Przyznam,
że dość sceptycznie podchodziłam do pomysłu „odpoczęcia”.
Gdy tylko zorientował się, że wciąż jestem w wilczym wcieleniu,
dziadek zaczął nalegać, i to na tyle, że w pewnym momencie
brakło mi argumentów przeciw, więc zgodziłam się już dla
świętego spokoju, choć byłam po prostu pewna, że z takim
bałaganem w głowie mogę tylko pomarzyć o zaśnięciu. Myśli
dryfowały mi w niechcianych kierunkach nawet gdy skupiałam się na
biegu, a co dopiero miało dziać się w spokojnym otoczeniu we
własnym mieszkaniu, pod ciepłą kołdrą... No ale co ja mogłam
poradzić? Okazało się, że byłam w zdecydowanej mniejszości –
za starym Alfą błyskawicznie wstawiła się cała cholerna reszta,
zgodnie jak nigdy twierdząc, iż muszę ochłonąć. Dobra, sama bez
bicia przyznaję, że w takim stanie za dużego pożytku by ze mnie
nie było, ale i tak znowu zrobiło mi się jakoś niemiło na myśl
o tym, że kolejny raz coś będzie dziać się za moimi plecami.
Niby obiecywali, że sami zaraz rozejdą się do domów, ale cholera
wie, kiedy to ich „zaraz” mogło nastąpić i co mogli zrobić w
tym czasie. Taka nieświadomość wydawała mi się gorsza i bardziej
przerażająca od z każdą chwilą silniej opanowującego ciało
zmęczenia... No ale weź to im wytłumacz.
Zdobycie
kluczy do mieszkania okazało się kolejnym wyzwaniem, z którym
dłuższy czas nie wiedziałam, jak powinnam sobie poradzić. Może
faktycznie mój mózg już spał... Jakiś czas stałam pod swoim
blokiem, pustym wzrokiem wpatrując się w ciemne okna, jakbym miała
nadzieję wypatrzyć w nich jakąś podpowiedź; dopiero po dłuższej
chwili wpadłam na to, że ciocia w mieszkaniu dziadka może
jeszcze nie spać. Podobno mieli zostać tam na noc, więc w sumie
nawet jakby już się położyli, dałoby się zerwać ich z łóżek
odpowiednio długim dobijaniem się...
Okazało
się, że dobijać nie muszę się wcale – ciocia tak zmartwiła
się naszym zachowaniem, że postanowiła czuwać do czasu powrotu.
Próbowała wyciągnąć ode mnie coś konkretnego, ale chyba
zorientowała się, że coś jest nie tak, bo gdy w końcu
zapowiedziałam, że dziadek jej wszystko wytłumaczy, szybko
przestała drążyć.
Puste
mieszkanie było aż zbyt spokojne. Po chaosie, jaki dopiero co
przeżyłam, panująca w nim cisza okazała się wręcz
oszałamiająca. Głucha, dźwięcząca w uszach... nienaturalna.
Chwilę stałam w przedpokoju, czując irracjonalny lęk przed
wywołaniem najmniejszego szelestu. Każdy dźwięk brzmiał tu jak
karabinowy wystrzał. Już bicie serca wydało mi się zbyt
natarczywe, jakby mogło komuś przeszkadzać...
Tak,
spodziewałam się, że nie będę mogła zasnąć, że będę
przewracać się z boku na bok, bić z myślami, może nawet zmagać
z sennymi koszmarami, w których pewnie czekałaby mnie pełna
powtórka z rozrywki... Nic z tego! Zasnęłam właściwie od razu,
jak tylko przyłożyłam głowę do poduszki, a nie śniło mi się
nic. Koło szóstej na chwilę obudzili mnie wracający rodzice, ale
oprócz tego kojąca czarna pustka w głowie nie odstępowała mnie
do dwunastej. Coś wspaniałego... Jakby mój własny umysł wreszcie
zauważył, że od problemów można się w całkiem wygodny sposób
odciąć i postanowił korzystać z tego na całego.
Koło
tej dwunastej niestety trzeba było się zwlec – w końcu obiecałam
dziadkowi, że przyjadę do niego na działkę... Z jednej strony
marzyłam o tym, by wypytać go o wszystko i wreszcie przymusić
do powiedzenia czegoś konkretnego, ale z drugiej jakoś tak zbyt
przyjemnie mi się spało, żeby podejść do tego z większym
entuzjazmem.
To,
że dziadkowi jeszcze nie przyszło do głowy zamykać letniego
sezonu, było kolejnym dowodem na to, że z pogodą w okolicy dzieje
się coś niedobrego. Choć zwykle domek za miastem był już
zamykany w połowie września, tak teraz... No cóż, dla mnie była
to może lekka przesada, bo tak całkiem gorąco to jednak nie było,
ale dziadek nie odczuwał jeszcze potrzeby, by choćby palić
w kominku. Owszem, wielka czereśnia przed domem była już
prawie całkiem łysa, a słońce wisiało przerażająco nisko, ale
oprócz tego ciężko było zorientować się, że lato minęło już
dawno.
Ciekawa
jestem, jak daleko sięgają granice dziwacznej anomalii i czy dałoby
się je jakoś jasno wytyczyć...
Sama
okolica działki jest dość ciekawa. To maleńka wieś dwadzieścia
minut za miastem, w połowie typowo wiejska, a w połowie
letniskowa. Granicę tę wytycza jedyna asfaltowa droga w okolicy,
taka z rodzaju tych bez wyraźnego podziału na lewy i prawy pas, na
której uświadczenie dwóch samochodów dziennie jest czymś na
kształt święta. Część letniskowa mieści się na samym skraju
lasu, przez co na większości działek znajduje się wiele wysokich
iglastych drzew, a podczas nawet najsilniejszych upałów jest tam
przyjemnie chłodno. Domki są zupełnie różne – nie przypominają
wyciętych od linijki pracowniczych ogródków wzbogaconych czymś, w
czym tylko przy sporej dawce dobrych chęci można spać. Są duże i
spokojnie mogą pełnić rolę całorocznych. Spora część jest
naprawdę ciekawa – zarówno pod względem konstrukcyjnym, jak
i zamieszkujących je osób. Okolicę znam bardzo dobrze, bo
jako dziecko spędzałam tu niemal całe wakacje.
Oczywiście
z powrotami na noc do domciu, bo mała Leah lubiła histeryzować bez
powodu i jak nie było mamusi pod ręką, to nie chciała zasnąć. I
przestać ryczeć. I to jakoś tak do dziewiątego roku życia. Ale
wstyd...
Dziadek
dom wybudował właściwie sam. Jest duży, dość ciemny, ale
przytulny, choć nigdy nie czułam się w nim całkowicie komfortowo
ze względu na czające się niemal wszędzie pająki. O tak,
pająki to coś, przy czym zwykłam zapominać, że w rzeczywistości
jestem ponad stukilogramowym wilkiem, i piszczeć jak mała zarzynana
dziewczynka.
Rodzice
zaparkowali na swoim zwyczajowym miejscu i uprzejmie poczekali, aż
wytoczę się za nimi z samochodu. Widzieli, że coś jest nie tak –
znali mnie przecież doskonale, a i ja sama przyznam, że nie
maskowałam się szczególnie dobrze. Od przebudzenia chodziłam po
mieszkaniu jak zombie, reagowałam na wszystko z ogromnym
opóźnieniem, było mi po prostu wszystko jedno, o cokolwiek by mnie
nie spytać. Do tego jadłam... Dobra, zawsze strasznie dużo jem –
jestem malutka i chuda, ale pochłaniam wręcz niewyobrażalne ilości
wszystkiego, do tego praktycznie na każdy posiłek muszę mieć
przygotowane inne danie obiadowe – lecz dzisiaj przeszłam już
samą siebie. Przez godzinę pomiędzy podniesieniem się z łóżka
a wyjściem z domu zdążyłam zjeść miskę pomidorowej i cztery
porcje spaghetti, które szybko poprawiłam chińską zupką,
naprędce pochłoniętą już w samochodzie. Nie wiem, na ile było
to słynne zajadanie stresu, a na ile uaktywniający się w najmniej
sprzyjających momentach legendarny wilczy apetyt.
Kolejnym
wyznacznikiem, że chyba jest ze mną coś dzisiaj nie tak, było to,
że raczej dobrowolnie bym w wagary na działkę nie jechała.
Wolałabym posiedzieć samotnie w domu, poczytać jakieś nieudane
blogaski, popisać lub zwyczajnie przespać cały dzień... A tu mało
tego, że zgodziłam się jechać – ja swoje uczestnictwo w
rodzinnym obiadku na łonie natury sama zaproponowałam! To chyba
jasne, że albo miałam wysoką gorączkę, albo poważny interes.
Przeszliśmy
przez elegancką furtkę na zacieniony chodniczek przed domem. Jak
zwykle ominęliśmy wiecznie zamknięte drzwi wejściowe i obeszliśmy
dom, kierując się na taras. Przyłapałam się na tym, że wciąż
patrzę pod nogi, uważając, by zbytnio nie podeptać
nieskazitelnego trawnika. Nie wiem, skąd takie hobby, ale mój
dziadek od zawsze miał obsesję na punkcie trawy. I to obsesję,
która przynosiła efekty – połać zieleni jest tak idealna,
głęboko kolorowa, lśniąca i gęsta, że z daleka można z
powodzeniem uznać ją za sztuczną. Sąsiedzi od dawna próbują
dziadka doścignąć, lecz jedynym, co osiągnęli, jest w miarę
dyskretne łypanie przez płot z zazdrością w oczach.
Przez
zgrzytnięcie zębami, jakie wyrwało mi się na widok rozpartej na
leżaku cioci, pewnie w najbliższym czasie wyląduję w fotelu
dentystycznym.
– O,
cześć, Leah! – Kobieta zerwała się na nasz widok z miejsca,
szybko złożyła gruby koc i zaczęła się wylewnie witać. –
Jak się czujesz?
– No...
– Trochę zaskoczyła mnie tym szybkim pytaniem. – Zasadniczo
dobrze...? – palnęłam wreszcie, nie wymyśliwszy nic lepszego.
– Wczoraj
trochę dziwnie się zachowywałaś...
– Ale
już jest w porządku – przerwałam jak najszybciej. Tylko tego mi
brakowało, by już popatrujący na mnie ciekawie rodzice podłapali
temat...
Wujka
nie widziałam nigdzie na horyzoncie, choć domyślałam się, że
musiał gdzieś się w okolicy kręcić. Igi raczej nie
spodziewałam się zastać – w końcu to poniedziałek, nie byłaby
sobą, gdyby przepuściła taką okazję do ruszenia z koleżankami
na miasto. Cholera, może to ze mną jest coś nie tak, że wolne
popołudnia zwykłam spędzać na odpoczywaniu, a nie zapierdzielaniu
w tę i z powrotem...
Stałym
rytmem pokręciliśmy się chwilę po działce, komplementując
sposób jej zorganizowania (czasem odnoszę wrażenie, że dla
dziadka metoda sadzenia kwiatów i drzewek jest ważniejsza niż
życie, tak oczekuje od nas aprobaty w tych kwestiach) i zasiedliśmy
do obiadu. Praktycznie zawsze można spodziewać się tu smakowitego
gulaszu z indyka i makaronu, więc jakie było moje zaskoczenie, gdy
na talerzu zastałam jakieś suche, przesolone ziemniaki i żylastego
schabowego... Nie cierpię schabowych. Podziabałam wszystko
widelcem, nie mogąc przekonać się pozytywnie pomimo dręczącego
od rana wilczego głodu, pociamkałam bez przekonania surówkę,
poprzesuwałam jedzenie po talerzu, jak małe dziecko mając
nadzieję, że dzięki temu go ubędzie, i wreszcie oddałam
prawie wszystko, twierdząc, że brzuch mnie boli. Jak to było do
przewidzenia – zaskarbiłam tym sobie kolejne zaniepokojone
spojrzenie cioci, lecz udałam, że nic nie widzę. Gdy przydybała
mnie na osobności jak rodzice poszli zmywać, zbyłam ją argumentem
starym jak świat: czyli okresem. Którego, swoją drogą, i tak
spodziewałam się lada dzień, więc nawet zbytnio nie skłamałam.
Sumienie prawie czyste.
Z
niecierpliwością wyczekiwałam, aż dziadek wróci z kuchni, nie
mogąc się na niczym skupić. Próbowałam czytać książkę, ale
zrezygnowałam, gdy przyłapałam się na tym, że piąty raz wodzę
wzrokiem po tym samym zdaniu i nadal nie wiem, o co w nim chodzi.
Znowu w ruch poszedł smartfon z idiotyczną grą dla dzieci. Muszę
zastanowić się nad tym, czy przypadkiem za często go nie używam.
Jeszcze zamienię się w Igę...
To
znaczy, tak dla jasności – to nie tak, że ja uważam siebie za
taką, co by przeżyła bez telefonu. Ja wiem, że jestem od niego
uzależniona, podobnie jak od komputera... Tylko że obu urządzeń
używam w nieco innych celach, niż ludzie w moim wieku. W końcu
pisanie i czytanie blogów ma się nijak do śledzenia portali
społecznościowych.
Tak,
uważam się za kogoś lepszego. Mówcie co chcecie, ale to chyba nic
złego w czasach, w których status społeczny określa się za
pomocą ilości pasków na dresie...
– Leah,
a chciałabyś na chwilę skoczyć na strych?
Rozejrzałam
się bezradnie, dłuższą chwilę nie mogąc dojść do tego, czego
się ode mnie oczekiwało. Widząc, że to ciocia spogląda na mnie
natarczywie, mało nie wywróciłam oczami. No tak, nie ma sklepu, to
wyśle mnie na strych.
– Co
mam przynieść? – spytałam z rezygnacją.
– Dwa
średnie słoiki... Wiesz, gdzie stoją?
– Wiem,
wiem.
Z
jękiem podniosłam się z ławki i poszłam na ten cholerny strych.
Akurat teraz.
Strych
w domku dziadka jest miejscem cokolwiek ciekawym, bo staruszek od
zawsze cierpi na swego rodzaju manię zbierania przedmiotów, które
jeszcze mogą się do czegoś przydać. Strych jest ciemny, dość
przestronny i obity drewnem, a jako dziecko uwielbiałam się na nim
bawić. Teraz nadal mnie fascynuje, bo wygrzebać można na nim
oszałamiającą ilość ciekawych przedmiotów. Stare meble,
wynalazki sprzed kilkudziesięciu lat, których szkoda było
wyrzucić, jakieś stare ozdoby, wazony, obrazy... wszystko, czego
nie wypadało wywalić na śmietnik, bo było przecież dobre, ale
i tak nikomu się nie przydawało. Moja mama i ciocia zwykły
potwornie na to narzekać, ale ja tam lubiłam przeglądać te
rupiecie. Bo mnie fascynowały. Bo tak jak opuszczone miejsca, miały
w sobie historię. Bo tak bardzo różniły się od produkowanych w
tych czasach jednorazówek...
Największa
graciarnia mieści się za starym parawanem, rozłożonym w
charakterze ścianki działowej. Za nią nie ma światła, co stwarza
pewnego rodzaju problem, ale dziadek zawsze koło swojego łóżka
trzyma latarkę, poczęstowałam się więc nią beztrosko i weszłam
w mrok.
Niestety
jeśli chodzi o graciarnię, jest jeden, aczkolwiek zasadniczy
problem...
Rozejrzałam
się – tak naprawdę nie pamiętałam, gdzie stały te głupie
słoiki – i schyliłam się do odpowiedniej szafki. Nie, większość
przedmiotów tam wcale nie mieści się w szafkach, ale dla słoików
poczyniono pewien wyjątek. Pewnie dlatego, że zajmowałyby za dużo
miejsca, a staromodna szafka w błyszczącej okleinie, mi
wyglądająca na brakujący element jakiejś meblościanki, mogła
się jeszcze kiedyś przydać. Przykucnęłam, wzięłam dwa słoiki,
które w moim mniemaniu mogły być średnimi, i...
No
i zauważyłam pająka wielkości mojej dłoni.
Wydarłam
się jak idiotka i rzuciłam się w tył w dziecinnym odruchu. Tak
się niestety złożyło, że potknęłam się przy okazji o zapasową
butlę gazową... Butla gazowa podcięła mnie w okolicy kolan,
więc poleciałam bezwładnie w tył i wylądowałam idealnie w
obciachowej szafie z drewnianej sklejki pomalowanej olejną
farbą na jakiś dziwny różowawy kolor. Szafa – razem ze mną,
wieszakiem obładowanym ubraniami, starym krzesłem, stosem zepsutych
leżaków ogrodowych, kilkoma obrazami opartymi do tej pory o
wspomniany wieszak i zabytkowym parawanem – runęła na ziemię.
Z
trudem wygrzebałam się z pobojowiska, wyskoczyłam na środek
pokoju. Powiodłam nieco dzikim wzrokiem po zniszczeniach.
Gigantyczny pająk właśnie dreptał w moją stronę, złapałam
więc pierwsze, co się nawinęło, i przypierniczyłam mu raz, a
dobrze. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że tym pierwszym, co
się nawinęło, była szklana antyrama, która po spotkaniu ze
stawonogiem i podłogą wyglądała jak... no, jak potłuczona
szklana antyrama właściwie.
– Nosz
kurna, no! – wydarłam się na ukoronowanie dzieła.
– O
Boże! – skomentowała mama, gdy tylko wbiegła po schodach.
– To
nie ja! – zapewniłam.
Tata
ryknął śmiechem, a ciocia podbiegła, żeby sprawdzić, czy nic mi
się nie stało.
Cóż,
wyglądało to cokolwiek dramatycznie, bałagan dał się jednak
uprzątnąć całkiem szybko, gdy zabrały się za niego cztery
osoby. Jak ja kocham moją rodzinę – gdybym miała normalnych
rodziców, pewnie oberwałoby mi się za to jak nigdy w życiu, a moi
tylko martwili się, czy nie zrobiłam sobie przez to krzywdy...
Posprzątaliśmy
na błysk, wzięliśmy te cholerne słoiki i zeszliśmy na dół. Z
braku innego zajęcia pomogłam cioci grabić liście, wciąż
zerkając, czy dziadkowi już zechciało się wyjść z domu. Niby
wiedziałam, że teraz pewnie poszedł sprawdzić, jak duże są
zniszczenia na strychu, ale i tak mógłby łaskawie, skoro
obiecał...
Gdy
dziadek wreszcie nieznośnie wolno wyłonił się z domu, miałam
wrażenie, że mnie rozsadzi. Ręce trzęsły mi się tak mocno, że
przez chwilę nie wiedziałam, jak oprzeć grabie o pień jabłoni,
żeby nie przewróciły się od razu. Poderwałam się nieco zbyt
gwałtownie, prawie przewracając na liściach, których nie zdążyłam
jeszcze ogarnąć, i spytałam szybko:
– Dziadziuś,
możemy porozmawiać? – Tak, dziadek to jedyna osoba, do której
mówię zdrobnieniem niezależnie od okazji i nie oznacza to, że mam
interes.
– A
co się stało? – Spojrzał na mnie ze szczerym zdziwieniem.
Mało
brakło, a szlag by mnie na miejscu trafił. On udawał, znęcał się
nade mną czy naprawdę zapomniał, że obiecał mi wyjaśnienia?!
Łypnęłam podejrzliwie na ciocię, już podnoszącą ciekawie głowę
znad zgarnianej do taczki sterty zielska. Chyba nie mogłam
powiedzieć wprost, nie? Zaraz by wołała mamę, żeby przepisała
nam leki...
– Bo
ja ten... – wypowiedziałam się inteligentnie. Tak zwykle kończą
się moje kwieciste przemowy. – Miałeś mi pomóc z historią...
– Ach
tak. – Spojrzał na mnie dziwnie, skrzywił się lekko. – To może
przejdziemy się na spacer?
– Możemy
się przejść – przystałam, wzdychając ciężko. Nie uśmiechało
mi się chodzenie po okolicy, gdy cała się trzęsłam, ale co ja
mogę poradzić? Chyba nie ma innego sposobu gwarantującego
prywatność...
– O,
to ja chętnie pójdę z wami! – Ciocia zerwała się z miejsca,
niemal odrzucając grabie.
...albo
i nie ma żadnego cholernego sposobu.
– Będziemy
rozmawiać o naprawdę nudnych rzeczach. – Dziadek położył córce
dłonie na ramionach i właściwie pchnął ją z powrotem siłą,
choć w jego głosie pobrzmiewała sama łagodność. – Wrócimy
szybko. Wy w tym czasie możecie zacząć przygotowywać
podwieczorek.
– Tak
wcześnie? Przecież dopiero co... – Umilkła, gdy staruszek posłał
jej wręcz ołowiane spojrzenie. Przełknęła ślinę i odeszła,
warcząc jeszcze pod nosem coś, co brzmiało jak: „naprawdę nudne
rzeczy, tak?”.
Oj
tak, ciociu. Same nudne rzeczy. To nie tak, że po usłyszeniu choć
jednej z czekających mnie rewelacji spokojnie mogłabyś napisać
kilkutomową serię fantasy...
Przez
całą drogę do furtki dziadek uparcie milczał, nie zwracając na
mnie uwagi, do tego ruszał się nieznośnie wolno, jakbyśmy
faktycznie wybierali się na nudny relaksacyjny spacerek, a nie
szli omawiać ważne sprawy. I to sprawy, których zaniedbanie mogło
skończyć się tragicznie... Denerwowałam się, niecierpliwie
popatrywałam na niego co jakiś czas, jakbym miała nadzieję samym
wzrokiem przekonać go do pośpiechu, ale albo udawał, albo
faktycznie nie widział, że zaraz wyjdę z siebie. Nie rozumiem, jak
mógł zachowywać taki spokój po nocnych wydarzeniach. Nie zrobiły
na nim kompletnie żadnego wrażenia? Potrafił tak świetnie się
maskować, czy może po prostu miał do czynienia z podobnymi
sprawami tak wiele razy, że zdążył się na nie uodpornić?
Należał do wilkołaczej Starszyzny, to chyba normalne, że trochę
się na tym znał, ale żeby podchodzić do niebezpieczeństwa z aż
taką beztroską? Przecież dopiero co stoczyliśmy wspólnie
najdziwniejszą walkę w życiu, przeżyliśmy śmierć jednego z nas
i zgubiliśmy półdemona, który stał w samym centrum wszystkiego!
Wyszliśmy
na nieutwardzoną drogę, ruszyliśmy nią leniwym tempem, nadal w
ciszy. Rozejrzałam się, mając nadzieję, że jeśli skupię się
na znajomej okolicy, w której obracałam się od małego, uda mi się
nieco uspokoić.
Tuż
naprzeciwko, po drugiej stronie naznaczonej naprawdę głębokimi
dziurami wąskiej drogi, działkę mają znajomi mojego dziadka. W
niewielkim drewnianym domku bywałam swego czasu często – można
powiedzieć, że jako dziecko przyjaźniłam się z wnukami budzących
przerażenie surowych staruszków, choć nasza relacja przypominała
raczej przymus zabawy, niż coś przynoszącego przyjemność. Trzy
lata młodszą ode mnie Basię nawet lubiłam, bo zdarzało jej się
zachowywać normalniej, a i im dłużej się znałyśmy, tym różnica
wieku mniej nam przeszkadzała, lecz jej rodzeństwo – młodszy ode
mnie sześć lat Michał i Patrycja, która w tamtych czasach ledwo
co zaczynała chodzić – nadawali się według mnie jedynie na
testery nowoczesnych narzędzi tortur. Nie przesadzałam z tą
niechęcią – dzieciaki miały głupi nawyk przyczepiania się do
mnie, naśladowania mnie, ale też wpędzania w kłopoty. Ilekroć mi
i Basi zdarzało się złamać choćby najgłupszą z szeregu
wytyczonych przez jej dziadków zasad (a zasad tych było tak dużo,
że trudno było poruszać się po domu i ogrodzie nie naruszając
żadnej), Michał i Patrycja zaraz o wszystkim donosili, i to
najlepiej tak przeinaczając fakty, byśmy jak najmocniej ucierpiały.
Tak jest – dziadkowie Basi, choć przez cały ten czas byli dla
mnie ludźmi obcymi, bo nie garnęli się nawet do czegoś tak
przyziemnego, jak porozmawianie ze mną lub moimi rodzicami i
traktowali mnie jak powietrze – nie mieli żadnych oporów przed
tym, by mnie po swojemu wychowywać. Gdy tylko zachodziło
podejrzenie, że prawdopodobnie coś przeskrobałam – a zwykle tego
nie robiłam, dzieckiem byłam zadziwiająco grzecznym i bojaźliwym
– nagle magicznie mgła sprzed ich oczu rozwiewała się, a me
istnienie zostawało zauważane. Nie zliczę, ile razy musiałam
zamiatać ich wyłożony jaskrawo kolorową, obciachową kostką
podjazd... Z tego powodu w ostatnich latach naszych wspólnych zabaw
przed Basią się niemal chowałam. Odkąd poszłam do gimnazjum i
obie jakoś tak wydoroślałyśmy, przestałyśmy się spotykać.
Czasem byłam ciekawa, co u niej słychać, ale nie było nam po
drodze. Witałyśmy się przez płot, ale... na tym się kończyło.
Tuż
obok działki dziadków Basi stoi sobie opuszczony domek. Opuszczony
domek jest miejscem bardzo ciekawym i od zawsze mnie intrygującym.
Nie wiem, skąd taka dziwna pasja się u mnie wzięła, ale
kocham opuszczone budynki. Uwielbiam panującą w nich atmosferę,
fascynują mnie swoją tajemniczością i tym, że pozostawiają
pełne pole do popisu wyobraźni. Kocham chodzić zapuszczonymi
korytarzami i domyślać się, jak wyglądały gdy jeszcze ich
używano, kocham znajdować porzucone przedmioty, kocham snuć
historie... Właściwie to ciekawa jestem, czy to ja nie zaszczepiłam
w chłopakach z watahy pasji do urbexu, bo dziwnym zbiegiem
okoliczności byłoby, gdybyśmy zachorowali na „opuszczone”
jednocześnie. Wiem, że ta obsesja dotknęła mnie jeszcze zanim do
sfory dołączyłam, a zaczęło się właśnie od tego miejsca...
Domek nie jest duży, bo składają się na niego trzy pomieszczenia:
dość spory salonik łączony z kuchnią, maleńka sypialnia
i łazienka, w której ledwo mieszczą się podstawowe sprzęty.
Zbudowano go na planie kwadratu, jest wręcz zniechęcająco prosty i
nieatrakcyjny z zewnątrz, jak prawie wszystkie budynki z tego
okresu, a zasłynął w okolicy z tego, że jego właściciel po
prostu zniknął. Nikt nie wie, co się z nim tak naprawdę stało –
biedny mężczyzna stał się nawet elementem dziwacznych opowieści,
powtarzanych przyciszonym głosem przez stałych mieszkańców
miejscowości. Swego czasu kolekcjonowałam nałogowo te bajki, bo
każda była ciekawsza od poprzedniej. Najlepsza chyba opowiadała o
tym, jakoby nieszczęsny człowiek zdematerializował się w czarnej
dziurze, która uformowała się po tym, jak podczas burzy do domku
przez okno wpadł piorun kulisty. Nie wiem, czy mocniej przeraża
mnie wyobraźnia autora, czy to, że spora część mieszkańców wsi
naprawdę w to wierzy...
Tak,
w okolicy jest wiele pasjonujących rzeczy.
W
pewnym momencie przechodziliśmy obok kolejnego z ciekawych domów, w
którym mieszkała inna z dziewczynek, z którymi się kiedyś
bawiłam – tym razem taka, która zajmowała zaszczytną pozycję
mojej najlepszej wakacyjnej przyjaciółki, choć z perspektywy czasu
widzę, że nigdy nie traktowała mnie w porządku. Nie mam pojęcia,
jak to działa, czy może nie jestem przypadkiem jakimś magnesem na
nieodpowiednich ludzi, ale Kasia była jedną z tych osób, które
zasadniczo potrzebowały kogoś do tego, by czymś mu się pochwalić.
Kasia zawsze miała najładniejsze i najdroższe zabawki, a o ich
cenach i sklepach, w których je kupowała, mogła opowiadać
godzinami. Mi to jakoś bardzo nie przeszkadzało, bo rodzice zawsze
rozpieszczali mnie na tyle, że jak któreś z zabawek Kasi mi się
zbytnio spodobały, zaraz gotowi byli kupić mi takie same, ale jak
pomyślę, jak cierpiałabym, gdyby moja rodzina miała choć trochę
gorszą sytuację finansową... Wiem, że teraz to śmieszne, ale dla
dziecka to przecież koniec świata. Dom babci Kasi już z daleka
wygląda na drogi, chociaż mi bardzo się podoba. Jest duży,
drewniany, dość ponury i ozdobiony żywcem wyciągniętą z
bajki wieżyczką. Coś pięknego... Swego czasu starsza kobieta
chciała go sprzedać, a moja mama kupić, lecz niestety nic z tego
nie wyszło. Do dzisiaj jestem niepocieszona. Zabiłabym za możliwość
posiadania czegoś tak cudownego na własność...
Gdy
minęłam znajomą wieżę, jak przed laty chciwie zerkając w jej
maleńkie okienka, postanowiłam wreszcie przerwać ciszę. Ileż
można zastanawiać się nad otoczeniem... Do końca miałam
nadzieję, że to jednak dziadek zdecyduje się rozpocząć rozmowę,
ale gdy doczekałam się bierności z jego strony, poczułam się
wściekła.
– Nie
mieliśmy przypadkiem o czymś porozmawiać? – warknęłam. Nie
zastanawiałam się nad tym, jak wrednie zabrzmiałam. Wyjaśnienia
mi się, cholera, należały.
– Dlaczego
jesteś taka zdenerwowana? – odpowiedział pytaniem.
Aż
się zapowietrzyłam.
– Twierdzisz,
że nie powinnam się denerwować? – wykrztusiłam po chwili. –
Nie dość, że nie rozumiem, co się wczoraj stało, to jeszcze
chyba mam kogoś na sumieniu! Mam być spokojna?!
– Spójrz
na to z innej strony. – Spojrzenie brązowych oczu było
przerażająco flegmatyczne, ale gdzieś na samym jego dnie czaiły
się iskierki rozkazu. – Zabiłaś wampira. Tak, masz go na
sumieniu, ale zobacz, że wyświadczyłaś przysługę tysiącom
ludzi, którymi by się pożywił.
– Ale
to nawet nie on zabił Aresa... Mówisz, że zadźganie faceta nożem
było w porządku? – Zaśmiałam się na siłę.
– Może
nie w porządku, ale to było najlepsze, co mogłaś w tamtej chwili
zrobić. Kto wie, ilu jeszcze by ucierpiało, gdyby nie powstrzymało
to półdemona.
Milczałam
chwilę, nerwowo obracając w palcach telefon. Już dawno zauważyłam,
że gdy mocno się denerwuję i brakuje mi pomysłu na to, co zrobić
z rękami, zaczynam sprawdzać wszystkie portale społecznościowe po
kolei, choć w innych sytuacjach zdarza mi się to może raz
w tygodniu. Dłonie tak mi się trzęsły, że przez chwilę nie
mogłam wyrysować wzoru odblokowującego ekran. Miałam kompletny
bałagan w głowie, nie potrafiłam zdecydować, o co powinnam spytać
w pierwszej kolejności.
– Dobra,
to od początku – zadecydowałam w końcu. Liczyłam na to, że jak
powiem to na głos, to zdołam wziąć się w garść, ale skutki
przyniosło to cokolwiek marne – drżałam jak poprzednio, tylko
teraz dla odmiany z bojowym okrzykiem na ustach. – Półdemon. Co
to takiego jest? Kilka dni temu usłyszałam tę nazwę pierwszy raz.
A Wilk Fenrira? Tu już coś kojarzę z mitologii nordyckiej, ale
tylko z nazwy...
– Po
kolei. – Dziadek jak gdyby nigdy nic przechadzał się z rękoma
założonymi za plecami, ale już słychać było, że przestawił
się w tryb mówcy. Fascynowało mnie to, jak opowiadał –
wielokrotnie wykorzystywałam go jako pomoc historyczną nie tylko
przed sprawdzianami, ale po prostu pragnąc usłyszeć z jego ust
jakąś historię. Zdecydowanie miał dar, i tego nikt nie mógł mu
odmówić. – Półdemon, jak sama nazwa głosi, jest owocem związku
demona i ludzkiej kobiety. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, jak
kobiety mogły się na to godzić – demony są stworzeniami
pięknymi, aczkolwiek niezdolnymi do okazywania uczuć. Sam nie wiem,
czy posiadają je w rzeczywistości, lecz nawet jeśli, próżno
ich szukać na zewnątrz. Półdemony zaś są istotami wręcz zbyt
emocjonalnymi... – Urwał na chwilę, jakby chciał zebrać myśli.
– To też jest dla mnie niejasne, ale półdemony rodzą się dwa,
choć rzadko kiedy są bliźniętami. Prawdopodobnie to jakiś
z elementów uroku, jakimi demon jest w stanie opętać kobietę.
Lub kobieta demona – kobiecej magii tu nie wykluczam, ponieważ
istoty nadprzyrodzone zawsze były na nią wrażliwe. Półdemony
przemieniają się w wilki, po osiągnięciu dwudziestego roku życia
stają się nieśmiertelne i sprawnie posługują się wyższą
magią. Do tego między rodzeństwem zwykle wywiązuje się więź
tak silna, że nawet największe okrucieństwo nie jest w stanie jej
zerwać. Chodzą słuchy, że większość z tych więzi, jeśli
powstawały między bratem i siostrą, przeradzała się w związki
kazirodcze.
Słuchałam
zafascynowana, nie chcąc przerywać. Zniecierpliwiłam się, gdy
dziadek znowu umilkł, ale nic nie mówiłam, nie chcąc wybijać go
z rytmu. Bałam się, że jeśli coś od siebie wtrącę, on zapomni
o czymś istotnym...
– Zawsze
jedno z rodzeństwa jest wilkiem białym, a drugie czarnym. W dużym
uproszczeniu przyjęło się mówić, jakoby wilk biały kontrolował
magię tworzącą, a czarny niszczącą, ale w rzeczywistości
wygląda to trochę inaczej. Biały wilk właściwie żyje magią –
wykorzystuje ją do każdej czynności, otacza się nią nawet
nieświadomie, a do jej opanowania nie potrzebuje żadnych ćwiczeń.
Najtrudniejsze formuły kontroluje samą myślą, nie ma dla niego
rzeczy niemożliwych. To, jak jest z magią związany, sprawia, że
nie widać po nim tego, że tak naprawdę jest o wiele słabszy od
wilka czarnego... Bo wilk czarny, choć zazwyczaj jest w nim więcej
człowieczych zachowań, posiada potęgę niewyobrażalną. To on
jest zdolny do niszczenia światów... co już raz miało miejsce.
Tutaj dochodzimy właśnie do Wilków Fenrira. Bo widzisz, Leah,
Fenrir był właśnie czarnym półdemonem. I to starym i
doświadczonym. Korzystając z tego, że w tamtych czasach nikt
jeszcze półdemonów nie kontrolował, zapragnął porwać się na
podporządkowanie sobie Drugiego Świata... Stworzył armię
niezwyciężonych istot, które nazywał właśnie swoimi Wilkami.
Pech chciał, że był na tyle nieostrożny, że tuż po rozpętaniu
bałaganu wpadł w łapy wyvernów. Jego klątwa jednak istnieje do
dzisiaj i sprawia, że raz na stulecie rodzi się Wilk Fenrira,
którego jedynym pragnieniem jest zadawać śmierć i niszczyć. Na
szczęście Wilki Fenrira nie są szczególnie silne i przede
wszystkim śmiertelne. Zaś czarne półdemony... – Skrzywił się
nagle, jakby coś go zabolało.
– Czarne
półdemony co? – dociekałam, nie mogąc wytrzymać. Nie miałam
pojęcia, że to okaże się tak skomplikowane i fascynujące.
– Najważniejszym,
o czym należy pamiętać w przypadku półdemonów jest to, że tak
potężne są jedynie razem – podjął. – Gdy jeden z nich
zostanie zabity, drugi praktycznie traci moc. Lub nawet umiera, jeśli
więź zdążyła się wzmocnić. Od czasu wojny Fenrira wszystkie
czarne półdemony są zabijane jeszcze w niemowlęctwie.
Teraz
to zrobiło mi się słabo. Zatrzymałam się, zatoczyłam lekko na
płot. Gdyby dziadek mnie nie podtrzymał, prawdopodobnie
wylądowałabym na pylistej ziemi. Nie potrafiłam powiedzieć,
dlaczego tak zareagowałam, ale... fakt pozostawał faktem –
ścisnęło mnie w gardle. I to bynajmniej nie dlatego, że szkoda mi
było tych tysięcy małych półdemonów, ale ze strachu. Tylko
czego się bałam?
– Zaraz
– zaczęłam, gdy już opanowałam zawroty głowy. – Skoro te
białe półdemony tracą większość mocy po śmierci rodzeństwa...
to dlaczego ten nasz nas dziesiątkuje? Nie powinien być słabszy?
– Powinien.
– Dziadek w zamyśleniu wyłamał palce, patrząc niewidzącym
wzrokiem gdzieś w niebo, jakby tam mógł znaleźć podpowiedź. –
Właśnie w tym rzecz, że powinien... Dlatego tak ważne jest,
żebyście go ze swoim stadem wytropili.
– Tak?
A co potem? Nie damy mu rady – warknęłam.
– Coś
wymyślimy. Sam jeszcze nie wiem, co powinienem z tym zrobić. Nie
przychodzi mi nawet do głowy, czego mógłby od nas chcieć.
Zapadła
chwila ciszy. Spojrzałam w prawo, na rząd dziwacznych domków,
które właśnie mijaliśmy. Chałupki ze starej cegły, w większości
obłożone szarym, spływającym już tynkiem, były na tyle wąskie,
że w ich szczytach mieściło się tylko jedno okienko, opatrzone
spiczastymi dachami w zaskakująco jaskrawych kolorach i stykające
się ścianami bocznymi, przez co razem tworzyły długi rządek, jak
szlaczek trzylatka. Łączyło je wspólne podwórko z tyłu i
wydzielone niskimi płotkami maleńkie ogródeczki z przodu. Kiedyś
przychodziłam tutaj często na spacery, już od małego
zafascynowana tym miejscem. Od zawsze też widziałam na ławeczkach
w ogródkach dokładnie tych samych staruszków, wyglądających tak,
jakby zatrzymali się w czasie. Nie postarzeli się ani trochę odkąd
przychodziłam tu jako pięciolatka. Nie zmieniło się kompletnie
nic... Może od strony podwórka, gdzie były też drzwi wejściowe
do domków, ale z zewnątrz nie było nic takiego widać.
Nie
wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Choć opowieść dziadka
miała pomóc mi uporać się z bałaganem w głowie, miałam
wrażenie, że mam w niej jeszcze większy chaos. Jak tylko słowa
przebrzmiały, zrodziła się kolejna masa pytań. A nie było nas
już na tyle długo, by reszta rodzinki zaczęła się zbytnio tym
interesować – już widziałam w oddali zmierzających w naszą
stronę rodziców, jak widać zbyt nadpobudliwych na to, by usiedzieć
chwilę z książką na leżaku. Albo po prostu nie wierzyli, że
sobie bez nich poradzimy...
– To
jeszcze jedno – powiedziałam cicho. – Co to są wyverny?
– Ech...
– Dziadek pomasował skroń. – Wyobraź sobie połączenie
samolotu, miotacza ognia i maszynki do mielenia mięsa. – Widząc
moją minę, pospieszył z dokładniejszymi wyjaśnieniami: –
Wyvern wygląda zasadniczo jak smok, tylko że nie ma przednich łap,
a jego skrzydła są o wiele większe. Do tego jest szybszy,
silniejszy i zdecydowanie bardziej krwiożerczy. W ludzkiej
postaci niewiele różni się od człowieka... Może pomijając to,
że ma czerwone oczy, ostre kły, jest nieśmiertelny i kształtuje
magię z równą łatwością, z jaką ty oddychasz. Do tego są
całkowicie odporne na ogień. Wyverny są kimś w rodzaju strażników
Drugiego Świata. Rzadko mieszają się w sprawy tutaj, ale jest ich
tylu, że z pewnością jakiegoś w życiu spotkałaś, choć może
nie wiedziałaś, że to on. Dobrze się maskują, lecz łatwo można
rozpoznać mężczyzn – zawsze mają długie włosy. Zwykle też
się nie golą. Nie wiem, na ile to kwestia gustu, a na ile ich
tradycji. Wyverny są bardzo honorowe i raczej nie mają poczucia
humoru na swój temat.
– Rozumiem...
– W rzeczywistości mało co rozumiałam, ale uznałam, że to nie
mój zakres obowiązków.
Tak,
z każdą chwilą otaczający mnie świat robił się coraz
ciekawszy... A pomyśleć, iż w wieku niemal szesnastu lat, gdy
według wilkołaczego prawa byłam prawie pełnoletnia, zdawało mi
się, że wiem wszystko.
Nie
wiedziałam wszystkiego. A wręcz miałam przeczucie, że wiem jakiś
maleńki ułamek z tego, co miało być mi w przyszłości
potrzebne... Pewna byłam tylko jednego: jeśli dzisiejszej nocy nie
namierzymy półdemona, może być naprawdę źle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz