piątek, 21 października 2022

Rozdział 53

 

Śniło mi się nisko zawieszone ciemnofioletowe niebo i łypiące na mnie z niego srebrzyste oko nienaturalnie wielkiego księżyca w pełni, który z jakiegoś powodu nie miał tyle mocy, by zmusić mnie do przemiany w wilka. Były tam też wysokie świerki o nieskazitelnie czarnych igłach, celujące w niebo kołyszącymi się na niewyczuwalnym wietrze czubkami, i prostokątne jezioro, w którym migotały gwiazdy, jakich próżno szukać na zasnutym chmurami nieboskłonie.

I byłam też ja – podążająca zrytą koleinami drogą w górę niewielkiego wzniesienia. Księżycowy piasek przesypywał mi się między palcami bosych stóp, a jakieś bliżej niesprecyzowane uczucie zmuszało, bym nieustannie oglądała się za siebie, jak w poszukiwaniu zagrożenia, z którego niestety nie zdawałam sobie sprawy. Ponury las ciągnął się jak okiem sięgnąć, tafla wody po mojej prawej stronie trwała nieruchomo. I panowała tam cisza – zupełna, nieskazitelna, tak absolutna, że nie wiem, czy da się jej doświadczyć w rzeczywistości, o ile nie ma się żadnych problemów ze słuchem. To było milczenie, którego nie mąciło nawet bicie mojego własnego serca i szum przepływającej w żyłach krwi.

Tam było coś złego. I coś dobrego. Szłam w stronę tego drugiego, nie wiedząc, czego tak właściwie szukam, ale instynktownie wyczuwając, że tam właśnie powinnam iść. Iść, aż trafię na to, czego szukam... cokolwiek to jest.

Wystrzał zabrzmiał głośno i przeszywająco. Z czarnych świerków uniosła się gromada równie czarnych ptaków, kaleczącym uszy krakaniem wyrażając gorący sprzeciw. Jezioro zafalowało, ale nie mogłam się na nim skupić na tyle, by dostrzec, co takiego się działo, bo przede mną pojawiło się... coś. Zagrożenie w jakiś sposób zdołało mnie obejść i zastąpić mi drogę.

Nie wiem, co to było, choć szare, cętkowane futro przywodziło na myśl wielkiego kota. Potwór był ode mnie większy i pozbawiony stałego kształtu – zmieniał się nieustannie, w jednej chwili przypominając irbisa, by następnie przejść poprzez tygrysa, wilka i dzika do czegoś zbliżonego do zniekształconego człowieka, muszącego poruszać się na czterech kończynach, bo ogromny garb uniemożliwiał mu utrzymanie równowagi na samych nogach.

Chciałam przemienić się w wilka, lecz moja wrodzona umiejętność, oczywista, prosta i odruchowa jak oddychanie, okazała się niedostępna. Obleciał mnie lodowaty strach, wyrzut adrenaliny wpompował w mięśnie niezdrową ilość energii, zmuszając je do działania. Obróciłam się na pięcie i rzuciłam do ucieczki, choć robiłam to tak wolno, że miałam wrażenie, jakbym poruszała się w gęstym budyniu. Walczyłam z naporem powietrza, walczyłam z tą szlamowatą gęstością, obejmującą mnie we wszechpotężne posiadanie... aż nagle jednym niewysilonym susem znalazłam się na sąsiednim brzegu kwadratowego jeziora, pośród gęstych kamiennych kolumn podtrzymujących częściowo nieistniejące sklepienie. Schroniłam się za jedną z nich, przylgnęłam całym ciałem do spękanego, siwego materiału i porastającego go czarniawego mchu. Wyjrzałam na wzniesienie, teraz falujące po mojej lewej stronie, lecz po zmiennokształtnym potworze nie pozostał nawet ślad.

Księżyc rósł. Napęczniał, stał się lekko żółtawy, przybliżał się powoli, lecz nieubłaganie, aż objął w posiadanie cały nieboskłon. Zdominował ciemny fiolet, zdominował gęste chmury, zdominował nawet nieruchomą wodę w jeziorze, a następnie zaczął się w niej zanurzać – powoli, majestatycznie. Wstrząsnęło mną przerażenie – czułam, wiedziałam, że gdy całkowicie zniknie pod taflą czarnej wody z drobnymi ognikami gwiazd, stanie się coś... nieodwracalnego. Coś, do czego nie mogłam dopuścić, bo...

A jednak strach nie pozwolił mi wyskoczyć z kryjówki, objąć księżyca i siłą wywindować z powrotem na niebo. Być może był to dojmujący lęk przed samym księżycem?

Nie wiem. Grunt, że obudziłam się w środku nocy w swoim zupełnie zwyczajnym łóżku, zlana potem tak, jakbym w piżamie wlazła pod prysznic. Zeskoczyłam z materaca z głuchym okrzykiem, chwilę stałam tak pośrodku pokoju. Tym fragmentem mózgu, który zajmuje się zauważaniem rzeczy najmniej istotnych, zarejestrowałam, że zapomniałam o zasłonięciu żaluzji wieczorem, więc przez zajmujące całą południową ścianę pokoju okna wpadał pomarańczowy blask latarni, przecedzony przez czarne gałęzie drzew.

Zrobiło mi się jednocześnie zimno i potwornie gorąco, jakby z jednej strony mojego ciała znalazła się ściana lodu, a z drugiej rozgrzany piec hutniczy. Objęłam się ramionami, próbując jakoś opanować drżenie, z którego istnienia zdałam sobie sprawę dopiero po dłuższej chwili. Zacisnęłam też zęby w strachu o przygryzienie języka, tak zdrętwiałego, że kompletnie go nie czułam.

Miałam wrażenie, że jestem sama. Że zasnęłam w całkiem zwyczajnym, choć nieco kalekim świecie, a obudziłam się, gdy całą resztę ludzkości... możliwe, że trafił szlag. Nie chciałam nawet sprawdzać, czy mam rację, bo to, co mówiło moje serce, było dla umysłu aż zbyt oczywiste. Nie musisz sprawdzać po dziesięć razy, gdy masz wrażenie, że słońce wstaje na wschodzie, a trawka jest zielona, prawda? Tak samo ja byłam pewna, że jestem sama. Nie miało prawa znajdować się tutaj nic oprócz mnie. Byłam...

Przed oczami mignęła mi sylwetka zmiennokształtnej bestii o cętkowanym futrze. Ognisty dreszcz liznął mnie po całej długości kręgosłupa, gdybym nie napomniała się w ostatniej chwili, niechybnie przemieniłabym się w wilka tak, jak stałam – tuż obok regału na książki i biletowy, który mogłabym nieopatrznie wywrócić. O tak, zaklinowałabym się między nim, kanapą z materacem i dużym biurkiem, a strach nie pozwoliłby mi wyrwać się z tego potrzasku wystarczająco szybko i skutecznie, by uniknąć zniszczeń, musiałam więc poważnie popracować nad samokontrolą. Skupiłam się na głębokim oddychaniu, wręcz modliłam się w myślach, żeby wilk teraz akurat odpuścił... Przynajmniej dobrze, że tak jak we śnie, nie znajdował się gdzieś poza moim zasięgiem.

Bolała mnie dłoń. Czułam w palcach pewien rodzaj uporczywego swędzenia, jaki kojarzyłam z najmłodszych lat. Opanowywało mnie takie, gdy jako dzieciak nie mogłam się czegoś doczekać, na przykład obiecanej wizyty w sklepie z zabawkami. Poruszałam palcami, dwukrotnie zacisnęłam je w pięść i rozluźniłam, ale wrażenie nie dawało się przegnać. W końcu stało się tak uporczywie, że aż jęknęłam... a następnie złapałam długopis i garść walających się na biurku kartek, nie mogąc dłużej tego wytrzymać. Nie zważałam na to, co gniotę, nie zastanawiałam się nad tym, że przecież i tak jest za ciemno, bym dobrze widziała, co robię, tylko po prostu zaczęłam pisać... czy raczej rysować.

Symbole były dziwne. Proste i skomplikowane, ozdobne i zaskakująco minimalistyczne, ostre jak pociągnięcie noża i mięciutkie jak łagodne promienie słońca. Nie wiedziałam, skąd się wzięły. Wyrysowałam je szybkimi, zręcznymi ruchami, zapełniłam całą kartkę... i zamarłam. Uczucie zniknęło. Przyglądałam się temu dziełu dłuższą chwilę, próbując wywnioskować, co to miało być, do jasnej cholery, ale w głowie wciąż miałam pustkę. Przez cały ten czas nie pojawiła się w niej najmniejsza odkrywcza myśl, ani jeden ślad najgłupszego choćby przeczucia. Nic oprócz zdziwienia tym, co robię.

Zapaliłam lampkę na biurku i podsunęłam to wątpliwej jakości dzieło pod jej światło, ale nawet jasno podkreślone ciepłą żarówką pozostało niejasne.

Odbija mi – skwitowałam na głos, mając gdzieś, że ktoś mógłby mnie usłyszeć. Wrażenie, że jestem sama, zniknęło, jak to irracjonalne swędzenie, ale nie obchodziło mnie zbytnio, czy ktokolwiek uzna mnie za wariatkę. Blok spał. I ja też powinnam.

Przesunęłam dłonią po symbolach i wreszcie pojawiło się... coś. Trochę jak echo dawno zanikłego wspomnienia. Snu, z którego zamiast konkretnych obrazów, wyniosło się tylko niejasne uczucia, jakich nie sposób nawet opisać. Miałam wrażenie, że poczułam również jakiś zapach... chociaż nie wiem, czy to nie było akurat złudzeniem.

Tęsknota. Czułam też tęsknotę. Za czym?

Za pewnym upierdliwym wyvernem, to chyba oczywiste.

Przez moment zapragnęłam zgnieść kartkę w kulkę i cisnąć ją do kosza z taką siłą, by poczuła, gdzie jej miejsce, ale zdołałam się powstrzymać. Złożyłam ją na pół, wepchnęłam między dwie losowe książki, zgasiłam lampkę i usiadłam na łóżku. Nie było szans, żebym miała jeszcze zasnąć, ale co mi szkodziło spróbować? Jutro czekał mnie ciężki dzień...

Dzwoniący budzik uświadomił mnie, że zamiast „jutro” powinnam mówić „dzisiaj” i że jednak zdołałam jeszcze się zdrzemnąć, choć otwierając oczy i szukając telefonu z przekleństwami na ustach miałam wrażenie, że tym jeszcze pogorszyłam swoje samopoczucie. Chwilę błądziłam dłonią po półce w poszukiwaniu smartfona, by wreszcie nieopatrznie spierdzielić go na podłogę i spędzić ładnych pięć minut na poszukiwaniach. Wstałam bardziej niż niechętnie, a moje szykowanie się do wyjścia bardziej niż cokolwiek innego przypominało bezładne obijanie się o meble i upuszczanie wszystkiego na wyścigi, ot by sprawdzić, jaki dźwięk wydaje w zetknięciu z panelami. Za każdym razem, gdy coś poleciało mi z rąk, przypominałam sobie kolejne wyniesione z gimnazjum wiązanki, aż w pewnym momencie uznałam, że jestem nawet w swoich własnych oczach tak żałosna, że aż strach, i pomieszaną ze wściekłością rozpacz przemieniłam w atak cynicznego śmiechu. Tej ponurej głupawki jeszcze ciężej było się pozbyć niż wcześniejszego ataku depresji.

Nie sięgnęłam po kartkę z symbolami, by obejrzeć je w ciągu dnia. Wolałam o niej nawet nie myśleć, podobnie jak o drzwiach do dodatkowego pokoju, które minęłam kilkukrotnie podczas wycieczek po mieszkaniu. Ubrana, pomalowana i przygotowana jako tako do życia, popełzłam na przystanek autobusowy, zastanawiając się poważnie, jak to możliwe, że w ogóle się na to zgodziłam...

Ach, no tak. Przez mamę.

Moja ulubiona matka uznała, że zniweczy moje plany na wolny tydzień. I przy okazji ukróci mój poważny strajk, choć, jak wszyscy wiemy, strajkowanie to moje niezbywalne prawo według takiej jednej konstytucji. Czego się jednak spodziewać, skoro nawet rząd ma tę konstytucję tam, gdzie słońce nie dociera...? Jeśli chcecie wiedzieć, co takiego się stało, to już śpieszę z wyjaśnieniem. Otóż rodzice uznali, że moje miganie się od obowiązku szkolnego przekroczyło już granice wszelkiej akceptacji i kazali mi tam iść, bo jak tego nie zrobię, to przypomnę sobie, jak to jest z nimi mieszkać, szybciej niż się spodziewam. Cóż, oni byli w tej kwestii decyzyjni, bo gdyby się na mnie wkurzyli wystarczająco, to i mieszkanie by mi w końcu sprzedali jakiejś słodkiej rodzince, nie dając się więcej nabrać na moje wielkie oczka i płacze, więc zasadniczo wyboru nie miałam. Nadszarpnięty honor napierniczał gorzej niż połamane żebra (a wiem, co mówię, bo doświadczyłam i jednego, i drugiego).

A jeszcze gorzej napierniczała świadomość, że... dzisiaj skończyło mi się zwolnienie z wf-u. I tak jakoś wyszło, że dopiero teraz czekało mnie pierwsze spotkanie z nauczycielem tego przedmiotu, o ile w ogóle można to przedmiotem nazwać. Ja pierdzielę... Dlaczego ja mamie nie przypomniałam w porę, że teraz może mi już wystawić całoroczne?

Kolejną wieścią, która spotkała mnie zaraz po przekroczeniu progu szatni, była wiadomość praktycznie wykrzyczana przez Gabrysię prosto do mojego ucha.

Pan Nowakowski odszedł! – ryknęła emosia tak donośnie, że dosłownie wszyscy wokół spojrzeli w naszą stronę, a mi ucho zwinęło się w rulonik i wywróciło na lewą stronę.

Że co? Znaczy że umarł?! – przeraziłam się, patrząc na nią średnio przytomnym wzrokiem. Jeśli potrzebowaliście dobrego dowodu na to, że mój mózg przed godziną dziewiątą zwyczajnie nie działa, to proszę bardzo...

Nie, bosze, Leiczku, nie o to mi chodzi! – Dziewczynie ręce opadły tak, że mało nie zamiotła nimi ziemi, a wzrok, jakim mnie obdarzyła, pozbawiłby wiary w istnienie własnych szarych komórek największego narcyza współczesnego świata. – Odszedł na emeryturę, no.

A, w taki sposób... – Podrapałam się w głowę, nieco uspokojona. Przepuściłam w drzwiach, które blokowałam, jakieś dwie rozchichotane przyjaciółeczki, które na pewno by mnie staranowały, gdybym tego nie zrobiła, bo chyba do ostatniej chwili mnie nie widziały. – No i co z tego? – dorzuciłam zaraz, znalazłszy wolny kawałek betonowej podłogi i wysypawszy na niego z reklamówki buty na zmianę.

Jak to co? Kurczę, Leiczku, czy ty jesteś przytomna?! – Gabrysia ukryła twarz w dłoniach gestem tak teatralnym, że tylko brakowało, by zemdlała na dokładkę. – On był naszym wychowawcą i nauczycielem historii, jakbyś zapomniała.

Nie, wiesz, głupia jestem, nie skapnęłam się przez te prawie trzy miesiące – parsknęłam, wywracając oczami. Głupia sznurówka nie chciała się rozplątać...

Tja... – Dziewczyna zerknęła z wyraźną prośbą przez ramię, na zbliżającą się Zuzkę. – Weź ty jej coś powiedz, bo ja już nie mogę, ona chyba mózg w domu zostawiła...

O proszę, czy to raczkujące poczucie humoru u emosi wreszcie dało o sobie znać? Niestety nie zdążyłam się tym nacieszyć, bo moja druga przyjaciółka niemal dosłownie powaliła mnie słowami:

Leah, jak babcię kocham, i ty nadal nie wiesz? No weź się domyśl, kto był następnym nauczycielem historii w kolejności? No kto? Dla ułatwienia dodam, że pojawił się stosunkowo niedawno.

Spanikowałam do tego stopnia, że zamiast wsadzić ubłoconego glana do reklamówki, ciepnęłam nim w dziewczynę.

Że, kurwa, co?! – wydarłam się na całą szatnię. Aż mnie gardło zabolało...

No to... – Gabrysia niepewnie zagrzebała trampkiem w betonie. – Tak czułam, że się nie ucieszysz. Ciekawi mnie tylko, czy zostanie naszym wychowawcą, skoro...

Po moim trupie! – Zerwałam się na równe nogi, zamachałam rękami w jakimś bezładnym geście, mającym zobrazować rozsadzającą mnie wściekłość. – Nawet nie ma takiej opcji! Ten człowiek nie postawi więcej nogi w pomieszczeniu, w którym ja również się znajduję, chyba że chce się pchać do pieprzonej trumny! Przysięgam, rozerwę go na kawałki i zeżrę jak...

Uspokój się! – Zuzka złapała mnie za ramiona i siłą zmusiła, bym przestała machać. – Znaczy wiem, że potrafiłabyś go zeżreć, i to bez tego rozrywania na kawałki, ale mogłabyś przestać się bawić w złego wilka i pomóc nam wymyślić, co mamy teraz robić?

Jak to co? – Drugim glanem na szczęście trafiłam już we właściwe miejsce, ale trampka wiązałam na cztery razy, tak mi się ręce trzęsły. – Musimy spieprzać jak najdalej, chyba że chcemy siedzieć za morderstwo w afekcie.

Załóżmy, że akurat ta opcja jest chwilowo niedostępna. – Dziewczyna przeciągała zgłoski tak, jakby mówiła do kogoś niespełna rozumu. – To co jeszcze nam pozostaje?

Nie wiem. – Wzruszyłam wściekle ramionami, siatkę na wieszak praktycznie rzuciłam, ale jakimś cudem nie spadła od razu na podłogę, tylko grzecznie zawisła na haczyku. – Możemy też puścić tę ruderę z dymem i odejść w stronę zachodzącego słońca. Albo po prostu przepisać się do innej, jeśli tak wolicie.

A nie możemy zacisnąć zębów, wysłuchać lekcji z dumą i powagą kobiet dojrzałych, a potem iść dalej zajmować się sobą? – podsunęła emo z nadzieją.

Z nadzieją? Kurde, ona serio przypuszczała, że przy moim nastawieniu może ugrać coś takiego?

Chyba kpisz – prychnęłam. Wyszłyśmy z szatni, skierowałyśmy się w stronę mniej zatłoczonych schodów na korytarz. – Facet potrzebuje albo prania mózgu, albo porządnego wpier...

Okej, ona nam żadnego planu nie wymyśli. – Zuzka weszła mi w słowo, zwracając się do Gabrysi. – Jesteśmy zdane na siebie, Gabi...

Przełknęłam kolejne przekleństwa i weszłam za nimi do już otwartej klasy.

Historia to jedyna lekcja, na której (oczywiście nie z własnej woli) siedziałam w drugiej ławce, centralnie naprzeciwko nauczycielskiego biurka, wyeksponowanego na podwyższonym podeście. Ktokolwiek miał tam zasiąść, będzie miał doskonały widok na mnie i wszystkie głupoty, które ze złością wyrysuję na kartkach swojego zeszytu do wszystkiego, a także na książkę i telefon, których nieraz używam, by jakoś przeżyć nudniejsze momenty. Gabrysia wtryniła się na krzesło obok mnie, posłała spojrzenie w rodzaju „pamiętaj, będę mieć na ciebie oko” i zajęła się wypakowywaniem podręczników (dzięki temu, że zawsze je miała, ja nie musiałam nosić swoich). Westchnęłam ciężko, narzucając sobie spokój, i wyjrzałam za okno po lewej stronie, mając nadzieję, że w jesiennym krajobrazie znajdę coś na tyle ciekawego, by odwiodło moje myśli od tej sprawy...

Nic z tego. Niemal ogołocone z liści drzewa i zapaskudzony przez ptaki pomnik przed wejściem do szkoły były równie nudne jak zwykle. I znałam je na pamięć.

Patrzyłam w drugą stronę, ale i tak wyczułam moment, w którym dyrektor wszedł do klasy, bo powietrze tak zgęstniało, że o mało się nim nie zakrztusiłam. Z tego, że warknęłam głęboko, zdałam sobie sprawę dopiero wtedy, gdy Gabrysia mocno kopnęła mnie w kostkę i syknęła tak, jakby chciała krzyknąć „leżeć!”. Obejrzałam się na nią z mordem w oczach... i właśnie wtedy nauczyciel mnie zauważył. Nie powiedział nic, choć dałabym sobie głowę uciąć, że kładąc dziennik i teczkę na blacie starego biurka, uśmiechnął się samymi kącikami ust. Z pewnością już szykował jakąś spektakularną zemstę.

Nigdy jeszcze nie doświadczyłam w trakcie lekcji takiej ciszy. Było jeszcze gorzej niż na geografii, podczas której każdy wytężał słuch, by w ogóle zrozumieć mamroczącą sobie pod nosem nauczycielkę. Teraz część uczniów chyba nawet nie oddychała. Mężczyzna sprawdził listę obecności, przyglądając się dokładnie każdemu, kto się zgłosił po wyczytaniu jego nazwiska, pokrótce przedstawił nam sytuację, oznajmiając, że teraz przejmuje schedę pana Nowakowskiego (użył określenia „profesora Nowakowskiego”, jak to on), a następnie wziął się po prostu za prowadzenie lekcji. Temat, którym mieliśmy się dzisiaj zajmować, obejmował całkiem sporo danych... ale między innymi zahaczał o niejaką bitwę pod Cedynią, co wolę wspomnieć zawczasu, byście trochę lepiej zrozumieli to, co tam zaszło.

Nie wiem po co, ale gostek rozwiesił wielką mapę i chodził wokół niej ze wskaźnikiem w dłoniach, choć ani razu go nie użył. Opowiadał donośnym głosem o tej właśnie bitwie, truł praktycznie bez umiaru, zachwycając się nad nią jak małe dziecko (i zapewniam, że robił to w sposób równie powalająco interesujący, jak uklikany pędrak rozczulałby się nad wielkim lizakiem). Gadał, gadał... i wydawało się, że nie będzie temu końca, choć tej wzmiance w samym podręczniku poświęcono tylko jeden akapit z pięciostronicowego rozdziału. Rozwodził się nad bohaterstwem polskich sił, nad absolutnym zwycięstwem nad niemiecką potęgą, tak okrutną, tak...

Ale przecież to nie było tak.

Owszem, nie pomyliliście się. To taka jedna niezbyt lotna wilkołaczyca postanowiła znowu znaleźć się w centrum uwagi, choć los dał jej za podobne zagrania kopa w dupsko tak wiele razy, że gdyby tylko posiadała pod kopułką choć jedną fałdkę, oduczyłaby się takich zachowań aż do śmierci już jakiś czas temu.

Nauczyciel zamarł, zwrócony do mnie plecami. Cisza w klasie stała się jeszcze bardziej dojmująca, choć nie przypuszczałabym, że to w ogóle możliwe. Gabrysia sprzedała mi jeszcze jednego kopniaka, ale była tak przerażona (lub wściekła), że nie zdołała tym razem trafić tam, gdzie faktycznie bolało, mogłam więc ją zignorować. W jakiś sposób to jeszcze zmotywowało mnie do działania.

Ach tak? – Dyrektor odwrócił się do mnie, oblekając twarz w swój uśmiech firmowy numer trzy. Jeśli ta mina mogłaby mówić, to piszczałaby właśnie z politowaniem „oj, dziecinko, szczeniaczku...”. – Panno Wilkosz, zechciałaby więc może pani wytłumaczyć nam, jak w takim razie było? Przysiągłbym, że to ja ukończyłem studia z podobnych zagadnień, a nie pani, ale mogę się mylić.

Już za sam ten cynizm powinien dostać ode mnie latającym krzesłem. Ale uspokój się, Leah. Wyluzuj, odetchnij... i rozegraj to z klasą, żeby mu w pięty poszło.

Po pierwsze: znaczenie bitwy pod Cedynią było marginalne. Po drugie: nie wiadomo nawet, czy faktycznie rozegrała się pod Cedynią, bo badacze mają co do tego poważne wątpliwości. Rozdmuchała ją dopiero zwyczajna antyniemiecka propaganda. Jako kolejną cegiełkę w tej wielkiej nienawiści niemiecko-polskiej. Polacy lubią takie wielkie mity.

Facet odwrócił się już całkiem w moją stronę. Postąpił kilka kroków bliżej, jego buty wydały głuchy odgłos na deskach wysokiej katedry. Przez chwilę przemknęło mi przez myśl, że zaraz rzuci tym wskaźnikiem jak oszczepem, bo wciąż się nim bawił, ale teraz jakby... z większym zaangażowaniem.

Wielkie mity... – powtórzył, smakując to określenie. – I antyniemiecka propaganda. Proszę, niech pani rozwinie tę myśl, pani Wilkosz.

Cisza w klasie krzyczała właśnie „uuuu! Ale akcja!”. I moje myśli razem z nią. Przez moment zastanowiłam się, czy nie warto byłoby podać tyłów, póki mogłam to zrobić, na przykład odpowiadając jakimś wymijającym „a bo tak czytałam”, ale nie! Rzeczona pani Wilkosz nie ma przecież instynktu samozachowawczego. Bo przecież mieści się on w jej mózgu, nie...?

No, dlaczego uważa pani tę bitwę za marginalną? Proszę, czekamy. – Nauczyciel znacząco zerknął na zegarek.

Zacznijmy może od tego, że to nie była bitwa Polski z Niemcami jako takimi, bo jednolite państwo niemieckie wtedy nie istniało – zaczęłam, tak jak tego chciał. – To był zlepek księstw plemiennych ze sprawującą nad nimi władzę osobą cesarza. A Mieszko I utrzymywał z nim przyjazne stosunki. Te księstwa miały sporą autonomię i uznawały cesarza tylko jeśli się z nim akurat zgadzały...

Dobrze, ale co to ma do rzeczy? – Nie, nie zamierzał odebrać sobie pałeczki wykładowcy. O mało nie wytknęłam mu bezczelnie, że to nieładnie przerywać.

To nie była bitwa z Niemcami, bo Niemcy wtedy jeszcze nie istniały, tylko z wchodzącą w skład Pierwszej Rzeszy Marchią Wschodnią rządzoną przez Hodona. Cesarz prawdopodobnie nie miał o tych działaniach pojęcia. O samej bitwie wiadomo tylko z kroniki Thietmara, który napisał o niej tylko kilka zdań. Nazwał to miejsce bodajże Cidini, stąd mogła wziąć się Cedynia, zwłaszcza że tam też odkryto ślady istnienia wczesnośredniowiecznej osady. Z innych kronik w sumie za dużo nie da się dowiedzieć. Dla ówczesnych ta bitwa nie miała prawie żadnego znaczenia, takie symboliczne nadano jej dopiero podczas drugiej wojny światowej, bo pasowała ładnie do kontekstu ataku Niemiec na Polskę. Po wojnie uznano ją za symbol dowodzący prawa Polski do Ziem Odzyskanych. Poza tym jest pierwszym historycznie potwierdzonym starciem z Niemcami, więc dobrze nadawała się to zobrazowania tego niby odwiecznego konfliktu niemiecko-polskiego. Po wojnie wszelkie konflikty z Niemcami były dość... chwytliwe. Wszystko, czego właściwie uczymy się z podręcznika, to tylko hipotezy.

Cisza zdała się ostra jak brzytwa i chyba chciała zakosztować mojej krwi, na równi z ogniami płonącymi za szkłami okularów nauczyciela. Nachylał się w moją stronę, wędrujący z ręki do ręki wskaźnik znieruchomiał w pozycji, z której naprawdę łatwo byłoby go podrzucić i cisnąć nim w moją stronę. Nie byłam pewna, czy bym go złapała, więc w głowie zakiełkowała mi myśl, że może przydałoby się przygotować do wykonania komendy „padnij”...

A skąd ty to możesz niby wszystko wiedzieć, co? – wycedził wreszcie dyrektor głosem o konsystencji i cieple płyty nagrobnej z czarnego marmuru. Tej z tych, na widok których poważnie zaczynasz bać się śmierci, bo nie możesz przyjąć do wiadomości, że mogą pochować cię pod czymś równie szpetnym i... no, żałobnym.

Mój dziadek jest historykiem. – Wzruszyłam ramionami. Ależ mnie swędziało, żeby dodać: „tylko że w przeciwieństwie do pana nie utknął w liceum ogólnokształcącym w prowincjonalnym, zabiedzonym mieście, tylko zrobił doktorat i do emerytury był szanowanym wykładowcą akademickim”. Jakie szczęście, że w porę ugryzłam się w język.

Takaś ty mądra? – syknął koleś, udowadniając, że w sumie nie, szkoda, że się ugryzłam, bo w pełni by mu się należało. – Może teraz jeszcze podzielisz się z klasą wzruszającą historią o tym, jak to przeczytałaś wszystkie jego książki już w powijakach?

Tak, wiem, podobna złośliwość to najlepszy argument na to, że komuś kończą się mądre odzywki, więc sięga po cokolwiek, byle ostatnie słowo w kłótni należało do niego, ale i tak znowu poczułam wściekłość. Niestety nie dostałam czasu na wcielenie w życie żadnego morderczego planu, który chodził mi po głowie, bo nasz profesor od siedmiu boleści jeszcze się nie nagadał.

I co według ciebie miała znaczyć ta wstawka o nastrojach antyniemieckich, co? Dziewczyno, jesteś młoda, masz dopiero ile – szesnaście lat? Nie masz pojęcia, jak to wygląda w rzeczywistości.

No pewnie, wytknięcie komuś wieku jest po prostu doskonałą metodą na coś, co równie dobrze mogłoby brzmieć „ja mam rację i chuj!”, brzydko mówiąc. Jak to działa, że podobni podstarzali panowie nie łapią, że inteligencja to coś, z czym się rodzi, a nie nabywa w miarę upływu lat? Dla mnie to proste, a oni traktują to jak jakąś abstrakcję... Dobra, nie ma co porównywać umiejętności przeżycia w świecie trzynastolatki z tymi, jakie posiada wychowująca ją samotnie matka, ale jak widać na załączonym przykładzie, można mieć prawie siedemnaście lat i nadal bić na głowę w inteligencji swojego nauczyciela historii. Jedynie cudem nie wywróciłam oczami. Nie mam siebie za najmądrzejszego człowieka świata, ale to jest chyba taka podstawa, którą powinien załapać każdy...

Co masz taką minę? – Nie, on jeszcze nie skończył, choć nawet we własnych oczach musiał kopać leżącego. W moich akurat się pogrążał. – Leo, zobaczysz z czasem, że to nie nastroje antyniemieckie, a zwyczajny zdrowy rozsądek. Pewnie jeszcze tego nie wiesz, ale wielu jest polityków, ale i zwykłych ludzi, którzy swoim zachowaniem dążą do tego, byśmy znowu nie mogli tutaj mówić po polsku.

Jeny, on zaraz krzyknie „to wina Tuska”, czy mi się tylko wydaje...?

Nie mogę sobie akurat przypomnieć żadnego z nich – powiedziałam przesłodzonym głosem, zmuszając się nawet do uśmiechu – ale mogę za to wymienić na poczekaniu paru, którzy usilnie dążą do tego, by skłócić nas z całą resztą świata, wymyślając podobne bajki.

Mężczyzna poczerwieniał. A następnie spurpurowiał. Gdy już osiągnął kolor niemal fioletowy, cała krew odpłynęła mu z twarzy, a drżący palec powędrował w stronę blatu mojej ławki.

Podaj mi swój zeszyt – oznajmił niebezpiecznie spokojnym tonem. – Zamierzam napisać list do twoich rodziców, bo tak już dłużej nie może być. Zostaną również o twoim zachowaniu zawiadomieni telefonicznie, oprócz tego wpiszę ci uwagę do dziennika.

A pisz... Moi rodzice też chętnie zjedliby cię na drugie śniadanie. Podałam mu zeszyt, a następnie...

Co to ma być?! – Teraz to już się wściekł. Przekartkował nieszczęsny notatnik z taką mocą, że mało brakowało, a wyrwałby kilka z obluzowanych kartek. A następnie przekartkował go jeszcze raz. I jeszcze. Za pierwszym zatrzymał się na ostatnim temacie z polskiego, później jeszcze na matematyce, angielskim i chemii. Ciepnął przedmiotem w biurko tak, że wyeksponował się mój rysunek obgryzającego ludzką kość wilka w pełnej krasie, i wytknął go palcem tak mocno, że o mało go sobie nie złamał. – Co to za zeszyt?!

Przedmiotowy – wyjaśniłam z pokorą kompletnego idioty.

Do jakiego przedmiotu?!

Do wszystkich.

Połowa klasy powstrzymywała już śmiech. Druga kryła się za okładkami podręczników, rżąc na całego, co bynajmniej nie pomagało, ale sprawiało pewną satysfakcję...

No nie wierzę! – Nauczycielska dłoń wyrwała czystą stronę i wypisała na niej więcej niż parę słów ogniście czerwonym długopisem. – Po prostu nie wierzę! – dodał jeszcze bardziej jakby do siebie i wskazał mi moją ławkę. – Siadaj!

Łaskawie nie wytknęłam mu tego, że siedziałam przez cały ten czas. Zdenerwowany był, można ten drobny brak spostrzegawczości człowiekowi wybaczyć...

Lekcja skończyła się od razu po tym, jak skończył produkować się w dzienniku lekcyjnym. Spakowałam się z godnością i wyszłam z klasy. Na korytarzu przybiłam piątkę z emocjonującymi się nastolatkami i poszłam na swój ulubiony parapet, by przez kolejne dziesięć minut udawać, że nic się nie stało. Musiałam się odstresować, bo...

Bo wf, tak w skrócie.

Gdy już nieco ochłonęłam, poszłam w stronę szatni i sali gimnastycznej. Jeszcze tam nie byłam i nie miałam pojęcia, czego w ogóle się spodziewać, ale po pozbawionym drzwi przejściu, w którym widać było kawałek nieprzyjemnie stromych schodów i wiszącą bezpośrednio na kablach łysą jarzeniówkę, nie spodziewałam się niczego, co mogłoby przypaść mi do gustu...

I miałam rację. Szatnia była długa, wąska i przypominała piwnicę. Ściany pomalowano na barwę radosnej brzoskwinki, a w rogach sufitu i na gołej żarówce tańczyły girlandy pajęczyn. Pomieszczenie było przechodnie i od strony wspomnianych schodów zamykały je drzwi z zepsutym zamkiem, a od drugiej, gdzie chyba znajdowała się kanciapa dla nauczycieli, wisiała niezbyt czysta szmatka w brązowo-zielonym kolorze. Drut, na który ją nawleczono, aż uginał się pod solidnym ciężarem. Ciekawe, czy to była stara kurtyna z auli...?

Nie cierpię przebierać się przy innych. Zwłaszcza gdy tymi innymi jest zgraja plotkujących nastolatek, które bez śladu skrępowania przyglądają mi się dokładnie, gdy jestem w samej bieliźnie, a następnie otwarcie komentują to, co ich piękne oczy widzą. Starałam się mieć to gdzieś i tym razem, ale i tak usłyszałam:

O rany, ale ty jesteś chuda!

Cała się zjeżyłam. Okej, to było wypowiedziane tonem raczej podziwu i zazdrości, no ale... sami wiecie, jak to jest, gdy ktoś w jakikolwiek sposób zwróci uwagę na twój największy kompleks. Tak, uważam, że jestem za chuda. Mam trochę ciała tam, gdzie powinnam, a mięśnie widać mi dzięki treningom szermierki i biegom w wilczej skórze, nie wyglądam więc na zabiedzoną, ale za każdym razem, gdy patrząc w lustro uznaję, że jest całkiem nieźle, sprowadza mnie na ziemię coś podobnego. Czepiam się, czy to wcale nie są słowa zarezerwowane dla komplementu? Komplement brzmiałby „ale ty jesteś szczupła”, a „chudy” jest raczej określeniem nacechowanym negatywnie.

Ta – warknęłam po dłuższym czasie, gdy zdołałam opanować gniew. Wciągnęłam na siebie czarne dresy i koszulkę z logo szkoły fechtunku, do której uczęszczam.

No co? – Marika, która była sprawczynią tamtej zaczepki, zmarszczyła brwi z niezrozumieniem. – Powiedziałam coś nie tak?

Darowałam sobie odpowiadanie. Bo i po co? Ona akurat sylwetkę ma doskonałą. Może i również widzi w sobie niedoskonałości, ale nie żyje ze świadomością, że nikt nie lubi szkieletów, a już w szczególności ci faceci, których uwagi się akurat pragnęło. Dokończyłam szykowanie się i wyszłam na salę gimnastyczną, wypowiedziawszy pod nosem parę nienadających się do druku słów.

Sala była raczej normalna... oprócz tego, że nie miała górnego oświetlenia. Zamiast niego na ścianie bez okien wykuto kilka prostokątnych wnęk, zamkniętych kratami, w których...

Aż musiałam przetrzeć oczy ze zdumienia, bo rozwiązanie było tak beznadziejnie, że aż nie chciało mi się wierzyć, że ktoś na nie faktycznie wpadł. W każdej z tych dużych wnęk znajdowały się trzy energooszczędne świetlówki. Nie jarzeniówki, nie takie, które dawały nieco więcej światła. Zwykłe najtańsze świetlówki z marketu. W dodatku były krzywo wkręcone albo przekrzywione w mocowaniach. Ja pierniczę, to w ogóle daje wystarczająco światła, by podczas gier zespołowych, gdy na dworze jest ciemno, nie zabijać się o siebie nawzajem? Łącznie tych żarówek było... em, dwanaście. A pomieszczeniu metrażu nie pożałowano. Ciekawe, nie powiem... Może konserwator zabytków zgodził się tylko na to? Tylko że dlaczego miałby nie wyrażać zgody na normalne oświetlenie, skoro już łaskawie podpisał projekt przemiany części zabytkowego budynku w kompleks sportowy?

Jak tak dobrze się zastanowić, nigdy nie pytałam dziewczyn z klasy, co sądzą o naszej nauczycielce wf-u. Ze strzępków informacji, które jakoś przedarły się przez mój kokon mania głęboko gdzieś wszystkiego, co szkolne, przebiło się jakieś wspomnienie, że niekoniecznie za tą kobietą przepadają, ale cokolwiek więcej? A w życiu. Szczerze mówiąc, to nie interesowało mnie to zbytnio, bo skoro miałam docelowo mieć zwolnienie całoroczne, jak w gimnazjum, i tak nie zabawiłabym tu długo. Gdybym dopilnowała odpowiednio wcześnie daty zakończenia tego krótszego zwolnienia, to może w ogóle nie musiałabym występować w takiej sytuacji. No ale stało się – jak jest się gapą, to trzeba się z podobnymi przypadkami liczyć.

Gdy zadzwonił dzwonek, wszystkie dziewczyny były już na sali, a mi zdążyło się zrobić poważnie zimno. Już od jakiegoś czasu miałam wrażenie, że wraz z nastaniem nowego dyrektora skończyło się z przyjemnym dogrzewaniem budynku, a tutaj miałam tego najlepszy przykład – gdy z ciekawości pomacałam umiejscowione pod mętnymi oknami grzejniki, obudowane tandetną siatką pomalowaną na jakiś wyjątkowo dziwny odcień zielonego, zorientowałam się, że są zupełnie zimne, choć odkręcone na maksa. Cudownie... Zgadnijcie, kto jutro obudzi się z katarem i bólem gardła?

Gdy na salę weszła nauczycielka, dziewczyny jak jeden mąż dosłownie rzuciły się w stronę najbliższej linii, naprzeciw której stała niska ławeczka. Odrobinę mnie ta dyscyplina zdziwiła, ale w razie czego szybko poszłam w ich ślady, uznawszy, że coś musi być na rzeczy. Odruchowo ustawiłam się na samym końcu szeregu i omal nie wybiłam sobie zębów, potykając o własne nogi, gdy Gabrysia bez pardonu złapała mnie za ramię i siłą ustawiła po swojej drugiej stronie.

Dlaczego? – zapytałam samym ruchem ust, z oburzeniem masując miejsce, w którym jej palce zacisnęły się z siłą imadła.

Alfabetycznie – wyszeptała, zezując niespokojnie na nauczycielkę.

A to nowość... Zawsze myślałam, że ustawiało się według wzrostu, a tu taka niespodzianka! Przynajmniej jakaś nowość w tej naszej nudnej rzeczywistości... Przeniosłam wzrok na przybyłą kobitkę, próbując zorientować się, z kim mam właściwie do czynienia.

Babka była wysoka i chuda jak tyczka. Mogła mieć równie dobrze dwadzieścia parę, jak i ponad czterdzieści lat, bo szczupła, pociągła wręcz twarz o zapadniętych nieco policzkach była pozbawiona jakichkolwiek oznak wieku. Króciutkie włosy koloru niezbyt umiejętnie tlenionego blondu przedziwnie kontrastowały z brązowawą skórą, zniszczoną latami tortur w solarium. Miała na sobie zupełnie zwyczajną bluzę od dresu i po prostu koszmarne rowerowe legginsy do połowy łydki, opinające się (czy wręcz wrzynające) w miejscach, w których bynajmniej opinać się nie powinny. Ani wrzynać tym bardziej. W palcach straszących długimi, prostokątnymi tipsami w najbardziej żarówiastym odcieniu różu, jaki widziałam, ściskała nieco podniszczony zeszycik zamiast zwyczajnego dziennika lekcyjnego, a tani długopis miała zatknięty za jednym z odstających uszu. Jeśli miałam jakiekolwiek wątpliwości co do tego, czy uda mi się przeżyć kilka lekcji tego typu bez szwanku, to właśnie urosły one do niewyobrażalnych rozmiarów...

Odliczyć! – padł rozkaz. Głos miała nieprzyjemnie wysoki, lekko zachrypnięty, jakby mocno przesadzała z ilością dziennie wypalanych papierosów, choć nie czułam od niej dymu.

Dziewczyny odliczyły grzecznie (ja oczywiście mocno się zawahałam, gdy przyszła moja kolej, i odruchowo najpierw powtórzyłam liczbę poprzedniczki), a babka zawiesiła się nad zeszycikiem, gdzie stawiała niechlujne ptaszki obok wypisanych nazwisk. Uniosła powoli głowę, popatrzyła po nas ze zmarszczonymi brwiami. Brwiami, których prawie nie miała, tak je wyskubała, należy dodać.

Rozmnożyłyście się? – spytała takim tonem, że równie dobrze mogłyśmy uznać to za niezbyt śmieszny żarcik.

Y... bo ja tu jestem – odezwałam się niezwykle inteligentnie.

Nauczycielskie spojrzenie skupiło się w pełni na mnie, rosnące gdzieś tak dopiero od połowy łuku brwiowego kępki zmaltretowanych włosków jakimś cudem połączyły się nad nieco haczykowatym nosem.

A coś ty za jedna? – zdziwiła się kobieta, po dłuższej chwili uznawszy, że chyba jednak nie widziała mnie wcześniej.

Narastający atak śmiechu zaczynał mnie powoli dławić, ale przedstawiłam się grzecznie i uraczyłam ciało pedagogiczne tą swoją wzruszającą gadką o zwolnieniu, które mi się skończyło, i następnym, całorocznym, które możliwe, że doniosę na dniach.

Pani Ciało Pedagogiczne jakoś się nie przejęła. O ile w ogóle okazywała jakiekolwiek emocje, najbliżej im było do zniecierpliwienia.

Bardzo wzruszające – parsknęła i dopisała mnie na samym dole listy z taką miną i niechęcią, jakbym jej swoją obecnością zrujnowała większość planów na życie. Kto wie, może już o mnie słyszała w pokoju nauczycielskim...? – A co potrafisz?

Nie zrozumiałam pytania, serio. Zerknęłam kontrolnie na Gabrysię, szukając u niej podpowiedzi, ale obwiedzione emo-makijażem oczka pozostały bezlitośnie milczące. Czy może raczej wyrażały „bosze, jaka ty jesteś dzisiaj głupia” w taki sposób, że niemal słyszałam, jak sobie to myśli. Do czego to doszło, że moja ulubiona koleżanka tak na mnie spogląda, nie? A tyle czasu było odwrotnie.

No co potrafisz? – pogoniła nauczycielka, niecierpliwiąc się już mocno tym moim milczeniem. – W jakim sporcie jesteś dobra?

A, o to jej chodziło... Prawie odetchnęłam z ulgą.

No... – zaczęłam, ale przerwała mi z rozczarowaniem:

Pewnie w żadnym. Chuda jesteś, wyglądasz na wysportowaną, ale takie niskie to ja już znam. Patrzeć tylko, jak się połamiesz, to zwolnienie musiałaś mieć z jakiegoś powodu.

Krew się we mnie zagotowała. Okej, przyznaję się bez bicia, zamierzałam na wszystkich wf-ach udawać śmiertelnie chorą, by potem to głupie zwolnienie nikogo specjalnie nie dziwiło, no ale ileż można?

Uprawiam szermierkę klasyczną od dziewięciu lat – powiedziałam ze spokojem, odzyskując swoje prawdziwe ja. Może na krótki moment, ale zawsze coś. – Brałam udział w zawodach, kilkukrotnie udało mi się zająć podium. Amatorsko też zajmuję się łucznictwem tradycyjnym.

Kobitka spojrzała na mnie już z nieco żywszym zainteresowaniem. I oczywiście padło pytanie, którego doskonale się spodziewałam, a mogłam go uniknąć, gdybym tylko na moment schowała dumę do kieszeni:

To dlaczego szykujesz zwolnienie całoroczne?

No i co ja miałam powiedzieć? Wątpiłam, by nabrała się na wzruszającą gadkę o tym, jak to boję się oceniających spojrzeń rówieśników. A w to, że uwierzy w prawdę – a prawda przedstawiała się tak, że pomimo ogólnego wysportowania w grach zespołowych byłam kompletną pierdołą – również średnio wątpiłam. Znowu uciekłam gdzieś wzrokiem, lecz szereg nadal milczał, nie zamierzając nieść mi pomocy. Klepki parkietu również miały mnie gdzieś, o oknach, drabinkach i tych idiotycznych żarówkach nie wspominając.

No nic. – Kobieta równie dobrze jak ja wiedziała, że tu nie padnie żadna odpowiedź. Zatrzasnęła zeszyt, machnęła w naszą stronę w niemożliwy do odszyfrowania sposób. – Rozgrzewać się. Ja sobie z panią Wilkosz jeszcze porozmawiam.

Kurde, dlaczego nie dość, że natrafiam na samych nienormalnych nauczycieli, to jeszcze wszyscy muszą nazywać mnie panią w ten charakterystyczny złośliwy sposób? Dokładnie tym tonem uświadamia się życiowych nieudaczników, że nie nadają się nawet do zbierania śmieci w lesie, no jak babcię kocham...

Okazało się, że to wspomniane porozmawianie było po prostu sprawdzianem moich nieistniejących umiejętności. Piłkę do siatkówki odbiłam złączonymi rękami dwa razy, moja zagrywka nawet nie doleciała do siatki, dwutakt wyszedł mi jak podwójny wypad szermierczy, a kosz wisiał zbyt wysoko, bym miała szansę do niego trafić. Cztery razy zebrałam ochrzan za rozpuszczone włosy, za każdym starając się go dzielnie ignorować, dwa oberwało mi się za przesadny makijaż, bo „dziewczyno, przecież i tak się zaraz rozmażesz, więc po co ci to”. Piłką ręczną okazałam się ciskać w bramkę całkiem nieźle, ale z kolei kompletnie nie umiałam jej złapać tak, by nie oberwać w splot słoneczny (lub nie wepchnąć jej sobie tam samodzielnie). W pewnym momencie zostałam obdarzona srogim nauczycielskim „ale ty przecież nic nie umiesz!” i oddelegowana na ławkę z jedynką wpisaną do zastępującego dziennik zeszyciku. Oczywiście dostałam też uwagę, gdy zaprotestowałam, że nikt nie sprawdził moich zdolności gimnastycznych i czuję się z tego powodu obrażona, bo umiem podciągać się na drążku na dwa sposoby, zrobię trzydzieści „męskich” pompek bez przerw, nie sprawiają mi trudności przysiady na jednej nodze i ogólnie siłowo jestem całkiem sprawna jak na kogoś mojej postury. O tym szanowna jejmość nawet nie chciała słyszeć.

Gdy wylądowałam już na tej ławce, do końca lekcji mogłam przyglądać się, jak reszta gra sobie w siatkówkę. Nie dołączałam, bo i tak byłoby nas wtedy nieparzyście, a po co się przemęczać, skoro nikt nie zwracał na mnie uwagi? Odniosłam wrażenie, że nauczycielce to nawet na rękę, bo nie musiała mnie co chwilę korygować. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego na wf-ie dla dziewczyn właściwie gra się w tylko tą jedną grę, a inne rzeczy robi tylko od wielkiego dzwonu. Może gdyby była tu jakaś rozmaitość, to nie chciałabym się od takich lekcji migać, ale tak? Nie cierpię sportów drużynowych, bo zupełnie sobie w nich nie radzę. Nie jestem wysoka i szczególnie silna w porównaniu do innych, nie mam szans ani w siatkówce, ani tym bardziej w koszykówce. Hokej mi tylko jako tako wychodził, ale przez dwa lata w gimnazjum, gdy ćwiczyłam regularnie, mieliśmy go... hm, trzy razy. No i to już nie to samo, gdy nie możesz z innymi zawodnikami naparzać się kijem po łbach...

Dzwonek przywitałam z prawdziwą ulgą. Znowu ustawiłam się w szeregu w niewłaściwym miejscu, przez co zarobiłam porządny ochrzan, ale do szatni wcale nie odmaszerowałam ze spuszczoną pokornie głową. Nie, ja tam praktycznie pobiegłam, nie mogąc się doczekać, aż wreszcie sobie stąd pójdę i postaram się zapomnieć. Przebrałam się w takim tempie, że nie przypuszczałam, by to w ogóle mogło być możliwe, i popędziłam pod...

Ech, pod klasę matematyczną. A następny miał być WOS. WOS, który do tej pory miałam z moim wychowawcą, co mogło skończyć się tak, że i tu przejął nas dyrektor. Kurna, ale mi się nie chciało znowu go oglądać... Nie ma bata, tym razem nie przepuszczę – dzisiaj jadę do rodziców i zmuszam ich, by przyszli tu zrobić awanturę, jedną z tych, którą to tylko oni potrafią zrobić. Już nieraz udowodnili, że są w tym nieźli, więc dlaczego nie mogliby odpalić tych instynktów teraz? Nie jestem pewna, czy w ich mocy leży wysłanie dyrektora szkoły na księżyc, ale warto spróbować, choćby po to, by zobaczyć minę gościa, gdy mama będzie go mieszać z błotem, nie pozwalając dojść do słowa.

Miałam dosyć właściwie wszystkiego – typowej polskiej szkoły, w której jak czymkolwiek się wyróżniałeś, już byłeś na celowniku bardziej konserwatywnych nauczycieli i bzdurnego systemu edukacji. Swoich nienormalnych snów i jeszcze bardziej nienormalnych przeczuć. Typowo jesiennej pogody, oznaczającej ścianę lodowatej mżawki za oknem. Rozwrzeszczanych ludzi, głośnych i niby odważnych, a jednak bojących się być wyjątkowymi, by nie skończyć przypadkiem jak ja. Miałam dosyć nienormalnych przygód, jakiejkolwiek miłości, bo w tej tematyce byłam chyba wyjątkowo beznadziejna, skoro na razie wychodziło mi to tak, a nie inaczej. Miałam dosyć po prostu świata. Jedynym, o czym marzyłam, była możliwość zaszycia się w swoim pokoju w wygodnym fotelu, owinięcia się kocem, położenia nóg na starym żeberkowym grzejniku i czytania książki z ciepłym kotem na kolanach, popijając słodkie kakao. I świadomości, że oni tam są – że rodzice siedzą w pokoju obok i zajmują się sobą. Że nie ciążą nade mną żadne obowiązki, od których mogą zależeć losy świata, jaki znam. Potrzebowałam... chyba po prostu stabilności i świętego spokoju, a one były właśnie tym, czego dostać nie mogłam.

Musiałam stąd uciec. Musiałam zostawić za sobą głośne korytarze, chaos, oceniające spojrzenia i narastające wokół mnie plotki. Miałam wrażenie, że już cała szkoła huczy od rozmów na temat tego, co odwalam na lekcjach, jak zaginam dyrektora i ogólnie jakich kłopotów mi to przysparza. Czuję, jakby wszyscy mówili właśnie o mnie, wytykali mnie palcami, gdy nie patrzę, i szybko odwracali wzrok, gdy spojrzę nieopatrznie w ich stronę. Mogłabym przysiąc, że słyszałam moje imię, wymieniane ściszonymi głosami...

Musiałam uciec, jeśli nie chciałam oszaleć.

Poszłam na górę, wyczekałam na odpowiedni moment i przedostałam się do schowka pod sceną. Weszłam po schodach na antresolę, smyrgnęłam na strych, rozkoszując się panującą tu ciszą.

Już w opuszczonej auli naszło mnie uczucie... czy może raczej chęć, by zrobić coś więcej. Nie mogłam usiedzieć w miejscu, więc dlaczego nie spożytkować tego na coś wartościowego? Jak tak się zastanowić, to w tej ceglanej części szkoły zwiedziłam tylko to miejsce, a miałam cały imponujący, opuszczony budynek do dyspozycji. Nie do końca wiedziałam, jak to niego właściwie wleźć, ale... czas miałam. Więc dlaczego by nie? Wciąż ograniczam się tylko do sali teatralnej, a może czeka tam na mnie coś równie ciekawego?

Chwilę szwendałam się po zapuszczonych pomieszczeniach, do których miałam dostęp. Część wykorzystywano jako przestrzeń magazynową na przeróżne graty – zapasowe krzesła, których nikomu nie chciało się zabrać, jakieś zniszczone rekwizyty, zestawy do sprzątania tak zużyte, że gdy zamykano aulę na cztery spusty, nikt nawet nie wziął pod uwagę, że mógłby wziąć je ze sobą. Dopiero w korytarzyku za sceną odkryłam kolejne przejście – drzwi prowadzące na korytarz. I tam wsiąkłam...

Bo korytarz był wielki. Na podłodze walało się nieco gruzu, oświetlenia nie było wcale, ale przez ogromne, ostrołukowe okna (w dodatku wychodzące na stare miasto) wpadało dużo światła. To był neogotyk pełną gębą, z całym zamiłowaniem do tego prawdziwego, dawniejszego – zauważyłam, że framugę przejścia prowadzącego na znajdującą się nieopodal klatkę schodową zdobi prawdziwy ceglany portal, co wyglądało niesamowicie. Dlaczego to miejsce opuszczono, a szkołę zorganizowano tam, gdzie jest teraz? I dlaczego w ogóle nie wykorzystano całej przestrzeni? Nawet ja widziałam tu potencjał, chociaż każdą budę darzyłam taką nienawiścią, że najchętniej zabierając się z niej rzuciłabym za sobą granatem.

Podejrzewam, że nie dowiem się, jaki był powód... ale zawsze mogę znaleźć coś ciekawego.

Poszłam piętro wyżej, zajrzałam do kilku sprzątniętych do czysta pomieszczeń, będących pewnie kiedyś klasami. Ściany zdobiło trochę graffiti, ale ogólnie nic nie było zdewastowane, domyślałam się więc, że główne wejścia zabezpieczono bardzo skutecznie i sprawdzano regularnie. Nie widziałam, żeby gdziekolwiek był monitoring, poza tym żadna ochrona nigdy nie zakłóciła moich wagarów w auli, ale uznałam, że powinnam się mentalnie przygotować na to, że ktoś mnie tu jednak wyczai i wywali na zbity pysk, najlepiej prosto w chętne łapki dyrektora.

Gdy ponownie wyszłam na wielki korytarz, poczułam coś... dziwnego. Echo jakiejś anomalii? Cholera wie. Jeśli już, to bardzo słabe, ale jednak sprawiające, że miałam się na baczności. Poszłam w stronę, z której wydawało mi się, że dobiega charakterystyczny zapaszek, ale skrzywiłam się na widok zwyczajnej łazienki. Dobra, mam takie zboczenie, że lubię zwiedzać publiczne kible, zwłaszcza jeśli są bardzo stare i mogą przyprawić o atak śmiechu (na zwiedzaniu zwykle się kończy, bo za nic nie skorzystałabym z kibla, na którym siedziało nie wiadomo ile osób przede mną), ale... sądzę, że to nie jest coś bardzo niecodziennego, bo gdy z watahą bawiłam się w urbex, wspólnie lataliśmy oglądać opuszczone łazienki. Tutaj też przyjrzałam się chętnie, choć trochę mnie to rozczarowało, bo anomalia...

A nie. Równie dobrze anomalia mogła tam być.

Pierwsze pomieszczenie, w którym znalazłam dwie zwyczajne umywalki, przytwierdzone do ściany wyłożonej odpadającymi różowymi płytkami z pewnością mającymi więcej niż pięćdziesiąt lat, tylko mnie zmyliło. Bo gdy z niego wyszłam, znalazłam się w absurdalnie długim i nieprzyjemnie niskim korytarzyku, środkiem którego biegły pozostałości po natryskach – rura ciągnęła się pod sufitem i wyglądało to nieco jak rzeźnia, więzienie lub obóz koncentracyjny. Jakby w czasach świetności zaganiano tu niesfornych uczniów (takich jak ja), a potem w ruch szło „zapraszamy do gazu, pani Jednostko Nieprzystosowana Społecznie”. Aż się wzdrygnęłam... Dreszcz przebiegł mi po plecach, gdy kątem lewego oka dostrzegłam jakiś ruch, ale okazało się, że to tylko zmętniałe ze starości, pokrzywione lustro, ciągnące się przez całą długość pomieszczenia. Pociętą w równe prostokąty taflę przytwierdzono wyjątkowo ordynarnymi śrubami o zardzewiałych łebkach.

Przemknęłam tamtędy błyskawicznie, bo – wstyd przyznać – z jakiegoś powodu bałam się tam dłużej siedzieć. Wyczuwałam coś magicznego? Nieprzyjazną anomalię? Cholera wie, bo niezbyt się na tym skupiałam. Stanęłam jak wmurowana, gdy przeszłam do kolejnego pomieszczenia, gdzie znajdowały się kible.

Okej, w porządku, nie znalazłam tam niczego niezwykłego. Kabiny były mocno zniszczone, widocznie tutaj akurat dostali się wandale, część drzwiczek wyrwano z ram, ścianki połamano, muszle klozetowe nosiły ślady wyjątkowo okrutnego znęcania się. Możliwe, że do kilku ktoś wrzucił petardy, bo nie wiem, czy ktokolwiek mógłby pokruszyć je w taki sposób bez tego. W większości barwę miały beżową lub brązową, a walające się na podłodze połamane deski lśniły niemal czernią...

Nie, tam nie było nic dziwnego, oprócz tego, że tych kibli było za dużo. Stały w trzech rzędach – dwa pod ścianami, jeden na środku, a w każdym kabin było czternaście. Kurde, przecież i w znacznie większych szkołach nikt nie robił takich łazienek... Jeśli to anomalia, to wyjątkowo głupia.

Jeszcze chwilę kręciłam się po korytarzach, próbując znaleźć coś ciekawego, ale zwyczajnie nie miałam siły na przeszukiwanie kątów. Większość mebli i pomocy naukowych wyniesiono już dawno, po niektórych zostały jaśniejsze ślady na ścianach. Trochę liczyłam na to, że może znajdę tu jeszcze jedną bibliotekę, najlepiej częściowo wyposażoną, i wyniosę z niej parę ciekawych fantów, ale wyglądało na to, że gdy oba te budynki stanowiły całość, musiały korzystać tylko z jednej, tej, którą poznałam i odrobinkę zdemolowałam podczas spotkania z bladgorem. Znalazłam nawet drzwi, które mogły do niej prowadzić, choć nie mogłam skojarzyć, gdzie niby miałyby wychodzić. Może przejściem był ten głupi schowek, z którego wyskoczył na mnie demon? Tam w sumie nigdy jeszcze nie zaglądałam. I na razie niezbyt mi się śpieszyło, bo bynajmniej nie chciałam narażać się na atak serca, w razie gdyby znowu coś chciało podjąć próbę przerobienia mnie na elegancką pieczeń. Profilaktycznie szarpnęłam za drzwi, które tu zastałam, ale okazały się zamknięte.

Nie wiem, ile tak łaziłam. Zrobiłam kilka zdjęć dla zainteresowanych, ale jakoś bez przekonania. Wiedziałam, że kiedyś, gdy będę mieć lepszy nastrój, jeszcze tutaj wrócę, ale dzisiaj zupełnie nie miałam melodii na żadne zwiedzanie.

Gdy w pewnym momencie przyszedł do mnie sms od Quillsa, informujący o wieczornym spotkaniu, tym bardziej odechciało mi się czegokolwiek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz