Byłam
tak wściekła, że aż myślałam, że mnie rozsadzi.
Do
wieczora snułam się po mieszkaniu, jak zwykle w chwilach
zdenerwowania nie mogąc się na niczym skupić. Wpadłam nawet w
pułapkę czegoś, co spokojnie można było określić zajadaniem
stresu – wpychałam wszystko na potęgę, aż tata zaczął się
niepokoić. Niecierpliwie wyczekiwałam zapadnięcia zmroku i tej
cholernej dwudziestej – godziny tak beznadziejnie głupiej na
zebranie, że aż mi się wierzyć nie chciało. No bo jak ja wyjdę
z domu o dwudziestej, skoro rodzice wtedy jeszcze nie śpią?
Po
prostu nie mogłam wyjść z podziwu nad całą tą sytuacją.
Popatrzeć tylko, że był nawet moment, gdy uważałam moich
wilczych kolegów za dojrzalszych od innych osób w tym wieku
i przynajmniej znośnie ogarniętych, wystarczająco, by
poradzić sobie z czymś takim, jak pilnowanie, by zakładnik nie
wyszedł z budynku cholernym jedynym możliwym wyjściem! I jeszcze
to uparte obstawanie przy pozostawieniu na warcie Setha ze strony
Quillsa, i to już po tym, jak większość stada zgłosiła co do
tego obiekcje... No nie wierzyłam, że mogło wyjść aż tak źle.
Jak można spartaczyć coś tak łatwego?! To już chyba ja bym sobie
poradziła, i to nawet gdybym zasnęła w połowie!
Ciekawa
jestem, jak my to powiemy mojemu dziadkowi. Staruszek przecież
pierdolca z prawdziwego zdarzenia dostanie...
Aby
wyjść z domu i mieć gwarancję, że nikt nie zainteresuje się
moją nieobecnością, przyjęłam taktykę znaną każdemu
dzieciakowi, któremu nie chciało wstawać się do szkoły:
magicznie jakimś tajemniczym zrządzeniem losu dostałam migreny
stulecia i położyłam się do łóżka o dziewiętnastej. Rodzice
zamknęli się w dużym pokoju, żeby mi zbytnio nie hałasować,
więc spokojnie mogłam przejść do kuchni i wyleźć na
rusztowanie. Sama nie wiedziałam, dlaczego spisałam standardową
klatkę schodową na straty, ale zawsze miałam wrażenie, że
przekręcaniem zasuwki w starych drzwiach zwrócę na siebie uwagę
połowy bloku. Rusztowania się bałam i czułam się na nim po
prostu głupio, ale co poradzić? Paradoksalnie było o wiele
dyskretniejsze.
Jak
zwykle wylazłam przez okno, domknęłam je, korzystając z tego, że
blokowało się o ramę, posłałam przepraszające spojrzenie
obserwującemu mnie z wyrzutem Kotu i zlazłam na sam dół, usiłując
nie rozglądać się nadmiernie dookoła. I nie hałasować, choć
metalowe drabinki nie zawsze mi to ułatwiały, trzeszcząc przy
każdym nieostrożnym ruchu. Gdy tylko przemieniłam się w wilka na
dole, przekonałam się, że tym dyskretnym zejściem i
niepostrzeżonym wyjściem z domu chyba kompletnie wyczerpałam swój
dzisiejszy limit szczęścia. O ile w ogóle jakikolwiek wcześniej
istniał.
Było
bodajże pięć minut po czasie, a w eterze zastałam tylko Quillsa i
Embry'ego. W dodatku powiedzieć, że ten pierwszy był
wściekły, to jak nic nie powiedzieć. Aż miałam wrażenie, że
jego myśli wyświetlają mi się przed oczami na czerwono, dziwnie
kanciaste i tak chaotyczne, że nawet jakby się bardzo chciało,
nijak nie dałoby się z nich nic wyczytać. Niby wiedziałam, o co w
sytuacji chodzi, ale za cholerę nie potrafiłam przekopać się
przez górkę wnerwienia, jakie niemal zwaliło mnie z nóg już na
wstępie.
– O,
Leah! – Embry natychmiast zwrócił na mnie uwagę. – W
sumie dobrze, że jesteś. Mogłabyś mi przetłumaczyć, o co temu
oszołomowi idzie? Zerwał mnie z łóżka o dwunastej, zapowiedział,
że mam się pojawić na zebraniu, i nie raczył powiedzieć nic
więcej. Rozłączył się, buc jeden biały... – Zignorował
Alfę, który kłapnął mu zębami tuż przed nosem. – Teraz
też ni cholery nie chce nic powiedzieć. Ja tu powinienem się
jeszcze kurować, a on tak po prostu... Wiesz może, o co mu
chodzi?
– Już
ci tłumaczyłem, do jasnej cholery, że powiem, jak będą wszyscy!
A że oprócz waszej dwójki nikt się jeszcze nie pofatygował...
– Zgrzytnął zębami. – A Jacob, Sam i Brady gdzie niby są?
Nie mieli teraz na warcie siedzieć?!
– Ech,
Alfo kochany, a powiedz mi, na co im ta warta? Po co się teraz
czepiać? – westchnęłam z politowaniem. – Embry,
spokojnie, zaraz wszystkiego się dowiesz. I gwarantuję, że
zrozumiesz jego, hm... wzburzenie.
– Dobra,
to teraz zupełnie nic nie czaję. – Beta potrząsnął
bezradnie łbem, jakby miał nadzieję, że w ten sposób uporządkuje
myśli.
– Co
się stało? – W naszych głowach odezwał się Sam. – Po
co to zebranie? Dopiero co zmieniliśmy Jareda i resztę, nawet się
przespać pewnie nie zdążyli.
– Gówno
mnie obchodzi, czy zdążyli się przespać, czy nie! – Quills
postanowił wyrazić się dość dosadnie. – A wy gdzie niby
byliście, skoro ich zmieniliście?!
– Siedzieliśmy
jako ludzie – wyjaśnił usłużnie Brady. – Tak czasem
jest wygodniej. Zwłaszcza gdy sporo ludzi kręci się dookoła i
mogłoby ich nadmiernie zainteresować, co w środku miasta robią
wilki wielkości koni wyścigowych. Nie uważasz, że to całkiem
niezła strategia? I o co ci w ogóle chodzi? Tylko się pojawiamy, a
ty już do nas z ryjem...!
– W
życiu nie słyszałam, żebyś powiedział tyle naraz –
mruknęłam z uznaniem. Na szczęście zostałam zignorowana – wolę
sobie nie wyobrażać, co by było, gdyby Quills nagle z pragnieniem
zeżarcia kogoś przeniósł się na mnie.
– Nie
zwracajcie na Brady'ego uwagi, właśnie przegrał w karty prawie
osiem dych – pospieszył z wyjaśnieniami Jacob. – Jest
nieco... rozdrażniony.
– To
może jeszcze mi powiedzcie, że przez cały ten czas graliście w
karty! – Quills chyba się zwyczajnie zapowietrzył.
– A
co mieliśmy robić? – Sam jak zwykle podszedł do wszystkiego
z niezachwianym spokojem, tak kontrastującym ze wściekłością
Alfy. – Z gapienia się w okna nic by nam i tak nie przyszło, a
tylko jeszcze do tego ludzie by się zainteresowali, co robimy.
– Ale
przecież...!
– Dobra,
Quills, zluzuj majty, to i tak nie przez nich, oni tam siedzą od
jakichś trzech godzin! – zawołałam, zanim posypała się
wiązanka.
– Co
się miało przez nich stać?
Teraz
tragedii już nie powstrzymałam. Collin właściwie wyrósł tuż za
Quillsem, podszedłszy jako człowiek i dopiero w ostatniej chwili
przemieniwszy się w wilka. Quills, gdy tylko usłyszał jego głos,
dostał wręcz czegoś, co z czystym sumieniem można było określić
mianem pierdolca. I to nie lekkiego, a takiego z prawdziwego
zdarzenia. Okręcił się, warcząc potwornie, i rzucił się
mniejszemu wilkowi do gardła, nijak nie zamierzając się przejmować
zaskoczonymi okrzykami wokół.
Collin
zapiszczał jak zraniony pies i przewrócił się na grzbiet. Impet
wielkiego białego wilka sprawił, że nie był w stanie zrobić nic
– choć szarpał się na boki, próbował dosięgnąć go zębami
lub odepchnąć pazurami, i tak został błyskawicznie przyparty do
brudnych płytek chodnikowych peronu i wyszarpany kłami za krtań.
Ja naprawdę myślałam, że Alfa w pewnym momencie do tego
wszystkiego zacznie go dusić.
– Quills!
Ej, Quills, zostaw go! – Wreszcie pojawiłam się na miejscu,
zgrzana po szybkim biegu i wnerwiona do granic możliwości. I to nie
tylko z tego powodu, co Alfa... Wpadłam na niego, wręcz
staranowałam, dzięki prędkości zdoławszy zrzucić z szarego
wilka. Przesunął się kilka kroków, zachwiał, przewrócił – i
dzięki temu ja sama przekoziołkowałam nad nim, ostatecznie
wpadając w słupek podtrzymujący daszek nad peronem.
– Co
wam odjebało?! – Wyśliniony Collin zerwał się z ziemi i
odskoczył na bezpieczną odległość; uszy praktycznie przykleił
do czaszki, a ogon stulił do brzucha. – Co tu się dzieje?!
– Właśnie,
dlaczego się na niego rzuciłeś?! – Jared, który również
pojawił się wreszcie na horyzoncie, nie mógł wyjść ze
zdziwienia. Chyba jeszcze nigdy do tej pory nie zdarzyło się, by
Alfa tak reagował. Zwykle to on rozstrzygał podobne spory, a tu
proszę...
Albinos
już nabierał mentalnego powietrza, by odpowiedzieć, więc czym
prędzej weszłam mu w słowo:
– Poczekaj!
Może by tak najpierw wytłumaczyć słowami, co? Co ci po tym, że
od razu ich zamordujesz? Niech wiedzą, za co giną – dodałam
po chwili, nie mogąc się powstrzymać.
– Że
co? – Seth nie dość, że brzmiał, to jeszcze wyglądał jak
naelektryzowana tchórzofretka.
– Dobra...
– Alfa posłał mi zniecierpliwione spojrzenie, warknął jeszcze
cicho, ale wreszcie wstał powoli, zapanowawszy nad sobą na tyle, by
nie było nadmiernie widać, że trzęsą mu się łapy. Warg jednak
nie opuszczał, co w połączeniu ze spojrzeniem czerwonych oczu i
zjeżonym futrem na karku wyglądało mało przyjaźnie. – Są
już wszyscy? – Przesunął spojrzeniem po otaczających nas
wilkach, doszukując się całej dziewiątki. – To może Leah
zacznie?
– Ja?
Ty masz lepiej gadane – obruszyłam się.
– Ale
mnie zaraz szlag trafi! – Otrzepał się, chcąc tym chyba
wyrazić całe swoje obrzydzenie do niewydarzonych czujek. – Lepiej
ty zacznij, bo jeśli ja się za to wezmę, to przysięgam, że...
– Szefie,
spokojnie i po kolei, okej? – Sam spojrzał na niego dziwnie. –
Co takiego się stało, że jesteś aż tak wściekły? I to
ewidentnie na nas?
– To
się stało, że podczas gdy my odpoczywaliśmy w domach i czekaliśmy
na swoją kolej w objęciu wart, naszym ukochanym pierwszym
czujkom zwiał problem – wycedziłam.
Na
chwilę zapadła kompletna cisza.
– Co?
– Jacob nie wyglądał, jakby szczególnie wiele mu to powiedziało.
– Spotkałam
tego półdemona w sklepie. Mało tego, że spotkałam! Ja w niego
zwyczajnie wlazłam, i to tak pięknie, że aż powinnam to sobie
zapisać. – Kilku zaśmiało się na moje wspomnienia, lecz
reszta zachowała spokój. Po tym poznałam, że nie do wszystkich
wieść wystarczająco szybko dotarła. Żałosne... – Na warcie
byli wtedy akurat Jared, Collin, Seth i Brady, więc to chyba jasne,
że wina spada na nich? Mówiłam, żeby nie zostawiać na warcie
Setha. I to nie jako jedyna – zwróciłam się do Quillsa. –
Można spokojnie powiedzieć, że sam jesteś sobie winny.
– Zaraz,
zaraz! – Jared brzmiał stanowczo i spokojnie. – Skąd
pomysł, że to jest wina Setha? Wywiązał się ze swojego obowiązku
tak samo, jak my.
– Chyba
„nie wywiązał” chciałeś powiedzieć? – Alfa zbliżył
się do niego niebezpiecznie. Moje słowa puścił mimo uszu. W końcu
lepiej zwalić wszystko na innych...
– Quills,
zaczekaj, może posłuchaj, co mają do powiedzenia...
– Nie,
po co ma czekać?! Należy im się kara!
– Jak
na moje, to dostaną po dupie, jak się patrzy.
– Jak
mogliście coś takiego zawalić? Zaufaliśmy wam!
– Też
jestem zdania, że Seth ma zbyt mało doświadczenia na takie akcje.
Pewnie to wszystko przez niego...
– Albo
któryś z nich zwyczajnie zasnął.
– Nie
chcemy słuchać żadnych usprawiedliwień!
Chaos
narastał z każdą sekundą, dopóki Jaredowi nie skończyła się
cierpliwość.
– Powiedziałem
tak, jak chciałem powiedzieć. – Wilk o czekoladowym futrze
pokazał Alfie zęby na znak, że nie powinien podchodzić bliżej,
choć jak zwykle zrobił to na tyle stanowczo i łagodnie, że
nie można było powiedzieć, że przesadził. – Seth i Collin
czekali od strony balkonów, żeby zaobserwować, czy coś dzieje się
w mieszkaniu. A nie działo się zupełnie nic. Ja i Brady
koczowaliśmy przy klatce schodowej, która – przypominam! – jest
jedynym możliwym wyjściem. Dokładnie obserwowaliśmy każdego, kto
się tamtędy przewinął. I nic. Żadnego ruchu w oknie, żadnych
podejrzanych ludzi na zewnątrz. Tak czuliśmy, że to podejrzane,
ale w razie czego się stamtąd nie ruszaliśmy. Półdemon nie mógł
nam uciec, bo my nie mogliśmy tego nie zauważyć.
– To
w takim razie kogo waszym zdaniem staranowałam sklepowym wózkiem,
co? Jego tajemniczego brata bliźniaka? – sarknęłam mało
przyjaźnie. Jeszcze zaraz okaże się, że to ja wywołałam burzę
o nic, spotkawszy po prostu kogoś łudząco do półdemona
podobnego...
– Jak
na moje – odezwał się Collin – to jego w tym mieszkaniu
nawet przez moment nie było. Nie wiem, czy tam mieszkał, ale
obstawiliśmy okolicę gdy go nie było, czy może to jakaś kolejna
iluzja... Grunt, że od początku było tam pusto, a my daliśmy się
podejść jak idioci.
– Czy
ja wiem? Myślisz, że zrobił to specjalnie? Jeśli to faktycznie
jego mieszkanie, a akurat go w środku nie było, to chyba jednak
nasza wina. Wcisnęliśmy mu się centralnie pod nos. Nie wróciłby
tam, skoro czekaliśmy na niego przed wejściem. Może się bał?
– On
się nas nie boi – syknął Embry. – Prędzej uwierzę, że
z czystego lenistwa wolał konfrontacji uniknąć. Przecież nie
starał się maskować przed Leą, nie? A pewnie doskonale wiedział,
że to ona.
– Ta.
Tylko skąd? – Wywróciłam oczami.
– On
od początku chciał czegoś właśnie od ciebie, nie pamiętasz?
Wzdrygnęłam
się. Pamiętałam. I to lepiej, niż bym sobie życzyła.
– A
jak to właściwie możliwe, że na obu wartach był Brady, co? –
zmieniłam szybko temat. – Na początku siedział z Jaredem pod
klatką schodową, a potem nagle przegrał kasę z Jacobem w karty.
Ty przylazłeś na dwie warty?
– Nudziło
mi się. – Umięśniony wilk poruszył barkami, co było
odpowiednikiem ludzkiego wzruszenia ramionami.
– To
nie jest teraz ważne! – zganił nas Quills. – Wy mi
lepiej powiedzcie, co teraz zrobimy? Znowu znaleźliśmy się w
punkcie wyjścia. Nie mamy tropu, nie mamy planu, nie mamy zupełnie
nic. Jeszcze chwila, a stara sfora nas zwyczajnie wydziedziczy.
Podejrzewam, że w swoich najgorszych koszmarach nie brali pod uwagę
tak beznadziejnych następców...
– Daj
spokój, nie jest aż tak źle. – Embry nie brzmiał
szczególnie pocieszająco. – Przecież to widać gołym okiem,
że oni sami nie mają żadnego planu. Chyba by się nim z nami
podzielili, gdyby cokolwiek im przyszło, nie?
– Nie
byłabym tego taka pewna – mruknęłam. Wszystkie spojrzenia
naraz skierowały się w moją stronę, czekając na coś
więcej, lecz zupełnie nie byłam w nastroju, by o tym rozmawiać.
– Może
rozwiniesz?
– Skąd
ten pomysł? Stara sfora chce nam pomóc. Są za nas
odpowiedzialni...
– To
nasza rodzina, nie mogą nam życzyć źle.
– Nie,
nie życzą nam źle – zaprotestowałam – tylko... mam
wrażenie, że umyślili sobie wyszkolić nas niekoniecznie takim
sposobem, jaki byśmy sobie życzyli. Wcześniej myślałam, że
ukrywają przed nami jakieś brutalne szczegóły, ale dziadek tak
się wczoraj zachowywał, że sama nie wiem, czy to nie jest jakiś
cholerny test. Wspominałam o tym jeszcze zanim się z nim
zobaczyłam.
– Ale
po co mieliby nas tak testować?
– Jeśli
to test, to wyjątkowo beznadziejny. Przez niego Ares stracił życie.
Ich to naprawdę by nie obchodziło?
– I
dlaczego sądzisz, że twój dziadek coś kręci? – Tylko głos
Quillsa był na tyle wybijający ponad bałagan, że mogłam
przypisać go do właściciela.
– Dziwnie
się zachowywał. Rozmawialiśmy trochę. Ja... Nie wiem, co o tym
myśleć. Jak zastanowię się nad jedną opcją, to zaraz druga mi
się bardziej podoba... – westchnęłam bezsilnie. – On po
prostu wyglądał idealnie tak, jakby coś ukrywał. Tylko czy w celu
sprawdzenia, jak szybko na to wpadniemy, czy żeby nas nie
przerazić...
– Trzeba
się jeszcze raz przejść. Teraz tym bardziej nie powinniśmy tracić
półdemona z oczu – warknął Embry.
– Czyli
co? Szukamy go jeszcze dzisiaj? – Sam rozejrzał się
niepewnie. – Wydaje mi się, że jesteśmy zbyt zmęczeni na coś
tak konkretnego. Część z nas jest na nogach drugą dobę.
– Tak.
A reszta zbyt zdenerwowana, by się nad czymkolwiek zastanowić...
– Quills potarł przednią łapą pysk. Ciekawa byłam, czy coś
faktycznie go zaswędziało, czy może była to jakaś uproszczona
wersja wilczego facepalmu. – Spotykamy się jutro o dwudziestej
drugiej. Musimy dokładnie sprawdzić to mieszkanie – może
faktycznie w nim przebywał? Warto się tego dowiedzieć. Potem
spróbujemy rozejrzeć się za jakimś tropem. Również w okolicy
tego sklepu, w którym widziała go Leah.
– Nie
wywietrzeje do tego czasu? – zaniepokoiłam się. – Chętnie
bym to sama dzisiaj sprawdziła, ale sami wiecie, że tropiciel ze
mnie żaden...
– Nie
wywietrzeje. Sam i Jacob nawet po tygodniu by znaleźli, jeśli
faktycznie coś tam będzie. – Westchnął jeszcze raz,
próbując zapanować nad wciąż czającą się gdzieś tam
wściekłością. – Na dzisiaj to wszystko. Za cholerę mi się
to nie podoba... – Mruczał coś jeszcze, ale zanikło to
zupełnie w natłoku innych myśli.
– Wszystko?
Naprawdę nie powinniśmy jeszcze dzisiaj czegoś zrobić?
– Może
by chociaż wybrać patrole na noc? Może one coś znajdą?
– Właśnie.
Jak się przejdzie parę razy po mieście, to można trafić na coś
przypadkiem.
– Zwłaszcza
teraz, jak doszło nam do patrolowania jeszcze to pół miasta, które
należało do sfory Aresa.
– Jak
wam się chce, to możecie zrobić jeszcze parę kółek. –
Quills wzruszył po wilczemu ramionami. – Ja zupełnie nie mam
na to siły.
– A
może... – zaczęłam, lecz niemal natychmiast urwałam.
Wszystkie
spojrzenia jak na komendę skierowały się w moją stronę.
– A
może co? – pogonił mnie Paul.
– Może...
No sama nie wiem, tak sobie pomyślałam, że może by się
odstresować i... no, pogadać o czymś przyjemniejszym? –
zaproponowałam.
Chwilę
trwała idealna cisza, aż zdążyłam się upewnić, że lada moment
autentycznie mnie wyśmieją.
– A
wiesz co? To nie taki zły pomysł – uznał wreszcie Collin. –
Ja się piszę.
– Ja
w sumie też – uznał Jared. – Starzy będą wściekli,
ale co tam.
– Chłopie,
pełnoletni jesteś, weź ty przestań tak przejmować się tymi
starymi – jęknął Quills.
– Wiesz,
chętnie, ale chciałbym z nimi jeszcze pomieszkać jakiś czas. Na
przykład dopóki nie będzie mnie stać na coś swojego...
– To
kto jeszcze pisze się na taki patrol?
– Gówniarstwo
– ocenił Paul. – O czym wy niby chcecie gadać? Nie lepiej by
było gdzieś na piwo skoczyć, czy co?
– Okej,
czyli jego z nami nie ma – uznałam. Ja pierdzielę, mózgi
dresiarzy muszą mieć wielkość wystarczającą na to, by mogli je
nosić w kieszeni dresu...
– Wiesz,
że on dzisiaj ma na sobie dres, który nie ma kieszeni? –
Embry niemal popluł się ze śmiechu. Cała reszta zawtórowała mu
ochoczo, na co skwaszony Paul zaklął szpetnie i wycofał się w
stronę ulicy. Spierdzielał do domu.
– Ja
też z wami zostanę – uznał Sam.
– To
ja też, a co – postawił się Seth.
– Okej.
To przeleźcie parę razy miasto dookoła, powąchajcie... Może coś
znajdziecie – polecił Quills. – Ja serio spadam.
Wszyscy
ci, którym pomysł zluzowania majtów nie podszedł, rozeszli się
stopniowo. Sama się sobie dziwiłam, że wyszłam z taką
propozycją, skoro mogłam położyć się wcześniej spać i dać
radę wstać do szkoły bez konieczności płakania nad tym, ale...
niech będzie. Chyba tylko ze trzy razy do tej pory byłam na
prawdziwym całonocnym patrolu. Raz można się na taki wepchnąć.
Jakoś to potem przeżyję.
Rano
pewnie będę innego zdania...
Ruszyliśmy
truchtem. Embry, choć ranny i wciąż kulejący, wysforował się
naprzód. Utworzyliśmy wokół niego klin, odmianę naszego szyku
bojowego – ja ustawiłam się po lewej stronie Bety, Jared po
prawej, Collin, Sam i Seth w środku, Brady zamykał. Nie, Setha nie
stawialiśmy na końcu – zbyt duże istniało ryzyko, że coś go
zeżre. Zwykle to jego puszczaliśmy przodem, żebyśmy wszyscy mogli
mieć na niego oko...
– Ej,
dlaczego wy cały czas traktujecie mnie jak dziecko? –
zdenerwował się w pewnym momencie. – Przecież też czasem
mógłbym pobiec na końcu.
– Nie
mógłbyś. To miejsce dla trzeciego najsilniejszego wilka w stadzie.
Takiego, który zdoła ochraniać resztę, gdyby coś nam chciało
ogony poodgryzać – przypomniał Sam.
– Ale
podczas bitwy dajecie mnie na koniec...
– Z
dokładnie tego samego powodu – przerwał mu Collin. –
Gościu, słuchaj. Ja nie mam nic przeciwko tobie jako koledze.
Ale serio uważam, że czasem zachowujesz się tak, że sobie na
takie traktowanie zasługujesz.
– To
znaczy? – Piaskowy wilk wyszczerzył kły.
– Jesteś
młody. Niektórym pewne rzeczy przychodzą z większym trudem niż
innym. Tobie przychodzą bardzo ciężko. To nie znaczy, że nigdy
się nie nauczysz, ale dopóki nie przyswoisz sobie pewnych zachowań
i nie będziesz nieco odważniejszy, my musimy cię ochraniać –
wytłumaczyłam. – Sam musisz sobie zapracować na pozycję w
stadzie. Tylko od ciebie zależy, jak cię będziemy traktować,
więc...
– He
he, a tak swoją drogą to pamiętacie, jak zareagował dziadek
Setha, jak go zobaczył pierwszy raz w ciele wilka? – roześmiał
się Embry. – To było jakoś dwa lata temu. Stary Alfa przysłał
do nas delegację, żeby sprawdziła, jak się sprawujemy po
odłączeniu od nich, a Seth był u nas pierwszy dzień. Dziadziuś
na jego widok zaczął dosłownie piszczeć i wrzeszczeć „po moim
trupie”...
– Mój
dziadek zawsze był dziwny – burknął Seth.
– Sam
dałeś mu powody, by myślał o tobie to samo. Ja za to doskonale
pamiętam, jak w poprzednie wakacje wskakiwałeś mu do domku
letniskowego przez okno w dachu.
– No,
tak mogło być. Ale ty, Leah, nie jesteś wiele lepsza. Pamiętasz,
jak jakoś krótko po tym, jak do was dołączyłem, zwiałaś
rodzicom z przychodni, bo za bardzo bałaś się pobrania krwi?
– Taaak!
– ucieszył się Embry. – Pół dnia w restauracji siedziała
i nie dawała się stamtąd wyciągnąć, chociaż Quills już ją
wynosić chciał...
– Boki
zrywać – prychnęłam. – Łapka może przestała cię
boleć?
– A
dziękuję, wszystko w porządeczku, nie musisz się tak martwić.
– Uśmiechnął się do mnie po wilczemu.
– O,
albo cały czas mówicie, że ja się wszystkiego boję –
drążył Seth. – A to Leah bała się tego śmiesznego
malutkiego sadu, który rósł w szczycie bloku jej dziadków. Bo
podobno były tam – uwaga, cytuję – „pająki wielkie jak
żyrafy”.
– Panowie,
ja czternaście lat wtedy miałam, chyba można mi to wybaczyć –
zaskamlałam. – Zwłaszcza że sadu już nie ma, a pobrać krew
mi się da, jeśli przywiąże się uprzednio do krzesła, a że
wtedy raz o tym zapomnieli... A ty, Seth, jesteś średnio
rozgarnięty nadal, a masz już lat – ile? Szesnaście?
– Jestem
w twoim wieku.
– Ano
właśnie.
– A
pamiętacie, jak Quills i Embry znaleźli tamten bunkier w środku
lasu? – wtrącił Collin. Chyba powoli z tego patrolu robił
nam się wieczorek wspominania. – Najpierw sami próbowali do
niego wleźć, a potem wrzucili Setha...
– Tam
było strasznie, to nic śmiesznego – zaprotestował Seth.
– Mnie
naprawdę śmieszy to, że ty wyszedłeś z tego cało, a Quills
sobie nadgarstek złamał – parsknął Sam w odpowiedzi.
– A
to nie było przypadkiem tak, że Embry mu wtedy podłożył...
– Oszczerstwa!
– wydarł się Beta, zanim zdążyłam dokończyć. Robiliśmy
właśnie niewielki zwrot wzdłuż granicy miasta, wkraczaliśmy na
tereny sfory Aresa, teraz należące do nas.
– Ten
bunkier całkiem w porządku był – kontynuował Collin. –
Wcale tam nie było śmieci... Może za głęboko w lesie, żeby
to idioci odkryli. Fajnie by było mieć taką miejscówkę, w której
moglibyśmy robić zebrania, nie? Dworzec zaraz otwierają i będzie
trzeba coś wymyślić.
– On
był za mały, żebyśmy tam wszyscy wleźli – przypomniał
Embry. – Poza tym zimą byśmy tam sobie dupy odmrozili.
– Ale
latem może...?
– Zobaczy
się latem.
– Ech,
ale wy bez inicjatywy jesteście.
– Ten
bunkier to było nic – roześmiał się chwilę później
Jared. – Pamiętacie, jak razem z Samem włamałem się do
oczyszczalni ścieków?
– Tego
nie da się nie pamiętać. To, co wtedy wyczyniała twoja mamunia...
– Aż się wzdrygnęłam. – A przecież i tak tylko na
upomnieniu przez policję się skończyło. Żadnego mandatu ani nic.
Tak się tłumaczyliście, że chyba bardziej ich to śmieszyło, niż
złościło.
– Ach,
a Seth coś wspominał może, że nie jest tchórzliwy? –
podsunął Brady. – A Halloween dwa lata temu pamiętacie?
Jak Quills i Embry nabijali się i opowiadali jakieś bajki
o ludożerczych krowach, a ten zemdlał ze strachu?
– Okrutni
jesteście – uznał Seth. – Więcej z wami nigdzie nie
pójdę.
Wieczór
toczył się swoim rytmem. Kilometry umykały pod łapami
niepostrzeżenie, godziny przemijały... a tropu nigdzie nie było,
choć zdawało nam się, że obwąchaliśmy każdy centymetr miasta.
Może jednak nieco zbyt słabo się na pracy skupialiśmy.
Żartowaliśmy, wspominaliśmy, sprzeczaliśmy się... podczas gdy
powinniśmy raczej myśleć o groźnym półdemonie. Bo nie
wiedzieliśmy o nim niczego.
Nie
mieliśmy pojęcia, po co pojawił się w mieście, czego od nas
chciał, o tym, jak z nim walczyć, już nie wspominając. Jedynym
faktem i jednocześnie naszą jedyną wskazówką było to, że
ewidentnie chciał czegoś ode mnie...
Wciąż
miałam przed oczami ostatnie chwile naszej walki w galerii. To, jak
półdemon chciał skoczyć w moją stronę, poganiany słowami
wampira. To, jak ostatecznie wpakowałam wampirowi bagnet w serce...
Gdzieś w środku żałowałam, że załatwiłam go tak szybko, że
nie wpadłam wtedy na to, żeby spytać o cokolwiek – choćby
dowiedzieć się, dlaczego akurat ode mnie czegoś chcieli – ale...
w sumie jakie miałabym z nim potem szanse? Udało się jedynie
dzięki temu, że rzuciłam się na niego z zaskoczenia i nie dałam
czasu na to, by zauważył, że w ogóle znajduję się w pobliżu.
W
czym ja niby jestem taka wyjątkowa? Wszystkie cechy, które jakoś
wyróżniały mnie na tle innych wilkołaków, spokojnie można
podciągnąć raczej pod wady: jestem mała i chuda, do tego słaba i
nie zawsze potrafię zapanować nad udostępnianiem myśli wszystkim
wokół. Nie walczę jakoś fenomenalnie dobrze – raczej na tyle,
by po prostu przeżyć wśród mi podobnych – nie jestem też
specjalnie zorganizowana i dominująca. Od zawsze wolę pełnić rolę
spokojnej szarej eminencji – choć lubię, gdy wszystko dzieje się
po mojej myśli, niechętnie wyrywam się przed szereg, a jeśli już,
to szybko ginę w tłumie pewniejszych siebie. Do tego wciąż dręczy
mnie wrażenie, że jestem niedoceniona i niezauważalna, choć
czasem sama widzę, że to nie do końca tak. Może jedynie
niecodzienny kolor futra zwraca uwagę, ale co z tego, skoro nawet
jego mogę zwalić na geny – przecież mój dziadek też niegdyś
miał sierść idealnie czarną. Zdarzają się takie wilkołaki. I
to znacznie częściej niż białe i brązowe, a i takie znam.
Tylko
że... ja czułam emocje Ladona. Owszem, przez chwilę, ale tak
silnie, jakby były moimi własnymi. Poczułam jego ból, gdy
wilkołaki go zraniły... czułam, że nie chcę go krzywdzić. Skąd
to się wzięło? Czy to możliwe, żebym...?
Nie,
idiotyzm. Chyba za bardzo czasem chcę, żeby moje życie zamieniło
się w film sensacyjny.
Truchtałam
spokojnie mniej ruchliwymi ulicami miasta przez jakiś czas. Zanim
się spostrzegłam, stało się na tyle późno, że okolica całkiem
wyludniała. Do domu zagnała mnie coraz gęstsza mgła, dziwny
zapach nienazwanego przesycający powietrze i nieprzyjemna
świadomość, że obojętnie, ile paranormalnych rzeczy spotka mnie
tej nocy, jutro i tak muszę wstać do obrzydliwie prozaicznej i tak
zupełnie nie na miejscu szkoły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz