Czy
ja coś może wspominałam o tym, jakoby wczorajszy dzień był
pechowy? He, obawiam się, że przy dzisiejszym spokojnie mógłby
się schować. I zakopać. Tak, to będzie jeden z tych dni,
w których będę całkiem mocno rozważać rzucenie się pod
przejeżdżające auto.
Do
szkoły weszłam... matriksem? Sama nie wiem, jak to określić, ale
z pewnością z boku musiało wyglądać zabawnie. Najpierw zajrzałam
przez okno w drzwiach, czy nikogo nie ma w pobliżu (było
jakieś dwadzieścia minut po dzwonku, ale znając stalkerskie
zdolności Pewnej Osoby...), następnie wsunęłam się bezszelestnie
do przedsionka i od razu pomknęłam do szatni, plecami praktycznie
szorując po ścianie. W końcu nigdy nie wiesz, skąd powinieneś
spodziewać się ataku... Lekcję przetrwałam w miarę
bezproblemowo, bo Gabrysia, myśląc, że mnie nie będzie, zdążyła
przygruchać sobie jakąś inną Bogu ducha winną osobę do znęcania
się, dzięki czemu mogłam wejść do klasy po cichutku, szeptem
przeprosić za spóźnienie, udając, że tak bardzo nie chcę
przeszkadzać w arcyciekawym wykładzie o Duchu Świętym, i
przysiadłam sobie w pierwszej wolnej ławce na tyle daleko, by
katechetka mnie nie widziała i bym mogła jeszcze chwilę zdrzemnąć
się na blacie. Istniało ryzyko, że kompletnie sobie makijaż tym
rozmażę, no ale... w razie czego miałam nawet kosmetyczkę w
torebce.
Tak
jest, pierwsza była religia. Przedmiot tak bezsensowny, że to aż
wręcz boli. Przedmiot prowadzony przez tak bezsensowną kobietę, że
aż brak mi na nią słów...
Nasza
katechetka przypomina katechetkę całą sobą, tak, że nawet komuś
nie znającemu jej udałoby się odgadnąć tę profesję bez chwili
zawahania. Jest niska, raczej pod pięćdziesiątkę, choć trudno to
określić przez to, że od robienia złych lub zdegustowanych min
zrobiło jej się kilka dodatkowych zmarszczek na czole i wokół
ust. Zmarszczki te nieco wygładza upięcie włosów w ciasnego,
niskiego koczka. Włosów prawdopodobnie niegdyś brązowych, obecnie
zdominowanych przez... chyba siwe, ale w świetle szkolnych
jarzeniówek lekko sraczkowate. Nie widziałam jej jeszcze w
makijażu, a cerę ma tak ziemistą, że zawsze wygląda jak nękana
śmiertelną chorobą. I to taką już na samym wykończeniu...
Ubiera się w niemodne luźne dżinsy i szare, nijakie swetry z
golfem. Cóż, prawdopodobnie jakąkolwiek formę zadbania o swój
wygląd uważa za zbyt mało skromną, a brak skromności to przecież
grzech. Pamiętam, jak raz zrobiła mi awanturę pod tytułem „jak
możesz tak się malować do szkoły? Przecież wyglądasz jak
ladacznica!”. Za chwilę zmieniła jednak zdanie, gdy zobaczyła,
że spod zawiązanej w pasie koszuli moro wystaje mi bluzka z logiem
Black Sabbath... Od tego czasu mam czarne serce i rodzice się mnie
wstydzą. Ciekawe, czy mój tata pamiętał o tym, gdy kupował mi te
ciuchy, wzorując je na swoich...? Mój tata jest cholernie wierzący,
a jakoś nigdy nie miał nic przeciwko słuchaniu Black Sabbath.
Można powiedzieć, że ma na ich punkcie pierdzielca jeszcze
większego niż ja – w domu mamy specjalną półeczkę, niemalże
ołtarzyk na oryginalne płyty, figurki, kubki z logami, filmy z
koncertów i całą resztę...
Wracając
– nasza kochana katechetka lubi prowadzić zajęcia w sposób
ewidentnie zaczerpnięty z kościelnych kazań, wciąż każe nam
rysować komiksy o tematyce religijnej i wścieka się, że wychodzą
nam niepoważnie, i ogólnie przynajmniej raz w miesiącu zalicza
coś, co w środowisku uczniowskim zwykło być określane
„odpałem”.
Nie
wiem, po co nam ta dzisiejsza religia. Nie wiem, bo tuż po niej
wybieramy się na jakieś denne przedstawienie do miejskiego ośrodka
kultury (mało nie zdechłam ze śmiechu, gdy Seth nazwał to coś
teatrem). No ale przecież żyjemy w państwie zdominowanym przez
katolików i psychopatów ze środowisk nacjonalistycznych, nie?
W
efekcie się nie przespałam, bo dostaliśmy kolejny komiks do
rysowania. Na szczęście do końca lekcji wykonywałam ruchy
pozoracyjne, udając, że potrzebuję na to więcej czasu. Obiecałam
dokończyć w domu, więc spokojnie będę mogła ubłagać Quillsa,
żeby coś wymyślił. Kocham rysować, ale ludzie kompletnie mi nie
wychodzą. W przeciwieństwie do tego albinotycznego świra, który
jak coś naszkicuje, to wszyscy myślą, że zrobił zdjęcie, ale i
tak twierdzi, że nie ma talentu.
Gdy
zadzwonił dzwonek, wręcz wybiegłam w stronę szatni. Na
przedstawienie wybierała się również klasa Setha, więc miałam
taką cichą nadzieję, że uda mi się przełknąć niechęć do
tchórzliwego kurdupla i przyczepię się do niego na czas drogi, ale
nic z tego...
– Hej,
Leiczku, a gdzie ty tak pędzisz, co? – rozległo się za mną. –
Zaczekaj na mnie!
Gabrysia
dopadła mnie kilkoma kaczkowatymi krokami, podczas gdy opierałam
się o barierkę schodów i załamywałam.
– Co
ty tak wybiegłaś z tej klasy? – dopytywała, łapiąc mnie pod
ramię, jak starsza pani starszego pana. Trochę smutne, że to ja
zostałam tu uznana za pana... – I co się tak spóźniłaś?
Myślałam, że zależy ci na stopniach?
– O
Boże, a kto ci tak powiedział? – zaskamlałam. – Nigdy nie
zależało mi na stopniach. A tym bardziej z religii...
– Jesteś
niewierząca?
Spojrzałam
na nią, próbując się zorientować, czy to nie było pytanie
podchwytliwe. Niestety wodniste ślepka jak zwykle były zupełnie
pozbawione jakichkolwiek oznak pomyślunku. Gdzie tam takiemu
umysłowi do uknucia intrygi na miarę podchwytliwego pytania...
– Jestem
wierząca. Ale nie lubię ogólnie stosowanych metod wyrażania tego
– odpowiedziałam wreszcie.
– Jak
to nie lubisz?
No
ja ją chyba zaraz trzepnę, no...
– No
normalnie nie lubię. Mój tata jest aż przesadnie wierzący i
myślę, że trochę mi to obrzydło. – Wolałam podać najprostszy
do wyjaśnienia powód. Niekoniecznie prawdziwy, ale może pozwoli na
chwilę odpocząć. Zdecydowanie nie miałam nastroju na wchodzenie z
nią w rozbudowane dysputy.
– A
to dlaczego chodzisz na religię? – Jak widać, nie wyszło mi.
– Bo
tata mi kazał.
Cisza
zapadła na jakieś dziesięć minut, gdy udało mi się zgubić ją
w tłumie w szatni. Pech chciał, że gdy wyszłam zadowolona z
siebie przed szkołę, rozglądając się za najbardziej aspołecznym
miejscem w formującej się marszowej kolumnie, ta raszpla już na
mnie czekała. W dodatku uściskała mnie, jakbyśmy się z rok
nie widziały. Kurde, chyba gorzej na tym kluczeniu w tłoku
wyszłam. Po tym przytulasku ilekroć wiatr zawiał z prawej strony,
czułam lekki zapaszek niemytych włosów, który musiała zostawić
mi na kurtce. Przez całą drogę pewnie będę rozglądać się za
pralnią chemiczną.
Lub
punktem utylizacji odpadów biologicznych. Takich bakterii to i
rozpuszczalnik mógłby nie ruszyć.
Cel
nie był jakoś przesadnie daleko. No tak, szło się tam jakieś
czterdzieści minut, ale co to dla szkolnej wycieczki? W doborowym
towarzystwie przecież czas szybciej leci. Nie na takich
odległościach się już maszerowało, gadając z Wiktorią. Czas
nam wtedy mijał zupełnie niepostrzeżenie, a tematy jeszcze nie
kończyły...
No
cóż. Tym razem Wiktoria szła gdzieś z przodu ze swoimi nowymi
koleżaneczkami, ja prawie ryczałam po tym, jak nauczycielki po
krótkiej debacie uznały, że nie opłaca nam się jechać
autobusem, a Gabrysia truła mi nad uchem nieprzerwanie. Droga, którą
jeszcze niedawno pokonałabym z przyjemnością, jawiła się dla
mnie jako najgorsza kara od losu, jaką mogłam teraz otrzymać.
Tylko za co?
Wiele
się przez tych kilkadziesiąt minut dowiedziałam. Moja ukochana
koleżanka opowiedziała mi ze wszystkimi szczegółami o większości
swojego życia – o grupce emo-znajomych, z którymi organizuje
imprezy na cmentarzu, o zacinającym się telefonie i braku pieniędzy
na nowy, bo musiała wydać je na papier kredowy (nie udało mi się
zrozumieć, na co jej papier kredowy i dlaczego kosztował tyle
co telefon), o tablecie ukradzionym przez starszego brata, o
rodzicach nierozumiejących rysowniczej pasji córki i żałujących
pieniędzy na ołówki, o za ciasnych spodniach (tu mało nie
wylądowałam w chodniku ze śmiechu) i ogólnie o tym, jak jej źle
i niedobrze w życiu. Gdzieś tak w połowie drogi przestałam
rozglądać się za pralnią, a zaczęłam zwracać większą uwagę
na przejeżdżające samochody.
Ramię
coraz mocniej mnie bolało. Żałowałam, że wzięłam ze sobą tę
cholerną kosmetyczkę. Jeszcze chwila i nie tylko umysł, ale też
mój kręgosłup zacznie wołać o pomstę do nieba...
Chociaż,
jeśli się tak głębiej zastanowić, to w sumie taka obciążona
torebka może robić za broń obuchową. Pierdyknęłabym nią
Gabrysię raz, a dobrze, ona by dostała wstrząsu mózgu, zatoczyła
się i akurat wpadła pod największy autobus, jaki by przejeżdżał,
to może by jej nie zdołali odratować?
Albo
i nie. Cienie do powiek mi się pokruszą.
– Leiczku...
Nagła
zmiana głosu sprawiła, że jakoś otrząsnęłam się z twórczego
zamyślenia i udałam, że zwracam na dziewczynę uwagę. Ech, chyba
jestem po prostu za miła...
– Słuchaj,
Leiczku, bo ja myślę... Myślę, że ty masz problem.
Zatrzymałam
się. I to zatrzymałam się tak gwałtownie, że idący za nami
któryś z chłopaków z klasy wlazł mi w plecy tak pięknie, że
mało brakło, a oboje wylądowalibyśmy w stojącym obok znaku
drogowym. Spojrzałam na Gabrysię niepewnie, zmarszczyłam brwi i
zmrużyłam nieco oczy, mając nadzieję, że w ten sposób zdołam
znaleźć na jej twarzy oznaki tego, że żartowała... Niestety
mówiła całkiem poważnie. Tylko o co jej, do cholery, chodzi?
Znowu?
– No...?
– Widząc, że zacisnęła usteczka, jakby miała opory przed
zdradzeniem poważnej tajemnicy, pogoniłam ją lekko. Przyznam, że
nieco mnie zainteresowała.
– No
bo... – Rozejrzała się, znowu złapała mnie pod ramię i
odsunęła trochę na bok, widocznie obawiając się, że mogłybyśmy
zostać podsłuchane. Straciłam przy tym równowagę i mało
brakło, a znowu bym się w coś wrąbała. Tym razem w krzak. –
Posłuchaj ty mnie teraz uważnie. Wydaje mi się, że musiałaś to
już wcześniej zauważyć.
Teraz
to zaintrygowała mnie już na poważnie. Spojrzałam na nią z
większym zainteresowaniem i zamieniłam się w przysłowiowy słuch.
Zaczynało się robić – wreszcie! – ciekawie.
To
znaczy... jak znam życie, to zaraz się okaże, że to jakaś
kolejna głupota, ale nadzieję można mieć, nie? A nuż to będzie
coś tak głupiego, bym mogła to potraktować jako rozrywkę?
– Słucham
cię uważnie – powiedziałam w razie czego. Problem był raczej w
tym, że to ona nie słuchała mnie.
– Zauważyłam
to już jakiś czas temu i straszliwie mnie to martwi. Przecież
jesteś moją przyjaciółką i chcę ci pomóc, więc nie traktuj
tego jak ataku na swoją osobę...
– Ale
o co ci chodzi? – nie wytrzymałam.
Gabrysia
posłała mi mordercze spojrzenie z rodzaju tych „nie przerywaj mi,
bo zginiesz”, zaczerpnęła głęboko tchu, jak przed skokiem do
głębokiej, lodowatej wody, i wypaliła:
– Czy
nie czujesz się ostatnio jakoś inaczej?
– Co?
– W ostatniej chwili wyminęłam idącą z naprzeciwka staruszkę.
– W jakim sensie inaczej? Czuję się całkiem normalnie. –
Oprócz oczywiście tego, że chyba jeszcze nigdy do tej pory nie
wymyśliłam tyle sposobów na morderstwo w tak krótkim czasie,
dodałam w myślach.
– Leiczku,
bo twoja aura jest całkiem czarna!
Teraz
to się wyrąbałam. I to tak na całego, bo aż się kilka osób
obejrzało, choć szłyśmy na samym tyle i coraz mocniej
odstawałyśmy od reszty.
– Mam
czarną duszę, tak? – Ryknęłam śmiechem, ale skrzywiłam się
szybko, gdy zaszczypało mnie otarcie na dłoni. Kolano tak mnie
zaczęło napierdzielać, że ledwo wstałam.
– Nie
duszę, aurę! – zbulwersowała się prawdziwie. – Nie śmiej się
tak z tego, to jest przecież poważna sprawa! Uspokój się!
– Przepraszam,
ale ja... – Nie zdołałam w porę powstrzymać nowej porcji
chichotu. – Kurde, czarna aura? No dobra, dobra, już jestem
spokojna. – Wyszczerz, od którego zaczynało mnie boleć w
zawiasach, raczej temu zaprzeczał, ale jeszcze sobie ludzie pomyślą,
że walnęłam się w łeb podczas tego upadku... Wolę chwilę
posłuchać emosi udając w miarę poważną, niż potem przez kilka
miesięcy zmagać się z opinią chorej psychicznie. – Skąd to
możesz wiedzieć i co taka czarna aura niby oznacza?
– Jak
dobrze się przyjrzysz, to możesz zobaczyć czyjąś aurę. Podobno
większość kobiet dysponuje takimi zdolnościami. – Spojrzała na
mnie z wyższością, chcąc tym jednym gestem jasno pokazać, że
mnie bynajmniej o zdolności parapsychologiczne nie podejrzewa. –
Taka czarna barwa oznacza poważną ingerencję sił
nadprzyrodzonych.
W
sumie mogłam się spodziewać. Nawet mi to do niej pasuje. Całkiem
ładnie by się komponowała w telewizji ze słynnym Maciejem...
– Ingerencja
sił nadprzyrodzonych? – powtórzyłam, mając nadzieję, że
podłapie temat. Zaczynałam wreszcie się dobrze bawić.
– Z
tego mogą wynikać różne rzeczy, ale gdzieś tam na obrzeżach
widzę też fioletowe strzępki. To może oznaczać demona... lub
wilkołaka.
Teraz
mina trochę mi zrzedła, ale nie dałam po sobie tego poznać.
– Postaram
się ci pomóc, ale nie wiem, czy tutaj coś zdziałam –
kontynuowała. – To wygląda bardzo niebezpiecznie.
Wyłączyłam
się, nie chcąc słuchać dalszego ciągu.
I
co ja miałam o tym myśleć? Gdybym była zwyczajnym człowiekiem,
zdiagnozowanie koleżanki byłoby raczej proste, ale... największy
problem jest w tym, że ja doskonale wiem, że w przypadku kogoś
obdarzonego choć minimalnym procentem mocy magicznej magia rodem
z programów telewizyjnych naprawdę działa. Karty tarota mogą
całkiem sporo powiedzieć, jeśli posługuje się nimi odpowiednia
osoba. Aury też można widzieć. Nie mogłam wykluczać tego, że
Gabrysia miała jakiś tam potencjał w sobie i faktycznie coś z
mojej wyczytała – w końcu diagnozę postawiła raczej trafną –
tylko że nie chce mi się w to wierzyć.
Magię
się od ludzi czuje. A ona wydawała mi się tak zwyczajna, jak to
tylko możliwe.
Czyli
co? Niegroźne gadanie osoby o intelekcie mocno ograniczonym?
Przypuszczenia początkującej wariatki? Czy może jednak coś w tym
było...?
Nie
miałam czasu więcej się nad tym zastanawiać. U końca ulicy
widziałam już nasz cel. Zaraz znajdziemy się w obszernej sali,
zgasną światła i zapanuje obowiązkowa cisza...!
Nasz
miejski ośrodek kultury z pewnością mógłby zostać mianowany
teatrem. Poważnie, nic złego by się nie stało, gdyby nasze dość
spore miasto dorobiło się takiego całkiem istotnego przybytku.
Niestety – czy była to wina niedorobionych rządzących, czy
raczej ubogiej mentalności obywateli, którym nie dość, że nie
chciało się o coś podobnego zawalczyć, to jeszcze żaden z nich
nie palił się do odkrywania w sobie żadnego talentu związanego ze
sztuką w choć najmniejszym procencie – grunt, że sprawa nie
wychodziła. MOK pozostawał MOKiem od wielu lat i nic nie
zapowiadało, by miało się to jeszcze za mojego życia zmienić. A
szkoda, bo budynek jest naprawdę ładny. Choć przy ulicy znajduje
się wiele kamienic, on jest w stosunku do nich cofnięty, dzięki
czemu można było wykorzystać przestrzeń na urządzenie
niewielkiego placu z ławkami, krzaczkami, światełkami i fontanną.
Barokowa bryła o wielkich oknach i spadzistym dachu została
pomalowana na przyjemnie ciepły beżowy kolor. W środku też nie
jest źle – marmurowe schody, wydzielona szatnia, sala z
niewygodnymi siedzeniami i rzeźbieniami wokół sceny i ogólnie
wszystko to, czego można potrzebować. Owszem, zdecydowana większość
jest już stara i wymaga remontu, ale jeszcze nie znalazła się na
etapie, w którym nie dałoby się na nią patrzeć. Mi się tam
raczej podoba. Szkoda tylko, że przez to ogólne zaniedbanie i
olewanie nie można liczyć na obejrzenie normalnego
przedstawienia... Chyba nigdy nie widziałam tu niczego dobrego. Ale
za to można sobie pospać, jeśli się dobrze usiądzie.
I
zgubi w tłumie Gabrysię.
O
to drugie zaczęłam dbać już po przekroczeniu progu. Wplątałam
się w tłok pod pozorem pomocy w oddaniu ubrań do szatni (mało się
nie zrzygałam, gdy musiałam wziąć w dłonie płaszczyk Gabrysi –
miałam wrażenie, że on też śmierdzi niemytymi włosami),
odebrałam numerek od szatniarza... i ani myślałam ruszać w
miejsce, w którym ukochana koleżanka obiecała na mnie czekać.
Wdałam się w typową gadkę-szmatkę z nauczycielką. Oj tak, moi
drodzy, pamiętajcie, że dobre kontakty z nauczycielami to podstawa.
Wtedy nawet jeśli będziecie naukę kompletnie olewać, oni i tak
zrobią wszystko, by uratować was od groźby jedynki na koniec roku.
Polecam.
Gdy
tłum powoli ruszył w stronę piętra, grzecznie ucięłam dialog
argumentem, jakobym chciała zająć najlepsze miejsca, co polonistka
skwitowała szerokim uśmiechem i słowami „oczywiście, Leah,
pędź”, i zabrałam się do właściwej akcji.
To
była jedna z tych sytuacji, w których zwykłam cieszyć się jak
głupia ze swoich nikczemnych gabarytów. Mogę cierpieć, musząc
zadzierać głowę podczas rozmów z koleżankami, mogę próbować
desperacko przytyć, mogę przeklinać, gdy przychodzi do zwężania
w pasie spodni w rozmiarze XS... ale do przemykania chyłkiem w
tłumie niczego lepszego nie mogłam sobie wymyślić. Najpierw
przecisnęłam się maleńką szczeliną między idącymi a ścianą,
ominęłam kilka grupek i już znalazłam się jako pierwsza w
otwartych szeroko drzwiach sali. Miałam czas na to, by wyprostować
się dumnie, odetchnąć pachnącym kurzem powietrzem, dokładnie
zlustrować wzrokiem rzędy siedzeń i wybrać sobie odpowiednie.
Ludzie dopiero zaczynali mnie doganiać. Jestem pewna, że większość
mnie nawet nie zauważyła. Spokojnie zajęłam fotel w ostatnim
szeregu pod ścianą, ułożyłam się wygodnie i w razie czego
udałam zainteresowanie telefonem. Żeby Gabrysia mnie nie...
Szlag.
Grube
emo okazało się sprytniejsze i bardziej spostrzegawcze niż
przypuszczałam. Namierzyła mnie w kilka sekund i zaczęła
przeciskać się w moją stronę, wołając mnie po imieniu
i machając ręką jak pomylona. Jakbym kurde miała gdzie przed
nią uciec...
Nie
żeby nie kusiło mnie rzucenie się na przełaj przez siedzenia.
Bardzo kusiło. Tak bardzo kusiło, że aż poczułam łaskotanie pod
żołądkiem.
Gabrysia
bez żadnych skrupułów przegoniła chłopaka, który zajął już
miejsce obok mnie, i opadła spasionym tyłkiem na starą
podróbkę skóry. Udała wielkie zmęczenie, demonstracyjnym gestem
otarła czoło z nieistniejących kropli potu i zawołała żałośnie:
– Co
ty tak dzisiaj biegasz?! Nie mogłabyś na mnie chwilkę poczekać?
– Nie
– burknęłam pod nosem. Niestety nie usłyszała.
Miałam
na całe przedstawienie całkiem ambitny plan. Zamierzałam założyć
słuchawki, cichutko włączyć sobie jakąś sympatyczną muzykę,
na przykład Deep Purple, na które miałam ostatnio tak zwaną fazę,
oprzeć się o ścianę, zamknąć oczy i poprzysypiać nieco. Przy
kawałku Watching the Sky konkretnie.
Sala ma kiepską akustykę i jeszcze gorszą widoczność z
ostatnich miejsc, tak więc nie dość, że nie przeszkadzałyby mi
głosy aktorów, to jeszcze nie musiałabym im robić przykrości nie
uważając aż tak starannie – gdy trochę opuściłam się na
oparciu, scena znikała mi z oczu całkowicie, więc i mnie nie było
widać. Fajny plan, nie? Taki zakładający chwilę relaksu,
przyjemne spędzenie czasu i odpoczęcie od życia...
Ta,
fajny. Ale za to jaki trudny w realizacji...
Gabrysia
nie zamierzała się przejąć tym, że światła zgasły i w dobrym
guście byłoby się przymknąć. Trajkotała mi nad uchem jak
pomylona – nawet wtedy, gdy bardzo ostentacyjnie zaczęłam udawać
zainteresowanie przedstawieniem (które okazało się beznadziejne,
jak przewidywałam). Z szeroko otwartymi w przerażeniu oczami
słuchałam pasjonujących przygód klasowej koleżanki i jej
emo-przyjaciół (pewnie tych samych, co od imprez na cmentarzu). Z
każdym słowem coraz mocniej wierzyłam, że przegapiłam jakimś
cudem wzmianki o tym, jakobym znajdowała się w klasie
integracyjnej.
To,
że ktoś się na nas wnerwi, było raczej kwestią czasu.
– Mogłybyście
się przymknąć?! – Koleś z rzędu przed nami obrócił się
przez ramię.
– Sam
mógłbyś się przymknąć! – Gabrysia odpaliła tryb ataku. –
Co się czepiasz?! Rozmawiać nie można?! Będziemy rozmawiały
kiedy chcemy i jak głośno chcemy! Co nie, Leiczku? – Tu spojrzała
bojowo na mnie.
– Czy
znasz może pojęcie „monolog”?! – spytałam płaczliwie.
Za
głośno.
– Leah!
– Polonistka, jak się okazało, siedziała całkiem niedaleko. –
Ucisz się, proszę! Zaraz sobie z tobą porozmawiam, skoro masz coś
tak ważnego do przekazania!
– Wylew,
zawał, trąd, tsunami, grom z jasnego nieba... cokolwiek –
zaskamlałam, do reszty zawisłam na ścianie i postarałam się nie
rozpłakać.
Gdy
tylko przedstawienie się skończyło, podjęłam jeszcze jedną
próbę zwiania Gabrysi. I to taką już desperacką wręcz. Jak
światła się zapaliły, nie czekając na nic i nie słuchając
żadnych pytań wcisnęłam w spocone emo-rączki jeden z szatniowych
numerków (mam tylko nadzieję, że właściwy) i wybiegłam z sali
czym prędzej, taranując wszystkich po drodze i narażając się na
kilka przekleństw. Zbiegłam po schodach, odebrałam swoją kurtkę
i wybiegłam na zewnątrz, jeszcze zanim zdążyłam się na dobre
przebrać. Przycupnęłam na cembrowinie nieczynnej fontanny w takim
miejscu, by zasłaniały mnie gałęzie największej tui.
Odetchnęłam
pachnącym wolnością powietrzem, postarałam się wyciszyć i
spojrzałam w niebo. Podobno niebieski i zielony uspokajają...
Nie
powiem, zobaczenie gdzieś na zachodzie całkiem sporego słupa dymu
było nieco... hm, zaskakujące. Może nie dlatego, że stanowiło to
coś wyjątkowego – mieszkam w mieście, którego większość
składa się z wybudowanych z lipnych materiałów starych bloków, a
jakieś osiemdziesiąt procent ich mieszkańców swój status
społeczny określa za pomocą ilości pasków na dresie, więc wbrew
pozorom często się tu coś jara. Po prostu rzadko kiedy dymek
osiąga aż takie rozmiary. Wszyscy, którzy wyszli już z budynku,
zatrzymywali się przynajmniej na moment, zbijali w grupki i
pokazywali sobie anomalię palcami. Nawet nauczycielki zebrały się
w kółku, dziwnie blade. Jedna z nich ściskała w dłoni telefon
komórkowy – kilkukrotnie próbowała się gdzieś dodzwonić, ale
nie szło jej to najlepiej.
Wśród
wyłażących na zewnątrz zauważyłam wreszcie Setha. Podniosłam
się, otrzepałam i podeszłam do kumpla. Zanim jednak zdążyłam
cokolwiek powiedzieć, on spojrzał na mnie z dziwnym błyskiem
w oczach i zawołał gromko:
– Och,
witaj, Leah! Myślałem, że zrezygnowałaś z mojego towarzystwa na
rzecz bardziej... doborowego?
– A
ty dawno w ryj nie dostałeś?! – palnęłam, nie zdoławszy się
powstrzymać.
– No
już, już. Aż tak cię to denerwuje? – Spoważniał nieco,
odciągnął mnie na bok. – W ogóle to Quills dzwonił do
mnie kilka razy. Nie wiesz może, o co mu chodzi?
– Nie
mam pojęcia. – W razie czego zerknęłam na wyświetlacz telefonu.
– O mnie jak zwykle zapomniał.
Sytuacja
brzmiała nieciekawie, ale postanowiłam specjalnie się nad nią nie
zastanawiać. Quills często dzwonił do nas w panice o kompletne
głupoty, więc nie było powodów do histeryzowania.
Pech
chciał, że Gabrysia znalazła mnie całkiem szybko i ponownie
użyczyła swego wspaniałego towarzystwa na całą drogę. Nie
powiem, żebym szczególnie mocno tego pragnęła, ale nie odzywałam
się, postanawiając całkowicie ją ignorować. Nie miałam siły na
nic bardziej twórczego. Coś tak czułam, że w domu jedyne, co
będzie mi się chciało, to zwinąć się w kulkę i nakryć
kocem. Kubek kisielu też pewnie by trochę pomógł.
Słup
dymu się zbliżał. Wycieczka okazywała coraz większe
zainteresowanie, kilka dziewczyn już zaczynało pstrykać sobie
selfie na tle nieba. Nauczycielki nadal szeptały gorączkowo. Ja
miałam wszystko gdzieś.
Dopóki
nie zobaczyłam na własne oczy, skąd się ten dym wziął.
Tak,
wiem, że żaden uczeń nie marzy o niczym innym, ale widok jarającej
się szkoły może naprawdę człowieka przybić.
Zwłaszcza
że na jednej z jej ścian, tej, która znajdowała się najbliżej
ulicy, ktoś wypisał krzywo białym sprayem:
Byłem
tu – Ladon
Patrzę
To
chyba jasne, że chciał nam coś zakomunikować?
***
– To
niedopuszczalne!
– To
niemożliwe! Widziałem, a nie wierzę!
– To
już był szczyt!
– Przegiął
pałę po całości!
– To
był jego gwóźdź do trumny, panowie!
– Dlaczego
żaden nie zareagował? Trzeba było go gonić! Jak to możliwe, że
wszyscy poszliście na wagary o tej samej godzinie?! Do różnych
klas chodzicie!
Pozornie
spokojna, pogodna noc w jednej chwili zmieniła się w burzę
warkotów, wycia, kłębiących się wilczych ciał i dzikiej
wściekłości. Toczące pianę z pysków potężne wilki zbiły się
w regularny okrąg, krążyły, wciąż nie mogąc ustać w
miejscu. Setki myśli, z których każda była ostrzejsza i bardziej
krwiożercza od poprzedniej, zaczynały zlewać mi się w jedno,
przez co chwilami miałam problemy z określeniem, z których stron
nadchodzą.
Najgorsze
było to, że czułam się dokładnie tak jak oni.
Paląca
do żywego wściekłość zdawała się całkowicie zasłaniać moje
pole widzenia dziwną czerwonawą mgiełką. Drżałam, kręciłam
się niespokojnie, szukając czegoś, na czym mogłabym się wyżyć.
Tylko że nic takiego nie było! Frustrowało mnie to tak mocno, że
miałam ochotę drapać leśną darń pazurami, szarpać kłami pnie
drzew... Miałam ochotę puścić się szaleńczym biegiem przed
siebie i trwać w nim, dopóki nie padnę ze zmęczenia.
Chciałam
dorwać półdemona. Chciałam poczuć smak jego krwi na języku,
poczuć, jak pękają między kłami potężne wilcze kości!
Ciężko
było określić, które z uczuć nadal są moje, wzmożone jedynie
ogólnym szałem, a które należą do wściekłych chłopaków.
Dawno nie miałam aż takiego wrażenia, że gubię się w tym,
gdzie znajdują się cienkie granice między naszymi umysłami. W
chwilach takich jak ta istniała jedna wspólna świadomość. I nie
przeszkadzało mi to!
– Musimy
coś z tym zrobić! Nie może dłużej tak być. – Jacob
powiódł po wszystkich pałającym wzrokiem.
– To
nie podlega dyskusji. – Quills zawył przeciągle.
– Niech
przekona się, z kim zadarł!
– Roznieśmy
go na strzępy!
Coraz
więcej głosów przyłączało się do krwiożerczego zewu. Wąski
sierp księżyca sprawiał, że wszystkie wilki zdawały się czarne.
– Co
zrobimy? – Sam nadal starał się pomyśleć praktycznie.
– Wszystko
to, co powinniśmy byli zrobić już dawno. – Quills oblizał
ostre zębiska. – Po pierwsze: połączymy siły z byłą sforą
Aresa.
– Oszalałeś?!
– Brady odskoczył od niego jak poparzony. – Przecież to nasi
wrogowie!
– Nigdy
się na to nie zgodzą – poparł go Jared.
– Obawiam
się, że nie będą mieli wyboru. Ledwie kilka dni temu stracili
Alfę, a wedle naszego prawa muszą podjąć teraz decyzję o tym,
czy przystąpią do nas, czy wolą odejść w hańbie i żyć
jako ludzie. – Czerwone ślepia Alfy zdawały się płonąć w
półmroku między drzewami. – I tak daliśmy im już zbyt wiele
czasu na żałobę.
– A
co, jeśli wolą wytypować jednego spośród swoich na nowego
przywódcę? – Seth przechylił sceptycznie łeb. – Mają
do tego prawo?
– Nie
mają. Już przywództwo Aresa było wbrew naszemu prawu. Mają
szczęście, że za pójście za nim nie spotkała ich kara. Na
sprzeciwienie się nam po raz kolejny braknie im odwagi. –
Embry wydawał się całkowicie pewny siebie.
– Więc
jaki mamy plan? – Nadstawiłam ciekawie uszu, choć
zdecydowanie bardziej ciągnęło mnie do skopania pewnego białego
tyłka niż do negocjacji.
– Jutro
wchodzimy do mieszkania Ladona. – Quills rozejrzał się, by
mieć pewność, że wszyscy go słuchają. Nie mogło być inaczej –
wilki wręcz spijały słowa z jego myślowych ust. – Bez
pardonu, obojętnie, czy tam będzie, czy też nie. Musimy je
przeszukać, może natrafimy na dodatkowy trop, może dowiemy się
czegoś, czego nie wiedzieliśmy do tej pory. Spróbuję przekonać
Geriego, by zechciał się z nami spotkać.
– A
teraz co? Mamy się rozejść? – Collin nie mógł w to
uwierzyć. – Dzisiaj się poddajemy?
– Dzisiaj
i tak wiele nie zdziałamy. Żadne z nas nie pochwyciło tropu w
pobliżu szkoły, więc nadal nie mamy punktu zaczepienia. Na
włamania jest zdecydowanie za późno – niedługo będzie świtać.
Embry, Collin, Brady i Jared ruszają ze mną dzisiaj na patrol.
Rozejrzymy się koło tego supermarketu na osiedlu Lei.
– Chcesz
to tak zostawić?! Nie możemy sobie pozwolić na czekanie! –
Paul w ostatniej chwili zastąpił mu drogę. – Quills...
– A
czy tobie się wydaje, byś tak zdenerwowany mógł podejmować
racjonalne decyzje? Nie wiemy, za co się zabrać. Dzisiaj robimy
rozeznanie, jutro wkraczamy. Nie ma sensu zabierać się za wszystko
naraz. – Czerwone ślepia zajrzały w duszę każdemu po kolei.
– Czy jest jeszcze ktoś, kto chciałby zaprotestować?
Pod
koniec wypowiedzi pojawiło się wyraźne echo, wzbogacające jego
słowa za każdym razem, gdy decydował się użyć głosu Alfy.
Tych, którzy mieli jeszcze coś do powiedzenia przeciwko planowi,
można było poznać gołym okiem – jak na komendę spuścili łby,
pokorniejąc w ułamku sekundy.
– Skoro
nikt już nie ma uwag, proponuję ruszać do pracy. Reszta ma mi
przed jutrem porządnie odpocząć. Jak ktoś będzie przysypiał,
nie będę już taki miły. – Tu niestety spojrzał na mnie.
Nie
wiedział, że w stanie takiego wzburzenia, jakie mnie opanowało,
mogłam sobie tylko pomarzyć o przysypianiu. Nie mam pojęcia, jak
to możliwe, ale dzisiejsze wydarzenia wywarły na mnie wrażenie
znacznie mocniejsze, niż walka w galerii handlowej. Wzburzyły mnie
do głębi, i to na tyle, że za nic nie udałoby mi się od nich
odciąć, tak jak zrobiłam to wtedy.
O
co chodziło? Dlaczego to zrobił? Czego od nas chciał? I co z tym
wszystkim miałam wspólnego ja? To, że jestem dla niego w jakiś
sposób istotna, nie mogło dać mi spokoju. Już raz dał mi to
odczuć, i to wyraźnie, zaś teraz...
Tysiące
pytań na minutę i żadnego pomysłu, jak na nie odpowiedzieć. Czy
chociażby jak uspokoić się na chwilę. Pozostawało mi tylko
zaczekać do jutra z głupią nadzieją, że wizyta w mieszkaniu,
które zajmował półdemon, pozwoli rozwiać przynajmniej kilka
wątpliwości.
Dlaczego
czułam, jakbym okłamywała samą siebie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz