środa, 28 września 2022

Rozdział 52

 

Czekający na zewnątrz pofatygowali się do nas w tempie bardziej niż ekspresowym. Quillsa nasze rewelacje wprawiły w takie wzburzenie, że nawet z odległości paru metrów słyszałam, jak darł się do Ladona przez telefon, używając wcale niewybrednych słów, a biedny półdemon musiał wręcz odsunąć słuchawkę od ucha, krzywiąc się boleśnie, by nie popękały mu bębenki. Kev zachichotał pod nosem, widząc jego minę, ale umilkł, krztusząc się lekko, gdy Mark zmiażdżył go spojrzeniem.

Zabetonowana” piwnica była bardzo rozległa, a my znajdowaliśmy się w jej dalekim od wejścia końcu, ale delegacja narobiła takiego hałasu, pędząc do nas, że usłyszeliśmy ich na długo nim wkroczyli we właściwy korytarzyk, prowadzący do metalowych drzwi. Ladon, Kev i reszta poszli w ich stronę, w razie gdyby mieli natrafić na kolejną porcję tajemniczej czarnej mazi i potrzebowali pomocy. Chcąc nie chcąc, zostałam sam na sam z Markiem, patrzącym na mnie w tak przenikliwy sposób, że aż zrobiło mi się bardzo nieswojo. Udawałam wielkie zainteresowanie popękaną ścianą, specjalnie zajrzałam jeszcze raz do dziury, choć sama nie wiedziałam, co jeszcze mogłabym tam znaleźć po ciemku, a gdy skończyły mi się zajęcia, skupiłam się na własnych palcach. Wyciągnęłam nawet z kieszeni telefon, by sprawdzić, czy nie przyszło do mnie jakieś ważne powiadomienie, którym musiałabym zająć się niezwłocznie, ale jak na złość nikt o mnie akurat nie pamiętał. A pomyśleć, że gdy nie mam ochoty na kontakt ze światem, piszą i dzwonią do mnie wszyscy, jakby się wręcz zmówili.

Nie klei ci się ta teoria, co?

Aż się wzdrygnęłam. Szybko spojrzałam na Marka, udając, że właśnie wybił mnie z głębokiego zamyślenia, choć wątpię, czy się nabrał. Kłamcą jestem tragicznym...

Co mi się nie klei? – spytałam ostrożnie, chowając ten nieszczęsny telefon do kieszeni kurtki. Jak zwykle namęczyłam się z tym bardziej niż system przewidywał. Kurna, dlaczego producenci damskich ubrań nie uznają, że mogłyby się w nich przydać kieszenie nieco większe od takich, w które z ledwością da się wcisnąć paczkę chusteczek do nosa? Ten, kto zapoczątkował tę modę, powinien zawisnąć na latarni za...

Te sztolnie. – Wyvern przerwał moje mordercze myśli. Skinął głową w stronę szczerzącej się prętami zbrojeniowymi wyrwy. – Widzę, że coś jest na rzeczy.

No bo... – zaczęłam i urwałam, orientując się, że zabrzmiałam jak dzieciak wyskakujący z pretensjami. Narzuciłam sobie spokój i podjęłam dopiero wtedy, gdy upewniłam się, że panuję już nad głosem. – Po prostu nie wydaje mi się to możliwe.

Dlaczego?

To akurat dość proste. – Teraz to ja mogłam spojrzeć na niego z wyższością. Ależ poczułam satysfakcję... – Jesteśmy na wzniesieniu. To niemożliwe, żeby sztolnie były tak nisko pod poziomem gruntu. Ta górka jest wysoka, a nie może być przecież wydrążona w całości.

Dlaczego nie?

Skubany wyglądał, jakby coś wiedział, a mnie jedynie zmuszał, bym doszła do podobnych wniosków samodzielnie, by rozruszać komórki mózgowe. Zaczynało mnie to irytować.

Bo wybudowanie sztolni już i bez zmian poziomów korytarzy musiało pochłonąć mnóstwo energii – warknęłam. – Twoi rodacy drążyli to podczas wojny, choć te tereny tylko okupowali, wokół wciąż toczyły się jakieś walki. Nie mieliby czasu kombinować jeszcze z jakimiś górkami. No i po co niby mieliby to robić? To cholerne miasto jest zryte podziemnymi tunelami tak, że dziwne, że jeszcze się nie zawaliło, ale nigdzie do tej pory nie widziałam, żeby kopali w ten sposób, a sporo spacerowaliśmy. Ta górka musiałaby wyglądać jak wydmuszka i już pewnie nie istnieć, gdyby...

Ale przecież sama widzisz, że ten tunel tam jest. – W kącikach ust zaigrał mu uśmieszek.

Niby tak, ale... – Zacięłam się. – No nie wiem, no. Ale po prostu nie brzmi mi to... prawdopodobnie.

A prawdopodobnie brzmi ci teoria, że pod miastem znajduje się podziemny labirynt, o którym nikt nie wie?

Miał sporo racji, ale i na to znałam odpowiedź.

To akurat proste. Władze wiedzą, ale ukrywają jego istnienie.

Po co miałyby to robić?

Już mnie szlag trafiał. Wywróciłam oczami, westchnęłam ciężko, ale nie zdołałam się w ten sposób uspokoić.

Nie wiem. Może żeby nie zachęcać mieszkańców do drążenia i szwendania się, gdzie nie powinni?

Nie sądzisz, że w ich interesie byłoby zrobić z tego atrakcję turystyczną, jak wszędzie indziej w Polsce?

Ty jakieś przesłuchanie prowadzisz? – prychnęłam. – Pod starym miastem są starsze tunele. One są dostępne do zwiedzania. Nie wiem, do czego dążysz.

Odetchnął głęboko. Nie był zniecierpliwiony, prędzej... rozczarowany.

No dobra, to spytam może inaczej. Jak myślisz, po co ten labirynt w ogóle powstał?

A ja wiem? – Wzruszyłam bezradnie ramionami. – Coś mi się zdaje, że nie ma pewności co do żadnych sztolni z tego okresu. Tak mi się obiło o uszy, jak kiedyś zwiedzałam te na dolnym śląsku.

Nie wierz we wszystko, co mówią przewodnicy. – Pokręcił krótko głową. W dłoniach obracał paczkę z papierosami, ale ostatecznie nie zdecydował się na wyciągnięcie jednego i wcisnął ją znowu do kieszeni. – Pytałem, co ty myślisz, a nie czego dowiedziałaś się od innych.

Musiałabym się zastanowić – ucięłam, ale widziałam, że za bardzo mu zależy na odpowiedzi, bym mogła go tak spławić. Serio zaczynała mnie ta rozmowa męczyć, zupełnie nie pojmowałam, dlaczego tak nagle się zainteresował mną i tym, co mogę sądzić o świecie wokół. Do tej pory pewna byłam, że gram mu na nerwach... W sumie to nadal mi się wydaje, że tak jest. – No nie wiem, no! Skąd ja mam to wiedzieć? Nie było mnie wtedy na świecie. Są jakieś spekulacje, że chcieli ukrywać w takich miejscach broń i łupy wojenne, czy...

Wciąż powtarzasz to, co usłyszałaś od przewodnika. – Pokręcił głową z politowaniem. – Wysil się. Jak myślisz, dlaczego Niemcy budowali podczas wojny systemy podziemnych korytarzy?

Jako schron? – Uniosłam sceptycznie brwi. – Okej, w porządku, mam kilka teorii, ale podejrzewam, że wszystkie brzmią tak absurdalnie, że umrzesz ze śmiechu, gdy którąkolwiek wygłoszę.

Wypróbuj mnie. – Jak babcię kocham, facet puścił mi oczko...!

Słyszałam przybliżające się głosy chłopaków. Musieli już gromadzić się w przejściu koło metalowych drzwi. Czas na pogaduchy nam się kończył.

Niech ci będzie. Ale żeby nie było, że nie ostrzegałam. – Parę sekund zajęło mi, zanim wzięłam się na odwagę. – Myślałam kiedyś, że albo chcieli coś tutaj ukryć, coś ważnego, co nie miało prawa ujrzeć światła dziennego... albo wręcz przeciwnie: szukali czegoś. Tylko nie rozumiem, dlaczego trzymaliby to w takiej tajemnicy. I po co robiliby z tego... w zasadzie podziemne miasto. Te tunele nie wyglądają na drążone przypadkowo, są zbyt dobrze utrzymane. Nie wszystkie ukończono, to jasne, ale wszędzie widać znaki, że planowano to prędzej czy później zrobić.

Wyvern wysłuchał mnie z lekko kpiącą miną, co kazało mi sądzić, że parsknie śmiechem, jak tylko skończę, ale o dziwo nie zrobił tego. Zapadła chwila krótkiej ciszy, podczas której z ciężkim westchnięciem zerknął na swoje dłonie, jakby szukał w nich podpowiedzi co do dalszego działania. Sama miałam ochotę zwiać wzrokiem gdzieś w bok w dziecinnej nadziei, że to uczyni mnie niewidzialną.

Można uznać, że nie minęłaś się zbytnio z prawdą – powiedział wreszcie ostrożnie i tak cicho, że musiałam się nachylić, by go dobrze usłyszeć. Gadające wilkołaki były już coraz bliżej, czas uciekał, a mnie opanowała nerwowość, że jeśli go nie pogonię, to nie dowiem się czegoś bardzo ważnego...

Tak? – dopytałam gorączkowo.

Tak – mruknął. Zaśmiał się krótko. – Już wcześniej dałem wam parę wskazówek, choć nie rozwinąłem tematu. Mówiłem, że moi rodacy podczas wojny robili znacznie więcej niż teraz opisują w książkach. Ta wiedza została pogrzebana. Wraz z tymi sztolniami, które okazywały się... niewygodne. Po prostu źle byłoby o nich pamiętać, bo budziłoby to zbyt wiele pytań. – Zerknął na dziurę z jawną niechęcią. – Tutaj zaczęto czegoś szukać już dawno temu. Prawdopodobnie jeszcze w szesnastym, może siedemnastym wieku, gdy powstawały te tunele pod starym miastem, choć ich twórcy sami chyba nie wiedzieli, za czym gonią. W przeciwieństwie do Trzeciej Rzeszy. Jej wiedza odnośnie Drugiego Świata była przerażająco ogromna. I przez to niebezpieczna. I to ona ostatecznie ją zgubiła. – Znowu się uśmiechnął, jakby kolejny raz wspominał o czymś, o czym wie znacznie więcej, ale zachowanie tego w tajemnicy sprawiało mu ogromną satysfakcję. – Wy nawet nie możecie mieć pojęcia, po co to wszystko robili. Gdybyście znali pełny obraz sytuacji, wiele spraw wydałoby się wam bardziej zrozumiałych.

Jak ja kocham, gdy ktoś tak sobie manewruje, żeby tylko nie powiedzieć nic konkretnego... – prychnęłam mało sympatycznie.

Nawet ja nie do końca wiem, czego szukali. – Markowi błysnęły oczy. – Również się domyślam. Znam więcej faktów niż wy, znam parę konkretów... i możliwe, że widziałem to coś. Ale umyka mi, do czego go potrzebowali.

A co to było?

Szybko uniósł wzrok na zbliżających się chłopaków. Ściany liznęły ognie latarek, podekscytowane głosy stały się już rozróżnialne. Cała drużyna zmierzała w naszą stronę, kipiąc strachem, ekscytacją i chaosem.

Nie teraz – warknął pod nosem i odwrócił się ode mnie. Zupełnie jakby zamierzał zacząć udawać, że nawet ze sobą przez ten czas nie rozmawialiśmy.

Zaraz! – zaprotestowałam szybko. – I tak mnie teraz z tym...

Cicho – syknął jadowicie. – Lepiej, żeby nikt o tym nie wiedział.

Narobiłeś mi nadziei, a następnie mówisz, że lepiej, bym...

Tobie powiem. Kiedyś. – Znowu lekko się uśmiechnął. – I tak nic już bardziej ci nie zaszkodzi.

Niestety nie mogłam dopytać, po reszta już przy nas była. Jeszcze nigdy tak się nie wściekłam na obecność stada. Miałam ochotę wszystkich ich zadusić, gdyby tylko mogło to sprawić, że wyvern powie coś więcej już teraz...

On w ogóle zamierzał kiedyś mnie wtajemniczyć w te swoje przemyślenia, czy tak tylko powiedział? Drażnił się ze mną celowo, chcąc zobaczyć, jak zareaguję, lub bo sprawiało mu to satysfakcję, czy faktycznie robił wstęp do zdradzenia mi czegoś bardzo istotnego? Jak ja nienawidzę takiej niewiedzy...

I co wyście tutaj znaleźli? – Silący się na swobodny i żartobliwy ton Quills wparował między mnie a wyverna, nie wyczuwając panującego w powietrzu napięcia. Może zresztą zdawał sobie z niego sprawę, ale uznał, że spowodowane jest naszą niepewnością co do tego pęknięcia i dziury? Cholera go tam wie.

Demonstracyjnie wskazałam mu problem dłonią. Brakowało tylko, żebym mu się teatralnie ukłoniła i wykrzyknęła: „ależ zapraszam pana serdecznie!”. Alfa podsunął się bliżej, ukląkł na samej krawędzi stabilnej ziemi, aż się prosząc, żeby ktoś go popchnął, i poświecił latarką w głąb szczeliny. Skąd wziął latarkę, nie chciałam nawet wiedzieć. Jak na razie wyglądało na to, że wszyscy przygotowywali się dzisiaj na poważną wyprawę, tylko mnie nie raczyli powiadomić, że mają na myśli coś oprócz zwykłej wycieczki krajoznawczej... parchy jedne.

Tylko...

Dlaczego właściwie nie ma z nami dziewczyn? – spytałam ni z gruchy, ni z pietruchy.

Konsternacja była tak jawna, że tylko mnie to utwierdziło w przekonaniu, że musieli być przeświadczeni, iż znam powód babskiej nieobecności równie dobrze jak oni.

No bo nie chciały przyjść? – Słowa Embry'ego zabrzmiały raczej jak pytanie. I to takie wyjątkowo niepewne.

Ta? Czym żeście je postraszyli? – Wzięłam się pod boki i groźnie nachyliłam w ich stronę. – I na cholerę wam te tajemnice?

Cóż... – Albinos podrapał kark, jak żywa definicja zakłopotania. – Trochę chciałem się ich pozbyć, bo sprawa jest poważna, a kłótnie nam niepotrzebne. Więc powiedziałem im, że szykujemy się na poważną akcję, bo wyverny coś znalazły, ale nie muszą wybrać się z nami. No i zadecydowały, że w takim razie zostaną. Luna i Gabrysia pokornie przyznały, że mają za mało doświadczenia, a Kasia-Katarzyna jak zwykle uczy się do jakiegoś bliżej nieokreślonego sprawdzianu.

Luna i pokorna akceptacja braku doświadczenia? Coś tego nie widzę... – Roześmiałam się na całego. – No okej, ale dlaczego mnie okłamaliście?

Bo inaczej też byś się wykręciła, a ty nam akurat byłaś potrzebna.

Dobrze wiedziałam, że powinnam się poczuć tymi słowami podbudowana... ale nic z tego. Tak, dobrze, zauważyli mnie, uznali moją wartość, hurra! Nie mogą zorganizować akcji beze mnie! No ale litości...

Świetnie – sarknęłam z pogardą. – Akurat dzisiaj. I w tą pogodę. Pomysłodawca tego zagrania dostałby w pysk, gdybym tylko wiedziała, który to...

Oczywiście żaden się nie przyznał. To było do przewidzenia.

Możemy skupić się na sztolniach? – burknął Alfa, pragnąc czym prędzej zadusić temat. Jakby mu się nie wiadomo jak, kuźwa, śpieszyło... Tak nagle. Cóż za przypadek, nie?

Jak dla mnie, to ta cała akcja jest kompletnie bez sensu.

Tak, już wszyscy na powrót skupili się na czekającej na nas dziurze w ziemi, gdy Ahmed postanowił zabłysnąć. Od jakiegoś czasu zastanawiałam się, czy chłopak nie ma najlepszych zadatków na to, by wskoczyć na podium wśród najbardziej irytujących członków watahy, a teraz tylko dostałam kolejne potwierdzenie, że to całkiem rozsądna opcja...

O czym ty mówisz? – zbulwersowałam się, wyjmując Quillsowi i Ladonowi te słowa z ust. Przez myśl mi przemknęło, czy nasze Alfy zdawały sobie sprawę z tego, że znowu wyglądały kropka w kropkę identycznie.

No o tym zostawianiu Luny i Gabrysi. I okłamywaniu ich. – Wilkołak łypnął na mnie z jawną wrogością, ale spuścił wzrok, gdy okazało się, że jestem gotowa wyzwanie jak najbardziej przyjąć, i kopnął jakiś walający mu się pod nogami kamyk. Odłamek z grzechotem potoczył się aż pod przeciwległą ścianę, co w zapadłej ciszy rozbrzmiało jak terkot karabinowej serii.

Okej, okłamywanie nie jest w porządku – przyznałam ostrożnie, nie rozumiejąc jeszcze, do czego koleś pije. – Ale... ich akurat nikt nie okłamał. Tylko mnie. One naprawdę by tu tylko przeszkadzały. I przede wszystkim gdybyśmy wzięli je ze sobą, narazilibyśmy je na spore niebezpieczeństwo, więc...

Jakie niebezpieczeństwo? – Złość dała mu siłę, by znowu rozpocząć ze mną walkę na spojrzenia. Ciekawa w sumie jestem, czy boi się mnie dlatego, że mam niezrozumiałe dla niego (i siebie samej) moce, czy akceptuje poniekąd, że zajmuję w stadzie wyższą pozycję? Kij go tam wie, nigdy nie zdradził się z myślami.

Czekałam, aż rozwinie wątek, ale najwyraźniej nie miałam na co liczyć.

No... – Teraz to ja poczułam się niepewnie. – Ogólnie... to niebezpieczeństwo. – Zatoczyłam ręką bliżej nieokreślony ruch dookoła.

Nie widzę tu nic niebezpiecznego – prychnął z pogardą. – Okej, może i jest trochę tajemniczo, ale kurde... co nam tu może niby zagrażać? A nawet jeśli, to przecież one by nam pomogły. – Widząc, że już nabieram powietrza, żeby skontrować, podjął, coraz gorzej panując nad emocjami: – No w porządku, zrozumiem jeszcze, że chcieliście zostawić Gabrysię, ona się do niczego nie nadaje, a Kaśka to ogólnie jakaś dziwna jest, ale Luna?

Czegokolwiek by o Gabrysi nie mówić, powiedziałbym, że z całej trójki właśnie jest jedyną, którą ewentualnie moglibyśmy wziąć ze sobą – mruknął Jared bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.

A w czym pomogłaby nam Luna? – Parsknęłam krótkim śmiechem. – Znowu próbowałaby udowodnić, że jest najlepsza i najsilniejsza w całej wsi, i znowu musielibyśmy ją ratować, znając życie.

Ale przecież... – włączył się Brady, ale umilkł, gdy wydałam z siebie coś pomiędzy rykiem, płaczem a zrozpaczonym skowytem, bezsilnie łapiąc się za głowę.

Kurna, ludzie, czy wy jesteście ślepi?! – krzyknęłam o wiele głośniej niż wypadało. – Co wy macie z tą Luną?! Co ona wam zrobiła, że ciągle widzicie w niej ósmy cud świata?! Ja pierdzielę, przecież ona ledwo co zaczęła się przemieniać! Jest Ugryzioną i nikt jeszcze nie pokwapił się, żeby zrobić jej podstawowe szkolenie! Do tego jest tak skrajnie nieodpowiedzialna z tą wiarą w swoje nieistniejące umiejętności, że...

Cisza! – ofuknął mnie nagle Mark.

Gdyby to był ktokolwiek inny, pewnie kazałabym mu się zamknąć, ale tak mogłam tylko zakrztusić się swoją bulwersacją i grzecznie wykonać polecenie. Wilkołaki wymieniły niepewne spojrzenia, ale zaraz wsłuchały się w ciszę w ślad za starym wyvernem...

Coś zaszurało. A następnie zabulgotało, ale cicho i jakoś tak... leniwie. Trochę jak zupa-krem, niepotrzebnie kipiąca na gazie, lub budyń, który ktoś nieopatrznie doprowadził do wrzenia. Wszystkie drobne włoski na ciele stanęły mi dęba.

Glut. Przeklęta plama smoły z oczkami. To było absolutnie ostatnie, co pragnęłabym w życiu ujrzeć kolejny raz... Nie wiem, jak to działa, ale to paskudztwo plasowało się na pierwszym miejscu najbardziej przerażających rzeczy i stworzeń, jakie kiedykolwiek widziałam, zostawiając wszystkie bladgory i inne anomalie tak daleko w tyle, że wręcz nie było ich z tej odległości widać. Wzdrygnęłam się, przeszedł mnie ognisty dreszcz, zwiastujący przemianę w wilka, z trudem zdusiłam skomlenie.

Przyciąga je hałas? – spytał głupio Brady, rozrywając ciszę tak skutecznie, że mało brakowało, a ze strachu naprawdę bym się tam wtedy przemieniła.

O czym wy mówicie? – dorzucił od siebie Seth tonem, który można było określić tylko jako „zmartwiały”. Gdybym lepiej widziała w ciemności, możliwe, że dostrzegłabym, jak trzęsie kolanami, niczym postać z przesadzonej kreskówki.

O Boże, to jakiś kolejny demon?! – dorzucił od siebie Lord tonem tak piskliwym, że nie wiem, czy sama byłabym w stanie taki z siebie wydobyć. A głos normalnie miał dość niski, zwłaszcza jak na chłopaka tak wątłej postury.

To nie demon. – Mark rozpalił na dłoni kulę ognia i dołączył ją do tej, którą do tej pory oświetlał pomieszczenie. Posłuszne płomienie zakotłowały się wokół jego dłoni, łasząc się do poznaczonych ledwie widocznymi bliznami palców niczym pragnące dotyku, oswojone węże. – Właściwie to sam nie umiałbym powiedzieć co to takiego.

Brzmi cudownie – zakpił Quills. Zerwał się z ziemi, bezmyślnym ruchem otrzepał zupełnie czyste spodnie i zacisnął dłonie w pięści, jakby szykował się do walki. Podążył za wzrokiem Niemca i wbił wzrok w zwieszający się nad nami sufit, wyłożony metalowymi płytami...

Musiałam. Po prostu musiałam.

W ogóle to na cholerę te płyty? – spytałam na tyle głośno, by nie mogli tego zignorować.

Jakie znowu...? – Geri urwał wpół słowa, gdy domyślił się wreszcie, o co mi chodzi. – Ach, te. Tak sobie pomyślałem, że może nad nimi jest... – Zaciął się. Wyraz twarzy zmienił mu się z przestraszonego w zaciekawiony, następnie zbladł nieco i zmarszczył brwi. – W sumie to... nie wiem. W pierwszym momencie pomyślałem, że to na nie wylano ten beton, na którym potem wybudowano plac targowy, ale to przecież byłoby bez sensu. Raz, że to nie utrzymałoby takiego ciężaru, jeśli nie jest wystarczająco grube, a dwa, że przecież musiał tu być normalny strop, więc...

Chyba że zawalił się, gdy runął blok – podsunął Sam.

Mogło być i tak, ale to nadal nie tłumaczy...

Ależ wy jesteście głupi! – Ostatnim, czego się spodziewałam, było to, że poważny i ewidentnie szykujący się do walki Mark nagle parsknie śmiechem. I to takim na całego – nie złośliwym, nie cynicznym, nie smutnym, a zupełnie szczerym. – Przecież to jest ołów.

No i? – burknął Embry po chwili krępującej ciszy. – Co to zmienia?

Kurwa... – wyrwało się wyvernowi, ale nie wyglądał na skruszonego, gdy zmęczonym gestem pomasował czoło. – Ołów izoluje od różnych rzeczy, nie? Między innymi od promieniowania radioaktywnego. Do pewnego stopnia oczywiście.

Embry zbladł tak, że pewna byłam, iż zaraz padnie nam tu trupem. Zresztą nie tylko on – przynajmniej połowa watahy wyglądała jak w stanie przedzawałowym, a druga połowa jakby nie potraktowała wcale tych słów na poważnie.

Sugerujesz, że... teraz do tego wszystkiego pozdychamy jeszcze na chorobę popromienną? – wykrztusił Collin. – No nie wierzę... Po tym...

Ale skąd by tu się niby miało wziąć promieniowanie radioaktywne? – wszedł mu w słowo jak zwykle myślący zdroworozsądkowo Sam.

Z bomby atomowej? – podsunął nie do końca inteligentnie Jacob. – No co? – dorzucił z pretensją, gdy wszyscy jak jeden mąż obejrzeli się na niego morderczo.

Nie pomagasz... – syknął rudy. – Użyłeś zwrotu „między innymi”. – Zwrócił się do Marka.

Bo służy też do izolowania innych rzeczy. – Wyvern miał z nas niezły ubaw, bo jeszcze nie widziałam, by tak szeroko się uśmiechał. Aż oczka mu lśniły takimi charakterystycznymi ognistymi kurwikami... za przeproszeniem.

Czyli? – pogonił Quills niecierpliwie.

To najlepszy sposób, by odizolować miejsce podatne. Wtedy można mieć nadzieję, że nie wydarzy się żadna tragedia... – Spoważniał, popatrzył po pęknięciach w ścianie. – Żadna więcej tragedia. Tak powinienem powiedzieć. Ale to nasuwa też o wiele ciekawszy wniosek.

Nie wyglądał, jakby zamierzał nam to ułatwiać. Ladon zaklął z niecierpliwości, ktoś zakręcił się niespokojnie... Nie tylko mnie ta maniera irytowała.

Naprawdę nie domyślacie się? – Niemiec chyba naprawdę miał nas za niedorozwiniętych umysłowo. – Na Stworzyciela... To znaczy, że ktokolwiek zabezpieczał to miejsce, dobrze znał się na swojej robocie. Potrafił rozpoznać miejsce podatne i wiedział, jak należy je zabezpieczyć. Pojmujecie, czy mam użyć jeszcze prostszych słów?

Łaskawie zignorowaliśmy tę ostatnią złośliwość, bo... ta teoria przysporzyła nam właściwie więcej pytań niż odpowiedzi. Wymieniliśmy niepewne spojrzenia, Quills już otwierał usta, by coś powiedzieć, gdy powtórzyło się to przeklęte bulgotanie...

Glut, czy cokolwiek to było, musiało znajdować się po mojej lewej stronie, mniej więcej w okolicy przejścia prowadzącego do metalowych drzwi i oświetlonych piwnic wieżowca. W dodatku gdzieś w okolicy sufitu. Wszyscy obrócili się tam jednocześnie, tajemnicza rozmowa i wszystkie narastające wątpliwości ucięły się jak za celnym uderzeniem dobrze naostrzonej siekiery.

Czyli co to takiego...? – jęknął niezbyt odważnie Paul. Również się trząsł, i wcale nie byłam pewna, czy z chęci przemiany. Ach, będę mu to wypominać do końca życia... choć sama nie byłam wiele lepsza.

W dużym skrócie? Czarny glut z oczami – podpowiedziałam usłużnie.

Obojętnie, co by się nie działo – takimi słowami miałam sto procent pewności, że zaskarbię sobie całą uwagę.

Że, kurwa, co? – wydukał Quills z wyjątkowo nieinteligentnym wyrazem twarzy.

Z jakimi oczami?! – wykrztusił Szary. – Ja tam żadnych oczu nie...

Znowu zabulgotało. Mark machnął dłonią, płomienie rozgorzały na dobre i celnie uderzyły w sufit w miejscu, gdzie znajdowała się maź... lecz ona tym razem nic sobie z tego nie zrobiła. Przemknęła po betonie tak szybko, że zdawało się to wręcz niemożliwe, trochę jak nieostrożnie rzucony w świetle latarki cień, i pomknęła w stronę wyverna. Ktoś krzyknął, Seth bezbłędnie wykonał komendę „padnij”, choć nikt jej nie rzucił, a ja przemieniłam się w wilka i jednym susem odskoczyłam na bezpieczną odległość. Znajdowałam się najbliżej wyverna z nas wszystkich, więc kapiący śluz o mało mnie nie trafił. Na całe szczęście wyżarł jedynie kolejną dziurę w podłodze w miejscu, w którym jeszcze przed momentem się znajdowałam...

Mark krzyknął. Sierść zjeżyła mi się wzdłuż całego kręgosłupa, coś przewróciło się boleśnie w żołądku. Serce zjechało mi aż do brzucha, a następnie odbiło się od dna miednicy i utkwiło gdzieś w gardle. W momencie, gdy czarna maź jakby rzuciła się na wysokiego mężczyznę, dosłownie całe życie przeleciało mi przed oczami...

To nie mogło tak być. Nic nie miało prawa go atakować. Po prostu nie i koniec, zwłaszcza gdy ja znajdowałam się w pobliżu! W jednej sekundzie wypełniła mnie wszechpotężna moc, w krwi rozgorzała porcja adrenaliny i rozlała się po całym ciele, pompując mięśnie niezdrową energią. Zaskowyczałam, jakby ktoś zaatakował mnie osobiście, a następnie rzuciłam się naprzód, na sekundy przed tym, jak czarna maź oblepiła silne ciało wyverna...

Aż ryknęłam, gdy jakiś ciężar wybił mnie w toru lotu i przycisnął do podłogi. Szarpnęłam się, spróbowałam go ugryźć, ale był znacznie cięższy ode mnie i dobrze wiedział, jak się przede mną obronić. Aż zawyłam z bezsilności, mogąc tylko patrzeć, choć myślałam, że po prostu umrę z bólu, jaki mnie całą opanował. Gorzej nie byłoby nawet wtedy, gdyby ktoś dosłownie wyrwał mi z piersi serce i rozerwał je na strzępy...

Mark poleciał w tył i wpadł na ścianę, którą miał za plecami. Kev również krzyknął i rzucił się w jego stronę, płomienie zatańczyły na jego palcach i w lśniących szkarłatem oczach. Mark wciąż krzyczał...

Lecz w chwili, w której znalazł oparcie wyciągniętą prawą dłonią, przerodziło się to w ryk wściekłości.

Błysnęło. Przez chwilę płomienie były dosłownie wszędzie – na podłodze, suficie, na poznaczonych pęknięciami ścianach. Miałam wrażenie, że objęły całe jego ciało, a były tak gorące, że miejscami osiągały wręcz biały kolor. Zaskwierczało, do męskiego głosu dołączył również drugi – nierzeczywisty, kaleczący uszy pisk, który usłyszałam już wcześniej, lecz wzmocniony po wielekroć. Czerń zaczęła się cofać, w nieznośnym blasku zalśniły dziesiątki – nie, setki, tysiące! – drobnych oczek o wyraźnej rogówce i rozszerzonej bólem źrenicy. Dobrze wiedziałam, że trwało to sekundy, ale wżarło mi się w pamięć tak skutecznie, że jeszcze nieraz zapragnie się pojawić...

Czerń odstąpiła. Przemknęła po podłodze, wpełzła na ścianę, gdy uskakujący w panice członkowie watahy zrobili jej miejsce, i spróbowała wpełznąć między spojenia ołowianych płyt, lecz nie zdążyła – kolejna wiązka ognia trafiła ją perfekcyjnie w sam środek. Ogień stał się fioletowy, toksyczny (choć nie wiem, skąd pojawiło się w mojej głowie to akurat skojarzenie). Maź wyparowała na nim, pozostawiając po sobie nieco obrzydliwego, czarnego dymu i smrodu spalenizny. Przywodził na myśl topioną smołę...

Ladon nareszcie mnie puścił. Nie odwróciłam się nawet by na niego warknąć z pretensją, od razu doskoczyłam do Marka. Gramolił się właśnie z podłogi, klnąc w przynajmniej czterech różnych językach. Oczy pałały mu wściekłością, a przedramiona, szyję i niewielki fragment twarzy znaczyły krwawe wybroczyny. Robił wszystko, by nie pokazać po sobie uczuć, ale tylko głupi nie zauważyłby, jaki ból musiały mu sprawiać. Wahał się dłuższą chwilę przed opuszczeniem okaleczonych dłoni wzdłuż ciała, wpatrywał się w nie tylko na wpół oszalałym wzrokiem.

Chciałam do niego podejść bliżej. Chciałam przylgnąć bokiem do jego ciała, zaskomleć, zachęcić, by mnie objął. Chciałam zacząć go lizać po ranach, by zagoiły się jak najszybciej... ale coś nie pozwoliło mi tego zrobić. Być może był to mój ledwo dychający instynkt samozachowawczy.

Ktoś jeszcze chce wiedzieć, co to było? – warknął mężczyzna, cedząc słowa przez wyszczerzone zęby. Cztery nieco zaostrzone kły błysnęły w półmroku, nadając jego twarzy groteskowy wygląd.

Chyba nie trzeba – wydukał Quills, gdy już odzyskał mowę. – Byle nie było tego więcej.

Tego akurat nie mogę wam zagwarantować.

To, jak głośno część z nas przełknęła ślinę, było doskonale słyszalne w zapadłej ciszy. Omal nie oślepłam, gdy zniknęła większość płomieni. Powidoki sprawiły, że przez chwilę mogłabym zapomnieć, gdzie się znajduję, gdyby nie pozostałe wyostrzone aż do przesady zmysły.

O dziwo, to Kev doszedł do siebie najpóźniej z nas wszystkich. Młodszy wyvern dopadł do starszego, wyciągnął w jego stronę dłonie, jakby chciał złapać go, przyciągnąć bliżej i zmusić do pokazania obrażeń, ale na własne szczęście powstrzymał się od tego w ostatniej chwili, zamierając na dwa kroki od opierającego się o ścianę mężczyzny.

Nic ci nie jest? – wykrztusił idiotycznie, choć doskonale widział, że owszem, coś mu jest.

Nie, kurwa, gra i buczy! – ofuknął go starszy, zgrzytając zębami. – Przydaj się na coś i rozejrzyj, czy nie ma ich tu więcej.

Nawet jeśli jakiś jeszcze tu jest – cokolwiek to było – to szukanie go nie ma sensu. – Szary jako jedyny zauważył i wytknął bezczelnie bezsensowność tego polecenia. – I ten, i tamten poprzedni pojawiły się w ułamku sekundy. Zupełnie jakby... – Chwilę szukał odpowiedniego słowa.

Jakby wysączyły się z przerw między tymi płytami – podsunęłam usłużnie, przemieniając się w człowieka. – No to mam taką propozycję. Może zawiniemy się stąd jak najszybciej? Ja już prawie dzisiaj umarłam o dwa razy za dużo.

Stosunkowo dobry pomysł. – Niemiec warknął jeszcze raz i z wyraźnym trudem odkleił się od ściany, na której się wspierał. Skrzywił się boleśnie, jeszcze raz spojrzał na dłonie i przedramiona z takim wyrazem twarzy, jakby ich nie poznawał. – Ty, wilcza dziewczyno. – Skinął na mnie krótko. – W kieszeni na lewej nogawce mam węglowy rysik.

Zmartwiałam. Rozpłynęłam się. A następnie przemieniłam w zaskoczony kamień. On chciał, żebym... co zrobiła?

No dobra, okej, to nie było żadne głupie zaproszenie i dobrze to wiedziałam, nawet otumaniona tą otoczką głupoty zakochanej nastolatki, ale i tak miałam wrażenie, że to... jakieś przekroczenie granic. Musiałabym podejść do niego na o wiele mniejszą odległość niż kiedykolwiek, bliższą nawet niż wtedy, gdy jako wilk doskoczyłam do niego wtedy, gdy pokazał mi się pierwszy raz w dużej auli mojej szkoły. Musiałabym... no dotknąć go, no. Nie wiem, czy to tylko moje wrażenie, ale wydawało mi się, że wszystkim zgromadzonym wokół nie mógł umknąć fakt, jak nagle gorąco mi się zrobiło.

Że... ja? – spytałam rezolutnie i dorzuciłam pogrążające mnie zupełnie: – E?

Gdyby nie pokaleczone dłonie, jestem pewna, że facet wykonałby piękny face palm.

Naprawdę zmuszasz mnie, żebym rzucił jakimś dowcipem o blondynkach... – syknął. – Pośpiesz się.

Obejrzałam się na Ladona, jakbym szukała przyzwolenia, ale nic nie znalazłam w jego oczach. Nie mogłam nawet określić, co sobie pomyślał na widok mojej reakcji czy o samym tym poleceniu, bo jego twarz wyglądała jak maska. To bynajmniej nie przyprawiło mnie o pewność siebie. Wiedziałam jednak, że wyglądam już po prostu żałośnie, zmusiłam się więc i ruszyłam z miejsca. Posłusznie sięgnęłam do kieszeni bojówek. Na całe szczęście znajdowała się praktycznie na kolanie Marka, choć i tak miałam wrażenie, że... to jest jakieś dziwne.

O ile miałam jakiekolwiek wątpliwości do tego, czy coś do niego czuję, to w tym momencie jednoznacznie się ich wyzbyłam. Nie było już co ukrywać. Przecież nie działałby tak na mnie, gdyby był mi obojętny. Nie widziałabym nic elektryzującego i wręcz zdrożnego w sięgnięciu mu do kieszeni na cholernej nodze, gdy miał dłonie tak pokaleczone, że nie mógł nimi ruszyć...

Tylko dlaczego poprosił o to akurat mnie? W mojej głowie narastało już pierdylion teorii. Kurde, jak to mówią: mózg to taki niesamowity organ, który pracuje non stop przez całe twoje życie, nie odpoczywając nawet przez chwilę... dopóki nie spodoba ci się jakiś facet. Chyba byłam doskonałym objawieniem tego przysłowia.

Wyvern z trudem ujął rysik w palce, krzywiąc się boleśnie. Gdy mogłam przyjrzeć się z bliska, zauważyłam, że jego rany są dziwne. Spodziewałam się czegoś w stylu... sama nie wiem. Oparzeń? Wyżartych plam? Maź miała właściwości bardzo silnego kwasu, który powinien wyżreć mu ciało aż do kości, dobrze przecież widziałam, co zrobił z betonową podłogą, a jednak tu miałam do czynienia z czymś zupełnie innym. Jeśli mogę porównywać, oceniłabym, że ślady najmocniej przypominały cięcia zadane bardzo tępym nożem o grubym ostrzu, podgrzanym aż do czerwoności. Nie były bardzo głębokie i nie krwawiły mocno, ale musiały sprawiać ogromny ból, skoro taki kawał twardego, wręcz nieczułego chłopa niemal miał łzy w oczach, gdy musiał ich dotykać. Taktownie odwróciłam wzrok, gdy krzywiąc się, zaczął rysować na ocalałych fragmentach skóry skomplikowane symbole.

Magia run? – wyrwało się Kevovi. W jego głosie pojawiło się oburzenie. – Mark, do cholery, ty wiesz, że...

Że jest zakazana od ponad czterech tysięcy lat? – Niemal białe oczy skierowały się na młodszego wyverna, wywołując na jego twarzy rumieniec wstydu. – Nie, kurwa, musiałem to przegapić.

W życiu nie przypuszczałam, że ktokolwiek jest w stanie tak spokojnym tonem zagonić wyverna do kąta, a jednak z Kevem stało się właśnie to. Zapalił własną kulę ognia i zaczął nią obwąchiwać ściany i sufit, najwyraźniej nie pamiętając, że dopiero co przedyskutowaliśmy bezcelowość takiego działania.

Powinieneś gdziekolwiek iść w takim stanie? – spytałam Marka. – Możemy przecież kiedy indziej...

Nie zamierzam już nigdy wracać do tej pieprzonej piwnicy. – Splunął przez ramię. Jego ślina zapaliła się w zetknięciu z podłogą jasnoniebieskim płomieniem. – Nic mi nie będzie.

Dyskutowałabym, ale co ja tam mogłam? Wzruszyłam tylko ramionami, uznawszy, że wie lepiej. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że to nie kolejne z typowo męskich „no ja nie zrobię?!”. Do rozumu mu przecież nie przemówię. Mogę w zamian skupić się na chłopakach ze sfory, którzy zaczęli coś kombinować.

Embry otworzył plecak i... wyciągnął z niego cały sprzęt do zwiedzania sztolni. Szczęka opadła mi prawie do kolan, zakrztusiłam się własnym oburzeniem i wycedziłam, mrużąc oczy w wąskie szparki:

Kurde, ludzie, wy serio się na to szykowaliście? A skąd mogliście wiedzieć, że tu są podziemia?

Nie wiedzieliśmy. – Były Beta zabrzmiał rozbrajająco szczerze. Trochę się uspokoiłam, bo z tego, co zdążyłam zaobserwować przez lata, koleś kompletnie nie umiał kłamać, ale i tak dodałam zaraz:

Tak? To po co to wszystko? Miałeś za mało ciężarów do noszenia?

Tak szczerze, to wziąłem, bo Quills kazał mi się przyszykować na wszystko. Zasadniczo innego sprzętu nie posiadamy, więc... – wyjaśnił, rzucając na podłogę kłąb linki. Jak on to rozplącze, to ja startuję w następnych wyborach. – Wszystko to wszystko – dodał filozoficznie.

Albinos i półdemon skupili się na oglądaniu dziury za pomocą najmocniejszych latarek. Ladon praktycznie położył się na brzuchu w miejscu, gdzie podłoga zaczynała na dobre opadać, tuż przed sterczącymi pod nienaturalnymi kątami drutami spajającymi żelbetonowe płyty. Serce omal mi nie stanęło w piersi, gdy wyobraziłam sobie, jak niestabilny grunt załamuje się pod jego ciężarem i osuwa, a mój brat ląduje w czarnej dziurze. Mało brakowało, a skoczyłabym do niego i za nogę wtargała znowu na prostą podłogę...

To jakiś szyb – zameldował, nim zdążyłam wcielić plan w życie. – Przejście jest dość wąskie, trochę jak komin wentylacyjny.

Ach, czyli z wycieczki nici? – dopytałam z nadzieją.

Zmieścimy się tam. – Obejrzał się na mnie przez ramię. – Ma jakieś dwa metry średnicy, jest też drabinka. Ale nie wiem, czy warto z niej korzystać, wygląda na przerdzewiałą.

Ładny mi szyb wentylacyjny...

Masz wyjaśnienie, jak wybudowali tutaj sztolnie – mruknął Mark ponuro, łypiąc na mnie kątem oka. – Tunele są znacznie niżej. To tylko prowadzące do nich przejście.

Ale cokolwiek w nich siedzi, jest na tyle silne, że oddziałuje aż tutaj – syknęłam przez zaciśnięte zęby. – Nie podoba mi się to. Naprawdę musimy tam iść?

Cokolwiek tam siedzi, pozbędziemy się tego. – Niemiec wzruszył ramionami i skrzywił się, gdy naruszył rany. Nie wiem, co wcześniej z nimi robił, ale najwyraźniej nie przegnało to bólu całkowicie.

Tak jak pozbyłeś się tej czarnej mazi? – Tak, musiałam. Ale przestałam drążyć, gdy obdarzył mnie miną, która w założeniu powinna mnie puścić z dymkiem.

Embry rozplątał tą przeklętą linkę (cholera, głosujcie na mnie...) i zabrał się wraz z kilkoma innymi za szukanie czegoś, do czego mógłby ją przyczepić. Chwilę mu to zajęło, bo piwnica, jak na złość, nie obfitowała w możliwości – w opuszczonym bloku na moim osiedlu sprawa była znacznie prostsza, bo tam znaleźliśmy kilka kolumn, tutaj niestety budowano już w znacznie bardziej typowy sposób. Wreszcie wykorzystali ażurową ściankę działową pomiędzy zalanymi wodą boksami, choć przynajmniej pięć razy wzięli ją wcześniej z kopa, upewniając się, że żadna dostępna siła nie wyrwie pustaków ze spoiwa. Jako pierwszy wpakował się w uprząż i zniknął w czarnej dziurze Kev, obiecując, że poradzi sobie z ewentualnymi gospodarzami tunelu na dole. Miałam wrażenie, że złaził całą wieczność, ale to musiało być złudzenie – nikt oprócz mnie nie zdążył się zaniepokoić, a głos dobiegający z dna szybu zabrzmiał całkiem wyraźnie.

Możecie iść po drabince, nie powinna się zarwać – zawołał wyvern. – Oświetlam drogę. Trzymajcie się mocno liny.

Powiedział co wiedział – prychnął Paul.

Już dałam sobie spokój z wytykaniem mu głupoty, bo tak się złożyło, że mój problem zakładał pójście na dół w następnej kolejności.

Tak, dobrze zrozumieliście. Z własnej, niczym nieprzymuszonej woli zadecydowałam, że pójdę jako druga. Dlaczego? Cóż, odpowiedź była prosta: dobrze wiedziałam, że lepiej mieć to za sobą, bo im dłużej będę zwlekać, tym mocniej zacznę panikować. Po prostu znałam siebie. Quills założył mi uprząż, gdy Kev się z niej rozebrał i pozwolił, byśmy wciągnęli ją na górę z powrotem, i stanęłam na samej krawędzi wyrwy, trzęsąc się jak galareta. Miałam wrażenie, że pordzewiałe pręty zbrojeniowe szczerzą się do mnie jak zęby pokazane w szerokim, szyderczym uśmiechu.

Jezu, no rusz się! – jęknął niecierpliwie Ahmed.

Pokazałam mu środkowy palec przez plecy i uklękłam. Tyłem wsunęłam się powoli do dziury, powtarzając w myślach wszystkie najgorsze przekleństwa, jakie znałam, i postawiłam nogę na pierwszym szczeblu drabiny. Ladon podał mi rękę, z jego pomocą opuściłam się na tyle, by stabilnie schwycić się mocowania dłońmi. No i zaczęłam zabawę... Schodziłam powoli, mięśnie drżały mi ze strachu jak przy poważnym wysiłku fizycznym. Oczy trzymałam cały czas wbite w pordzewiały metal i poznaczoną zaciekami ścianę za nim, uważając, by przypadkiem nie zerknąć w dół. Każdemu ruchowi poświęcałam jak najwięcej uwagi, nie przenosiłam ciężaru ciała na żadną kończynę, nie upewniwszy się wcześniej, czy na pewno mogę to zrobić. Mało nie dostałam zawału, gdy jeden ze szczebli zatrzeszczał, jakby zamierzał się pode mną załamać, i odetchnęłam z ulgą, gdy wreszcie go minęłam.

Uważaj, to ostatni szczebel – ostrzegł Kev znacznie szybciej niż się tego spodziewałam.

Czyli że mam skakać? – pisnęłam spanikowana. – Chyba kpisz!

Nie jest wysoko. Podtrzymam cię.

Tak, ostrzegł, ale i tak wydałam stłumiony krzyk, gdy jak gdyby nigdy nic złapał mnie w pasie i po prostu zdjął z drabiny. Linka szarpnęła raz, gdy chłopaki spóźnili się z jej luzowaniem, ale bezpiecznie dotarłam na wysypaną mokrym tłuczniem ziemię. Pozwoliłam, by wyvern zdjął ze mnie uprząż, bo ręce tak mi drżały, że nie byłam w stanie sama poradzić sobie z klamrami, i odsunęłam się od zejścia tak szybko, jak tylko mogłam, jakby mogło mnie co najmniej pokąsać. Odetchnęłam, gdy kolana wreszcie przestały mi dygotać, i z nowo budującą się ciekawością rozejrzałam się wokół.

W niestałym świetle kuli ognia widziałam wyłożone betonowymi płytami ściany i lekko zaokrąglony, nieprzyjemnie nisko zawieszony sufit. W wielu miejscach mignęły mi przytwierdzone do szarego materiału metalowe elementy, tak skorodowane, że nie sposób było rozpoznać ich dawny kształt. Znajdowały się w równych odległościach od siebie, więc domyślałam się, że musiały spełniać konkretną, dość ważną funkcję, ale zupełnie nic mi nie świtało. W razie czego pomacałam jeden z nich, brudząc sobie dłoń pomarańczową mazią, ale, jak można się łatwo domyślić, nie ściągnęłam tym na siebie żadnego magicznego olśnienia. Tłuczeń na podłożu walał się jedynie w promieniu kilku metrów od ziejącego w suficie szybu z drabinką i całkiem możliwe, że był jedynie gruzem powstałym po osunięciu się podłogi w piwnicy, lecz przeciw tej teorii przemawiał zbyt regularny kształt kamieni.

Jako ostatni zszedł Mark, nie korzystając z żadnego zabezpieczenia. Embry dłuższą chwilę wpatrywał się w niego maślanym wzrokiem, gdy rzucił mu pod nogi zwiniętą elegancko linkę i niewykorzystaną uprząż, ale nic ostatecznie nie powiedział. I dobrze, bo Niemiec był w takim nastroju, że pewnie niewielka iskra by wystarczyła, by wpadł w widowiskową złość.

Nawet mnie to nie obchodziło. Nie, bo... poczułam coś dziwnego. Dokładnie to, czego się w związku z tą wycieczką spodziewałam.

Powietrze miało dziwny zapach. Wśród smrodku stęchlizny, wilgoci i rozpuszczającego się betonu wyłapałam coś jeszcze. Coś znajomego, choć nie umiałam powiedzieć, skąd mogłam to kojarzyć. Przez chwilę miałam wrażenie, że to zapaszek krateru, ale... nie, chyba nie. Właściwie to wszystko wskazywało, że był dla mnie zupełnie nowy, choć jakiś dodatkowy zmysł, który musiałam posiadać z racji na pochodzenie, nie chciał się z tą teorią pogodzić. Wręcz jakby alarmował mnie, że powinnam... sama nie wiem. Cieszyć się? Trochę tak, jakbym poczuła zapach domu. Ale też nie do końca.

Wszystko w porządku? – spytał Ladon, ale zignorowałam go.

Tak, było w porządku. A raczej nie powinnam mieć takiego wrażenia.

W którą stronę idziemy? – Sam poświecił latarką w dwie odnogi korytarza, dzięki czemu zauważyłam, że tam, gdzie tunel musiał wychodzić poza miasto, po kilkunastu metrach betonowe płyty ustępowały miejsca gołej skale i wyglądającemu niezbyt zachęcająco drewnianemu rusztowaniu.

Odpowiedź chyba jest oczywista – skwitował burkliwie Jared.

Jakim cudem to cholerne miasto jeszcze się nie zawaliło? – Geri wręcz wypruł do przodu, ale na całe szczęście zatrzymał się na samej krawędzi stabilnego korytarza. Popukał pięścią w drewnianą belkę, a mi całe życie przemknęło przed oczami. – Kurde, ludzie, przecież nad tym tunelem stoi całe osiedle. Wieżowce, niższe bloki... Jeśli cała miejscowość jest tak zryta, to jak to możliwe, że nic się jeszcze nie zapadło? To nielogiczne. Przecież przy kopaniu pierwszego lepszego fundamentu wszystko powinien szlag trafić.

Ja też nie wierzę – poparł go Brady, liżąc światłem okoliczne ściany. – Przede wszystkim w to, że wszystkie media o tym nie trąbią. Jakie jest prawdopodobieństwo, że wszyscy, którzy się do tego dokopali, chcieliby nagle zatrzymać tajemnicę dla siebie?

Niewielkie – mruknął ponuro Kev. – A myślicie, że dlaczego osiedliłem się w tym mieście?

Serio? – Uniosłam brwi i uśmiechnęłam się z przekąsem. – Goniłeś za zagadkami? A myślałam, że skusiły cię piękne widoki.

Jakie widoki? – prychnął z niedowierzaniem i roześmiał się sucho. – Nie, chciałem zobaczyć, o co tu chodzi. Ale nic nie odkryłem.

Może dlatego, że za bardzo skupiałeś się na wbijaniu nowego poziomu w Fortnite... – wyrwało się Collinowi.

Nie gram w Fortnite.

Zgodnie uznaliśmy, że nie ma sensu wytykać mu na głos, że wbijaniu poziomu nie zaprzeczył. To było jasne jak słonko dla wszystkich zebranych, łącznie z Markiem, który tak zatrząsł się od wstrzymywanego śmiechu, że wyczarowaną iskrą nie trafił w końcówkę papierosa.

Idziemy tam. – Quills podjął decyzję za nas wszystkich, wskazując lepiej utrzymaną część korytarza.

Ogarnęliśmy się i posłusznie ruszyliśmy we wskazanym kierunku. Rozglądałam się wokół praktycznie gorączkowo, kierowana nadzieją, że może odkryję powód moich pogmatwanych emocji, choć jeśli dobrze się zastanowić, sama niezbyt w to wierzyłam. Tutaj sztolnie były o wiele lepiej utrzymane niż te pod moim osiedlem – choć tunel był niski i kształtem przypominał bardziej bunkier, widać było, że jego budowniczowie zadali sobie sporo trudu, by go wykończyć i doprowadzić do jakiegokolwiek stanu użytku. Oczywiście rzucały się w oczy lata zaniedbania, w końcu to niemożliwe, żeby coś takiego przeleżało niemal sto lat pod ziemią i ani trochę nie zniszczało – płyty gdzieniegdzie znaczyły drobne pęknięcia, ich łączenia wykrzywiły się nieco, metalowe elementy niemal rozpuściły, a pleśń i glony obejmowały w niepodzielne władanie wszystko, na czym tylko miały szanse wyrosnąć. Utrzymująca się w powietrzu wilgoć sprawiała, że choć nie było wcale o wiele zimniej niż na zewnątrz, nasze oddechy zamieniały się w parę. Jacobowi okulary wciąż parowały, średnio co minutę zdejmował je i przecierał rękawem bluzki. Swoją drogą, zawsze mnie ciekawiło, dlaczego je nosił, choć wadę wzroku miał naprawdę niewielką, podczas gdy Quills był jako człowiek ślepy jak kret, a doskonale radził sobie bez tego...

Chyba że Quills miał soczewki kontaktowe? Kurde, nigdy go o to nie spytałam, a tyle lat chodziło mi to po głowie.

Byłam jedyną, która nie miała swojej latarki, a oglądałam wszystko najintensywniej, dzięki czemu szybko przekonałam się, że to kiepski pomysł. Nie zauważyłam wbetonowanego w podłogę korytka, mającego pewnie za zadanie odprowadzać zbierającą się wodę, i wyrąbałam się o nie jak długa. W dodatku runęłam na placka wprost w największą kałużę wody w okolicy, nie zdoławszy w porę złapać się idącego przede mną Marka. Ten obejrzał się tylko ze zdziwieniem, chwilę przyglądał mi się dziwnie, gdy gramoliłam się na czworaki, wreszcie jednak podał mi łaskawie rękę i pomógł wstać.

Nic nie mów – burknęłam i przemieniłam się w wilka. Tak widziałam znacznie lepiej... I nie przeszkadzało mi, że ubrania mogłabym wyżymać.

Nie wiem, ile tak szliśmy. Korytarz jak na złość biegł prosto jak strzelił i nigdzie nie zamierzał się rozwidlać. Stukając pazurami, podbiegałam co jakiś czas do ścian i zaglądałam w otwory wentylacyjne, czasem stając w tym celu na dwóch łapach, choć wysokość pomieszczenia nie pozwalała mi w pełni się tak wyprostować. Każde pytanie o to, czy czuję lub widzę coś ciekawego, musiałam chcąc nie chcąc zbywać przeczącym kręceniem łbem. Ten przeklęty zapach nie dawał mi spokoju, ale wciąż nie znalazłam jego źródła. Ani nawet nie domyślałam się, czym mogło być. Chwilami niepokoiłam się, że wybraliśmy złą drogę, że to, co ciekawe, znajdowało się tam, gdzie to niezachęcające belkowanie, ale wolałam nawet nie myśleć zbyt wiele nad tą możliwością w irracjonalnym lęku, że jeśli poświęcę jej zbyt wiele uwagi, to stanie się prawdziwa.

Mam już tego dosyć – zaczął w pewnym momencie smęcić Lord.

Ja też – zawtórował mu szybko Seth. – Tutaj nic nie ma...

Może jest na końcu korytarza?

O ile on w ogóle ma jakiś koniec.

Kilka wilkołaków roześmiało się bez cienia wesołości. Szczerze, to ja też zaczynałam się powoli nad tym zastanawiać. A co, jeśli wpadliśmy w jakąś anomalię? Wciąż czułam się dziwnie, ale nie miałam wrażenia, że to z tego powodu, mogłam przecież jednak coś przegapić. Niewykluczone, że...

Ech, nieważne.

Minęła z pewnością ładna godzina nim dotarliśmy do sporego zawału. Na podłożu zalegało dużo wody, zebrała się w lekkim zagłębieniu czarną, smolistą kałużą, na widok której aż się wzdrygnęłam, początkowo przestraszywszy się, że to kolejna porcja tamtej dziwacznej mazi. Zamarłam z jedną łapą zadartą do góry, niecierpliwym ruchem nosem przywołałam podążającą za mną resztę. Powiodłam wzrokiem do góry, oglądając plątaninę spękanego żelbetonu i pogiętych prętów zbrojeniowych.

Założycie się, że nad nami jest kolejny opuszczony blok? – Z jakiegoś powodu nikt nie potraktował pytania Keva jak żartu.

Mark podszedł bliżej, posłał kulę ognia wyżej, próbując zajrzeć w dziurę. A czerń pojawiła się zupełnie znikąd.

Wyvern zaklął i odskoczył, ale choć tym razem był perfekcyjnie przygotowany, maź i tak zdążyła go dotknąć. Nim spłonęła w wybuchu aż białych z gorąca płomieni, rozlała się szeroką strugą po jego dłoni, otwierając wszystkie krwawe wybroczyny znaczące lewą stronę ciała. Niemiec zaklął szpetnie i wycedził, ledwie zapadła cisza, głosem zdławionym od emocji lub gryzącego dymu:

Nosz kurwa, uwzięły się? Wychodzimy stąd. Natychmiast!

I ignorując ściekającą po skórze krew, złapał za najbliższy pręt i podciągnął się na nim jak rasowy gimnastyk. Tunel miał niecałe dwa metry wysokości, sięgnął więc bez trudu. Zniknął w dziurze, a następnie zawołał na nas niecierpliwie:

No na co wy czekacie? Ja nie będę więcej z tym gównem walczył, nawet jakby miał któregoś z was ratować!

Co mogliśmy zrobić? Wymieniliśmy spojrzenia, części chłopaków ewidentnie po głowie chodziło, by iść tunelem dalej i sprawdzić, dokąd ostatecznie prowadzi. Było to raczej łatwe do przewidzenia, skoro biegł w stronę centrum miasta, ale żadnego z nas sama ta wiedza nie zadowalała. Mimo to nie zdobyliśmy się na protesty. Mark pomógł nam wydostać się z korytarza, choć krew ściekała mu po palcach praktycznie ciurkiem, i wskazał drogę do wyjścia. Znaleźliśmy się w zupełnie zwyczajnej, choć niesamowicie zapuszczonej piwnicy pod blokiem. Pod ścianami walały się śmieci, widziałam kilka wyjątkowo szpetnych graffiti w wątpliwy sposób zdobiących ściany. Miejsce wydało mi się znajome...

Dopiero gdy po nieprzyjemnie niskich schodkach wydostałam się na korytarz, z którego prosta droga wiodła do na wpół wyważonych drzwi klatki schodowej, zorientowałam się, w czym rzecz.

Przecież my jesteśmy w chińskim wieżowcu – powiedziałam w szoku, rozglądając się wokół. Znajoma ściana z niebieskawo-zielonymi luksferami nie pozostawiała wątpliwości, podobnie jak widok, który zastałam na zewnątrz. Rozległy zielony teren, upstrzony kilkoma ścieżkami i pagórkami, rozciągał się między zwyczajnymi blokami. Jakiś wyprowadzający psa facet spojrzał na mnie dziwnie, a jego płowy jamniczek zawarczał na mnie tak potwornie, że o mało się nie udławił.

W jakim wieżowcu...? – jęknął bezradnie Freki, marszcząc brwi, ale nikt mu nie odpowiedział. Ci, co powinni, już zorientowali się w sytuacji.

Ale jak to możliwe? – wydukał Sam, oglądając pobazgrane ściany z taką dokładnością, jakby planował wyczytać z nich odpowiedź. – Nie znaleźliśmy przejścia, gdy byliśmy tu na urbexie.

Bo nie wchodziliśmy do piwnicy...

A nie mówiłem?! – zawołał triumfalnie Kev, przybijając sobie samemu piątkę. – Opuszczony blok!

Tylko jaki to ma niby... – Urwałam wpół słowa, gdy moje spojrzenie utkwiło w Marku.

Powiedzieć, że wyvern był wściekły, to jak nic nie powiedzieć. Oczy miał czerwone – tym razem obie tęczówki, a nie tylko jedną. Między ociekającymi krwią palcami tańczyły mu iskierki ognia, bawił się nimi jak tymi odstresowującymi zabawkami z reklam. Wargi mu drgały, jakby tytanicznym wysiłkiem woli powstrzymywał się od wyszczerzenia zębów.

Coś się stało. – Nie, to nie było pytanie. Przecież gołym okiem widziałam, że owszem, stało się.

Wiem już, kurwa, wszystko – wycedził w odpowiedzi. Wściekłym ruchem przyklepał wyjątkowo natrętny płomień liżący przedramię i skrzywił się boleśnie, gdy trafił w ranę. – Wychodzimy stąd – rozkazał, za nic mając nasze zaskoczenie.

Poszliśmy za nim. Czy może podreptaliśmy jak gromadka posłusznych szczeniaczków, które ktoś przed momentem ochrzanił za osikany dywan... Gdyby to było w tym wcieleniu możliwe, kładlibyśmy uszy po sobie i podkulali ogony.

Może pójdziemy do mnie na herbatę? – zaproponował Jacob, gdy znaleźliśmy się na zewnątrz, ale wszyscy go zignorowaliśmy, a on wyjątkowo sam szybko zorientował się, że powiedział coś nie tak, i spuścił wzrok na przemoczone buty.

Ja też byłam, kurde, przemoczona. I to tak, że niewiele już brakowało, bym zaczęła gnić. Ale nie skarżyłam się – choć zwykle zimno tak mi przeszkadza, że nie omieszkam wyklinać na czym świat stoi, tym razem rozumiałam, że moment jest nieodpowiedni.

Weszliśmy głębiej między bloki, biernie podążając za idącym kilka metrów przed nami wyvernem. Z mieczem przewieszonym przez plecy i zakrwawionymi rękami ściągał wszystkie spojrzenia z okolicy, ale nikt spośród mijanych przechodniów nie miał tyle odwagi, by spytać wielkiego Niemca, co się stało. Być może jego wyraz twarzy skutecznie zniechęcał do jakichkolwiek interakcji. Zatrzymał się dopiero gdy znalazł samotną ławeczkę na niewielkim fragmencie trawnika. Opadł na nią bezsilnie, zaklął, skrzywił się tak, jakby wręcz planował się rozpłakać. Spojrzał na dłonie z niechęcią pomieszaną z obrzydzeniem.

Rysik – syknął prawdopodobnie tylko do siebie, ale pospieszyłam z pomocą. Choć nie wydał bezpośredniego polecenia, znowu wygrzebałam mu przedmiot z kieszeni i wcisnęłam w ociekające szkarłatem palce. Tak był skupiony na obrażeniach, że chyba nawet nie zwrócił uwagi, jak metalowa obudowa z kawałkiem węgla znalazła się w jego posiadaniu, ale szybko jej użył, znowu ozdabiając ocalałą skórę dziesiątkami skomplikowanych symboli.

No i? – Freki okazał się najbardziej niecierpliwy z nas wszystkich, przerywając ciszę. – Mam tego dosyć. Co już wiesz?

Westchnęłam ciężko i powiodłam wzrokiem wokół. Znajdowaliśmy się w niewielkiej przestrzeni między trzema monumentalnymi wieżowcami, w trójkątnym skrawku, którego dwa boki tworzyły jeden długi budynek i dwa krótkie, a podstawę zaniedbane garaże, za którymi majaczył dach hipermarketu znanej niemieckiej sieci. Bure elewacje zwieszały się tak, jakby zamierzały wspólnie z nami pochylić się nad wszystkimi problemami. Duże balkony straszyły pustymi skrzynkami po zmarniałych od zimna kwiatach i kolorowym praniem rozwieszonym na sznurkach, wiele z nich stanowiło jedynie graciarnię dla wszystkiego, co niepotrzebne i niemożliwe do schowania w domu. Okna pozostawały ciemne i nieprzyjazne, trochę jak oceniające spojrzenia. Ciemne niebo straszyło mogącą się rozpętać w każdej chwili ulewą, a chodniczek z kwadratowych, betonowych płyt wyginał się pod naporem korzeni wszędobylskiej trawy. Nie dostrzegłam w pobliżu ani jednego drzewa czy krzaka, jedynie rachityczny trawniczek, poprzetykany plamami kipiącego błota.

Co wiem? – Mark odezwał się ze znacznym opóźnieniem. – Wiem wszystko. Wiem, gdzie żyjecie. I wiem, że to nie jest dobre miejsce.

Jak to? – Quills jęknął wyjątkowo głupio, choć spojrzenie miał poważne. – Nic z tego nie rozumiem.

Nie rozumiesz?! – Niemiec wciąż bawił się w powtarzanie, ale tym razem zabrzmiał bardzo groźnie. Błysnęły ostre kły i kolejna porcja płomieni, której nie zamierzał powstrzymywać, nawet wiedząc, jak wielu ludzi znajduje się wokół. Może wcale o nich nie pamiętał. – No to już ci tłumaczę. To przeklęte miasto nie powinno istnieć! To wyrwa w czasoprzestrzeni, dziura w strukturze rzeczywistości. Ropiejąca rana! Tu wydarzyło się tak wiele, że nie wiem, czy cokolwiek będzie można jeszcze uratować. To, co widzicie, to dawne grzechy, proszące się o odkupienie. To prośba zdychającego świata, by ukrócić jego cierpienia. Zbyt wiele się tutaj wydarzyło. Zbyt wiele... – Urwał, wzrok na chwilę mu się rozmył, jakby walczył z natrętnymi wspomnieniami. Żadne z nas nie miało wątpliwości, że nie należały do przyjemnych.

Co to miało znaczyć? Czy on... doświadczył tego zła osobiście? Ciarki mi przeszły. Jakim cudem...

Mark... – zaczął Ladon, ale wyvern nie dał mu dokończyć.

Tutaj świat drży w posadach – wycedził. – I wszystko zaszło tak daleko, że już niczemu nie możecie ufać. A zwłaszcza waszym zdrowym zmysłom. Ona! – Zakrwawionym palcem wskazał na mnie. – Ona to wszystko rozumie! No, dziewczyno, powiedz tylko, że nie kochasz tej skażonej ziemi, a uznam cię za najgorszego kłamcę świata.

Nie powiedziałam nic. I wszyscy uznali to za potwierdzenie, że...

Sama nie wiem. Wierzyli, że zaprotestowałabym, gdybym tylko mogła. Skoro tego nie zrobiłam, powód mógł być tylko jeden.

Miałam wrażenie, że patrzę na wszystko z bardzo wysoka. Stojące blisko siebie wieżowce o dużych, ciemnych balkonach. Stare okna z brudnymi od deszczu szybami, martwe mieszkania za nimi. Wąskie chodniki, odrapane z farby ławeczki pod porysowanymi drzwiami klatek schodowych, nad którymi chyliły się betonowe daszki. Wyraźne łączenia żelbetonowych płyt, pokrzywione przez lata elewacje...

I to nieznośnie ciepłe powietrze, wiszące pod nisko sklepionym niebem, zaciągniętym ołowianymi chmurami.

Nie wiem dlaczego, ale nagle znowu pojawiła mi się w głowie piosenka. Ponura, psychodeliczna... tak doskonała. Nie, nie ta ze snu. Ta, która przyszła mi na myśl, gdy siedziałam na moście w nocy, tuż przed spotkaniem z jasnowidzem. I przypomniał mi się nucący ją Vuko, zachowujący tak, jakby czytał mi w myślach...

Teraz już rozumiecie? – Przez mgiełkę bólu w oczach Marka przebiła się jeszcze jakaś inna emocja. Złość... i być może upór. Determinacja, jakby jemu jeszcze mocniej niż nam zaczęło zależeć na tym, by wszystko to doprowadzić wreszcie do końca.

Chyba rozumieliśmy... a przynajmniej powinniśmy, bo mało kto chciał dopuścić tę myśl do siebie.

Przeszedł mnie dreszcz. Dziki, jednocześnie lodowaty i gorący... inny niż ten zwiastujący przemianę. To było coś... coś, co poruszyło schowaną w moim sercu strunę.

Rattle my heart...

Specyficzny głos i powolny, ponury rytm wypełniały moją głowę.

To było przerażające. Ba! Bardziej niż przerażające! Choć do tej pory zdawaliśmy sobie z tego poniekąd sprawę, choć rozmawialiśmy na ten temat i wysnuwaliśmy tysiące spekulacji, usłyszeć coś takiego od kogoś, kto w naszych oczach posiadał całą mądrość obu Światów, to było...

Rattle my heart

Shake my bones...

Czyli co? – Quills jako pierwszy przerwał tę zmowę milczenia. – Chcesz nam powiedzieć, że... my wszyscy... Że my nie jesteśmy... prawdziwy, czy co?

Shadow my world

Break my heart...

Nie. – Wyvern skrzywił się i potrząsnął głową. Jego twarz przeszył kolejny grymas bólu, przemieszany z narastającą złością. Nietrudno było się domyślić, że nienawidził okazywania słabości. – Po prostu to miasto...

Jesteśmy z bajki? – przerwał mu Paul. – To chciałeś powiedzieć?

Wszyscy jak na komendę posłaliśmy mu mordercze spojrzenia. Dresiarz burknął pod nosem coś niewyraźnego i wycofał się lekko.

Nie! – Niemiec warknął nieludzko. – To nie o to chodzi. Jesteście prawdziwi. Podobnie jak wszystko wokół jest prawdziwe. Ale rzeczywistość... struktura świata, jego osnowa, jeśli mogę to tak nazwać, jest tutaj tak uszkodzona, że... – Urwał wpół słowa, zdławił to, co cisnęło mu się na usta. – Jeśli świat miałby się rozpaść, zacząłby na pewno właśnie od tego miejsca – dokończył ponuro, nie patrząc nikomu prosto w oczy.

I co my mamy z tym... – zaczął Ladon, lecz przerwał natychmiast, gdy spoczęło na nim gorejące spojrzenie. Wyvern jedno oko miał jasnoszare, a drugie krwistoczerwone. Przynajmniej nie był już tak wściekły jak w wieżowcu.

Nie wiem – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Na razie jeszcze nic nie wiem. Muszę sobie to wszystko ułożyć.

Ale... – zaczął Embry. Na szczęście sam z siebie wpadł na to, że powinien się zamknąć, ledwie to słowo przebrzmiało i zawisło między nami.

Przemyślę to – warknął mężczyzna. – Przemyślę... i powiem wam, co postanowiłem. Na razie... – Wzrok uciekł mu do krwawych wybroczyn. – Na razie zostawcie mnie samego.

Jeśli potrzebujesz pomocy... – Kev nie dokończył, ale wykonał w jego stronę taki gest, jakby zamierzał położyć mu z troską dłoń na ramieniu.

Ani się waż! – Starszy łypnął na niego gniewnie. – Idźcie stąd. Wszyscy.

Co mogliśmy zrobić? Bolało mnie w piersi, gdy go tak zostawiałam. Obróciłam się kilkukrotnie, by sprawdzić, czy może nie spogląda za mną – czy nie pragnie w jakikolwiek sposób dać do zrozumienia, że chce, bym zawróciła – ale Ladon stanowczo ciągnął mnie za rękę, zmuszając, bym stawiała kolejne kroki.

Buty nieprzyjemnie stukały o zroszony deszczówką chodnik. Wszystko było... zbyt. Zbyt głośne, zbyt wyraźne, zbyt... niezrozumiałe. Przerażające.

Pragnęłam ciemności. Ciemności, ciszy, ciepła... Gorąca gorejącego tuż pod skórą ognia.

Pragnęłam siły i bezpieczeństwa płynących z objęć, które nie przypominały tych mojego brata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz