Zamarłam
na dłuższą chwilę pod klatką schodową, nie mogąc zmusić się
do użycia domofonu. Kompletnie nie miałam ochoty na rozmowę z
dziadkiem, czekającą mnie serię szczegółowych pytań, składanie
sprawozdań i ogólnie wspólne egzystowanie w atmosferze, w której
czułam się jak intruz. Dziadek od zawsze miał mnie za dziecinną,
niezorganizowaną i nadmiernie bałaganiącą, do tego w
połączeniu ze swoim charakterem potrafił to dość uciążliwie
wypominać, więc chyba łatwo się domyślić, że czekające mnie
minuty przed tym, jak uda mi się położyć do łóżka, będą
drogą przez mękę. Aż przez chwilę przemknęło mi przez myśl,
czy może nie warto byłoby symulować chorobę i wrócić do domu
jak gdyby nigdy nic? Rodzice mieli nawyk wierzyć we wszystkie moje
złe samopoczucia, zarówno te prawdziwe, jak i udawane z różnych
powodów, więc to by nawet nie było takie trudne... Zwłaszcza że
i tak jutro do szkoły się nie wybierałam.
Ta,
tylko że dziadek by mi później żyć nie dał.
Wdusiłam
wreszcie guziczek przy odpowiednim nazwisku i weszłam na klatkę
schodową, starając się nie hałasować zbytnio. Był środek nocy,
a w przypadku sąsiadów dziadka nie wiedziałam, na ile mogę sobie
pozwolić.
Dziadek
jak zwykle czekał na mnie w otwartych drzwiach, uśmiechnięty i
raczej ucieszony z wizyty. Nie martwcie się, to jeszcze o
niczym nie świadczy – najgorsze są te kłótnie, w których
zachowuje przyjazny wyraz twarzy i łagodny ton głosu... Pozwoliłam,
by odebrał mi kurtkę i powiesił na haczyku koło wiszącego
na ścianie lustra.
– I
co postanowiliście? – padło, zanim na dobre wzięłam się za
zdejmowanie butów.
Przez
chwilę nie byłam pewna, czego się ode mnie oczekuje. Zamarłam z
pęczkiem na sznurówce w palcach, musiałam porządnie zastanowić
się nad odpowiedzią. A właściwie nad tym, jak jej udzielić.
– Znaleźliśmy
mieszkanie, w którym się schował. Trójka została na warcie –
objaśniłam skrótowo. – Będziemy obserwować. Zasadniczo na nic
więcej nie mamy pomysłu...
Dziadek
pokiwał głową, jego wzrok na chwilę stał się nieobecny.
Wyglądał tak, jakby myślał nad tym, jak to skomentować, jakby
chciał coś powiedzieć, ale nie mógł zdecydować, w jakie ubrać
to słowa, jednak zrezygnował. Drgnął niespokojnie, potrząsnął
głową i odwrócił się, by odejść wgłąb mieszkania. Wydał mi
się... smutny. Zrezygnowany... Może nawet rozczarowany.
Wyprostowałam
się zdezorientowana. O co mu, do diabła, chodziło? Skoro ma jakiś
plan, jeśli wie, jak można sytuację rozwiązać lub widzi, że
popełniamy błędy, to dlaczego nam tego łaskawie nie powie? Od
zawsze był kimś, kto nie mieszał się w sprawy innych, nawet jeśli
w jakimś stopniu dotyczyły jego samego, a mnie od zawsze
doprowadzało to do szału. Bo czy pomoc w postaci choćby
słownego, choćby nawet nie wprost wypowiedzianego naprowadzenia
jest jakimś przesadnym mieszaniem się? Tak, nasza sfora powstała
dlatego, że Quills i reszta tak bardzo chcieli udowodnić, że są
dorośli. Ale czy danie nam wolnej ręki oznacza też całkowite
zrezygnowanie z udzielenia nam ewentualnej pomocy? To według
niego jest niewychowawcze, czy co?
A
czy wychowawcze jest pozwolenie, by miasto poszło w cholerę przez
to, że jesteśmy zbyt młodzi i za słabo wyszkoleni, by poradzić
sobie z trochę bardziej skomplikowanym problemem? Kilkoro z nas nie
ma skończonych osiemnastu lat, więc to chyba jasne, że mamy zbyt
mało doświadczenia, by mówić tu o takiej pełnej samodzielności?
Zwłaszcza że we wprowadzonym przez Starszyznę prawie – przez
Starszyznę, do której dziadek należy! – jest przecież wyraźnie
wspomniane, że Alfa, który nie ukończył dwudziestu jeden lat,
powinien pozostawać pod kontrolą starszego, bardziej
doświadczonego.
– Co
chcesz na kolację?
Prawie
dostałam zawału usłyszawszy głos z kuchni. Otrząsnęłam się
szybko, odstawiłam wreszcie na wycieraczkę tego cholernego buta,
którego wciąż międliłam w dłoniach, i odkrzyknęłam to,
co zwykłam w sytuacjach, gdy nie chciało mi się nad tym
zastanawiać:
– Obojętnie!
No
bo kurde – byłam zmęczona. I to tak cholernie zmęczona, że
mierziło mnie na myśl o tym, że miałabym zrobić cokolwiek,
choćby z repertuaru czynności, które miałyby szybciej doprowadzić
mnie do łóżka.
Złapałam
torebkę, którą przed chwilą położyłam na podłodze obok.
Skrzywiłam się – przez to, ile czasu leżała na klatce schodowej
i czekała, gdy byłam pod postacią wilka, wszystko w środku,
łącznie z piżamą, zdążyło nabrać nieludzkiej temperatury. A
jak zawsze, gdy jestem niewyspana, aż trzęsłam się z zimna.
Wszystko
dookoła było niby znajome, oswojone od lat – w końcu jako
dziecko przebywałam tu bardzo często, w pewnych okresach więcej
niż w domu – ale jednocześnie jakieś takie... odpychające. Nie
moje. Coś w tej swojskości było niewłaściwego, ale nie umiałam
dokładnie tego nazwać i opisać. Słabe, ale ciepłe dzięki
wiklinowemu żyrandolowi światło eksponowało obite boazerią
ściany przedpokoju, drzwi wielkiej szafy z drewnopodobnej płyty i
nowe brązowe kafelki na podłodze (efekt zarówno promocji, jak i
dziwnego gustu dziadka, który w opowieściach zawsze brzmiał mi
obrzydliwie, ale na żywo okazywał się całkiem znośny). Weszłam
do średniego pokoju, rzuciłam rzeczy na wzorzysty dywan, obrzuciłam
niechętnym spojrzeniem obłożone żółtą tapetą ściany i nieco
przychylniej przyjrzałam się zabytkowym, rzeźbionym meblom z
ciemnego drewna i eleganckiej, stylizowanej na rokoko kanapie.
Położyłam telefon na okrągłym stole, zasłoniłam okna i czym
prędzej zatrzymałam dwa równie zabytkowe co meble zegary. Nie mogę
zasnąć, gdy coś mi tyka nad uchem. A gdy jeszcze do tego bije co
godzinę...
Mieszkanie
dziadka ma identyczny plan jak moje. W najmniejszym pokoju, który u
mnie jest sypialnią rodziców, mieści się łóżko, komunistyczna
maszyna do szycia, szafa z czegoś, co z pewnością drewnem nie
jest, i słynna ogromna biblioteczka. Zawsze chciałam mieć tyle
książek. Dziadek często deklaruje, że bardzo chętnie mi je
wszystkie odda, ale niestety w większości są to atlasy, pozycje
historyczne i starsze powieści obyczajowe, czyli gatunki, których
nie tyle nie lubię, co kompletnie się w nich nie orientuję. Swoich
własnych książek też mam dużo, bo około dwóch tysięcy, ale od
zawsze królowała wśród nich fantastyka we wszystkich możliwych
odsłonach. Aż dziwne, że jako istota przez większość uznana za
nadprzyrodzoną mogę lubować się w czytaniu kompletnych bajek na
swój temat...
W
salonie znajduje się stara kanapa, dwa fotele – wszystko
stylizowane na zabytki – nieco mniej zabytkowa meblościanka i
kolejne dwa zegary. Dziadek i babcia zawsze mieli swoistą obsesję
na ich punkcie. Jeszcze jeden wisi w kuchni, która już nieco
bardziej przypomina wystrojem mieszkanie typowego starszego człowieka
– meble zrobione chyba samemu, choć nie zaprzeczę, że
zaskakująco dokładnie, stary stół z szufladą na wszystko pod
blatem, białe ściany, firanka w oknie. I blat, który w
założeniu producenta miał chyba przypominać marmur, ale mi zawsze
kojarzył się z płatem surowego mięsa z kurczaka. Ja to mam
wyobraźnię...
Chciałam
chwilę wyciszyć się przy książce zanim dziadek zawoła mnie na
jedzenie, ale okazało się, że chociaż w kutym żyrandolu jest
pięć żarówek, nawet włączone wszystkie naraz nie dają światła
wystarczającego, by widzieć litery. Nigdy nie rozumiałam miłości
dziadka do oszczędzania na świetle, ale robi to od zawsze –
wszędzie tu panuje taki sympatyczny półmrok, że idzie się tylko
powiesić. I to tylko jeśli znajdzie się linę. Zawsze miałam tak,
że od takiego anemicznego, słabego blasku świetlówek
energooszczędnych oczy bolały mnie jeszcze bardziej, niż od
próbowania wypatrzenia czegoś w zupełnej ciemności. Gdy okazało
się, że tutaj sytuacja będzie się miała podobnie, postanowiłam
jednak przejść się do kuchni i sprawdzić, czy nie trzeba by
w czymś pomóc.
To
znaczy... dziadek nigdy nie pozwala sobie w czymkolwiek pomóc,
często zachowując się wręcz jak dziecko na etapie „ja sam!”,
ale spytać nigdy nie zaszkodzi. Wszystkie elementy dobrego
wychowania, jakie kiedykolwiek przy nim przejawię, dobrze rokują na
przyszłość. Bo jak się zapomnę choćby raz, to będzie mi to
wypominał do końca roku, choćbym ja sama już wywaliła to
z pamięci....
– Połóż
to na stole. – Zanim zdążyłam na dobre się w kuchni rozgościć,
już dziadek wcisnął mi w dłonie garść rzeczy, nie interesując
się zbytnio tym, czy aby na pewno dam radę je wszystkie złapać.
Taaa, coś mówiłam o tym, że nie daje sobie pomagać...? Ja
pierdzielę, dzisiejszy dzień to jakaś porażka...
Skrzywiłam
się boleśnie na widok ciemnego pieczywa i opakowania margaryny. To
jedno z nielicznych połączeń spożywczych, jakich nie jestem
w stanie znieść. Bez żadnego problemu zjem kiszone ogórki z
czekoladą i inne tego typu cuda, ale to... O rany, na samą myśl
zachciało mi się rzygać. Nienawidzę ciemnego chleba. A margaryny
chyba jeszcze bardziej...
– Jak
go w końcu znaleźliście? – spytał dziadek, stawiając obok
przepysznego zestawu dwa kubki herbaty. Której też nie cierpię,
tak nawiasem mówiąc. Ale da się wypić...
Znowu
potrzebowałam dłuższej chwili, by załapać, że powrócił do
tematu półdemona.
– Chłopaki
stwierdzili, że musimy dokładniej przyjrzeć się temu miejscu,
gdzie zniknął. Bo każdą iluzję da się przejrzeć, nie? –
Całkowicie zrezygnowana i przeczuwająca głodowanie na jednej
tabliczce czekolady do jutrzejszego południa, opadłam na niewygodny
stołek. Zrobiłam to na tyle nieuważnie, że prawie zderzyłam się
plecami ze stojącą za mną lodówką. – Kręciliśmy się dłuższy
czas wokół tropów Quillsa, aż wreszcie Jared znalazł jakąś...
maleńką nieprawidłowość. Ale jak już wszyscy się na niej
skupiliśmy, to cała iluzja przepadła.
– Sprytnie.
– Dziadek, wciąż na mnie nie patrząc, smarował ciemny chleb z
margaryną grubą warstwą miodu. Aż mnie zabolało w szczęce na
ten widok. – A kto został na czatach?
– Collin,
Brady, Seth i Jared. – Widząc, że zmarszczył czoło w
zaskoczonym grymasie, poprawiłam się szybko: – Znaczy się...
Wiktor, Piotrek, Kuba i Dawid.
– Nie
rozumiem tych waszych ksywek. – Pokręcił głową z dezaprobatą.
– Ale... Kuba? On przypadkiem nie dołączył do was w tym roku?
– W
zeszłym. Też uważam, że to nieodpowiedzialne, ale... co ja
poradzę? Quills nie słuchał, jak mu tłumaczyliśmy, dlaczego
młody nie jest najlepszy na to miejsce.
– Dobrze,
trudno. A może wreszcie się czegoś nauczy. Jedz. – Machnął
dłonią w stronę jedzenia.
Szlag,
zauważył.
Wzięłam
kromkę nieapetycznego pieczywa, przykryłam ją dwoma plastrami
szynki i czterema sera. Margaryny nie tknęłam. Jakoś się w
sobie zepnę i przełknę to szybko, żeby potem nie cierpieć przez
całą noc... Okazało się, że łatwo było nie skupiać się na
smaku, gdy tak mocno intryguje, dlaczego dziadek wciąż nie chce
spojrzeć mi w oczy.
– A
tak jeszcze w temacie tamtego krateru w ziemi... – zaczęłam, nie
mogąc znieść przeciągającej się ciszy. – Mógłbyś dokładnie
mi wytłumaczyć, co może się z nim wiązać? Jak na razie wiem
tylko tyle, że jest i że jest niebezpieczny. A to trochę mało.
Możliwe, że ten półdemon z niego wyszedł?
– Ten
krater prawdopodobnie faktycznie prowadzi aż do Piekła. Ale
półdemon z niego nie wyszedł, bo półdemony nie mieszkają w
Piekle. – Wreszcie na mnie spojrzał. Pobłażliwie. – No cóż...
Coś takiego to w rzeczywistości nic innego, jak przetarcie między
dwoma światami. Czyli nieco większa magiczna anomalia. W najlepszym
razie mogą do nas przenikać Istoty, których nie powinno tu być, w
najgorszym spory fragment Pierwszego Świata może przenieść się
do Drugiego. To jest raczej mało prawdopodobne, nie wyczuliśmy od
krateru aż takiej energii, ale w każdej chwili sytuacja może się
zmienić.
Nie
wyczuli od niego aż takiej energii? Pamiętam, że ja sama wręcz
zachowywałam się jak naćpana, gdy tylko znalazłam się w pobliżu.
Ciekawe, co by się ze mną stało, gdyby tej energii było więcej...
– A
może przez to w okolicy powstać więcej anomalii?
Sama
nie wiedziałam, dlaczego zadałam akurat to pytanie. Nigdy nie
zastanawiałam się nad tym, nie myślałam o kraterze i anomaliach w
inny sposób, niż taki, który sugerował, że krater właśnie jest
anomalią, ale w jednej chwili wydało mi się to jakieś...
logiczne. Po prostu poczułam, że jeśli natychmiast się tego nie
dowiem, rozsadzi mnie od środka. Istniało milion ważniejszych
kwestii i wątpliwości, które należało rozwiać w pierwszej
kolejności, ale na żadnej z nich bym się wystarczająco nie
skupiła, gdyby to nadal chodziło mi po głowie. Czy większe
anomalie mogą przyciągać mniejsze?
– Czy
może... – Dziadek zakrztusił się, popatrzył na mnie z
niedowierzaniem. – Prawdopodobnie może. Ale... – Ewidentnie
chciał powiedzieć coś jeszcze, jednak zawahał się, tak jak
wcześniej w przedpokoju, i machnął lekceważąco dłonią na znak,
że nie mam po co dalej drążyć. – To nie jest takie istotne.
Ważniejsze jest to, że prawdopodobnie mamy kolejny problem na
głowie.
– Że
co? – Teraz to ja się prawie zakrztusiłam. Coś z nim było
zdecydowanie nie tak – to skakanie z tematu na temat... Dziadek
nigdy tak nie robił. Dawno nie widziałam go aż tak zdenerwowanego.
Spojrzał
na mnie z przyganą w oczach, lecz odpowiedział szybko, nie
rozwodząc się nad moją niekoniecznie uprzejmą odzywką:
– Rada
miasta postanowiła wreszcie wziąć się za ten blok naprzeciwko
twojego.
Zdębiałam.
I, przyznam szczerze, przestraszyłam się.
Przed
moim blokiem stoi sobie budynek mieszkalny typu punktowiec. Nie ma w
nim niczego oryginalnego, bo dookoła jest takich mnóstwo, również
w bezpośrednim sąsiedztwie. Ma cztery piętra, jak wszystkie bloki
na osiedlu, został wybudowany jak wszystkie w podobnym czasie, jak
wszystkie nie został pomalowany, a jedynie pokryty szarym tynkiem,
spływającym malowniczymi zaciekami wraz z każdym większym
deszczem. Jedynym, co go na pierwszy rzut oka wyróżnia, jest
niegdyś pomalowana na błękitno blacha falista, którą obito
szczyty – co według socjalistycznej myśli architektonicznej miało
zapewne ładnie komponować się z otoczeniem. Budynek jak budynek.
Tylko problem w tym, że twór ten jest opuszczony. I to już od
bodajże trzech lat po oddaniu do użytku. Powód był prosty:
wilgoć. I to nie taka sobie wilgoć, przez którą zaśmierdnie ci
kilka ubrań w szafie – o nie! To wilgoć, od której pękają
ściany, od której beton rozmięka i wszystko zaczyna niebezpiecznie
szybko grozić zawaleniem się w cholerę... Do dzisiaj ludziom nie
wiadomo, dlaczego tak się działo – według architektów z
miejscem budowy było wszystko w porządku, nigdzie żadnych wód
gruntowych, dobra ziemia, dobrze zalane fundamenty – nawet do
rzeki, na której zbudowano pobliską drogę, nie jest znowu tak
blisko, by miało to mieć jakiś wpływ.
Taa...
Ludzie nie mają pojęcia, że pod tym blokiem przebiega niewidoczny
dla nich Styks.
I...
sztolnie.
Sztolnie
to poniemieckie katakumby, które, jak wiele innych w Polsce,
budowano naprędce w czasie drugiej wojny światowej w bliżej
niewiadomych celach, i przy okazji najciekawsze miejsce w całym
mieście, bo ciągnie się pod nim kilometrami. Nic dziwnego – ten
kraj przecież zryty jest podobnymi całkiem porządnie, a o
większości ludzie nie wiedzą. Spora część, która znajduje się
pod starówką, jest udostępniona dla zwiedzających, lecz reszta
tak leży sobie zapomniana. Dostać się tam praktycznie nie da –
wszystko całkiem nieźle zabezpieczono, więc nawet dla tak
wprawionych w tego typu sprawach moich kolegów stanowi to poważny
problem – ale... jest. I czeka sobie ciągle, i grozi, że kiedyś
postanowi zawalić się w cholerę. I to prawdopodobnie wtedy, gdy
wszyscy najmniej będą się tego spodziewać.
Mój
dziadek od zawsze uważa, że ogromne sztolnie tak naprawdę są
jedną wielką magiczną anomalią.
– I
co będzie, jak odkryją, co tam jest? – spytałam, wyrywając się
z zamyślenia.
– Nie
mam pojęcia. Problem w tym, żeby tego nie odkryli – westchnął.
– Jak dokopią się do Styksu, to na miasto wyjdą bladgory.
– Co
wyjdzie? – Przekrzywiłam ciekawie głowę. Kiedyś słyszałam tę
nazwę, lecz za nic nie mogłam przypomnieć sobie, w jakich to było
okolicznościach.
– Bladgory.
To stworzenia uznawane w mitach za strażników Piekieł. W
rzeczywistości zwykłe demony na tyle niskiego rzędu, by nie
posiadać ludzkiej inteligencji. Łatwo nimi manipulować, lecz
wystarczy kilka, by zrównać miasto tej wielkości z ziemią w ciągu
niecałego dnia. My nie zdołalibyśmy ich powstrzymać.
– Brzmi
świetnie – jęknęłam.
– Dobrze.
– Dziadek wstał, szybko zebrał talerze ze stołu, nie upewniwszy
się, czy aby na pewno nie będę już jadła. I tak nie zamierzałam,
ale najmilsze z jego strony to nie było. – Idź już lepiej spać,
jest po jedenastej.
I
tym oto optymistycznym akcentem zostało dane mi do zrozumienia, że
więcej się nie dowiem. Pozostało mi tylko wstać od stołu,
ogarnąć się jako tako w łazience i wleźć wreszcie do łóżka z
wrażeniem, że będzie to kolejna noc, podczas której nie zdołam
zmrużyć oka. Żeby to było takie proste...
Byłam
tak zmęczona, że zebranie się do kupy i ruszenie z kanapy, na
której na moment przysiadłam, zajęło mi naprawdę dużo czasu.
Zmuszałam się, przekonywałam, zachęcałam, wreszcie wymyślałam
sobie od najgorszych, ale ciało zupełnie jakby przestało
współpracować z mózgiem i odmówiło wykonania czegokolwiek,
co wiązało się z ruszeniem o więcej niż milimetr. Na myśl, że
muszę zmyć makijaż, dowlec się do łazienki, przebrać w piżamę
i przede wszystkim pościelić sobie łóżko, zachciało mi się
płakać. I w ramach strajku walnąć się spać tu i teraz na
dywanie. W sumie miękki jest, może dobrze bym na tym wyszła.
Moje
życie ostatnio składa się z tak wielu niewiadomych, że aż mnie
czasem przerażenie bierze. Teraz na przykład zupełnie nie wiem,
jak w końcu udało mi się do tego wszystkiego jednak zabrać i nie
rzucić przez okno w cholerę po minucie... Od zawsze mam tak, że im
bardziej zdenerwowana jestem, tym gorzej mi wszystko wychodzi. I to
do stopnia wręcz przesadnego: przedmioty lecą mi z rąk, a prawa
fizyki idą się zwyczajnie bujać. Tak jakby tak zwani „ci na
górze” zwracali na mnie nagle uwagę i usilnie pilnowali, by nic
mi przypadkiem nie wyszło.
W
ten oto sposób, wnerwiona na wszystko, nakręcona rozmową z
dziadkiem i słysząca tykanie zegara z dużego pokoju pomimo
zamkniętych drzwi, wylądowałam na łóżku, leżąc w pozycji
horyzontalnej, gapiąc się w sufit i nie mogąc sobie przypomnieć,
jak to się robiło z zasypianiem. Nijak nie potrafiłam ponownie
uruchomić swojego odruchu obronnego z wczoraj i zapaść w mocny sen
bez marzeń. Ba! Ja nawet w taki lichy, przerywany co chwilę, nie
mogłam się zanurzyć. Zupełnie jakbym zapomniała, jak to się
robiło.
Leżałam,
gapiłam się w sufit, usiłowałam nie skupiać za mocno na tykaniu
zegara i... myślałam.
Zachowanie
dziadka zaczynało mnie coraz mocniej intrygować. Z początku
przejmowałam się nim, wydawało mi się jednak trochę bardziej
denerwujące niż intrygujące, ale teraz na spokojnie przypominałam
sobie coraz więcej szczegółów, które od razu powinny zwrócić
moją uwagę. Zwrócić uwagę i wywołać lawinę pytań... Im
dokładniej przypominałam sobie jego niedopowiedzenia, to, jak
szybko zmieniał tematy i jak usilnie unikał kontaktu wzrokowego,
tym pewniejsza byłam, że zwyczajnie się czegoś bał. Tylko czego?
I dlaczego nie chciał nic powiedzieć?
A
może chodzi o te całe bladgory? Gdy tak się teraz zastanawiałam,
udało mi się przypomnieć sobie, gdzie i kiedy o nich słyszałam.
To był dzień, który wyrył mi się w pamięci dość mocno, bo
wtedy właśnie nastąpiło oficjalne przekazanie władzy Quillsowi.
To było jakieś głupie dwa lata temu, gdy jeszcze nie orientowałam
się we wszystkim i właściwie nadal funkcjonowałam w cieniu
bardziej doświadczonych, bojąc się mocniej wyrwać naprzód.
Właściwie to nikt mnie wtedy nie lubił – wspominałam kiedyś,
że sporo czasu minęło, zanim chłopaki przywykli do moich niezbyt
delikatnych docinków, bardzo długo mieli mnie po prostu za
zadzierającą nosa małolatę, która nikogo nie lubiła i
uporczywie pracowała na to, by nikt przypadkiem nie polubił jej.
Mieli wrażenie, że izoluję się od nich, że nie chcę z nimi
rozmawiać i najchętniej wcale bym się do nich nie przyznawała...
Prawda wygląda nieco inaczej. Od wczesnego dzieciństwa byłam
chorobliwie nieśmiała i nie potrafiłam jako pierwsza podchodzić
do ludzi. Jeśli ktoś nie wykonał pierwszego kroku, nie miał na co
liczyć, że ja się na to zdobędę. Nie rozmawiałam z nimi, bo oni
nie rozmawiali ze mną... Dzień, w którym dziadek zgodził się
przejść razem ze starszymi w stan spoczynku i złożyć wszystko w
dłoniach wówczas siedemnastoletniego Quillsa wspominam raczej źle,
bo... cholernie się bałam. Albinos był jedyną osobą w nowo
powstałej sforze, która była dla mnie jakkolwiek miła, reszty
zwyczajnie nie znałam. W tak wielkim stadzie, jakie stanowiliśmy do
tej pory, ciężko było skupić się na poszczególnych osobach,
zwłaszcza gdy dziadek nieustannie pilnował, bym nie wysuwała się
zbytnio przed szereg (choć do dzisiaj nie mam pojęcia, dlaczego aż
tak mu na tym zależało), więc nic dziwnego, że czułam lęk.
Miałam zostać właściwie sama ze zgrają starszych i o wiele
silniejszych chłopaków... Cóż, pamiętam, że nie tylko ja miałam
obawy. Wtedy właśnie jeden ze starszych wilków – nie jestem
pewna, ale wydaje mi się, że był to dziadek Collina – powiedział
coś, co chodziło mi na krawędzi myśli i dopiero teraz dało się
w pełni odkryć. To brzmiało mniej więcej tak: „Henryku,
zobaczysz, że jeśli tak młodzi i niedoświadczeni dostaną we
własne ręce nasze bezpieczeństwo, miasto szybko spłonie w ogniu
bladgorów”. Tak, to było tak cholernie złowieszcze, a mi nie
przyszło na myśl, by spytać, o co im chodziło... Teraz to się na
mnie postanowiło zemścić.
Ale
właściwie co takiego strasznego mogło się stać? Miasto już
dziesiątki razy obwieszczało, że weźmie się za burzenie tego
bloku, i jakoś ani razu nie wyszło to z fazy obietnic. A ludźmi
na tyle łatwo manipulować, że z pewnością wystarczyłoby kilka
słów szepniętych tu i tam, by całe przedsięwzięcie znowu
zostało zepchnięte na dalszy plan, by tam poczekać na lepsze
czasy. Zwłaszcza że dziadek jest w radzie miasta. Bladgory są
zagrożeniem dość odległym...
A
więc musi chodzić o półdemona i to, jak wzięliśmy się za
sprawę. Tylko że... skoro starsi coś wiedzą, dlaczego nie
podzielą się tym z nami, zanim dojdzie do katastrofy, którą coraz
mocniej mi tu śmierdzi?
Szlag,
za dużo tego było.
Zasnęłam
około trzeciej nad ranem, a obudziłam się o ósmej w nastroju –
delikatnie mówiąc – pogrzebowym. Spokojnie pociągnęłabym i do
szesnastej, jak zwykle po tak zawalonych myślami nocach, lecz
dziadek musiał uznać, że nie wypada się tak długo wylegiwać, i
zaczął toczyć życie na całego. Włączył radio w kuchni,
zwiększył głośność w telewizorze... Przez głowę przemknęło
mi, czy może nie zrobił tego specjalnie, bo chyba nigdy nie
spotkałam się z tym, by używał obu tych urządzeń naraz, ale
szybko dałam sobie mentalnego kopa i postanowiłam nie zastanawiać
się nad tym. Tylko mi z tego jakieś teorie spiskowe wychodziły.
Już
od chwili, gdy tylko odważyłam się wstać z łóżka,
przeczuwałam, że coś jest nie tak. Dziadek zachowywał się już
normalnie, nic też na pierwszy rzut oka nie wskazywało na to, że
coś może pójść źle... ale ja to czułam podskórnie jakimś
cholernym szóstym zmysłem. Coś się szykowało. Coś wisiało w
zaskakująco normalnym powietrzu, zwieszając się nade mną i nie
dając o sobie zapomnieć...
Gdy
tylko wyszłam od dziadka, zorientowałam się, że chodziło o mój
słynny Pech.
Ja
nie wiem, jak to możliwe, że na świecie jest pewien krąg ludzi,
którym nic w życiu nie wychodzi. Nie potrafię zrozumieć, w czym
my niby jesteśmy gorsi od pozostałych siedmiu miliardów, których
życia toczą się swoim normalnym rytmem. Nie mam pojęcia, dlaczego
rzeczywistość specjalnie nagina się tak, by nic nam nie
wychodziło, ale takie są niestety fakty. Od zawsze wypruwam sobie
żyły nad wieloma kwestiami, takimi jak chociażby pisarstwo,
rysowanie czy nawet bycie kimś szanowanym wśród wilkołaków lub
coś tak prozaicznego, jak przyjaciele w szkole, ale z jakiegoś
powodu nic z tego mi nie wychodzi. Nikt nie czyta moich blogów, choć
wielokrotnie, gdy wciskałam coś komuś na siłę, dowiadywałam
się, że przecież piszę świetnie. Rysuję też podobno dobrze,
tylko że tym również się nie interesują, choć jak z pisaniem
męczę się z tworzeniem reklam gdzie tylko się da. W sforze
również jestem uważana za małą, kolczastą kulkę, z której
można nieco się pośmiać i zainteresować raz na jakiś czas, ale
która nigdy nie będzie mieć jakiegoś szczególnego poważania. O
szkolnych czy jakichkolwiek przyjaciołach już nie wspomnę...
Od
zawsze męczę się ze swoim Pechem. Ja mam Pecha, a Pech ma mnie.
Jakoś sobie z tym egzystuję – czasem lepiej, czasem gorzej –
ale są dni, gdy po prostu nic nie idzie tak, jak powinno. Naginanie
praw fizyki po to, by mi jeszcze bardziej dowalić? Ależ proszę
bardzo!
I
dzisiaj był jeden z tych dni.
Wywaliłam
się na schodach, gdy wyszłam z mieszkania dziadka. Potknęłam się
o gałąź, gdy bardzo inteligentnie postanowiłam iść na skróty
pomiędzy drzewami rosnącymi przed moim blokiem od strony balkonów,
choć nie mam pojęcia, na cholerę ja tędy szłam – nadrobiłam
może z pół minuty. Albo i nie, bo sporo czasu zajęło mi
otrzepanie się z błota na tyle, by dało się wyjść ztych krzaków
do ludzi. Następnie jeszcze raz wywaliłam się na schodach, gdy
szłam do swojego mieszkania, i ponownie jeszcze w progu, gdy
potknęłam się o pasek płaszcza mamy, wiszącego na klamce drzwi,
choć nigdy go tam, kurde, nie wieszała. Wlazłam w drzwi pokoju,
gdy chciałam zostawić w nim torebkę, i do dzisiaj nie mam bladego
pojęcia jakim cudem, skoro były szeroko otwarte i doskonale je
widziałam. Podarłam rajstopy dosłownie o powietrze, gdy chciałam
zmienić je na domowy dres. Wlazłam w krzesło w kuchni, choć je,
tak jak drzwi, dostrzegałam z kilometra, potłukłam talerz i kubek,
oblałam się wrzątkiem, zakrztusiłam batonikiem (który
postanowiłam zjeść po kilku nieudanych próbach zrobienia płatków
z mlekiem, a potem chińskiej zupki) i rozwaliłam palec o
framugę. Ten, który najbardziej boli. A moja kochana mama, chyba
naprawdę nie zauważywszy niczego podejrzanego (ani mojej miny jasno
mówiącej, że mam ochotę położyć się i umrzeć), wysłała
mnie do sklepu.
Kurde,
przecież w takim tempie to ja się zabiję, zanim jeszcze tam dojdę!
Nie ma opcji, żeby to się dobrze skończyło.
Do
sklepu dotarłam w jednym kawałku, choć mało brakowało, a
wepchnęłabym się pod auto na parkingu przed wejściem i spotkała
twarzą z automatycznymi drzwiami, które nie zechciały otworzyć
się na czas. Wielki hipermarket na szczęście znajduje się tuż
koło mojego bloku, więc droga nie była taka znowu długa, by
pozwolić sobie na więcej porażek.
A
w środku... Ech, jak dla mnie był blady świt (koło jedenastej), a
kolejki już sięgały kilometra. Jezu, święto jakieś jest?
Przecież w takim ogonku to i z pół godziny można stracić...
Wyposażyłam
się w ostatni dostrzeżony wózek (oczywiście miał zepsute kółko
i sam skręcał w lewo) i trzepnięciem rozprostowałam przesadnie
długą listę zakupów. Wczytałam się w dość artystyczne,
lecz niestety oprócz tego typowo lekarskie pismo mamy, próbując
odszyfrować, co też takiego się na niej znajduje. Hm, i ja mam
wiedzieć, jakie to słowo, tak? Wygląda jak makaron, ale to równie
dobrze może być rukola... A to co? Galareta dla taty? Nie, zaraz,
gazeta chyba... Od kiedy mój tata czyta gazety? Ja pierdykam, a tyle
razy prosiłam, żeby pisała drukowanymi...
Zagłębiłam
się w alejki, próbując nie kopać wózka ze złości za każdym
razem, gdy zbaczał z kursu. Wzięłam olej, mąkę i ten
nieszczęsny makaron, który mógł być rukolą. Wybierałam się
właśnie po kiełbasę do spaghetti, skręcając w główną
alejkę...
I
jak nie przypierdzieliłam w faceta z wózkiem!
Plastikowa
rączka wbiła mi się pod żebra, jakimś tajemniczym zrządzeniem
losu zawadzając chyba o splot słoneczny (w końcu pieprzyć fizykę
– powiedział Pech, prawda?), więc aż mnie zatchnęło. Od impetu
wyrąbałam się na ziemię, częściowo zawadzając o karton z
czipsami z promocji. Góra paczek zwaliła mi się na łeb,
ugrzęzłam w niej na dobrych kilka chwil.
– Nic
ci nie jest? – rozległo się nade mną. Jakaś szczupła, lecz
zaskakująco silna dłoń jednym szarpnięciem postawiła mnie na
nogi, choć byłam zajściem na tyle zdezorientowana, że praktycznie
nie współpracowałam.
– Chyba
nie... – wydukałam. Szlag, rozwaliłam cztery opakowania Laysów o
smaku ostrego chilli. Dobrze, że to moje ulubione, bo chyba powinnam
je teraz kupić. Okruchy miałam nawet we włosach.
– Ty
naprawdę mnie nie widziałaś? – Mój wybawiciel rechotał w
najlepsze. – Szedłem prawie środkiem!
– Nie
widziałam, okej? – Zawstydzenie postanowiłam przerobić na
irytację. – Z moją koordynacją ruchową nie jest dzisiaj
najlepiej... – Pozbierałam szybko uszkodzone paczki i wrzuciłam
je do swojego wózka. I w końcu postanowiłam zaszczycić rozmówcę
spojrzeniem...
Pożałowałam
tego w tempie błyskawicznym.
Bojówki
moro, koszulka z logo jakiegoś punkowego zespołu, głowa wygolona
po bokach, znajome lodowate spojrzenie, tym razem wzbogacone
zaskakująco szerokim uśmiechem, krótka kozia bródka. Czy muszę
mówić coś jeszcze?
– O
kurde! – wyrwało mi się. – Ja pierdzielę...!
– Wystarczy
„dziękuję”? – Półdemon chyba tylko cudem nadal
powstrzymywał śmiech.
– Znaczy
się... – Wzięłam się w garść na tyle, na ile to było
możliwe, i wydukałam: – Tak, dziękuję. I przepraszam...
– Spoko,
nie ma problemu. Uważaj na siebie! – Uśmiechnął się złośliwie
jeszcze raz, wziął swój wózek i odszedł wreszcie.
Wystukanie
na telefonie hasła odblokowującego ekran i numeru Quillsa nie było
najłatwiejsze z tak trzęsącymi się dłońmi, ale grunt, że udało
mi się po czasie, którego nie można było jeszcze nazwać
zawstydzającym.
– No?
– Zblazowany Alfa odebrał już po pierwszym sygnale.
– Śpisz,
głąbie?! – wydarłam się do słuchawki. – Tu się dzieją
takie rzeczy, a ty śpisz...?!
– Kurwa
mać, jest jedenasta, normalni ludzie o tej porze śpią w
weekendy... – Po szelestach towarzyszących słowom rozpoznałam,
że musiał przewrócić się na drugi bok i nakryć kołdrą na
głowę.
– Jest
wtorek, kretynie. Ale dobrze, panie Alfo kochany, to ja teraz powiem
ci, dlaczego nie powinieneś spać o jedenastej we wtorek –
syknęłam. – Świetnie pilnowany półdemon wam spieprzył.
Byłabym wdzięczna, gdybyś jednak raczył poświęcić tej sprawie
chociaż chwilę uwagi.
Na
chwilę zapadła cisza.
– Że
co się stało?! – Musiał wyskoczyć z łóżka i na chwilę
upuścić telefon. – Co ty właśnie...?!
– Mówiłam,
że nie powinieneś zostawiać na warcie Setha – parsknęłam.
– Tak,
bo to na pewno wina Setha właśnie... – Zaklął wyjątkowo
szpetnie. – Zebranie nadzwyczajne o dwudziestej. Bez dyskusji! –
I się rozłączył.
Pokazałam
wyświetlającej się czerwonej słuchawce środkowy palec.
Chyba
właśnie zaczęłam nabierać pewności, że mój dziadek miał
całkowite prawo czuć strach na myśl o tym, że to właśnie moje
stado bierze się za tak poważną sprawę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz