Przyznam, że sceptycznie podchodziłam do pomysłu „odpoczęcia”. Dziadek przemienił się w wilka od razu po tym, jak przekazał Embry'ego lekarzom, a gdy tylko znalazł mnie w eterze, zaczął tak nalegać, bym poszła spać, że zgodziłam się dla świętego spokoju, choć byłam pewna, że z takim bałaganem w głowie mogę tylko pomarzyć o zaśnięciu. Myśli dryfowały mi w niechcianych kierunkach nawet gdy skupiałam się na biegu i szukaniu tropu razem z innymi wilkołakami, a co dopiero miało dziać się w spokojnym otoczeniu, pod ciepłą kołdrą... No ale co ja mogłam poradzić? Okazało się, że byłam w zdecydowanej mniejszości – za starym Alfą błyskawicznie wstawiła się cała cholerna reszta, zgodnie jak nigdy twierdząc, iż muszę ochłonąć. Dobra, sama bez bicia przyznaję, że w takim stanie za dużego pożytku by ze mnie nie było, ale i tak znowu zrobiło mi się jakoś niemiło na myśl, że coś będzie dziać się za moimi plecami. Niby obiecywali, że zaraz rozejdą się do domów, ale diabli wiedzą, kiedy to ich „zaraz” mogło nastąpić i co mogli zrobić w tym czasie. Taka nieświadomość wydawała mi się gorsza i bardziej przerażająca od z każdą chwilą silniej opanowującego ciało zmęczenia... no ale weź to im wytłumacz.
Zdobycie kluczy do mieszkania okazało się kolejnym wyzwaniem. Może faktycznie mój mózg już spał... Jakiś czas stałam pod swoim blokiem, pustym wzrokiem wpatrując się w ciemne okna, jakbym miała nadzieję znaleźć w nich jakąś podpowiedź; dopiero po dłuższej chwili wpadłam na to, że ciocia mogła jeszcze być u dziadka. Podobno mieli zostać tam na noc, więc w sumie nawet jakby już się położyli, dałoby się zerwać ich z łóżek odpowiednio długim dobijaniem się...
Okazało się, że ciocia tak zmartwiła się naszym zachowaniem, że postanowiła czuwać do czasu czyjegoś powrotu. Próbowała wyciągnąć ode mnie coś konkretnego, ale chyba zorientowała się, że coś jest nie tak, bo gdy w końcu zapowiedziałam, że dziadek jej wszystko wytłumaczy, szybko przestała drążyć.
Puste mieszkanie było aż zbyt spokojne. Po chaosie, jaki dopiero co przeżyłam, panująca w nim cisza okazała się wręcz oszałamiająca. Głucha, dźwięcząca w uszach... nienaturalna. Chwilę stałam w przedpokoju, czując irracjonalny lęk przed wywołaniem najmniejszego szelestu. Każdy dźwięk brzmiał tu jak karabinowy wystrzał.
Spodziewałam się, że nie będę mogła zasnąć, że będę przewracać się z boku na bok, bić z myślami, może nawet zmagać z sennymi koszmarami, w których pewnie czekałaby mnie pełna powtórka z rozrywki... Nic z tego! Zasnęłam właściwie od razu, jak tylko przyłożyłam głowę do poduszki, a nie śniło mi się nic. Koło szóstej na chwilę obudzili mnie wracający rodzice, ale oprócz tego kojąca czarna pustka w głowie nie ustępowała do dwunastej. Coś wspaniałego... Jakby mój umysł wreszcie zauważył, że od problemów można się w całkiem wygodny sposób odciąć.
Koło tej dwunastej niestety trzeba było się zwlec, w końcu obiecałam dziadkowi, że przyjadę do niego na działkę... Z jednej strony marzyłam o tym, by wypytać go o wszystko, ale z drugiej jakoś tak zbyt przyjemnie mi się spało, żeby podejść do tego z większym entuzjazmem.
To, że dziadkowi jeszcze nie przyszło do głowy zamykać letniego sezonu, było kolejnym dowodem, że z pogodą w okolicy działo się coś niedobrego. Choć zwykle domek za miastem był już zamykany w połowie września, tak teraz... No cóż, dla mnie była to może lekka przesada, bo całkiem gorąco to jednak nie było, ale dziadek nie odczuwał jeszcze potrzeby, by choćby palić w kominku. Owszem, wielka czereśnia przed domem była już prawie całkiem łysa, a słońce wisiało przerażająco nisko, ale oprócz tego ciężko było zorientować się, że lato minęło już dawno.
Ciekawa byłam, jak daleko sięgały granice pogodowej anomalii i czy dałoby się je jakoś jasno wytyczyć... Przez pobyt w Warszawie rozumiałam, że nie wszędzie tak jest.
Sama okolica działki to ciekawe miejsce. To maleńka wieś dwadzieścia minut za miastem, w połowie typowo wiejska, a w połowie letniskowa. Granicę tę wytyczała jedyna asfaltowa droga, z rodzaju tych bez wyraźnego podziału na lewy i prawy pas, na której uświadczenie dwóch samochodów dziennie stanowiło coś na kształt święta. Część letniskowa mieściła się na samym skraju lasu, przez co na większości działek rosło wiele wysokich, głównie iglastych drzew. Domki były zupełnie różne: nie przypominały wyciętych od linijki pracowniczych ogródków, wzbogaconych czymś, w czym tylko przy sporej dawce dobrych chęci można spać. Były duże i spokojnie mogły pełnić rolę całorocznych. W dodatku projektujący je ludzie nieraz wykazali się zaskakującą wyobraźnią... Okolicę znałam bardzo dobrze, bo jako dziecko spędzałam tu niemal całe wakacje.
Oczywiście z powrotami na noc do domciu, bo mała Leah lubiła histeryzować bez powodu i jak nie było mamusi pod ręką, to nie chciała zasnąć. I przestać ryczeć. I to jakoś tak do dziewiątego roku życia. Ale wstyd...
Dziadek dom wybudował właściwie sam. Był duży, dość ciemny, ale przytulny, choć nigdy nie czułam się w nim całkowicie komfortowo ze względu na czające się niemal wszędzie pająki. O tak, pająki to coś, przy czym zwykłam zapominać, że w rzeczywistości jestem ponad stukilogramowym wilkiem, i piszczeć jak mała zarzynana dziewczynka.
Rodzice widzieli, że coś jest nie tak. Od przebudzenia chodziłam po mieszkaniu jak zombie, reagowałam z ogromnym opóźnieniem, było mi po prostu wszystko jedno, o cokolwiek by mnie nie spytać. Do tego jadłam... Zawsze strasznie dużo jem – jestem drobna i chuda, ale pochłaniam wręcz niewyobrażalne ilości wszystkiego, do tego praktycznie na każdy posiłek muszę mieć przygotowane inne danie obiadowe, lecz tego dnia przeszłam samą siebie. Nie wiem, na ile było to słynne zajadanie stresu, a na ile uaktywniający się w najmniej sprzyjających momentach legendarny wilczy apetyt.
Przeszliśmy przez elegancką furtkę na zacieniony chodniczek. Ominęliśmy wiecznie zamknięte drzwi wejściowe i obeszliśmy dom, kierując się na taras. Przyłapałam się na tym, że wciąż patrzę pod nogi, uważając, by zbytnio nie podeptać nieskazitelnego trawnika. Nie wiem, skąd takie hobby, ale mój dziadek od zawsze miał obsesję na punkcie trawy. I to obsesję, która przynosiła efekty – połać zieleni była tak idealna, głęboko kolorowa, lśniąca i gęsta, że z daleka można z powodzeniem uznać ją za sztuczną. Sąsiedzi od dawna próbowali ten ideał doścignąć, lecz jedynym, co osiągnęli, było w miarę dyskretne łypanie przez płot z zazdrością w oczach.
Przez zgrzytnięcie zębami, jakie wyrwało mi się na widok rozpartej na leżaku cioci, pewnie w najbliższym czasie wyląduję w fotelu dentystycznym.
– O, cześć, Leah! – Kobieta zerwała się na nasz widok, szybko złożyła gruby koc i zaczęła się wylewnie witać. – Jak się czujesz?
– No... Zasadniczo dobrze...? – palnęłam, nie wymyśliwszy nic lepszego.
– Wczoraj trochę dziwnie się zachowywałaś...
– Ale już jest w porządku – przerwałam jak najszybciej. Tylko tego mi brakowało, by rodzice podłapali temat...
Wujka nie widziałam nigdzie na horyzoncie, choć domyślałam się, że musiał gdzieś się w okolicy kręcić. Igi raczej nie spodziewałam się zastać, w końcu to poniedziałek, nie byłaby sobą, gdyby przepuściła taką okazję do ruszenia z koleżankami na miasto. Cholera, może to ze mną jest coś nie tak, że wolne popołudnia zwykłam spędzać na odpoczywaniu, a nie zapierdzielaniu w tę i z powrotem...
Stałym rytmem pokręciliśmy się chwilę po działce i zasiedliśmy do obiadu. Praktycznie zawsze można spodziewać się tu smakowitego gulaszu, więc jakie było moje zaskoczenie, gdy na talerzu zastałam jakieś suche, przesolone ziemniaki i żylastego schabowego... Nie cierpiałam schabowych. I nie wiedziałam, czy mogę aż tak olać dietę. Podziabałam wszystko widelcem, pociamkałam bez przekonania surówkę, poprzesuwałam jedzenie po talerzu, jak małe dziecko mając nadzieję, że dzięki temu go ubędzie, i wreszcie oddałam prawie wszystko, twierdząc, że brzuch mnie boli. Jak to było do przewidzenia – zaskarbiłam tym sobie kolejne zaniepokojone spojrzenie cioci, lecz udałam, że nic nie widzę. Gdy przydybała mnie na osobności, zbyłam ją argumentem starym jak świat: czyli okresem.
Z niecierpliwością wyczekiwałam, aż dziadek wróci z kuchni, nie mogąc się na niczym skupić. Próbowałam czytać książkę, ale zrezygnowałam, gdy przyłapałam się na tym, że piąty raz wodzę wzrokiem po tym samym zdaniu i nadal nie wiem, o co w nim chodzi. W ruch poszedł smartfon z idiotyczną grą dla dzieci. Muszę się zastanowić, czy przypadkiem za często go nie używam. Jeszcze zamienię się w Igę...
– Leah, a chciałabyś na chwilę skoczyć na strych?
Rozejrzałam się bezradnie, dłuższą chwilę nie mogąc dojść do tego, czego się ode mnie oczekiwało. Widząc, że ciocia spoglądała na mnie natarczywie, mało nie przewróciłam oczami. No tak, nie ma sklepu, to wyśle mnie na strych.
– Co mam przynieść? – spytałam z rezygnacją.
– Dwa średnie słoiki... Wiesz, gdzie stoją?
– Wiem, wiem.
Z jękiem podniosłam się z ławki i poszłam na ten cholerny strych.
Strych w domku dziadka był miejscem cokolwiek ciekawym, bo staruszek od zawsze cierpiał na swego rodzaju manię zbierania przedmiotów, które jeszcze mogły się do czegoś przydać. Był ciemny, dość przestronny i obity drewnem, a jako dziecko uwielbiałam się na nim bawić. Po latach nadal mnie fascynował, bo wygrzebać można tam było oszałamiającą ilość ciekawych przedmiotów. Stare meble, wynalazki sprzed kilkudziesięciu lat, jakieś ozdoby, wazony, obrazy... wszystko, czego nie wypadało wywalić na śmietnik, ale i tak nikomu się nie przydawało. Moja mama i jej siostry zwykły potwornie na to narzekać, ale ja tam lubiłam przeglądać te rupiecie. Bo mnie fascynowały. Bo tak jak opuszczone miejsca, miały w sobie historię. Bo tak bardzo różniły się od produkowanych w tych czasach jednorazówek...
Największa graciarnia mieściła się za starym parawanem, rozłożonym w charakterze ścianki działowej. Za nim nie było światła, co stwarzało pewnego rodzaju problem, ale dziadek zawsze koło swojego łóżka trzymał latarkę, poczęstowałam się więc nią beztrosko i weszłam w mrok.
Niestety jeśli chodzi o graciarnię, istniał jeden, aczkolwiek zasadniczy problem...
Rozejrzałam się (tak naprawdę nie pamiętałam, gdzie stały te głupie słoiki) i schyliłam się do szafki. Większość przedmiotów wokół wcale nie siedziała w szafkach, ale dla słoików możliwe, że poczyniono pewien wyjątek, skoro nie widać ich było na zewnątrz. Tak było faktycznie – szkło ukazało się w wątłym świetle przy pisku starych zawiasów, wprawionych w drzwiczki ze sklejki. Przykucnęłam, wzięłam dwa słoiki, które w moim mniemaniu mogły być średnimi, i...
No i zauważyłam pająka wielkości mojej dłoni.
Wydarłam się jak idiotka i rzuciłam się w tył. Tak się niestety złożyło, że potknęłam się przy okazji o zapasową butlę gazową. Butla gazowa podcięła mnie w okolicy kolan, więc poleciałam bezwładnie w tył i wylądowałam idealnie w obciachowej szafie z dykty, pomalowanej olejną farbą na jakiś dziwny różowawy kolor. Szafa – razem ze mną, wieszakiem obładowanym ubraniami, starym krzesłem, stosem zepsutych leżaków ogrodowych, kilkoma obrazami opartymi do tej pory o wspomniany wieszak i zabytkowym parawanem – runęła na ziemię.
Z trudem wygrzebałam się z pobojowiska, wyskoczyłam na środek pokoju. Powiodłam dzikim wzrokiem po zniszczeniach. Gigantyczny pająk właśnie dreptał w moją stronę, złapałam więc pierwsze, co się nawinęło, i przypierniczyłam mu raz, a dobrze. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że tym pierwszym, co się nawinęło, była szklana antyrama, która po spotkaniu ze stawonogiem i podłogą wyglądała jak... no, jak potłuczona szklana antyrama właściwie.
– Nosz kurna, no! – wydarłam się na ukoronowanie dzieła.
– O Boże! – skomentowała mama, gdy tylko wbiegła po schodach.
– To nie ja! – zapewniłam.
Tata ryknął śmiechem, a ciocia podbiegła, żeby sprawdzić, czy nic mi się nie stało.
Cóż, wyglądało to cokolwiek dramatycznie, bałagan dał się jednak uprzątnąć całkiem szybko, gdy zabrały się za niego cztery osoby. Potem, z braku innego zajęcia, pomogłam cioci grabić liście, wciąż zerkając, czy dziadkowi już zechciało się wyjść z domu. Mógłby łaskawie, skoro obiecał... Gdy wreszcie nieznośnie wolno wyłonił się na zewnątrz, miałam wrażenie, że mnie rozsadzi. Ręce trzęsły mi się tak mocno, że przez chwilę nie wiedziałam, jak oprzeć grabie o pień jabłoni, żeby nie przewróciły się od razu. Spytałam szybko:
– Dziadziuś, możemy porozmawiać? – Tak, dziadek to jedyna osoba, do której mówiłam zdrobnieniem niezależnie od okazji i nie oznaczało to, że miałam interes.
– A co się stało? – Spojrzał na mnie ze szczerym zdziwieniem.
Mało brakło, a szlag by mnie na miejscu trafił. On udawał, znęcał się nade mną czy naprawdę zapomniał, że obiecał mi wyjaśnienia?! Łypnęłam podejrzliwie na ciocię, już podnoszącą ciekawie głowę znad zgarnianej do taczki sterty zielska. Chyba nie mogłam powiedzieć wprost, nie? Zaraz by wołała mamę, żeby przepisała nam leki...
– Bo ja ten... – wypowiedziałam się inteligentnie. Tak zwykle kończą się moje kwieciste przemowy. – Miałeś mi pomóc z historią...
– Ach tak. – Spojrzał na mnie dziwnie, skrzywił się lekko. – To może przejdziemy się na spacer?
– Możemy się przejść – przystałam, wzdychając ciężko.
– O, to ja chętnie pójdę z wami! – Ciocia zerwała się z miejsca, niemal odrzucając grabie.
– Będziemy rozmawiać o naprawdę nudnych rzeczach. – Dziadek położył córce dłonie na ramionach i właściwie pchnął ją z powrotem siłą, choć w jego głosie pobrzmiewała sama łagodność. – Wrócimy szybko. Wy w tym czasie możecie zacząć przygotowywać podwieczorek.
– Tak wcześnie? Przecież dopiero co... – Umilkła, gdy staruszek posłał jej wręcz ołowiane spojrzenie. Przełknęła ślinę i odeszła, warcząc jeszcze pod nosem coś, co brzmiało jak: „naprawdę nudne rzeczy, tak?”.
Oj tak, ciociu. Same nudne rzeczy. To nie tak, że po usłyszeniu choć jednej z czekających mnie rewelacji spokojnie mogłabyś napisać kilkutomową serię fantasy...
Przez całą drogę do furtki dziadek uparcie milczał, nie zwracając na mnie uwagi, do tego ruszał się nieznośnie wolno, jakbyśmy faktycznie wybierali się na nudny relaksacyjny spacerek. Niecierpliwie popatrywałam na niego, jakbym miała nadzieję samym wzrokiem przekonać go do pośpiechu, ale albo udawał, albo faktycznie nie widział, że zaraz wyjdę z siebie. Nie rozumiałam, jak mógł zachowywać taki spokój po nocnych wydarzeniach. Nie zrobiły na nim kompletnie żadnego wrażenia? Potrafił tak świetnie się maskować, czy może po prostu miał do czynienia z podobnymi sprawami tak wiele razy, że zdążył się na nie uodpornić? Był podobno istotnym kandydatem do wilkołaczej Starszyzny, sprawującej pieczę nad wszystkimi polskimi watahami, więc to chyba normalne, że trochę się na tym znał, ale żeby podchodzić do niebezpieczeństwa z aż taką beztroską?
Wyszliśmy na nieutwardzoną drogę, ruszyliśmy nią leniwym tempem, nadal w ciszy. Rozejrzałam się, mając nadzieję, że jeśli skupię się na znajomej okolicy, w której obracałam się od małego, uda mi się nieco uspokoić.
Tuż naprzeciwko, po drugiej stronie naznaczonej głębokimi dziurami drogi, działkę mieli znajomi mojego dziadka. W niewielkim drewnianym domku bywałam swego czasu często – jako dziecko przyjaźniłam się z wnukami budzących przerażenie surowych staruszków, choć nasza relacja przypominała raczej przymus, niż coś przynoszącego przyjemność. Trzy lata młodszą Basię nawet lubiłam, a im dłużej się znałyśmy, tym różnica wieku mniej nam przeszkadzała, lecz jej rodzeństwo – młodszy sześć lat Michał i Patrycja, która w tamtych czasach ledwo co zaczynała mówić – nadawali się według mnie jedynie na testery nowoczesnych narzędzi tortur. Nie przesadzałam: dzieciaki miały głupi nawyk przyczepiania się do mnie, naśladowania mnie, ale też wpędzania w kłopoty. Ilekroć mi i Basi zdarzało się złamać choćby najgłupszą z szeregu wytyczonych przez jej dziadków zasad (a zasad tych było tak dużo, że trudno było poruszać się po domu i ogrodzie, nie naruszając żadnej), Michał i Patrycja zaraz o wszystkim donosili, i to najlepiej tak przeinaczając fakty, byśmy jak najmocniej ucierpiały. Dziadkowie Basi, choć przez cały ten czas byli dla mnie ludźmi obcymi i przeważnie traktowali mnie jak powietrze, nie mieli żadnych oporów, by mnie po swojemu wychowywać. Gdy tylko zachodziło podejrzenie, że coś przeskrobałam, nagle magiczna mgła sprzed ich oczu rozwiewała się, a me istnienie zostawało zauważane. Nie zliczę, ile razy musiałam zamiatać ich wyłożony jaskrawo kolorową, obciachową kostką podjazd... Z tego powodu w ostatnich latach naszych wspólnych zabaw przed Basią się niemal chowałam. Odkąd poszłam do gimnazjum i obie jakoś tak wydoroślałyśmy, przestałyśmy się spotykać. Witałyśmy się przez płot, czasem zagadałyśmy, co tam słychać, ale... na tym się kończyło.
Tuż obok działki dziadków Basi stał sobie opuszczony domek. Był miejscem bardzo ciekawym i od zawsze mnie intrygującym. Jak już wiecie, kocham opuszczone budynki. Uwielbiam panującą w nich atmosferę, fascynują mnie swoją tajemniczością. Kocham chodzić zapuszczonymi korytarzami i domyślać się, jak wyglądały, gdy jeszcze ich używano, kocham znajdować porzucone przedmioty, kocham snuć historie... Właściwie ciekawa jestem, czy to ja nie zaszczepiłam w chłopakach z watahy pasji do urbexu. Wiem, że ta obsesja dotknęła mnie jeszcze zanim do sfory dołączyłam, a zaczęło się właśnie od tego miejsca. Domek nie był duży, zbudowany na planie kwadratu, wręcz zniechęcająco prosty i nieatrakcyjny z zewnątrz, a zasłynął w okolicy z tego, że jego właściciel po prostu zniknął. Nikt nie wiedział, co się z nim tak naprawdę stało, biedny mężczyzna stał się nawet elementem dziwacznych opowieści, powtarzanych przyciszonym głosem przez stałych mieszkańców miejscowości. Swego czasu kolekcjonowałam nałogowo te bajki, bo każda była ciekawsza od poprzedniej. Najlepsza chyba opowiadała, jakoby nieszczęśnik zdematerializował się w czarnej dziurze, która uformowała się po tym, jak podczas burzy do domku przez okno wpadł piorun kulisty. Nie wiem, czy mocniej przerażała mnie wyobraźnia autora, czy to, że spora część mieszkańców wsi naprawdę w to wierzyła...
Postanowiłam przerwać ciszę, gdy minęliśmy piękny drewniany dom, w którym pomieszkiwała kolejna z moich wakacyjnych przyjaciółek, obecnie niemal opuszczony. Ileż można szukać spokoju we wspomnieniach...
– Nie mieliśmy przypadkiem o czymś porozmawiać? – warknęłam. Nie zastanawiałam się nad tym, jak wrednie zabrzmiałam. Wyjaśnienia mi się, cholera, należały.
– Dlaczego jesteś taka zdenerwowana? – Dziadek odpowiedział pytaniem.
Aż się zapowietrzyłam.
– Twierdzisz, że nie powinnam się denerwować? – wykrztusiłam po chwili. – Nie dość, że nie rozumiem, co się wczoraj stało, to jeszcze chyba mam kogoś na sumieniu! Mam być spokojna?!
– Popatrz na to z innej strony. – Spojrzenie brązowych oczu było przerażająco flegmatyczne, ale gdzieś na samym jego dnie czaiły się iskierki rozkazu. – Zabiłaś wampira. Tak, masz go na sumieniu, ale zobacz, że wyświadczyłaś przysługę tysiącom ludzi, którymi by się pożywił.
– Ale to nawet nie on zabił Aresa... Mówisz, że zadźganie faceta nożem było w porządku? – Zaśmiałam się na siłę.
– Może nie w porządku, ale to było najlepsze, co mogłaś w tamtej chwili zrobić. Kto wie, ilu jeszcze by ucierpiało, gdyby nie powstrzymało to półdemona. Kto wie, czy nie zabiłby ciebie.
Milczałam chwilę, nerwowo obracając w palcach telefon. Już dawno zauważyłam, że gdy mocno się denerwowałam i brakowało mi pomysłu na to, co zrobić z rękami, zaczynałam sprawdzać wszystkie portale społecznościowe po kolei. Dłonie tak mi się trzęsły, że przez chwilę nie mogłam wyrysować wzoru odblokowującego ekran.
– Dobra, to od początku – zadecydowałam w końcu. Liczyłam, że jak powiem to na głos, zdołam wziąć się w garść, ale skutki przyniosło to cokolwiek marne: drżałam jak poprzednio, tylko teraz dla odmiany z bojowym okrzykiem na ustach. – Półdemon. Co to takiego jest? Kojarzę nazwę, ale nikt mi tego nigdy nie wytłumaczył. A Wilk Fenrira? Tu już coś kojarzę z mitologii nordyckiej, ale...
– Po kolei. – Dziadek jak gdyby nigdy nic przechadzał się z rękoma założonymi za plecami, ale już słychać było, że przestawił się w tryb mówcy. – Półdemon, jak sama nazwa głosi, jest owocem związku demona i człowieka. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, jak ludzie mogli się na to godzić – demony są stworzeniami pięknymi, aczkolwiek niezdolnymi do okazywania uczuć. Sam nie wiem, czy posiadają je w rzeczywistości, lecz nawet jeśli, próżno ich szukać na zewnątrz. Półdemony zaś są istotami wręcz zbyt emocjonalnymi... – Urwał na chwilę, jakby chciał zebrać myśli. – Rodzą się zawsze dwa, choć rzadko kiedy są bliźniętami. Prawdopodobnie to jakiś z elementów uroku, jakim demon jest w stanie opętać człowieka. Lub człowiek demona – ludzkiej magii tu nie wykluczam, nieraz jest bardzo silna. Półdemony przemieniają się w wilki, po osiągnięciu dwudziestego roku życia stają się nieśmiertelne i sprawnie posługują się wyższą magią. Do tego między rodzeństwem zwykle wywiązuje się więź tak silna, że nawet największe okrucieństwo nie jest w stanie jej zerwać. Chodzą słuchy, że większość z tych więzi przeradzała się w związki kazirodcze.
Słuchałam zafascynowana, nie chcąc przerywać. Zniecierpliwiłam się, gdy dziadek znowu umilkł, ale nic nie mówiłam, nie chcąc wybijać go z rytmu. Bałam się, że jeśli coś od siebie wtrącę, on zapomni o czymś istotnym...
– Zawsze jedno z rodzeństwa jest wilkiem białym, a drugie czarnym. W dużym uproszczeniu przyjęło się mówić, jakoby wilk biały kontrolował magię tworzącą, a czarny niszczącą, ale w rzeczywistości wygląda to trochę inaczej. Biały wilk właściwie żyje magią: wykorzystuje ją do każdej czynności, otacza się nią nawet nieświadomie, a do jej opanowania nie potrzebuje żadnych ćwiczeń. Najtrudniejsze formuły kontroluje samą myślą, nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. To, jak jest z magią związany, sprawia, że nie widać po nim, że tak naprawdę jest słabszy od wilka czarnego... Bo wilk czarny, choć zazwyczaj jest w nim więcej wilczych zachowań, posiada potęgę niewyobrażalną. To on jest zdolny do niszczenia światów... co już raz miało miejsce. Tutaj dochodzimy właśnie do Wilków Fenrira. Bo widzisz, Leah, Fenrir był właśnie czarnym półdemonem. I to starym i doświadczonym. Korzystając z tego, że w tamtych czasach nikt jeszcze półdemonów nie kontrolował, zapragnął porwać się na podporządkowanie sobie Drugiego Świata. Stworzył armię niezwyciężonych istot, które nazywał właśnie swoimi Wilkami. Pech chciał, że był na tyle nieostrożny, że tuż po rozpętaniu bałaganu wpadł w łapy wyvernów. Jego klątwa jednak istnieje do dzisiaj i sprawia, że raz na stulecie rodzi się Wilk Fenrira, którego jedynym pragnieniem jest zadawać śmierć i niszczyć. Na szczęście Wilki Fenrira nie są szczególnie silne i przede wszystkim śmiertelne. Zaś czarne półdemony... – Skrzywił się nagle, jakby coś go zabolało.
– Czarne półdemony co? – dociekałam, nie mogąc wytrzymać. Nie miałam pojęcia, że to okaże się tak skomplikowane i fascynujące.
– Najważniejszym, o czym należy pamiętać w przypadku półdemonów, jest to, że tak potężne są jedynie razem – podjął. – Gdy jeden z nich zginie, drugi praktycznie traci moc. Lub nawet umiera, jeśli więź zdążyła się wzmocnić. Od czasu wojny Fenrira wszystkie czarne półdemony są zabijane jeszcze w niemowlęctwie.
Teraz to zrobiło mi się słabo. Zatrzymałam się, zatoczyłam lekko na płot. Gdyby dziadek mnie nie podtrzymał, prawdopodobnie wylądowałabym na pylistej ziemi. Nie potrafiłam powiedzieć, dlaczego tak zareagowałam, ale... Ścisnęło mnie w gardle. I to bynajmniej nie dlatego, że szkoda mi było tych tysięcy małych półdemonów, ale ze strachu. Tylko czego się bałam?
– Zaraz – zaczęłam, gdy już opanowałam zawroty głowy. – Skoro te białe półdemony tracą większość mocy po śmierci rodzeństwa... to dlaczego ten nasz nas dziesiątkuje? Nie powinien być słabszy?
– Powinien. – Dziadek w zamyśleniu wyłamał palce, patrząc niewidzącym wzrokiem gdzieś w niebo, jakby tam mógł znaleźć podpowiedź. – Właśnie w tym rzecz, że powinien. Dlatego tak ważne jest, żebyście go ze swoim stadem wytropili.
– Tak? A co potem? Nie damy mu rady.
– Coś wymyślimy. Sam jeszcze nie wiem, co powinienem z tym zrobić. Nie przychodzi mi nawet do głowy, czego mógłby od nas chcieć.
Zapadła chwila ciszy. Spojrzałam w prawo, na rząd domków, które właśnie mijaliśmy. Chałupki ze starej cegły, w większości obłożone szarym, spływającym już tynkiem, były na tyle wąskie, że w ich szczytach mieściło się tylko jedno okienko. Opatrzone spiczastymi dachami w zaskakująco jaskrawych kolorach i stykające się ścianami bocznymi, razem tworzyły długi rządek, jak szlaczek trzylatka. Łączyło je wspólne podwórko z tyłu i wydzielone niskimi płotkami maleńkie ogródeczki z przodu. Kiedyś przychodziłam tutaj często na spacery, od zawsze też widziałam na ławeczkach w ogródkach dokładnie tych samych staruszków, wyglądających tak, jakby zatrzymali się w czasie.
Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Choć opowieść dziadka miała pomóc mi uporać się z bałaganem w głowie, miałam wrażenie, że mam w niej jeszcze większy chaos. Jak tylko słowa przebrzmiały, zrodziła się kolejna masa pytań.
– To jeszcze jedno – powiedziałam cicho. – Czym dokładnie są wyverny?
– Ech... – Dziadek pomasował skroń. – Wyobraź sobie połączenie samolotu, miotacza ognia i maszyny szermierczej. Podobno podczas drugiej wojny światowej to miała być właśnie prawdziwa Wunderwaffe, zastąpiona bombą atomową dopiero wtedy, gdy zorientowano się, że żaden szanujący się wyvern nie weźmie udziału w podobnej rzezi niewinnych. – Widząc moją minę, pospieszył z dokładniejszymi wyjaśnieniami: – Wyvern wygląda zasadniczo jak smok, tylko że nie ma przednich łap, a jego skrzydła są o wiele większe. Do tego jest szybszy, silniejszy i zdecydowanie bardziej krwiożerczy. W ludzkiej postaci niewiele różni się od człowieka... Może pomijając to, że ma czerwone oczy, ostre kły, jest nieśmiertelny i kształtuje magię z równą łatwością, z jaką ty oddychasz. Do tego są całkowicie odporne na ogień. Są kimś w rodzaju strażników Drugiego Świata. Rzadko mieszają się w sprawy tutaj, ale jest ich tylu, że z pewnością jakiegoś w życiu spotkałaś, choć może nie wiedziałaś, że to on. Dobrze się maskują, lecz łatwo można rozpoznać mężczyzn: zawsze mają długie włosy. Zwykle też zapuszczają brody. Nie wiem, na ile to kwestia gustu, a na ile ich tradycji. Wyverny są bardzo honorowe i raczej nie mają poczucia humoru na swój temat.
– Rozumiem... – W rzeczywistości mało co rozumiałam, ale uznałam, że to nie mój zakres obowiązków.
Tak, z każdą chwilą otaczający mnie świat robił się coraz ciekawszy... A pomyśleć, iż w wieku niemal szesnastu lat, gdy według wilkołaczego prawa byłam prawie pełnoletnia, zdawało mi się, że wiem wszystko.
Nie wiedziałam wszystkiego. A wręcz miałam przeczucie, że wiem jakiś maleńki ułamek z tego, co miało być mi w przyszłości potrzebne... Pewna byłam tylko jednego: jeśli dzisiejszej nocy nie namierzymy półdemona, może być naprawdę źle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz