecież... no, niczego tu nie ma, no!

Też tak sądzę – burknął niezbyt sympatycznie Ladon. – Nie czuję niczego, co...

Możecie się wszyscy zamknąć? – Mark uniósł głowę, jego niemal białe oczy błysnęły czerwienią. – Nie mogę się skupić.

A na czym tu się skupiać? – Wzruszyłam ramionami. – Chcesz wiedzieć, co tu było? Stał tu blok.

No co ty nie powiesz! – Z politowaniem obejrzał się na pomnik, w którego cieniu właśnie stał. Przysypiający Kev o mało się w tym momencie nie wyrąbał, straciwszy na moment równowagę, choć z pewnością nawet nie wyczuł tego wzroku.

No więc po co tu jesteśmy? – Bezradnie rozłożyłam ramiona. Rzuciłam pytające spojrzenie Quillsowi, lecz Alfa nie zaprotestował – już wcześniej dał mi jasno do zrozumienia, że negocjacje z wyvernami są właśnie moim obowiązkiem i nie zamierza się wtrącać, o ile nie zacznę zbaczać z tematu. Teraz, sądząc po jego nieco zmęczonym wyrazie twarzy, mogłam się domyślić, że sam nie miał pojęcia, co jest grane.

Co dokładnie stało się z tym wieżowcem?

Otrząsnęłam się z zamyślenia i ponownie skupiłam na wielkim Niemcu. Stał wyprostowany, niecierpliwie okręcając sznurek wahadełka na palcu wskazującym lewej dłoni, i przyglądał mi się wnikliwie. Wiatr zagarnął mu część czarnych włosów na twarz, a mnie jak zwykle przeszedł dreszcz, gdy uświadomiłam sobie, jak był podobny do wyverna z mojego snu...

Jak był cholernie, boleśnie wręcz przystojny. I jak bardzo chciałam podejść bliżej, przekonać się, jaki jest w dotyku szorstki zarost, pokrywający przeciętą blizną twarz.

Musiałam się opanować.

Jak to co? – Wydaje mi się, że całkiem skutecznie udałam nonszalancję. – Zawalił się. Jakoś... Kurde, przeczytajcie sobie z tablicy, nie pamiętam, kiedy to dokładnie było. Pod koniec lat siedemdziesiątych lub na początku osiemdziesiątych. Nie wiadomo właściwie dlaczego, ale na zdjęciach wyglądało to tak, jakby złożył się wpół. Jakby... – Urwałam i skrzywiłam się.

Ciemna brew uniosła się do góry.

Jakby co?

Jakby coś w niego uderzyło, szczerze mówiąc – przyznałam. – Znaczy... na zdjęciach śladów uderzenia nie widać. Ale po prostu... No, załamał się w połowie i dziwnie to wygląda. Biorąc pod uwagę to, że wyverny istnieją...

To nie mógł być wyvern – uciął Niemiec. – Ile to miało, szesnaście pięter? Gdyby wyvern się z tym zderzył... – Wzruszył pogardliwie ramionami, szyderczy uśmieszek uniósł jeden kącik ust. – Nic by z tej okolicy nie zostało. Ani z tego bloku, ani z tych trzech sąsiednich. Chyba nie masz pojęcia, jakie rozmiary osiągamy.

A smok? – Postarałam się zamaskować, że pierwszym, co przyszło mi do głowy po tej deklaracji, był okrzyk „pokaż mi!”. Cholernie chciałam zobaczyć taką bestię na żywo, ale dobrze wiedziałam, że proszenie o coś takiego nie dość, że mogłoby być sporym nietaktem, to jeszcze... no cóż, niemożliwością. No bo tutaj? – Smoki nie są mniejsze?

Zależy jakie. – Ponownie skupił się na wahadełku. Zapatrzyłam się w kamień wiszący nieruchomo na sznurku, jakby zależało od tego moje życie, ale i tak nie przyszło mi do głowy żadne wyjaśnienie, czemu to miało służyć.

Zależy jakie... – powtórzył cynicznie Ladon, parskając pod nosem. – A myślałem, że to moje wypowiedzi są niejasne...

Znalazłeś niezłą konkurencję. – Quills trącił go po przyjacielsku łokciem.

Możecie się przymknąć? – ofuknęłam ich. Jakoś głowa mnie nagle rozbolała...

W momencie, gdy o tym pomyślałam, wahadełko na sznurku drgnęło. Zakręciło się wokół własnej osi i naprężyło, by zatrzymać się w niemożliwej pozycji, jak przyciągane niewidocznym, lecz diabelnie silnym magnesem. Trzymający je wyvern nabrał powietrza, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale powstrzymał się i warknął tylko pod nosem:

Sheiss drauf. – Zwinął sznurek tak szybko, że nawet nie zdążyłam zaprotestować, i schował urządzenie do kieszeni bojówek. – Mówiłaś, że nic tutaj nie ma?

Bo nie ma – syknęłam, masując skronie. Nagle nawet światło zaczęło mnie boleć. – Fundamenty zabetonowano. Właśnie na nich stoimy.

Zabetonowano... – Mark parsknął suchym śmiechem. – A nie wspominałaś może, że niewiele o tej sprawie wiadomo?

Ty mi coś sugerujesz? – wycedziłam mało sympatycznie, z trudem uchylając jedno oko.

Jedynie to, że sama twierdzisz, że coś utajniono w sprawie katastrofy, a nie wpadłaś na to, że władze chciałyby ukryć również coś więcej. – Kopnął podkutym butem krawężnik. – Fundamentów nie zamurowano. Podejrzewam, że można się do nich dostać, ale tutaj nie sprawdzę którędy. Trzeba poszukać normalnymi metodami.

I tego wszystkiego dowiedziałeś się dzięki jakiemuś kamieniowi na sznurku? – jęknęłam płaczliwie. – Nie no, dla mnie bomba.

Bez słowa wyciągnął w moją stronę dłoń z wahadełkiem. Nie myśląc wiele, podsunęłam po nie rękę...

Dwie rzeczy stały się jednocześnie. Gdy tylko dotknęłam nieprzyjemnie ciepłego kamienia, ból głowy wzmógł się do niemal niewyobrażalnych rozmiarów, aż jęknęłam... a poza tym omal nie wyrąbałam się na pysk, bo przezroczysty kamień wielkości połowy mojego palca wskazującego okazał się tak ciężki, że ledwo go utrzymałam.

Czy ja chcę wiedzieć co to? – wyjąkałam, gdy odebrał przedmiot i ponownie go schował, tym razem już na dobre.

Nie chcesz. – Tym razem nawet nie odwrócił się w moją stronę. – Już i tak masz migrenę, nie potrzebujesz więcej rewelacji.

Wcale nie mam migreny! – zaprotestowałam o wiele za szybko, by mogło to być uznane za naturalne.

Nie odpowiedział. Po prostu zagwizdał „Where did you sleep last night” Nirvany, posłał mi pełen politowania uśmieszek, unosząc jedną brew, i trącił Keva. Młodszy wyvern zachrapał i spojrzał na niego z bolesnym oburzeniem, lecz na własne szczęście nic nie powiedział.

Ale serio. Skąd on to...?

Nieważne. Facet jest pieprzonym wyvernem. Może nawet czytać mi w myślach, nie? Na szczęście ból przeszedł, gdy tylko straciłam kryształ z oczu. Zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie miał czegoś wspólnego z energią, która sterowała tym dziwacznym urządzonkiem, ale chyba wolałam się teraz nad tym nie pochylać.

Czyli co? Jednak zakładamy, że budynek nie zawalił się ot tak, tylko że coś w niego uderzyło? – wtrącił się Quills, zanim mężczyzna ruszył w stronę najbliższego wieżowca.

Niczego takiego nie powiedziałem – odparł ze spokojem. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, wsadził jednego do ust i odpalił pstryknięciem palcami. – To brzmi całkiem prawdopodobnie, ale szczerze wątpię, by taka była prawdziwa przyczyna. Właśnie dlatego zależy mi na tych fundamentach.

Ja tam wątpię, byśmy tam znaleźli coś ciekawego, nawet jeśli faktycznie da się do nich jakoś dostać – wtrącił Geri. – Mój ojciec mieszkał z dziadkami w tym bloku, zanim go trafił szlag. Opowiadał mi, że konstrukcja była podejrzana. Trzeszczało to na wietrze, nieraz tak, że nie dało się spać w nocy. Pewnie musiał się nieźle kołysać.

Niemiec odwrócił się i spojrzał na niego jak na idiotę.

Wszystkie wieżowce kołyszą się na wietrze – wyjaśnił spokojnie jak małemu dziecku. – Im wyższe, tym mocniej. Bo inaczej by się zawaliły podczas huraganu. Rozumiesz? To zasadniczo normalne.

Ale nie w tym stopniu – zaprotestował chłopak. – To szesnaście pięter. Za mało, żeby ruch był odczuwalny. A trzeszczał, i to jak. W nowoczesnych budynkach stosuje się specjalne tłumiki drgań, tutaj tego nie zrobiono...

Bo nie było takiej, kurwa, potrzeby. – Wyvern westchnął ciężko. – Szesnaście pięter to nie drapacz chmur, dzieciaku. To blok. Żeby go zabezpieczyć, nie trzeba żadnych wymyślnych technologii, żadnych wyjebanych w kosmos tłumików drgań, wystarczą same podstawy. I owszem, może trzeszczeć, jeśli ma odpowiednią masę.

Aż tak, żeby nie dało się spać? – wtrąciłam. – Bo uwierzę, że nigdy w żadnym wieżowcu nie byłeś.

Niemiec przyglądał mi się chwilę z ogniem w oczach, lecz nie przyznał mi racji. W sumie i tak na to nie liczyłam.

To zdjęcie jest prawdziwe? – warknął w końcu, wskazując palcem na fotografię wprawioną w tablicę pamiątkową. – To coś jest cholernie cienkie. Ma mocną podstawę, ale od piątego piętra wygląda źle. Tak, mogło trzeszczeć podczas mocnego wiatru, zwłaszcza że znajdowało się na wzniesieniu i nie było osłonięte wyższymi budynkami. Tylko że to były czasy, gdy ludzie nie byli przyzwyczajeni do budynków tej wysokości. Nic dziwnego, że każde ciche skrzypnięcie zaraz wprawiało ich w panikę.

Mieszkam w wieżowcu od małego – zdenerwował się Jacob, przerywając własną zmowę milczenia i udowadniając, że jednak rozumiał, o czym w ogóle mówimy. – W dodatku na piętnastym piętrze. I nic mi nie trzeszczy. Blok jest długi, ale ma szerokość dwóch mieszkań, więc...

Obawiam się, że żadne z nas nie jest architektem – wtrącił nieśmiało Kev, pragnąc zażegnać rodzący się spór. – Nie możemy tego rozstrzygnąć, skoro...

To i tak nie jest teraz ważne – ochrzanił go Niemiec.

Owszem, jest – zdenerwował się Quills. – Bo wciąż nie wiem, co tutaj robimy. Skoro sądzisz, że przyczyny zawalenia się budynku trzeba szukać w fundamentach i piwnicach, do których podobno nie da się dostać, bo są, kuźwa, zamurowane, to dlaczego on się złożył wpół i zawalił wcale nie przy ziemi? Nie trzyma mi się to kupy.

Nie musi. – Wyvern wyglądał na zmęczonego. Przez chwilę byłam pewna, że ruszył ręką, by dobyć miecza i rzucić nim w mojego Alfę, ale na szczęście okazało się, że chciał jedynie pomasować kark. – Mam w dupie, dlaczego to się zawaliło, tak? Po prostu zamierzam dostać się do piwnic, i tyle. Na chuj drążyć?

Ale przecież sam... – Nie dokończyłam, bo przerwał mi bezlitośnie:

Bo byłem ciekaw. I nie dowiedziałem się niczego rewelacyjnego. Idziecie czy nie?

Szliśmy. No bo dlaczego nie? Tylko że...

W jego głosie było coś dziwnego. Coś jak zawód. Ponadto jego wzrok, gdy niechcący zahaczył nim o mnie...

Rozczarował się, że nie sypnęłam żadną wspaniałą teorią? Że nie domyśliłam się niczego? Rozczarował się... mną?

Zabolało. I to tak, że na krótką chwilę aż ucięło mi oddech. Zacisnęłam dłonie w pięści i zawołałam za nim:

Spawy.

Co...? – Odwrócił się z dezorientacją i zmarszczył zabawnie brwi.

Spawy – powtórzyłam ze stoickim spokojem, którego bynajmniej nie czułam. – Wiesz, jak budowano takie bloki? Żelbetonowa płyta ma metalowe krawędzie. Spawa się je ze sobą, za pomocą tego łączy jak klejone modele. Każda taka płyta powinna mieć dwa spawy na jednej krawędzi, czyli łącznie osiem. Nie wiem, jak budowano ten blok, ale słyszałam – i to z kilku źródeł – jak partaczono robotę w przypadku tych bliżej centrum miasta. Widzisz, w latach osiemdziesiątych miały się tu odbyć dożynki, spieszono się z budową kilkudziesięciu wieżowców, żeby było co pokazać naczelnikowi partii, robiono więc tylko jeden spaw na boku płyty. Dzięki temu budynek powstawał o połowę szybciej. Tamte jeszcze się trzymają, choć nie mam pojęcia, jak to możliwe, skoro nie są wiele niższe od tego tutaj, ale może temu się nie udało? Wybudowano go sporo wcześniej, ale może powód jest właśnie taki. Gdyby taka była prawda, to chyba oczywiste, że nie podano by jej do wiadomości publicznej, bo wszyscy z pozostałych bloków pouciekaliby z krzykiem. Innego pomysłu nie mam. Może faktycznie coś w niego uderzyło, może nie... Wyobraź sobie, że nie miałam okazji tego widzieć, nie było mnie jeszcze nawet w planach. Moja mama miała wtedy jakieś sześć lat.

Stał tak dłuższą chwilę z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Wreszcie skinął powoli głową, co było dla mnie lepsze niż jakiekolwiek słowa pochwały, i spytał powoli:

Któreś z was ma pomysł, jak do tych piwnic się dostać, czy idziemy na pałkę sprawdzać okoliczne bloki?

Może wcale się nie da – wysunął przypuszczenie Ladon. – Bo i po co?

Skoro ich nie zamurowano, jakieś wejście raczej musi tam być – wyjaśnił mu szybko Geri. Już jakiś czas temu zorientowałam się, że koleś miał coś na kształt kręćka na punkcie architektury i po prostu musiał poprawiać błędy innych, bo by oszalał. – Takie coś trzeba na bieżąco kontrolować, zwłaszcza że wokół stoją trzy wielkie budynki. Gdyby te piwnice się zawaliły – jeśli oczywiście Mark ma rację i rzeczywiście ich nie zalano betonem – to mogłyby zagrażać ich fundamentom. W końcu to jednak górka, teren może się osunąć.

Oczywiście, że mam rację – warknął wyvern. – A wy wciąż nie wierzycie... Ale niech wam będzie. Więc macie jakieś pomysły czy nie?

Naprawdę nie możesz zrobić swojego czary-mary i znaleźć tego wejścia? – jęknął Embry.

Nie, nie mogę – wycedził Niemiec. – Bo czary-mary jest mało dyskretne, a wszędzie wokół ludzi od chuja. Potrzebujesz dodatkowych wyjaśnień, czy tyle wystarczy? Znacie okolicę lepiej ode mnie, wytężcie się trochę.

Ja tam za dobrze tej okolicy nie znam – powiedziałam powoli – ale obstawiałabym piwnice któregoś z tych wieżowców. Może tego, do którego przesiedlono mieszkańców z zawalonego? Był wtedy akurat w budowie i chyba najłatwiej byłoby w nim takie przejście ukryć. Ale równie dobrze może znajdować się w każdym z nich, stoją mniej więcej w równych odległościach od fundamentów.

A jeśli tego przejścia wcale tu nie ma? – wysnuł przypuszczenie Seth, po raz pierwszy włączając się do rozmowy. – Przecież może znajdować się w jakimś trudniej dostępnym miejscu. Na przykład w jednym z tamtych garaży. – Wskazał kciukiem za siebie, gdzie dobrze było widać miasteczko niskich budyneczków. To, na które wielki wieżowiec swego czasu się zawalił.

To za duża odległość – zauważył Geri. – Musieliby wybudować podziemny korytarz na co najmniej pięćdziesiąt metrów. Komu by się chciało?

Wejście może być również w którejś z tych badziewnych budek na targu – wtrącił Ladon. – W podłodze na przykład. To by było najprostsze.

Dłuższą chwilę patrzyliśmy po sobie, czekając, aż ktoś inny podejmie za nas decyzję. Kev znowu zaczął chrapać.

Piwnice łatwiej będzie sprawdzić – uznał wreszcie Quills. – Z targiem musielibyśmy czekać do wieczora. A pewnie i tak byłby problem, mają tu monitoring. – Ruchem głowy wskazał niezbyt dyskretną kamerę na rogu jednej z budek.

Czyli piwnice – uciął Niemiec i wskazał nam zapraszającym gestem najnowszy blok, o którym mówiłam. – Willkommen. Ale zaraz! – Zatrzymał nas wściekłym gestem, gdy tylko ruszyliśmy się z miejsca. – Wszyscy się tam chyba nie zmieścicie, nie?

To ja zostaję! – zadeklarował szybko Kev, wybudziwszy się na moment z drzemki.

Ty akurat idziesz z nami – zgasił go Mark. – Ona też – tu wskazał na mnie. – Reszta wedle uznania, ale maksymalnie pięć osób.

Wilkołaki popatrzyły najpierw na mnie z dziwną zazdrością w oczach, na co tylko wzruszyłam ramionami, a następnie po sobie. Quills wytypował wreszcie do tego zadania Geriego, Collina, Brady'ego, Ladona i Szarego, uznawszy, że lepiej będzie, jeśli sam zostanie z resztą na zewnątrz, w razie gdyby trzeba było zręcznie zorganizować pomoc, ruszyliśmy więc w stronę zamkniętej klatki schodowej.

Dłuższą chwilę zastanawiałam się nad tym, którego guziczka przy domofonie użyć i co powiedzieć, gdy wywołany zamiast po prostu otworzyć, zacznie się dopytywać, czego chcemy, na szczęście rozterek pozbawił mnie Mark. Wyczarowawszy nie wiadomo skąd węglowy rysik, dwoma ruchami wyrysował przy zamku dziwaczny symbol i jak gdyby nigdy nic otworzył drzwi na oścież, zapraszając mnie szarmanckim gestem do środka.

Nie pytałam, co to takiego było. Zarówno on, jak i Kev, a także Ladon kiedyś dawno temu wspominali coś o magii run, łatwo więc mogłam się domyślić, że właśnie dostałam jej próbkę. I tyle mi chyba na razie wystarczyło.

Stłoczyliśmy się na ciemnym, klaustrofobicznym korytarzu. Niemiec kolejny raz oszczędził nam konieczności rozstrzygnięcia, kto idzie przodem, sam jak najprędzej zeskakując po niewygodnie niskich schodkach do piwnicy i ruszając jednym z wąskich tuneli, rozpalając na dłoni jasną kulę ognia. Wolałam nie wytykać mu, że tuż obok miał włącznik światła. Ja ruszyłam tuż za nim, zamierzając w razie czego trzymać się najsilniejszej osoby w grupie, Ladon jak cień podreptał za mną, a Kev zabrał się za osłanianie tyłów, ziewając tak szeroko, że przez moment miałam doskonały widok na jego zaostrzone kły i oba migdałki.

Tylko czego my się właściwie baliśmy? Przecież to była zwyczajna piwnica, nic wielkiego...

Głowa mnie bolała. Znowu. Gdy przy jednej z krótkich odnóg kłucie nasiliło się wręcz nie do wytrzymania, zatrzymałam się i zawołałam na resztę:

To tutaj.

A skąd ty to możesz wiedzieć? – parsknął młodszy wyvern jednocześnie ze sceptycznym Szarym. Obejrzeli się na siebie z uznaniem i skinęli sobie głowami, najwyraźniej zawiązując przeciwko mnie coś na kształt chamskiego sojuszu.

Po prostu wiem – ucięłam krótko. Musiałam przymknąć oczy, bo ta cholerna kula ognia, choć przyjemnie ciepła, wwiercała mi się w mózg setką palących igiełek.

Ona wie – warknął Mark, popierając mnie nieoczekiwanie.

No ale skąd? – jęknął Collin, widząc, że potężny wyvern jak gdyby nigdy nic wchodzi do wskazanego przeze mnie korytarzyka, nie wahając się nawet przez chwilę.

Nie zrozumiesz.

Wilkołak zaklął pod nosem, ale na szczęście nie powiedział nic więcej. A szkoda, bo sama chętnie bym się tego dowiedziała...

Dlaczego wyczuwałam jakieś głupie piwnice? Kratery, anomalie, demony – to jeszcze zrozumiem, w końcu od tego byłam tym, kim byłam, ale fundamenty dawno zawalonego bloku? Przecież to coś tak niemagicznego, jak to tylko możliwe.

Jednak okazało się, że miałam rację. Minęliśmy kilka zamkniętych na kłódki komórek, by ostatecznie dotrzeć do kończących korytarz metalowych drzwi. Okazały, okrągły bulaj niestety był tak zapaskudzony kurzem i pajęczynami, że nie zdołałabym nic przez niego dostrzec, nawet gdyby nie znajdował się tak wysoko, że musiałam stanąć na palcach, by w ogóle do niego sięgnąć.

Wygląda jak zwykły schron – zauważył sceptycznie Geri. – W bloku mojej babci też jest coś takiego. Bunkier. Budowano je czasem za PRL-u, chyba w strachu przed Zimną Wojną.

Może i tak – uznał nagle zaintrygowany Kev – ale tutaj lokalizacja idealnie by się zgadzała.

Mark sprawiał wrażenie całkiem zaintrygowanego nagłym zainteresowaniem kolegi, lecz nie skomentował tego w żaden sposób. Szarpnął za metalowy uchwyt zastępujący klamkę i zaklął, gdy okazało się, że ktoś zamknął przejście na klucz. Kolejny raz rysik poszedł w ruch, w ciemności piwnicy dostrzegłam zaś, że w momencie, gdy przyłożył do symbolu palec, pewnie by tchnąć w niego magię, runa zajaśniała jak gorący węgielek. Zamek szczęknął metalicznie, drzwi stanęły otworem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz