poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 19


Przyznam, że dość sceptycznie podchodziłam do pomysłu „odpoczęcia”. Gdy tylko zorientował się, że wciąż jestem w wilczym wcieleniu, dziadek zaczął nalegać, i to na tyle, że w pewnym momencie brakło mi argumentów przeciw, więc zgodziłam się już dla świętego spokoju, choć byłam po prostu pewna, że z takim bałaganem w głowie mogę tylko pomarzyć o zaśnięciu. Myśli dryfowały mi w niechcianych kierunkach nawet gdy skupiałam się na biegu, a co dopiero miało dziać się w spokojnym otoczeniu we własnym mieszkaniu, pod ciepłą kołdrą... No ale co ja mogłam poradzić? Okazało się, że byłam w zdecydowanej mniejszości – za starym Alfą błyskawicznie wstawiła się cała cholerna reszta, zgodnie jak nigdy twierdząc, iż muszę ochłonąć. Dobra, sama bez bicia przyznaję, że w takim stanie za dużego pożytku by ze mnie nie było, ale i tak znowu zrobiło mi się jakoś niemiło na myśl o tym, że kolejny raz coś będzie dziać się za moimi plecami. Niby obiecywali, że sami zaraz rozejdą się do domów, ale cholera wie, kiedy to ich „zaraz” mogło nastąpić i co mogli zrobić w tym czasie. Taka nieświadomość wydawała mi się gorsza i bardziej przerażająca od z każdą chwilą silniej opanowującego ciało zmęczenia... No ale weź to im wytłumacz.
Zdobycie kluczy do mieszkania okazało się kolejnym wyzwaniem, z którym dłuższy czas nie wiedziałam, jak powinnam sobie poradzić. Może faktycznie mój mózg już spał... Jakiś czas stałam pod swoim blokiem, pustym wzrokiem wpatrując się w ciemne okna, jakbym miała nadzieję wypatrzyć w nich jakąś podpowiedź; dopiero po dłuższej chwili wpadłam na to, że ciocia w mieszkaniu dziadka może jeszcze nie spać. Podobno mieli zostać tam na noc, więc w sumie nawet jakby już się położyli, dałoby się zerwać ich z łóżek odpowiednio długim dobijaniem się...
Okazało się, że dobijać nie muszę się wcale – ciocia tak zmartwiła się naszym zachowaniem, że postanowiła czuwać do czasu powrotu. Próbowała wyciągnąć ode mnie coś konkretnego, ale chyba zorientowała się, że coś jest nie tak, bo gdy w końcu zapowiedziałam, że dziadek jej wszystko wytłumaczy, szybko przestała drążyć.
Puste mieszkanie było aż zbyt spokojne. Po chaosie, jaki dopiero co przeżyłam, panująca w nim cisza okazała się wręcz oszałamiająca. Głucha, dźwięcząca w uszach... nienaturalna. Chwilę stałam w przedpokoju, czując irracjonalny lęk przed wywołaniem najmniejszego szelestu. Każdy dźwięk brzmiał tu jak karabinowy wystrzał. Już bicie serca wydało mi się zbyt natarczywe, jakby mogło komuś przeszkadzać...
Tak, spodziewałam się, że nie będę mogła zasnąć, że będę przewracać się z boku na bok, bić z myślami, może nawet zmagać z sennymi koszmarami, w których pewnie czekałaby mnie pełna powtórka z rozrywki... Nic z tego! Zasnęłam właściwie od razu, jak tylko przyłożyłam głowę do poduszki, a nie śniło mi się nic. Koło szóstej na chwilę obudzili mnie wracający rodzice, ale oprócz tego kojąca czarna pustka w głowie nie odstępowała mnie do dwunastej. Coś wspaniałego... Jakby mój własny umysł wreszcie zauważył, że od problemów można się w całkiem wygodny sposób odciąć i postanowił korzystać z tego na całego.
Koło tej dwunastej niestety trzeba było się zwlec – w końcu obiecałam dziadkowi, że przyjadę do niego na działkę... Z jednej strony marzyłam o tym, by wypytać go o wszystko i wreszcie przymusić do powiedzenia czegoś konkretnego, ale z drugiej jakoś tak zbyt przyjemnie mi się spało, żeby podejść do tego z większym entuzjazmem.
To, że dziadkowi jeszcze nie przyszło do głowy zamykać letniego sezonu, było kolejnym dowodem na to, że z pogodą w okolicy dzieje się coś niedobrego. Choć zwykle domek za miastem był już zamykany w połowie września, tak teraz... No cóż, dla mnie była to może lekka przesada, bo tak całkiem gorąco to jednak nie było, ale dziadek nie odczuwał jeszcze potrzeby, by choćby palić w kominku. Owszem, wielka czereśnia przed domem była już prawie całkiem łysa, a słońce wisiało przerażająco nisko, ale oprócz tego ciężko było zorientować się, że lato minęło już dawno.
Ciekawa jestem, jak daleko sięgają granice dziwacznej anomalii i czy dałoby się je jakoś jasno wytyczyć...
Sama okolica działki jest dość ciekawa. To maleńka wieś dwadzieścia minut za miastem, w połowie typowo wiejska, a w połowie letniskowa. Granicę tę wytycza jedyna asfaltowa droga w okolicy, taka z rodzaju tych bez wyraźnego podziału na lewy i prawy pas, na której uświadczenie dwóch samochodów dziennie jest czymś na kształt święta. Część letniskowa mieści się na samym skraju lasu, przez co na większości działek znajduje się wiele wysokich iglastych drzew, a podczas nawet najsilniejszych upałów jest tam przyjemnie chłodno. Domki są zupełnie różne – nie przypominają wyciętych od linijki pracowniczych ogródków wzbogaconych czymś, w czym tylko przy sporej dawce dobrych chęci można spać. Są duże i spokojnie mogą pełnić rolę całorocznych. Spora część jest naprawdę ciekawa – zarówno pod względem konstrukcyjnym, jak i zamieszkujących je osób. Okolicę znam bardzo dobrze, bo jako dziecko spędzałam tu niemal całe wakacje.
Oczywiście z powrotami na noc do domciu, bo mała Leah lubiła histeryzować bez powodu i jak nie było mamusi pod ręką, to nie chciała zasnąć. I przestać ryczeć. I to jakoś tak do dziewiątego roku życia. Ale wstyd...
Dziadek dom wybudował właściwie sam. Jest duży, dość ciemny, ale przytulny, choć nigdy nie czułam się w nim całkowicie komfortowo ze względu na czające się niemal wszędzie pająki. O tak, pająki to coś, przy czym zwykłam zapominać, że w rzeczywistości jestem ponad stukilogramowym wilkiem, i piszczeć jak mała zarzynana dziewczynka.
Rodzice zaparkowali na swoim zwyczajowym miejscu i uprzejmie poczekali, aż wytoczę się za nimi z samochodu. Widzieli, że coś jest nie tak – znali mnie przecież doskonale, a i ja sama przyznam, że nie maskowałam się szczególnie dobrze. Od przebudzenia chodziłam po mieszkaniu jak zombie, reagowałam na wszystko z ogromnym opóźnieniem, było mi po prostu wszystko jedno, o cokolwiek by mnie nie spytać. Do tego jadłam... Dobra, zawsze strasznie dużo jem – jestem malutka i chuda, ale pochłaniam wręcz niewyobrażalne ilości wszystkiego, do tego praktycznie na każdy posiłek muszę mieć przygotowane inne danie obiadowe – lecz dzisiaj przeszłam już samą siebie. Przez godzinę pomiędzy podniesieniem się z łóżka a wyjściem z domu zdążyłam zjeść miskę pomidorowej i cztery porcje spaghetti, które szybko poprawiłam chińską zupką, naprędce pochłoniętą już w samochodzie. Nie wiem, na ile było to słynne zajadanie stresu, a na ile uaktywniający się w najmniej sprzyjających momentach legendarny wilczy apetyt.
Kolejnym wyznacznikiem, że chyba jest ze mną coś dzisiaj nie tak, było to, że raczej dobrowolnie bym w wagary na działkę nie jechała. Wolałabym posiedzieć samotnie w domu, poczytać jakieś nieudane blogaski, popisać lub zwyczajnie przespać cały dzień... A tu mało tego, że zgodziłam się jechać – ja swoje uczestnictwo w rodzinnym obiadku na łonie natury sama zaproponowałam! To chyba jasne, że albo miałam wysoką gorączkę, albo poważny interes.
Przeszliśmy przez elegancką furtkę na zacieniony chodniczek przed domem. Jak zwykle ominęliśmy wiecznie zamknięte drzwi wejściowe i obeszliśmy dom, kierując się na taras. Przyłapałam się na tym, że wciąż patrzę pod nogi, uważając, by zbytnio nie podeptać nieskazitelnego trawnika. Nie wiem, skąd takie hobby, ale mój dziadek od zawsze miał obsesję na punkcie trawy. I to obsesję, która przynosiła efekty – połać zieleni jest tak idealna, głęboko kolorowa, lśniąca i gęsta, że z daleka można z powodzeniem uznać ją za sztuczną. Sąsiedzi od dawna próbują dziadka doścignąć, lecz jedynym, co osiągnęli, jest w miarę dyskretne łypanie przez płot z zazdrością w oczach.
Przez zgrzytnięcie zębami, jakie wyrwało mi się na widok rozpartej na leżaku cioci, pewnie w najbliższym czasie wyląduję w fotelu dentystycznym.
O, cześć, Leah! – Kobieta zerwała się na nasz widok z miejsca, szybko złożyła gruby koc i zaczęła się wylewnie witać. – Jak się czujesz?
No... – Trochę zaskoczyła mnie tym szybkim pytaniem. – Zasadniczo dobrze...? – palnęłam wreszcie, nie wymyśliwszy nic lepszego.
Wczoraj trochę dziwnie się zachowywałaś...
Ale już jest w porządku – przerwałam jak najszybciej. Tylko tego mi brakowało, by już popatrujący na mnie ciekawie rodzice podłapali temat...
Wujka nie widziałam nigdzie na horyzoncie, choć domyślałam się, że musiał gdzieś się w okolicy kręcić. Igi raczej nie spodziewałam się zastać – w końcu to poniedziałek, nie byłaby sobą, gdyby przepuściła taką okazję do ruszenia z koleżankami na miasto. Cholera, może to ze mną jest coś nie tak, że wolne popołudnia zwykłam spędzać na odpoczywaniu, a nie zapierdzielaniu w tę i z powrotem...
Stałym rytmem pokręciliśmy się chwilę po działce, komplementując sposób jej zorganizowania (czasem odnoszę wrażenie, że dla dziadka metoda sadzenia kwiatów i drzewek jest ważniejsza niż życie, tak oczekuje od nas aprobaty w tych kwestiach) i zasiedliśmy do obiadu. Praktycznie zawsze można spodziewać się tu smakowitego gulaszu z indyka i makaronu, więc jakie było moje zaskoczenie, gdy na talerzu zastałam jakieś suche, przesolone ziemniaki i żylastego schabowego... Nie cierpię schabowych. Podziabałam wszystko widelcem, nie mogąc przekonać się pozytywnie pomimo dręczącego od rana wilczego głodu, pociamkałam bez przekonania surówkę, poprzesuwałam jedzenie po talerzu, jak małe dziecko mając nadzieję, że dzięki temu go ubędzie, i wreszcie oddałam prawie wszystko, twierdząc, że brzuch mnie boli. Jak to było do przewidzenia – zaskarbiłam tym sobie kolejne zaniepokojone spojrzenie cioci, lecz udałam, że nic nie widzę. Gdy przydybała mnie na osobności jak rodzice poszli zmywać, zbyłam ją argumentem starym jak świat: czyli okresem. Którego, swoją drogą, i tak spodziewałam się lada dzień, więc nawet zbytnio nie skłamałam. Sumienie prawie czyste.
Z niecierpliwością wyczekiwałam, aż dziadek wróci z kuchni, nie mogąc się na niczym skupić. Próbowałam czytać książkę, ale zrezygnowałam, gdy przyłapałam się na tym, że piąty raz wodzę wzrokiem po tym samym zdaniu i nadal nie wiem, o co w nim chodzi. Znowu w ruch poszedł smartfon z idiotyczną grą dla dzieci. Muszę zastanowić się nad tym, czy przypadkiem za często go nie używam. Jeszcze zamienię się w Igę...
To znaczy, tak dla jasności – to nie tak, że ja uważam siebie za taką, co by przeżyła bez telefonu. Ja wiem, że jestem od niego uzależniona, podobnie jak od komputera... Tylko że obu urządzeń używam w nieco innych celach, niż ludzie w moim wieku. W końcu pisanie i czytanie blogów ma się nijak do śledzenia portali społecznościowych.
Tak, uważam się za kogoś lepszego. Mówcie co chcecie, ale to chyba nic złego w czasach, w których status społeczny określa się za pomocą ilości pasków na dresie...
Leah, a chciałabyś na chwilę skoczyć na strych?
Rozejrzałam się bezradnie, dłuższą chwilę nie mogąc dojść do tego, czego się ode mnie oczekiwało. Widząc, że to ciocia spogląda na mnie natarczywie, mało nie wywróciłam oczami. No tak, nie ma sklepu, to wyśle mnie na strych.
Co mam przynieść? – spytałam z rezygnacją.
Dwa średnie słoiki... Wiesz, gdzie stoją?
Wiem, wiem.
Z jękiem podniosłam się z ławki i poszłam na ten cholerny strych. Akurat teraz.
Strych w domku dziadka jest miejscem cokolwiek ciekawym, bo staruszek od zawsze cierpi na swego rodzaju manię zbierania przedmiotów, które jeszcze mogą się do czegoś przydać. Strych jest ciemny, dość przestronny i obity drewnem, a jako dziecko uwielbiałam się na nim bawić. Teraz nadal mnie fascynuje, bo wygrzebać można na nim oszałamiającą ilość ciekawych przedmiotów. Stare meble, wynalazki sprzed kilkudziesięciu lat, których szkoda było wyrzucić, jakieś stare ozdoby, wazony, obrazy... wszystko, czego nie wypadało wywalić na śmietnik, bo było przecież dobre, ale i tak nikomu się nie przydawało. Moja mama i ciocia zwykły potwornie na to narzekać, ale ja tam lubiłam przeglądać te rupiecie. Bo mnie fascynowały. Bo tak jak opuszczone miejsca, miały w sobie historię. Bo tak bardzo różniły się od produkowanych w tych czasach jednorazówek...
Największa graciarnia mieści się za starym parawanem, rozłożonym w charakterze ścianki działowej. Za nią nie ma światła, co stwarza pewnego rodzaju problem, ale dziadek zawsze koło swojego łóżka trzyma latarkę, poczęstowałam się więc nią beztrosko i weszłam w mrok.
Niestety jeśli chodzi o graciarnię, jest jeden, aczkolwiek zasadniczy problem...
Rozejrzałam się – tak naprawdę nie pamiętałam, gdzie stały te głupie słoiki – i schyliłam się do odpowiedniej szafki. Nie, większość przedmiotów tam wcale nie mieści się w szafkach, ale dla słoików poczyniono pewien wyjątek. Pewnie dlatego, że zajmowałyby za dużo miejsca, a staromodna szafka w błyszczącej okleinie, mi wyglądająca na brakujący element jakiejś meblościanki, mogła się jeszcze kiedyś przydać. Przykucnęłam, wzięłam dwa słoiki, które w moim mniemaniu mogły być średnimi, i...
No i zauważyłam pająka wielkości mojej dłoni.
Wydarłam się jak idiotka i rzuciłam się w tył w dziecinnym odruchu. Tak się niestety złożyło, że potknęłam się przy okazji o zapasową butlę gazową... Butla gazowa podcięła mnie w okolicy kolan, więc poleciałam bezwładnie w tył i wylądowałam idealnie w obciachowej szafie z drewnianej sklejki pomalowanej olejną farbą na jakiś dziwny różowawy kolor. Szafa – razem ze mną, wieszakiem obładowanym ubraniami, starym krzesłem, stosem zepsutych leżaków ogrodowych, kilkoma obrazami opartymi do tej pory o wspomniany wieszak i zabytkowym parawanem – runęła na ziemię.
Z trudem wygrzebałam się z pobojowiska, wyskoczyłam na środek pokoju. Powiodłam nieco dzikim wzrokiem po zniszczeniach. Gigantyczny pająk właśnie dreptał w moją stronę, złapałam więc pierwsze, co się nawinęło, i przypierniczyłam mu raz, a dobrze. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że tym pierwszym, co się nawinęło, była szklana antyrama, która po spotkaniu ze stawonogiem i podłogą wyglądała jak... no, jak potłuczona szklana antyrama właściwie.
Nosz kurna, no! – wydarłam się na ukoronowanie dzieła.
O Boże! – skomentowała mama, gdy tylko wbiegła po schodach.
To nie ja! – zapewniłam.
Tata ryknął śmiechem, a ciocia podbiegła, żeby sprawdzić, czy nic mi się nie stało.
Cóż, wyglądało to cokolwiek dramatycznie, bałagan dał się jednak uprzątnąć całkiem szybko, gdy zabrały się za niego cztery osoby. Jak ja kocham moją rodzinę – gdybym miała normalnych rodziców, pewnie oberwałoby mi się za to jak nigdy w życiu, a moi tylko martwili się, czy nie zrobiłam sobie przez to krzywdy...
Posprzątaliśmy na błysk, wzięliśmy te cholerne słoiki i zeszliśmy na dół. Z braku innego zajęcia pomogłam cioci grabić liście, wciąż zerkając, czy dziadkowi już zechciało się wyjść z domu. Niby wiedziałam, że teraz pewnie poszedł sprawdzić, jak duże są zniszczenia na strychu, ale i tak mógłby łaskawie, skoro obiecał...
Gdy dziadek wreszcie nieznośnie wolno wyłonił się z domu, miałam wrażenie, że mnie rozsadzi. Ręce trzęsły mi się tak mocno, że przez chwilę nie wiedziałam, jak oprzeć grabie o pień jabłoni, żeby nie przewróciły się od razu. Poderwałam się nieco zbyt gwałtownie, prawie przewracając na liściach, których nie zdążyłam jeszcze ogarnąć, i spytałam szybko:
Dziadziuś, możemy porozmawiać? – Tak, dziadek to jedyna osoba, do której mówię zdrobnieniem niezależnie od okazji i nie oznacza to, że mam interes.
A co się stało? – Spojrzał na mnie ze szczerym zdziwieniem.
Mało brakło, a szlag by mnie na miejscu trafił. On udawał, znęcał się nade mną czy naprawdę zapomniał, że obiecał mi wyjaśnienia?! Łypnęłam podejrzliwie na ciocię, już podnoszącą ciekawie głowę znad zgarnianej do taczki sterty zielska. Chyba nie mogłam powiedzieć wprost, nie? Zaraz by wołała mamę, żeby przepisała nam leki...
Bo ja ten... – wypowiedziałam się inteligentnie. Tak zwykle kończą się moje kwieciste przemowy. – Miałeś mi pomóc z historią...
Ach tak. – Spojrzał na mnie dziwnie, skrzywił się lekko. – To może przejdziemy się na spacer?
Możemy się przejść – przystałam, wzdychając ciężko. Nie uśmiechało mi się chodzenie po okolicy, gdy cała się trzęsłam, ale co ja mogę poradzić? Chyba nie ma innego sposobu gwarantującego prywatność...
O, to ja chętnie pójdę z wami! – Ciocia zerwała się z miejsca, niemal odrzucając grabie.
...albo i nie ma żadnego cholernego sposobu.
Będziemy rozmawiać o naprawdę nudnych rzeczach. – Dziadek położył córce dłonie na ramionach i właściwie pchnął ją z powrotem siłą, choć w jego głosie pobrzmiewała sama łagodność. – Wrócimy szybko. Wy w tym czasie możecie zacząć przygotowywać podwieczorek.
Tak wcześnie? Przecież dopiero co... – Umilkła, gdy staruszek posłał jej wręcz ołowiane spojrzenie. Przełknęła ślinę i odeszła, warcząc jeszcze pod nosem coś, co brzmiało jak: „naprawdę nudne rzeczy, tak?”.
Oj tak, ciociu. Same nudne rzeczy. To nie tak, że po usłyszeniu choć jednej z czekających mnie rewelacji spokojnie mogłabyś napisać kilkutomową serię fantasy...
Przez całą drogę do furtki dziadek uparcie milczał, nie zwracając na mnie uwagi, do tego ruszał się nieznośnie wolno, jakbyśmy faktycznie wybierali się na nudny relaksacyjny spacerek, a nie szli omawiać ważne sprawy. I to sprawy, których zaniedbanie mogło skończyć się tragicznie... Denerwowałam się, niecierpliwie popatrywałam na niego co jakiś czas, jakbym miała nadzieję samym wzrokiem przekonać go do pośpiechu, ale albo udawał, albo faktycznie nie widział, że zaraz wyjdę z siebie. Nie rozumiem, jak mógł zachowywać taki spokój po nocnych wydarzeniach. Nie zrobiły na nim kompletnie żadnego wrażenia? Potrafił tak świetnie się maskować, czy może po prostu miał do czynienia z podobnymi sprawami tak wiele razy, że zdążył się na nie uodpornić? Należał do wilkołaczej Starszyzny, to chyba normalne, że trochę się na tym znał, ale żeby podchodzić do niebezpieczeństwa z aż taką beztroską? Przecież dopiero co stoczyliśmy wspólnie najdziwniejszą walkę w życiu, przeżyliśmy śmierć jednego z nas i zgubiliśmy półdemona, który stał w samym centrum wszystkiego!
Wyszliśmy na nieutwardzoną drogę, ruszyliśmy nią leniwym tempem, nadal w ciszy. Rozejrzałam się, mając nadzieję, że jeśli skupię się na znajomej okolicy, w której obracałam się od małego, uda mi się nieco uspokoić.
Tuż naprzeciwko, po drugiej stronie naznaczonej naprawdę głębokimi dziurami wąskiej drogi, działkę mają znajomi mojego dziadka. W niewielkim drewnianym domku bywałam swego czasu często – można powiedzieć, że jako dziecko przyjaźniłam się z wnukami budzących przerażenie surowych staruszków, choć nasza relacja przypominała raczej przymus zabawy, niż coś przynoszącego przyjemność. Trzy lata młodszą ode mnie Basię nawet lubiłam, bo zdarzało jej się zachowywać normalniej, a i im dłużej się znałyśmy, tym różnica wieku mniej nam przeszkadzała, lecz jej rodzeństwo – młodszy ode mnie sześć lat Michał i Patrycja, która w tamtych czasach ledwo co zaczynała chodzić – nadawali się według mnie jedynie na testery nowoczesnych narzędzi tortur. Nie przesadzałam z tą niechęcią – dzieciaki miały głupi nawyk przyczepiania się do mnie, naśladowania mnie, ale też wpędzania w kłopoty. Ilekroć mi i Basi zdarzało się złamać choćby najgłupszą z szeregu wytyczonych przez jej dziadków zasad (a zasad tych było tak dużo, że trudno było poruszać się po domu i ogrodzie nie naruszając żadnej), Michał i Patrycja zaraz o wszystkim donosili, i to najlepiej tak przeinaczając fakty, byśmy jak najmocniej ucierpiały. Tak jest – dziadkowie Basi, choć przez cały ten czas byli dla mnie ludźmi obcymi, bo nie garnęli się nawet do czegoś tak przyziemnego, jak porozmawianie ze mną lub moimi rodzicami i traktowali mnie jak powietrze – nie mieli żadnych oporów przed tym, by mnie po swojemu wychowywać. Gdy tylko zachodziło podejrzenie, że prawdopodobnie coś przeskrobałam – a zwykle tego nie robiłam, dzieckiem byłam zadziwiająco grzecznym i bojaźliwym – nagle magicznie mgła sprzed ich oczu rozwiewała się, a me istnienie zostawało zauważane. Nie zliczę, ile razy musiałam zamiatać ich wyłożony jaskrawo kolorową, obciachową kostką podjazd... Z tego powodu w ostatnich latach naszych wspólnych zabaw przed Basią się niemal chowałam. Odkąd poszłam do gimnazjum i obie jakoś tak wydoroślałyśmy, przestałyśmy się spotykać. Czasem byłam ciekawa, co u niej słychać, ale nie było nam po drodze. Witałyśmy się przez płot, ale... na tym się kończyło.
Tuż obok działki dziadków Basi stoi sobie opuszczony domek. Opuszczony domek jest miejscem bardzo ciekawym i od zawsze mnie intrygującym. Nie wiem, skąd taka dziwna pasja się u mnie wzięła, ale kocham opuszczone budynki. Uwielbiam panującą w nich atmosferę, fascynują mnie swoją tajemniczością i tym, że pozostawiają pełne pole do popisu wyobraźni. Kocham chodzić zapuszczonymi korytarzami i domyślać się, jak wyglądały gdy jeszcze ich używano, kocham znajdować porzucone przedmioty, kocham snuć historie... Właściwie to ciekawa jestem, czy to ja nie zaszczepiłam w chłopakach z watahy pasji do urbexu, bo dziwnym zbiegiem okoliczności byłoby, gdybyśmy zachorowali na „opuszczone” jednocześnie. Wiem, że ta obsesja dotknęła mnie jeszcze zanim do sfory dołączyłam, a zaczęło się właśnie od tego miejsca... Domek nie jest duży, bo składają się na niego trzy pomieszczenia: dość spory salonik łączony z kuchnią, maleńka sypialnia i łazienka, w której ledwo mieszczą się podstawowe sprzęty. Zbudowano go na planie kwadratu, jest wręcz zniechęcająco prosty i nieatrakcyjny z zewnątrz, jak prawie wszystkie budynki z tego okresu, a zasłynął w okolicy z tego, że jego właściciel po prostu zniknął. Nikt nie wie, co się z nim tak naprawdę stało – biedny mężczyzna stał się nawet elementem dziwacznych opowieści, powtarzanych przyciszonym głosem przez stałych mieszkańców miejscowości. Swego czasu kolekcjonowałam nałogowo te bajki, bo każda była ciekawsza od poprzedniej. Najlepsza chyba opowiadała o tym, jakoby nieszczęsny człowiek zdematerializował się w czarnej dziurze, która uformowała się po tym, jak podczas burzy do domku przez okno wpadł piorun kulisty. Nie wiem, czy mocniej przeraża mnie wyobraźnia autora, czy to, że spora część mieszkańców wsi naprawdę w to wierzy...
Tak, w okolicy jest wiele pasjonujących rzeczy.
W pewnym momencie przechodziliśmy obok kolejnego z ciekawych domów, w którym mieszkała inna z dziewczynek, z którymi się kiedyś bawiłam – tym razem taka, która zajmowała zaszczytną pozycję mojej najlepszej wakacyjnej przyjaciółki, choć z perspektywy czasu widzę, że nigdy nie traktowała mnie w porządku. Nie mam pojęcia, jak to działa, czy może nie jestem przypadkiem jakimś magnesem na nieodpowiednich ludzi, ale Kasia była jedną z tych osób, które zasadniczo potrzebowały kogoś do tego, by czymś mu się pochwalić. Kasia zawsze miała najładniejsze i najdroższe zabawki, a o ich cenach i sklepach, w których je kupowała, mogła opowiadać godzinami. Mi to jakoś bardzo nie przeszkadzało, bo rodzice zawsze rozpieszczali mnie na tyle, że jak któreś z zabawek Kasi mi się zbytnio spodobały, zaraz gotowi byli kupić mi takie same, ale jak pomyślę, jak cierpiałabym, gdyby moja rodzina miała choć trochę gorszą sytuację finansową... Wiem, że teraz to śmieszne, ale dla dziecka to przecież koniec świata. Dom babci Kasi już z daleka wygląda na drogi, chociaż mi bardzo się podoba. Jest duży, drewniany, dość ponury i ozdobiony żywcem wyciągniętą z bajki wieżyczką. Coś pięknego... Swego czasu starsza kobieta chciała go sprzedać, a moja mama kupić, lecz niestety nic z tego nie wyszło. Do dzisiaj jestem niepocieszona. Zabiłabym za możliwość posiadania czegoś tak cudownego na własność...
Gdy minęłam znajomą wieżę, jak przed laty chciwie zerkając w jej maleńkie okienka, postanowiłam wreszcie przerwać ciszę. Ileż można zastanawiać się nad otoczeniem... Do końca miałam nadzieję, że to jednak dziadek zdecyduje się rozpocząć rozmowę, ale gdy doczekałam się bierności z jego strony, poczułam się wściekła.
Nie mieliśmy przypadkiem o czymś porozmawiać? – warknęłam. Nie zastanawiałam się nad tym, jak wrednie zabrzmiałam. Wyjaśnienia mi się, cholera, należały.
Dlaczego jesteś taka zdenerwowana? – odpowiedział pytaniem.
Aż się zapowietrzyłam.
Twierdzisz, że nie powinnam się denerwować? – wykrztusiłam po chwili. – Nie dość, że nie rozumiem, co się wczoraj stało, to jeszcze chyba mam kogoś na sumieniu! Mam być spokojna?!
Spójrz na to z innej strony. – Spojrzenie brązowych oczu było przerażająco flegmatyczne, ale gdzieś na samym jego dnie czaiły się iskierki rozkazu. – Zabiłaś wampira. Tak, masz go na sumieniu, ale zobacz, że wyświadczyłaś przysługę tysiącom ludzi, którymi by się pożywił.
Ale to nawet nie on zabił Aresa... Mówisz, że zadźganie faceta nożem było w porządku? – Zaśmiałam się na siłę.
Może nie w porządku, ale to było najlepsze, co mogłaś w tamtej chwili zrobić. Kto wie, ilu jeszcze by ucierpiało, gdyby nie powstrzymało to półdemona.
Milczałam chwilę, nerwowo obracając w palcach telefon. Już dawno zauważyłam, że gdy mocno się denerwuję i brakuje mi pomysłu na to, co zrobić z rękami, zaczynam sprawdzać wszystkie portale społecznościowe po kolei, choć w innych sytuacjach zdarza mi się to może raz w tygodniu. Dłonie tak mi się trzęsły, że przez chwilę nie mogłam wyrysować wzoru odblokowującego ekran. Miałam kompletny bałagan w głowie, nie potrafiłam zdecydować, o co powinnam spytać w pierwszej kolejności.
Dobra, to od początku – zadecydowałam w końcu. Liczyłam na to, że jak powiem to na głos, to zdołam wziąć się w garść, ale skutki przyniosło to cokolwiek marne – drżałam jak poprzednio, tylko teraz dla odmiany z bojowym okrzykiem na ustach. – Półdemon. Co to takiego jest? Kilka dni temu usłyszałam tę nazwę pierwszy raz. A Wilk Fenrira? Tu już coś kojarzę z mitologii nordyckiej, ale tylko z nazwy...
Po kolei. – Dziadek jak gdyby nigdy nic przechadzał się z rękoma założonymi za plecami, ale już słychać było, że przestawił się w tryb mówcy. Fascynowało mnie to, jak opowiadał – wielokrotnie wykorzystywałam go jako pomoc historyczną nie tylko przed sprawdzianami, ale po prostu pragnąc usłyszeć z jego ust jakąś historię. Zdecydowanie miał dar, i tego nikt nie mógł mu odmówić. – Półdemon, jak sama nazwa głosi, jest owocem związku demona i ludzkiej kobiety. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, jak kobiety mogły się na to godzić – demony są stworzeniami pięknymi, aczkolwiek niezdolnymi do okazywania uczuć. Sam nie wiem, czy posiadają je w rzeczywistości, lecz nawet jeśli, próżno ich szukać na zewnątrz. Półdemony zaś są istotami wręcz zbyt emocjonalnymi... – Urwał na chwilę, jakby chciał zebrać myśli. – To też jest dla mnie niejasne, ale półdemony rodzą się dwa, choć rzadko kiedy są bliźniętami. Prawdopodobnie to jakiś z elementów uroku, jakimi demon jest w stanie opętać kobietę. Lub kobieta demona – kobiecej magii tu nie wykluczam, ponieważ istoty nadprzyrodzone zawsze były na nią wrażliwe. Półdemony przemieniają się w wilki, po osiągnięciu dwudziestego roku życia stają się nieśmiertelne i sprawnie posługują się wyższą magią. Do tego między rodzeństwem zwykle wywiązuje się więź tak silna, że nawet największe okrucieństwo nie jest w stanie jej zerwać. Chodzą słuchy, że większość z tych więzi, jeśli powstawały między bratem i siostrą, przeradzała się w związki kazirodcze.
Słuchałam zafascynowana, nie chcąc przerywać. Zniecierpliwiłam się, gdy dziadek znowu umilkł, ale nic nie mówiłam, nie chcąc wybijać go z rytmu. Bałam się, że jeśli coś od siebie wtrącę, on zapomni o czymś istotnym...
Zawsze jedno z rodzeństwa jest wilkiem białym, a drugie czarnym. W dużym uproszczeniu przyjęło się mówić, jakoby wilk biały kontrolował magię tworzącą, a czarny niszczącą, ale w rzeczywistości wygląda to trochę inaczej. Biały wilk właściwie żyje magią – wykorzystuje ją do każdej czynności, otacza się nią nawet nieświadomie, a do jej opanowania nie potrzebuje żadnych ćwiczeń. Najtrudniejsze formuły kontroluje samą myślą, nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. To, jak jest z magią związany, sprawia, że nie widać po nim tego, że tak naprawdę jest o wiele słabszy od wilka czarnego... Bo wilk czarny, choć zazwyczaj jest w nim więcej człowieczych zachowań, posiada potęgę niewyobrażalną. To on jest zdolny do niszczenia światów... co już raz miało miejsce. Tutaj dochodzimy właśnie do Wilków Fenrira. Bo widzisz, Leah, Fenrir był właśnie czarnym półdemonem. I to starym i doświadczonym. Korzystając z tego, że w tamtych czasach nikt jeszcze półdemonów nie kontrolował, zapragnął porwać się na podporządkowanie sobie Drugiego Świata... Stworzył armię niezwyciężonych istot, które nazywał właśnie swoimi Wilkami. Pech chciał, że był na tyle nieostrożny, że tuż po rozpętaniu bałaganu wpadł w łapy wyvernów. Jego klątwa jednak istnieje do dzisiaj i sprawia, że raz na stulecie rodzi się Wilk Fenrira, którego jedynym pragnieniem jest zadawać śmierć i niszczyć. Na szczęście Wilki Fenrira nie są szczególnie silne i przede wszystkim śmiertelne. Zaś czarne półdemony... – Skrzywił się nagle, jakby coś go zabolało.
Czarne półdemony co? – dociekałam, nie mogąc wytrzymać. Nie miałam pojęcia, że to okaże się tak skomplikowane i fascynujące.
Najważniejszym, o czym należy pamiętać w przypadku półdemonów jest to, że tak potężne są jedynie razem – podjął. – Gdy jeden z nich zostanie zabity, drugi praktycznie traci moc. Lub nawet umiera, jeśli więź zdążyła się wzmocnić. Od czasu wojny Fenrira wszystkie czarne półdemony są zabijane jeszcze w niemowlęctwie.
Teraz to zrobiło mi się słabo. Zatrzymałam się, zatoczyłam lekko na płot. Gdyby dziadek mnie nie podtrzymał, prawdopodobnie wylądowałabym na pylistej ziemi. Nie potrafiłam powiedzieć, dlaczego tak zareagowałam, ale... fakt pozostawał faktem – ścisnęło mnie w gardle. I to bynajmniej nie dlatego, że szkoda mi było tych tysięcy małych półdemonów, ale ze strachu. Tylko czego się bałam?
Zaraz – zaczęłam, gdy już opanowałam zawroty głowy. – Skoro te białe półdemony tracą większość mocy po śmierci rodzeństwa... to dlaczego ten nasz nas dziesiątkuje? Nie powinien być słabszy?
Powinien. – Dziadek w zamyśleniu wyłamał palce, patrząc niewidzącym wzrokiem gdzieś w niebo, jakby tam mógł znaleźć podpowiedź. – Właśnie w tym rzecz, że powinien... Dlatego tak ważne jest, żebyście go ze swoim stadem wytropili.
Tak? A co potem? Nie damy mu rady – warknęłam.
Coś wymyślimy. Sam jeszcze nie wiem, co powinienem z tym zrobić. Nie przychodzi mi nawet do głowy, czego mógłby od nas chcieć.
Zapadła chwila ciszy. Spojrzałam w prawo, na rząd dziwacznych domków, które właśnie mijaliśmy. Chałupki ze starej cegły, w większości obłożone szarym, spływającym już tynkiem, były na tyle wąskie, że w ich szczytach mieściło się tylko jedno okienko, opatrzone spiczastymi dachami w zaskakująco jaskrawych kolorach i stykające się ścianami bocznymi, przez co razem tworzyły długi rządek, jak szlaczek trzylatka. Łączyło je wspólne podwórko z tyłu i wydzielone niskimi płotkami maleńkie ogródeczki z przodu. Kiedyś przychodziłam tutaj często na spacery, już od małego zafascynowana tym miejscem. Od zawsze też widziałam na ławeczkach w ogródkach dokładnie tych samych staruszków, wyglądających tak, jakby zatrzymali się w czasie. Nie postarzeli się ani trochę odkąd przychodziłam tu jako pięciolatka. Nie zmieniło się kompletnie nic... Może od strony podwórka, gdzie były też drzwi wejściowe do domków, ale z zewnątrz nie było nic takiego widać.
Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Choć opowieść dziadka miała pomóc mi uporać się z bałaganem w głowie, miałam wrażenie, że mam w niej jeszcze większy chaos. Jak tylko słowa przebrzmiały, zrodziła się kolejna masa pytań. A nie było nas już na tyle długo, by reszta rodzinki zaczęła się zbytnio tym interesować – już widziałam w oddali zmierzających w naszą stronę rodziców, jak widać zbyt nadpobudliwych na to, by usiedzieć chwilę z książką na leżaku. Albo po prostu nie wierzyli, że sobie bez nich poradzimy...
To jeszcze jedno – powiedziałam cicho. – Co to są wyverny?
Ech... – Dziadek pomasował skroń. – Wyobraź sobie połączenie samolotu, miotacza ognia i maszynki do mielenia mięsa. – Widząc moją minę, pospieszył z dokładniejszymi wyjaśnieniami: – Wyvern wygląda zasadniczo jak smok, tylko że nie ma przednich łap, a jego skrzydła są o wiele większe. Do tego jest szybszy, silniejszy i zdecydowanie bardziej krwiożerczy. W ludzkiej postaci niewiele różni się od człowieka... Może pomijając to, że ma czerwone oczy, ostre kły, jest nieśmiertelny i kształtuje magię z równą łatwością, z jaką ty oddychasz. Do tego są całkowicie odporne na ogień. Wyverny są kimś w rodzaju strażników Drugiego Świata. Rzadko mieszają się w sprawy tutaj, ale jest ich tylu, że z pewnością jakiegoś w życiu spotkałaś, choć może nie wiedziałaś, że to on. Dobrze się maskują, lecz łatwo można rozpoznać mężczyzn – zawsze mają długie włosy. Zwykle też się nie golą. Nie wiem, na ile to kwestia gustu, a na ile ich tradycji. Wyverny są bardzo honorowe i raczej nie mają poczucia humoru na swój temat.
Rozumiem... – W rzeczywistości mało co rozumiałam, ale uznałam, że to nie mój zakres obowiązków.
Tak, z każdą chwilą otaczający mnie świat robił się coraz ciekawszy... A pomyśleć, iż w wieku niemal szesnastu lat, gdy według wilkołaczego prawa byłam prawie pełnoletnia, zdawało mi się, że wiem wszystko.
Nie wiedziałam wszystkiego. A wręcz miałam przeczucie, że wiem jakiś maleńki ułamek z tego, co miało być mi w przyszłości potrzebne... Pewna byłam tylko jednego: jeśli dzisiejszej nocy nie namierzymy półdemona, może być naprawdę źle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz