poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 21


Zamarłam na dłuższą chwilę pod klatką schodową, nie mogąc zmusić się do użycia domofonu. Kompletnie nie miałam ochoty na rozmowę z dziadkiem, czekającą mnie serię szczegółowych pytań, składanie sprawozdań i ogólnie wspólne egzystowanie w atmosferze, w której czułam się jak intruz. Dziadek od zawsze miał mnie za dziecinną, niezorganizowaną i nadmiernie bałaganiącą, do tego w połączeniu ze swoim charakterem potrafił to dość uciążliwie wypominać, więc chyba łatwo się domyślić, że czekające mnie minuty przed tym, jak uda mi się położyć do łóżka, będą drogą przez mękę. Aż przez chwilę przemknęło mi przez myśl, czy może nie warto byłoby symulować chorobę i wrócić do domu jak gdyby nigdy nic? Rodzice mieli nawyk wierzyć we wszystkie moje złe samopoczucia, zarówno te prawdziwe, jak i udawane z różnych powodów, więc to by nawet nie było takie trudne... Zwłaszcza że i tak jutro do szkoły się nie wybierałam.
Ta, tylko że dziadek by mi później żyć nie dał.
Wdusiłam wreszcie guziczek przy odpowiednim nazwisku i weszłam na klatkę schodową, starając się nie hałasować zbytnio. Był środek nocy, a w przypadku sąsiadów dziadka nie wiedziałam, na ile mogę sobie pozwolić.
Dziadek jak zwykle czekał na mnie w otwartych drzwiach, uśmiechnięty i raczej ucieszony z wizyty. Nie martwcie się, to jeszcze o niczym nie świadczy – najgorsze są te kłótnie, w których zachowuje przyjazny wyraz twarzy i łagodny ton głosu... Pozwoliłam, by odebrał mi kurtkę i powiesił na haczyku koło wiszącego na ścianie lustra.
I co postanowiliście? – padło, zanim na dobre wzięłam się za zdejmowanie butów.
Przez chwilę nie byłam pewna, czego się ode mnie oczekuje. Zamarłam z pęczkiem na sznurówce w palcach, musiałam porządnie zastanowić się nad odpowiedzią. A właściwie nad tym, jak jej udzielić.
Znaleźliśmy mieszkanie, w którym się schował. Trójka została na warcie – objaśniłam skrótowo. – Będziemy obserwować. Zasadniczo na nic więcej nie mamy pomysłu...
Dziadek pokiwał głową, jego wzrok na chwilę stał się nieobecny. Wyglądał tak, jakby myślał nad tym, jak to skomentować, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł zdecydować, w jakie ubrać to słowa, jednak zrezygnował. Drgnął niespokojnie, potrząsnął głową i odwrócił się, by odejść wgłąb mieszkania. Wydał mi się... smutny. Zrezygnowany... Może nawet rozczarowany.
Wyprostowałam się zdezorientowana. O co mu, do diabła, chodziło? Skoro ma jakiś plan, jeśli wie, jak można sytuację rozwiązać lub widzi, że popełniamy błędy, to dlaczego nam tego łaskawie nie powie? Od zawsze był kimś, kto nie mieszał się w sprawy innych, nawet jeśli w jakimś stopniu dotyczyły jego samego, a mnie od zawsze doprowadzało to do szału. Bo czy pomoc w postaci choćby słownego, choćby nawet nie wprost wypowiedzianego naprowadzenia jest jakimś przesadnym mieszaniem się? Tak, nasza sfora powstała dlatego, że Quills i reszta tak bardzo chcieli udowodnić, że są dorośli. Ale czy danie nam wolnej ręki oznacza też całkowite zrezygnowanie z udzielenia nam ewentualnej pomocy? To według niego jest niewychowawcze, czy co?
A czy wychowawcze jest pozwolenie, by miasto poszło w cholerę przez to, że jesteśmy zbyt młodzi i za słabo wyszkoleni, by poradzić sobie z trochę bardziej skomplikowanym problemem? Kilkoro z nas nie ma skończonych osiemnastu lat, więc to chyba jasne, że mamy zbyt mało doświadczenia, by mówić tu o takiej pełnej samodzielności? Zwłaszcza że we wprowadzonym przez Starszyznę prawie – przez Starszyznę, do której dziadek należy! – jest przecież wyraźnie wspomniane, że Alfa, który nie ukończył dwudziestu jeden lat, powinien pozostawać pod kontrolą starszego, bardziej doświadczonego.
Co chcesz na kolację?
Prawie dostałam zawału usłyszawszy głos z kuchni. Otrząsnęłam się szybko, odstawiłam wreszcie na wycieraczkę tego cholernego buta, którego wciąż międliłam w dłoniach, i odkrzyknęłam to, co zwykłam w sytuacjach, gdy nie chciało mi się nad tym zastanawiać:
Obojętnie!
No bo kurde – byłam zmęczona. I to tak cholernie zmęczona, że mierziło mnie na myśl o tym, że miałabym zrobić cokolwiek, choćby z repertuaru czynności, które miałyby szybciej doprowadzić mnie do łóżka.
Złapałam torebkę, którą przed chwilą położyłam na podłodze obok. Skrzywiłam się – przez to, ile czasu leżała na klatce schodowej i czekała, gdy byłam pod postacią wilka, wszystko w środku, łącznie z piżamą, zdążyło nabrać nieludzkiej temperatury. A jak zawsze, gdy jestem niewyspana, aż trzęsłam się z zimna.
Wszystko dookoła było niby znajome, oswojone od lat – w końcu jako dziecko przebywałam tu bardzo często, w pewnych okresach więcej niż w domu – ale jednocześnie jakieś takie... odpychające. Nie moje. Coś w tej swojskości było niewłaściwego, ale nie umiałam dokładnie tego nazwać i opisać. Słabe, ale ciepłe dzięki wiklinowemu żyrandolowi światło eksponowało obite boazerią ściany przedpokoju, drzwi wielkiej szafy z drewnopodobnej płyty i nowe brązowe kafelki na podłodze (efekt zarówno promocji, jak i dziwnego gustu dziadka, który w opowieściach zawsze brzmiał mi obrzydliwie, ale na żywo okazywał się całkiem znośny). Weszłam do średniego pokoju, rzuciłam rzeczy na wzorzysty dywan, obrzuciłam niechętnym spojrzeniem obłożone żółtą tapetą ściany i nieco przychylniej przyjrzałam się zabytkowym, rzeźbionym meblom z ciemnego drewna i eleganckiej, stylizowanej na rokoko kanapie. Położyłam telefon na okrągłym stole, zasłoniłam okna i czym prędzej zatrzymałam dwa równie zabytkowe co meble zegary. Nie mogę zasnąć, gdy coś mi tyka nad uchem. A gdy jeszcze do tego bije co godzinę...
Mieszkanie dziadka ma identyczny plan jak moje. W najmniejszym pokoju, który u mnie jest sypialnią rodziców, mieści się łóżko, komunistyczna maszyna do szycia, szafa z czegoś, co z pewnością drewnem nie jest, i słynna ogromna biblioteczka. Zawsze chciałam mieć tyle książek. Dziadek często deklaruje, że bardzo chętnie mi je wszystkie odda, ale niestety w większości są to atlasy, pozycje historyczne i starsze powieści obyczajowe, czyli gatunki, których nie tyle nie lubię, co kompletnie się w nich nie orientuję. Swoich własnych książek też mam dużo, bo około dwóch tysięcy, ale od zawsze królowała wśród nich fantastyka we wszystkich możliwych odsłonach. Aż dziwne, że jako istota przez większość uznana za nadprzyrodzoną mogę lubować się w czytaniu kompletnych bajek na swój temat...
W salonie znajduje się stara kanapa, dwa fotele – wszystko stylizowane na zabytki – nieco mniej zabytkowa meblościanka i kolejne dwa zegary. Dziadek i babcia zawsze mieli swoistą obsesję na ich punkcie. Jeszcze jeden wisi w kuchni, która już nieco bardziej przypomina wystrojem mieszkanie typowego starszego człowieka – meble zrobione chyba samemu, choć nie zaprzeczę, że zaskakująco dokładnie, stary stół z szufladą na wszystko pod blatem, białe ściany, firanka w oknie. I blat, który w założeniu producenta miał chyba przypominać marmur, ale mi zawsze kojarzył się z płatem surowego mięsa z kurczaka. Ja to mam wyobraźnię...
Chciałam chwilę wyciszyć się przy książce zanim dziadek zawoła mnie na jedzenie, ale okazało się, że chociaż w kutym żyrandolu jest pięć żarówek, nawet włączone wszystkie naraz nie dają światła wystarczającego, by widzieć litery. Nigdy nie rozumiałam miłości dziadka do oszczędzania na świetle, ale robi to od zawsze – wszędzie tu panuje taki sympatyczny półmrok, że idzie się tylko powiesić. I to tylko jeśli znajdzie się linę. Zawsze miałam tak, że od takiego anemicznego, słabego blasku świetlówek energooszczędnych oczy bolały mnie jeszcze bardziej, niż od próbowania wypatrzenia czegoś w zupełnej ciemności. Gdy okazało się, że tutaj sytuacja będzie się miała podobnie, postanowiłam jednak przejść się do kuchni i sprawdzić, czy nie trzeba by w czymś pomóc.
To znaczy... dziadek nigdy nie pozwala sobie w czymkolwiek pomóc, często zachowując się wręcz jak dziecko na etapie „ja sam!”, ale spytać nigdy nie zaszkodzi. Wszystkie elementy dobrego wychowania, jakie kiedykolwiek przy nim przejawię, dobrze rokują na przyszłość. Bo jak się zapomnę choćby raz, to będzie mi to wypominał do końca roku, choćbym ja sama już wywaliła to z pamięci....
Połóż to na stole. – Zanim zdążyłam na dobre się w kuchni rozgościć, już dziadek wcisnął mi w dłonie garść rzeczy, nie interesując się zbytnio tym, czy aby na pewno dam radę je wszystkie złapać. Taaa, coś mówiłam o tym, że nie daje sobie pomagać...? Ja pierdzielę, dzisiejszy dzień to jakaś porażka...
Skrzywiłam się boleśnie na widok ciemnego pieczywa i opakowania margaryny. To jedno z nielicznych połączeń spożywczych, jakich nie jestem w stanie znieść. Bez żadnego problemu zjem kiszone ogórki z czekoladą i inne tego typu cuda, ale to... O rany, na samą myśl zachciało mi się rzygać. Nienawidzę ciemnego chleba. A margaryny chyba jeszcze bardziej...
Jak go w końcu znaleźliście? – spytał dziadek, stawiając obok przepysznego zestawu dwa kubki herbaty. Której też nie cierpię, tak nawiasem mówiąc. Ale da się wypić...
Znowu potrzebowałam dłuższej chwili, by załapać, że powrócił do tematu półdemona.
Chłopaki stwierdzili, że musimy dokładniej przyjrzeć się temu miejscu, gdzie zniknął. Bo każdą iluzję da się przejrzeć, nie? – Całkowicie zrezygnowana i przeczuwająca głodowanie na jednej tabliczce czekolady do jutrzejszego południa, opadłam na niewygodny stołek. Zrobiłam to na tyle nieuważnie, że prawie zderzyłam się plecami ze stojącą za mną lodówką. – Kręciliśmy się dłuższy czas wokół tropów Quillsa, aż wreszcie Jared znalazł jakąś... maleńką nieprawidłowość. Ale jak już wszyscy się na niej skupiliśmy, to cała iluzja przepadła.
Sprytnie. – Dziadek, wciąż na mnie nie patrząc, smarował ciemny chleb z margaryną grubą warstwą miodu. Aż mnie zabolało w szczęce na ten widok. – A kto został na czatach?
Collin, Brady, Seth i Jared. – Widząc, że zmarszczył czoło w zaskoczonym grymasie, poprawiłam się szybko: – Znaczy się... Wiktor, Piotrek, Kuba i Dawid.
Nie rozumiem tych waszych ksywek. – Pokręcił głową z dezaprobatą. – Ale... Kuba? On przypadkiem nie dołączył do was w tym roku?
W zeszłym. Też uważam, że to nieodpowiedzialne, ale... co ja poradzę? Quills nie słuchał, jak mu tłumaczyliśmy, dlaczego młody nie jest najlepszy na to miejsce.
Dobrze, trudno. A może wreszcie się czegoś nauczy. Jedz. – Machnął dłonią w stronę jedzenia.
Szlag, zauważył.
Wzięłam kromkę nieapetycznego pieczywa, przykryłam ją dwoma plastrami szynki i czterema sera. Margaryny nie tknęłam. Jakoś się w sobie zepnę i przełknę to szybko, żeby potem nie cierpieć przez całą noc... Okazało się, że łatwo było nie skupiać się na smaku, gdy tak mocno intryguje, dlaczego dziadek wciąż nie chce spojrzeć mi w oczy.
A tak jeszcze w temacie tamtego krateru w ziemi... – zaczęłam, nie mogąc znieść przeciągającej się ciszy. – Mógłbyś dokładnie mi wytłumaczyć, co może się z nim wiązać? Jak na razie wiem tylko tyle, że jest i że jest niebezpieczny. A to trochę mało. Możliwe, że ten półdemon z niego wyszedł?
Ten krater prawdopodobnie faktycznie prowadzi aż do Piekła. Ale półdemon z niego nie wyszedł, bo półdemony nie mieszkają w Piekle. – Wreszcie na mnie spojrzał. Pobłażliwie. – No cóż... Coś takiego to w rzeczywistości nic innego, jak przetarcie między dwoma światami. Czyli nieco większa magiczna anomalia. W najlepszym razie mogą do nas przenikać Istoty, których nie powinno tu być, w najgorszym spory fragment Pierwszego Świata może przenieść się do Drugiego. To jest raczej mało prawdopodobne, nie wyczuliśmy od krateru aż takiej energii, ale w każdej chwili sytuacja może się zmienić.
Nie wyczuli od niego aż takiej energii? Pamiętam, że ja sama wręcz zachowywałam się jak naćpana, gdy tylko znalazłam się w pobliżu. Ciekawe, co by się ze mną stało, gdyby tej energii było więcej...
A może przez to w okolicy powstać więcej anomalii?
Sama nie wiedziałam, dlaczego zadałam akurat to pytanie. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, nie myślałam o kraterze i anomaliach w inny sposób, niż taki, który sugerował, że krater właśnie jest anomalią, ale w jednej chwili wydało mi się to jakieś... logiczne. Po prostu poczułam, że jeśli natychmiast się tego nie dowiem, rozsadzi mnie od środka. Istniało milion ważniejszych kwestii i wątpliwości, które należało rozwiać w pierwszej kolejności, ale na żadnej z nich bym się wystarczająco nie skupiła, gdyby to nadal chodziło mi po głowie. Czy większe anomalie mogą przyciągać mniejsze?
Czy może... – Dziadek zakrztusił się, popatrzył na mnie z niedowierzaniem. – Prawdopodobnie może. Ale... – Ewidentnie chciał powiedzieć coś jeszcze, jednak zawahał się, tak jak wcześniej w przedpokoju, i machnął lekceważąco dłonią na znak, że nie mam po co dalej drążyć. – To nie jest takie istotne. Ważniejsze jest to, że prawdopodobnie mamy kolejny problem na głowie.
Że co? – Teraz to ja się prawie zakrztusiłam. Coś z nim było zdecydowanie nie tak – to skakanie z tematu na temat... Dziadek nigdy tak nie robił. Dawno nie widziałam go aż tak zdenerwowanego.
Spojrzał na mnie z przyganą w oczach, lecz odpowiedział szybko, nie rozwodząc się nad moją niekoniecznie uprzejmą odzywką:
Rada miasta postanowiła wreszcie wziąć się za ten blok naprzeciwko twojego.
Zdębiałam. I, przyznam szczerze, przestraszyłam się.
Przed moim blokiem stoi sobie budynek mieszkalny typu punktowiec. Nie ma w nim niczego oryginalnego, bo dookoła jest takich mnóstwo, również w bezpośrednim sąsiedztwie. Ma cztery piętra, jak wszystkie bloki na osiedlu, został wybudowany jak wszystkie w podobnym czasie, jak wszystkie nie został pomalowany, a jedynie pokryty szarym tynkiem, spływającym malowniczymi zaciekami wraz z każdym większym deszczem. Jedynym, co go na pierwszy rzut oka wyróżnia, jest niegdyś pomalowana na błękitno blacha falista, którą obito szczyty – co według socjalistycznej myśli architektonicznej miało zapewne ładnie komponować się z otoczeniem. Budynek jak budynek. Tylko problem w tym, że twór ten jest opuszczony. I to już od bodajże trzech lat po oddaniu do użytku. Powód był prosty: wilgoć. I to nie taka sobie wilgoć, przez którą zaśmierdnie ci kilka ubrań w szafie – o nie! To wilgoć, od której pękają ściany, od której beton rozmięka i wszystko zaczyna niebezpiecznie szybko grozić zawaleniem się w cholerę... Do dzisiaj ludziom nie wiadomo, dlaczego tak się działo – według architektów z miejscem budowy było wszystko w porządku, nigdzie żadnych wód gruntowych, dobra ziemia, dobrze zalane fundamenty – nawet do rzeki, na której zbudowano pobliską drogę, nie jest znowu tak blisko, by miało to mieć jakiś wpływ.
Taa... Ludzie nie mają pojęcia, że pod tym blokiem przebiega niewidoczny dla nich Styks.
I... sztolnie.
Sztolnie to poniemieckie katakumby, które, jak wiele innych w Polsce, budowano naprędce w czasie drugiej wojny światowej w bliżej niewiadomych celach, i przy okazji najciekawsze miejsce w całym mieście, bo ciągnie się pod nim kilometrami. Nic dziwnego – ten kraj przecież zryty jest podobnymi całkiem porządnie, a o większości ludzie nie wiedzą. Spora część, która znajduje się pod starówką, jest udostępniona dla zwiedzających, lecz reszta tak leży sobie zapomniana. Dostać się tam praktycznie nie da – wszystko całkiem nieźle zabezpieczono, więc nawet dla tak wprawionych w tego typu sprawach moich kolegów stanowi to poważny problem – ale... jest. I czeka sobie ciągle, i grozi, że kiedyś postanowi zawalić się w cholerę. I to prawdopodobnie wtedy, gdy wszyscy najmniej będą się tego spodziewać.
Mój dziadek od zawsze uważa, że ogromne sztolnie tak naprawdę są jedną wielką magiczną anomalią.
I co będzie, jak odkryją, co tam jest? – spytałam, wyrywając się z zamyślenia.
Nie mam pojęcia. Problem w tym, żeby tego nie odkryli – westchnął. – Jak dokopią się do Styksu, to na miasto wyjdą bladgory.
Co wyjdzie? – Przekrzywiłam ciekawie głowę. Kiedyś słyszałam tę nazwę, lecz za nic nie mogłam przypomnieć sobie, w jakich to było okolicznościach.
Bladgory. To stworzenia uznawane w mitach za strażników Piekieł. W rzeczywistości zwykłe demony na tyle niskiego rzędu, by nie posiadać ludzkiej inteligencji. Łatwo nimi manipulować, lecz wystarczy kilka, by zrównać miasto tej wielkości z ziemią w ciągu niecałego dnia. My nie zdołalibyśmy ich powstrzymać.
Brzmi świetnie – jęknęłam.
Dobrze. – Dziadek wstał, szybko zebrał talerze ze stołu, nie upewniwszy się, czy aby na pewno nie będę już jadła. I tak nie zamierzałam, ale najmilsze z jego strony to nie było. – Idź już lepiej spać, jest po jedenastej.
I tym oto optymistycznym akcentem zostało dane mi do zrozumienia, że więcej się nie dowiem. Pozostało mi tylko wstać od stołu, ogarnąć się jako tako w łazience i wleźć wreszcie do łóżka z wrażeniem, że będzie to kolejna noc, podczas której nie zdołam zmrużyć oka. Żeby to było takie proste...
Byłam tak zmęczona, że zebranie się do kupy i ruszenie z kanapy, na której na moment przysiadłam, zajęło mi naprawdę dużo czasu. Zmuszałam się, przekonywałam, zachęcałam, wreszcie wymyślałam sobie od najgorszych, ale ciało zupełnie jakby przestało współpracować z mózgiem i odmówiło wykonania czegokolwiek, co wiązało się z ruszeniem o więcej niż milimetr. Na myśl, że muszę zmyć makijaż, dowlec się do łazienki, przebrać w piżamę i przede wszystkim pościelić sobie łóżko, zachciało mi się płakać. I w ramach strajku walnąć się spać tu i teraz na dywanie. W sumie miękki jest, może dobrze bym na tym wyszła.
Moje życie ostatnio składa się z tak wielu niewiadomych, że aż mnie czasem przerażenie bierze. Teraz na przykład zupełnie nie wiem, jak w końcu udało mi się do tego wszystkiego jednak zabrać i nie rzucić przez okno w cholerę po minucie... Od zawsze mam tak, że im bardziej zdenerwowana jestem, tym gorzej mi wszystko wychodzi. I to do stopnia wręcz przesadnego: przedmioty lecą mi z rąk, a prawa fizyki idą się zwyczajnie bujać. Tak jakby tak zwani „ci na górze” zwracali na mnie nagle uwagę i usilnie pilnowali, by nic mi przypadkiem nie wyszło.
W ten oto sposób, wnerwiona na wszystko, nakręcona rozmową z dziadkiem i słysząca tykanie zegara z dużego pokoju pomimo zamkniętych drzwi, wylądowałam na łóżku, leżąc w pozycji horyzontalnej, gapiąc się w sufit i nie mogąc sobie przypomnieć, jak to się robiło z zasypianiem. Nijak nie potrafiłam ponownie uruchomić swojego odruchu obronnego z wczoraj i zapaść w mocny sen bez marzeń. Ba! Ja nawet w taki lichy, przerywany co chwilę, nie mogłam się zanurzyć. Zupełnie jakbym zapomniała, jak to się robiło.
Leżałam, gapiłam się w sufit, usiłowałam nie skupiać za mocno na tykaniu zegara i... myślałam.
Zachowanie dziadka zaczynało mnie coraz mocniej intrygować. Z początku przejmowałam się nim, wydawało mi się jednak trochę bardziej denerwujące niż intrygujące, ale teraz na spokojnie przypominałam sobie coraz więcej szczegółów, które od razu powinny zwrócić moją uwagę. Zwrócić uwagę i wywołać lawinę pytań... Im dokładniej przypominałam sobie jego niedopowiedzenia, to, jak szybko zmieniał tematy i jak usilnie unikał kontaktu wzrokowego, tym pewniejsza byłam, że zwyczajnie się czegoś bał. Tylko czego? I dlaczego nie chciał nic powiedzieć?
A może chodzi o te całe bladgory? Gdy tak się teraz zastanawiałam, udało mi się przypomnieć sobie, gdzie i kiedy o nich słyszałam. To był dzień, który wyrył mi się w pamięci dość mocno, bo wtedy właśnie nastąpiło oficjalne przekazanie władzy Quillsowi. To było jakieś głupie dwa lata temu, gdy jeszcze nie orientowałam się we wszystkim i właściwie nadal funkcjonowałam w cieniu bardziej doświadczonych, bojąc się mocniej wyrwać naprzód. Właściwie to nikt mnie wtedy nie lubił – wspominałam kiedyś, że sporo czasu minęło, zanim chłopaki przywykli do moich niezbyt delikatnych docinków, bardzo długo mieli mnie po prostu za zadzierającą nosa małolatę, która nikogo nie lubiła i uporczywie pracowała na to, by nikt przypadkiem nie polubił jej. Mieli wrażenie, że izoluję się od nich, że nie chcę z nimi rozmawiać i najchętniej wcale bym się do nich nie przyznawała... Prawda wygląda nieco inaczej. Od wczesnego dzieciństwa byłam chorobliwie nieśmiała i nie potrafiłam jako pierwsza podchodzić do ludzi. Jeśli ktoś nie wykonał pierwszego kroku, nie miał na co liczyć, że ja się na to zdobędę. Nie rozmawiałam z nimi, bo oni nie rozmawiali ze mną... Dzień, w którym dziadek zgodził się przejść razem ze starszymi w stan spoczynku i złożyć wszystko w dłoniach wówczas siedemnastoletniego Quillsa wspominam raczej źle, bo... cholernie się bałam. Albinos był jedyną osobą w nowo powstałej sforze, która była dla mnie jakkolwiek miła, reszty zwyczajnie nie znałam. W tak wielkim stadzie, jakie stanowiliśmy do tej pory, ciężko było skupić się na poszczególnych osobach, zwłaszcza gdy dziadek nieustannie pilnował, bym nie wysuwała się zbytnio przed szereg (choć do dzisiaj nie mam pojęcia, dlaczego aż tak mu na tym zależało), więc nic dziwnego, że czułam lęk. Miałam zostać właściwie sama ze zgrają starszych i o wiele silniejszych chłopaków... Cóż, pamiętam, że nie tylko ja miałam obawy. Wtedy właśnie jeden ze starszych wilków – nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że był to dziadek Collina – powiedział coś, co chodziło mi na krawędzi myśli i dopiero teraz dało się w pełni odkryć. To brzmiało mniej więcej tak: „Henryku, zobaczysz, że jeśli tak młodzi i niedoświadczeni dostaną we własne ręce nasze bezpieczeństwo, miasto szybko spłonie w ogniu bladgorów”. Tak, to było tak cholernie złowieszcze, a mi nie przyszło na myśl, by spytać, o co im chodziło... Teraz to się na mnie postanowiło zemścić.
Ale właściwie co takiego strasznego mogło się stać? Miasto już dziesiątki razy obwieszczało, że weźmie się za burzenie tego bloku, i jakoś ani razu nie wyszło to z fazy obietnic. A ludźmi na tyle łatwo manipulować, że z pewnością wystarczyłoby kilka słów szepniętych tu i tam, by całe przedsięwzięcie znowu zostało zepchnięte na dalszy plan, by tam poczekać na lepsze czasy. Zwłaszcza że dziadek jest w radzie miasta. Bladgory są zagrożeniem dość odległym...
A więc musi chodzić o półdemona i to, jak wzięliśmy się za sprawę. Tylko że... skoro starsi coś wiedzą, dlaczego nie podzielą się tym z nami, zanim dojdzie do katastrofy, którą coraz mocniej mi tu śmierdzi?
Szlag, za dużo tego było.
Zasnęłam około trzeciej nad ranem, a obudziłam się o ósmej w nastroju – delikatnie mówiąc – pogrzebowym. Spokojnie pociągnęłabym i do szesnastej, jak zwykle po tak zawalonych myślami nocach, lecz dziadek musiał uznać, że nie wypada się tak długo wylegiwać, i zaczął toczyć życie na całego. Włączył radio w kuchni, zwiększył głośność w telewizorze... Przez głowę przemknęło mi, czy może nie zrobił tego specjalnie, bo chyba nigdy nie spotkałam się z tym, by używał obu tych urządzeń naraz, ale szybko dałam sobie mentalnego kopa i postanowiłam nie zastanawiać się nad tym. Tylko mi z tego jakieś teorie spiskowe wychodziły.
Już od chwili, gdy tylko odważyłam się wstać z łóżka, przeczuwałam, że coś jest nie tak. Dziadek zachowywał się już normalnie, nic też na pierwszy rzut oka nie wskazywało na to, że coś może pójść źle... ale ja to czułam podskórnie jakimś cholernym szóstym zmysłem. Coś się szykowało. Coś wisiało w zaskakująco normalnym powietrzu, zwieszając się nade mną i nie dając o sobie zapomnieć...
Gdy tylko wyszłam od dziadka, zorientowałam się, że chodziło o mój słynny Pech.
Ja nie wiem, jak to możliwe, że na świecie jest pewien krąg ludzi, którym nic w życiu nie wychodzi. Nie potrafię zrozumieć, w czym my niby jesteśmy gorsi od pozostałych siedmiu miliardów, których życia toczą się swoim normalnym rytmem. Nie mam pojęcia, dlaczego rzeczywistość specjalnie nagina się tak, by nic nam nie wychodziło, ale takie są niestety fakty. Od zawsze wypruwam sobie żyły nad wieloma kwestiami, takimi jak chociażby pisarstwo, rysowanie czy nawet bycie kimś szanowanym wśród wilkołaków lub coś tak prozaicznego, jak przyjaciele w szkole, ale z jakiegoś powodu nic z tego mi nie wychodzi. Nikt nie czyta moich blogów, choć wielokrotnie, gdy wciskałam coś komuś na siłę, dowiadywałam się, że przecież piszę świetnie. Rysuję też podobno dobrze, tylko że tym również się nie interesują, choć jak z pisaniem męczę się z tworzeniem reklam gdzie tylko się da. W sforze również jestem uważana za małą, kolczastą kulkę, z której można nieco się pośmiać i zainteresować raz na jakiś czas, ale która nigdy nie będzie mieć jakiegoś szczególnego poważania. O szkolnych czy jakichkolwiek przyjaciołach już nie wspomnę...
Od zawsze męczę się ze swoim Pechem. Ja mam Pecha, a Pech ma mnie. Jakoś sobie z tym egzystuję – czasem lepiej, czasem gorzej – ale są dni, gdy po prostu nic nie idzie tak, jak powinno. Naginanie praw fizyki po to, by mi jeszcze bardziej dowalić? Ależ proszę bardzo!
I dzisiaj był jeden z tych dni.
Wywaliłam się na schodach, gdy wyszłam z mieszkania dziadka. Potknęłam się o gałąź, gdy bardzo inteligentnie postanowiłam iść na skróty pomiędzy drzewami rosnącymi przed moim blokiem od strony balkonów, choć nie mam pojęcia, na cholerę ja tędy szłam – nadrobiłam może z pół minuty. Albo i nie, bo sporo czasu zajęło mi otrzepanie się z błota na tyle, by dało się wyjść ztych krzaków do ludzi. Następnie jeszcze raz wywaliłam się na schodach, gdy szłam do swojego mieszkania, i ponownie jeszcze w progu, gdy potknęłam się o pasek płaszcza mamy, wiszącego na klamce drzwi, choć nigdy go tam, kurde, nie wieszała. Wlazłam w drzwi pokoju, gdy chciałam zostawić w nim torebkę, i do dzisiaj nie mam bladego pojęcia jakim cudem, skoro były szeroko otwarte i doskonale je widziałam. Podarłam rajstopy dosłownie o powietrze, gdy chciałam zmienić je na domowy dres. Wlazłam w krzesło w kuchni, choć je, tak jak drzwi, dostrzegałam z kilometra, potłukłam talerz i kubek, oblałam się wrzątkiem, zakrztusiłam batonikiem (który postanowiłam zjeść po kilku nieudanych próbach zrobienia płatków z mlekiem, a potem chińskiej zupki) i rozwaliłam palec o framugę. Ten, który najbardziej boli. A moja kochana mama, chyba naprawdę nie zauważywszy niczego podejrzanego (ani mojej miny jasno mówiącej, że mam ochotę położyć się i umrzeć), wysłała mnie do sklepu.
Kurde, przecież w takim tempie to ja się zabiję, zanim jeszcze tam dojdę! Nie ma opcji, żeby to się dobrze skończyło.
Do sklepu dotarłam w jednym kawałku, choć mało brakowało, a wepchnęłabym się pod auto na parkingu przed wejściem i spotkała twarzą z automatycznymi drzwiami, które nie zechciały otworzyć się na czas. Wielki hipermarket na szczęście znajduje się tuż koło mojego bloku, więc droga nie była taka znowu długa, by pozwolić sobie na więcej porażek.
A w środku... Ech, jak dla mnie był blady świt (koło jedenastej), a kolejki już sięgały kilometra. Jezu, święto jakieś jest? Przecież w takim ogonku to i z pół godziny można stracić...
Wyposażyłam się w ostatni dostrzeżony wózek (oczywiście miał zepsute kółko i sam skręcał w lewo) i trzepnięciem rozprostowałam przesadnie długą listę zakupów. Wczytałam się w dość artystyczne, lecz niestety oprócz tego typowo lekarskie pismo mamy, próbując odszyfrować, co też takiego się na niej znajduje. Hm, i ja mam wiedzieć, jakie to słowo, tak? Wygląda jak makaron, ale to równie dobrze może być rukola... A to co? Galareta dla taty? Nie, zaraz, gazeta chyba... Od kiedy mój tata czyta gazety? Ja pierdykam, a tyle razy prosiłam, żeby pisała drukowanymi...
Zagłębiłam się w alejki, próbując nie kopać wózka ze złości za każdym razem, gdy zbaczał z kursu. Wzięłam olej, mąkę i ten nieszczęsny makaron, który mógł być rukolą. Wybierałam się właśnie po kiełbasę do spaghetti, skręcając w główną alejkę...
I jak nie przypierdzieliłam w faceta z wózkiem!
Plastikowa rączka wbiła mi się pod żebra, jakimś tajemniczym zrządzeniem losu zawadzając chyba o splot słoneczny (w końcu pieprzyć fizykę – powiedział Pech, prawda?), więc aż mnie zatchnęło. Od impetu wyrąbałam się na ziemię, częściowo zawadzając o karton z czipsami z promocji. Góra paczek zwaliła mi się na łeb, ugrzęzłam w niej na dobrych kilka chwil.
Nic ci nie jest? – rozległo się nade mną. Jakaś szczupła, lecz zaskakująco silna dłoń jednym szarpnięciem postawiła mnie na nogi, choć byłam zajściem na tyle zdezorientowana, że praktycznie nie współpracowałam.
Chyba nie... – wydukałam. Szlag, rozwaliłam cztery opakowania Laysów o smaku ostrego chilli. Dobrze, że to moje ulubione, bo chyba powinnam je teraz kupić. Okruchy miałam nawet we włosach.
Ty naprawdę mnie nie widziałaś? – Mój wybawiciel rechotał w najlepsze. – Szedłem prawie środkiem!
Nie widziałam, okej? – Zawstydzenie postanowiłam przerobić na irytację. – Z moją koordynacją ruchową nie jest dzisiaj najlepiej... – Pozbierałam szybko uszkodzone paczki i wrzuciłam je do swojego wózka. I w końcu postanowiłam zaszczycić rozmówcę spojrzeniem...
Pożałowałam tego w tempie błyskawicznym.
Bojówki moro, koszulka z logo jakiegoś punkowego zespołu, głowa wygolona po bokach, znajome lodowate spojrzenie, tym razem wzbogacone zaskakująco szerokim uśmiechem, krótka kozia bródka. Czy muszę mówić coś jeszcze?
O kurde! – wyrwało mi się. – Ja pierdzielę...!
Wystarczy „dziękuję”? – Półdemon chyba tylko cudem nadal powstrzymywał śmiech.
Znaczy się... – Wzięłam się w garść na tyle, na ile to było możliwe, i wydukałam: – Tak, dziękuję. I przepraszam...
Spoko, nie ma problemu. Uważaj na siebie! – Uśmiechnął się złośliwie jeszcze raz, wziął swój wózek i odszedł wreszcie.
Wystukanie na telefonie hasła odblokowującego ekran i numeru Quillsa nie było najłatwiejsze z tak trzęsącymi się dłońmi, ale grunt, że udało mi się po czasie, którego nie można było jeszcze nazwać zawstydzającym.
No? – Zblazowany Alfa odebrał już po pierwszym sygnale.
Śpisz, głąbie?! – wydarłam się do słuchawki. – Tu się dzieją takie rzeczy, a ty śpisz...?!
Kurwa mać, jest jedenasta, normalni ludzie o tej porze śpią w weekendy... – Po szelestach towarzyszących słowom rozpoznałam, że musiał przewrócić się na drugi bok i nakryć kołdrą na głowę.
Jest wtorek, kretynie. Ale dobrze, panie Alfo kochany, to ja teraz powiem ci, dlaczego nie powinieneś spać o jedenastej we wtorek – syknęłam. – Świetnie pilnowany półdemon wam spieprzył. Byłabym wdzięczna, gdybyś jednak raczył poświęcić tej sprawie chociaż chwilę uwagi.
Na chwilę zapadła cisza.
Że co się stało?! – Musiał wyskoczyć z łóżka i na chwilę upuścić telefon. – Co ty właśnie...?!
Mówiłam, że nie powinieneś zostawiać na warcie Setha – parsknęłam.
Tak, bo to na pewno wina Setha właśnie... – Zaklął wyjątkowo szpetnie. – Zebranie nadzwyczajne o dwudziestej. Bez dyskusji! – I się rozłączył.
Pokazałam wyświetlającej się czerwonej słuchawce środkowy palec.
Chyba właśnie zaczęłam nabierać pewności, że mój dziadek miał całkowite prawo czuć strach na myśl o tym, że to właśnie moje stado bierze się za tak poważną sprawę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz