poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 24


Okazało się, że lekcje, wbrew cichej, bezsensownej, lecz mocnej nadziei wszystkich zainteresowanych, nie zostaną odwołane na czas tych kilku miesięcy, które ma zająć remont naszej szkoły. Z początku kompletnie nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak niby dyrektorka rozwiąże problem – jej aktualnie „bezdomnych” pupilków było całkiem sporo: zarówno w części gimnazjalnej, jak i licealnej po sześć klas na roku, co dawało łącznie grubo ponad tysiąc osób (jestem w szoku, że policzyłam to bez kalkulatora), a żadna z części poczerniałego od sadzy budynku nie nadawała się do wygospodarowania choćby prowizorycznych pomieszczeń. Jak dla mnie sytuacja wyglądała tak, jakbyśmy, nie przymierzając, znaleźli się w przysłowiowej czarnej dupie. No co? Teraz nam odpuszczą, ale trzeba było liczyć się z tym, że taki czas każą odrobić w weekendy i wakacje, gdy już będzie gdzie. Całkiem długie niespodziewane wolne by mnie ucieszyło, ale ten drobny szczegół nie pozwalał spojrzeć na to przychylnie. Nie wyrobiłabym późniejszych zajęć bez ani grama wolnego... Poza tym wakacje. W wakacje człowiek zajmuje się leżeniem na słonku i produkowaniem witaminy D, a nie kiszeniem w szkolnej ławce, słuchaniem o rzeczach, które do niczego w życiu się nie przydadzą, i hodowaniem bólu głowy od brzęczących jarzeniówek na suficie.
Rozwiązanie było całkiem proste. Aż dziwne, że na nie nie wpadłam. Nawet w takich emocjach powinno coś mi zaświtać...
Wyszło na to, że dyrektorka, podpisawszy z radą miasta coś w rodzaju traktatu pokojowego (do tej pory prowadziła z nią regularną wojnę, i to na takim poziomie, że w sumie zaskakujące, że nie wywalili jej za drzwi gdy tylko się pojawiła), zwróciła się po pomoc do innych szkół w mieście. Pomoc ta była niczym innym, jak wykazaniem gotowości do przyjęcia w swe progi kilku dodatkowych klas. Biedni nauczyciele, którzy teraz będą musieli to wszystko ogarnąć... Nam to rybka, nauczenie się nowego planu lekcji i rozmieszczenia pomieszczeń w równie nowym (tu już tylko w przenośni, znając to miasto) budynku to w końcu nic takiego, ale w ich przypadku wypadnie znacznie trudniej. Dostaną klasy, które do tej pory im nie podlegały, a część całkiem możliwe, że będzie musiała bujać się z miejsca na miejsce, gdy okaże się, że zwyczajnie nie da się tego inaczej załatwić.
Takim więc właśnie sposobem po trzech latach gimnazjum ponownie wylądowałam w podstawówce. I to bynajmniej nie udziałem reformy (deformy?) edukacji, która aktywnie wchodziła w życie od jakiegoś czasu.
Pech chciał, że znalazłam się dokładnie w tej podstawówce, do której swego czasu uczęszczałam. No cóż – uczucia miałam mieszane. Oprócz typowo dresiarskiej klasy, która to lubiła się nade mną poznęcać, wspominałam to miejsce całkiem dobrze – głównie przez jego oryginalność i wyjątkowość. Obawiam się jednak, że nauczyciele mogą mnie jeszcze pamiętać...
Nie, nie pomyślcie sobie, że byłam kiedyś dzieckiem... hm... niegrzecznym. Ja po prostu zawsze byłam inna. Nie integrowałam się z ludźmi z klasy, uważając ich za intelektualnie nieodpowiednich do tego, by się bliżej zaznajomić. Z perspektywy czasu wyszło mi to na dobre – dzięki temu nie wpadłam w złe towarzystwo, udało mi się obronić przed wpływem początkujących dresików, którymi reszta dziewczyn coraz mocniej się zachwycała. Ja nie broiłam, nie pyskowałam nauczycielom, gdy sami nie dali mi ku temu powodów, nie niszczyłam nic, nie przeszkadzałam na lekcjach. Problem w tym, że większość moją niechęć do uczenia się na samych piątkach uważała za jakiś osobisty przytyk. Zachęcali mnie jak mogli, wychwalali moją pamięć, każdy jeden przeżywał, że mam „dryg” do jego przedmiotu, a wreszcie widząc, że pokojowe metody zawodzą, przechodzili do krzyków, kar, wzywania rodziców... a ja nie dawałam się zastraszyć. Przyjmowałam ze spokojem kazania, grzecznie odmawiałam, gdy proponowali mi korepetycje, informowałam o wszystkim rodziców i ich też nie zamierzałam słuchać... ale gdy kadra pedagogiczna postanowiła przejść do prowadzenia ze mną wojny, ja nie byłam jej dłużna. Byłam grzeczna, dopóki ktoś nie zaczynał traktować mnie z lekceważeniem, złością lub zwyczajnym chamstwem, bo i bez tego się nie obyło. Wtedy po prostu odpowiadałam dokładnie tym samym. I zgadnijcie, kto na tym lepiej wychodził. Rodzice bronili mnie jak mogli, w końcu nigdy ich w tych kwestiach nie okłamywałam i dostawali ode mnie pełen obraz sytuacji jak na tacy, lecz nauczycielki nie dały sobie tego wytłumaczyć. One zaczęły mnie nienawidzić. Z pozycji dziecka z wielkim potencjałem urosłam do rangi bachora, którego należało czym prędzej „utemperować”. Jak możecie się łatwo domyślić – uparty bachor utemperować się nie dał, więc skończyło się na wzajemnej niechęci, kłótniach i opuszczaniu tak wielu zajęć, jak to tylko było możliwe. Trójczyny nie zamieniły się magicznie w piątki. Już wtedy było mi szkoda czasu na naukę. Zawsze wiedziałam, że wezmę się za nią dopiero wtedy, gdy faktycznie pojawi się przede mną jakiś nieodległy cel, którego osiągnięcie będzie wymagać przysłowiowego sprężenia się. Jak na przykład wybór sensownego liceum czy matura. A do tej pory? Po co? Od dzieciństwa miałam zbyt wiele pasji, by podporządkowywać się szkole i mieć z tego korzyść jedynie w postaci czerwonego paska na świadectwie. Bo na co to komu? Co ja bym z tym paskiem zrobiła?
Rodzice się buntowali. Owszem. Ile to było awantur, gdy zabierali mi komputer, zaganiali do podręczników i kazali siedzieć w takim miejscu, by dobrze widzieć, czy znowu nie skupiłam się na czymś innym. Pech w tym, że raz bardzo dosadnie udowodniłam im, że ja naprawdę jestem w stanie nadrobić wszystkie zaległości, jeśliby tylko kiedyś mi się zachciało. W piątej klasie, gdy przez prześladowania przez starszych chłopców, awantury z nauczycielami, stany depresyjne i wynikające prawdopodobnie z tego wszystkiego ciągłe choroby miałam frekwencję poniżej trzydziestu procent i musiałam pisać egzaminy z niemal wszystkich przedmiotów, sprężyłam się ten jedyny do tej pory raz w życiu – właśnie po to, by im to udowodnić. Wszystko zaliczyłam z maksymalną ilością punktów, zdałam bez dalszych komplikacji – bo nauczyciele już stracili argument, dla którego mieliby nie przepuścić biednej schorowanej Lei dalej, skoro wszystko umie, nie? – i od tego czasu mam święty spokój. Uczę się na dwójkach i trójkach i mam wyrąbane, a rodzice razem ze mną. Bo wiedzą, że i tak przecież dam sobie radę, gdy będzie trzeba.
No więc wracając... Tutejsi nauczyciele średnio za mną przepadają i w swoim mniemaniu mają ku temu mocne powody. Nie zamierzam jakoś szczególnie pracować na to, by ich uświadomić, ale nie chcę też ostentacyjnie pchać im się w oczy. Lepiej nie prowokować.
Samą szkołę jako budynek i jego otoczenie zawsze bardzo lubiłam. To było miejsce biedne, zniszczone, stare... ale niezwykłe. A ja kocham niezwykłe miejsca. Wszystko tu miało zwyczajnie duszę, której brakowało mojemu zjaranemu gimnazjum.
Nieco klockowaty twór składał się z czterech wyraźnie się wyróżniających części i powstał we wczesnych latach pięćdziesiątych – możliwe, że to stąd jeszcze w miarę solidne ściany, które pomimo wciąż obecnej powojennej zawieruchy stawiano znacznie porządniej niż później, gdy zaczęto budować masowo bloki z wielkiej płyty. Podejrzewam jednak, że oprócz starych ścian wszystko inne, łącznie z instalacjami wodnymi i elektrycznymi, również pochodzi z tamtych czasów, bo za często się psuje.
Okna w sumie też muszą mieć ponad pięćdziesiąt lat. Nie wiem, jak jest teraz, ale za moich czasów podczas mocniejszych wiatrów zabijano je gwoździami, bo lubiły się same otwierać. Niektóre po mocniejszym ciapnięciu w ścianę lub parapet (tudzież czyjś łeb, bo i to się zdarzyło – i to zgadnijcie komu) wypadały z zawiasów. Aż dziw, że stare szyby nie zamierzały się przy tym tłuc. To chyba jednak prawda, że kiedyś robiono wszystko solidniej...
Pierwsza część budynku – dwupiętrowa – jest raczej mało szkolna, ponieważ mieszczą się w niej gabinety dyrektorskie, stołówka z kuchnią i moja ukochana biblioteka. To miejsce zawsze miało specyficzny, przyciągający mnie jak magnes klimat. Składało się z naprawdę małych, w większości przechodnich pomieszczeń. Z łuszczącą się ze ścian farbą, pajęczynami pod wysokim sufitem, pokojami, które nie wiadomo do czego służyły i wszechobecnym zapachem kurzu fascynowała mnie tak mocno, że spędzałam tam każdą wolną chwilę. Na przykład gdy akurat zwiałam z lekcji. To było jedno z tych miejsc, w których można było znaleźć wszystko, i to wszystko w większości przypadków było naprawdę mocno zaskakujące. Niewielki pokoik bez okien, w których nie było nic prócz zasłaniającej przejście szmatki, staromodnego przełącznika i migającej żarówki na drucie, nieczynna łazienka, kilka składzików, do których nie udało mi się nigdy dostać, pokój z wiecznie zamkniętymi drzwiami, w którym zawsze ktoś był – jestem tego pewna do dzisiaj! – ale nigdy go nie widziałam, choć mogłam przesiadywać godzinami tak, by mieć tam jak najlepszy widok... Nieczynna klatka schodowa, śmierdzący zdechłą myszą gabinecik, ciasne pomieszczenie z regałami i starymi książkami, a przede wszystkim coś, co chyba kiedyś też pełniło rolę łazienki, co można łatwo było poznać po nieczynnym kiblu z najdziwniejszą spłuczką, jaką w życiu widziałam. To tam najchętniej siedziałam, bo oprócz tego kibla było tam też sporo innych fascynujących rzeczy – jakichś nieużywanych rur, które kiedyś musiały biec po ścianach, co można było łatwo wywnioskować po oblepiającej je farbie, popękanych kafelków, papierów... Stał tam też nieużywany od dawna stary katalog, napuchnięty i powybrzuszany od wilgoci, ale przede wszystkim... z podłogi sterczała gruba rura. I to taka wyglądająca na odpowiednią dla kibla, tylko że... No cóż, niemożliwe, żeby ta opuszczona porcelanka niegdyś przy niej stała, ponieważ nadal trwała wiernie, wmurowana na amen w podłogę. Rura była ciemna, sucha, wypełniona kurzem i pajęczynami, a jak się w nią stukało, choć musiała być żeliwna i łatwo było obtłuc sobie w ten sposób kostki palców, dało się wywnioskować, że musiała ciągnąć się dość długo. Rany, jakie to było fascynujące dla dziecka... Zwłaszcza gdy można było wrzucać do środka kamienie, patrzeć, jak pajęczyny je oblepiają, i nasłuchiwać stukotów dobiegających przez długi czas.
Oprócz biblioteki ciekawa była też szatnia, która znajdowała się w piwnicy pod tą pierwszą częścią budynku. Ciemna, pozbawiona okien, pomalowana odpadającą już w wielu miejscach żółtą farbą o ciepłym odcieniu, w większości miejsc pokrytą setką wymalowanych czarnym markerem autografów. Na ścianach i suficie wisiało wiele rur, na których uczniowie uwielbiali się bujać (nie zliczę, ile razy przez to były problemy na tyle duże, że zwalniali nas do domów...), a boksy wygrodzono pogiętą już ze starości siatką, pomalowaną na szaro pewnie po to, by ukryć pobierającą ją rdzę. W wielu miejscach uzupełniały ją deski. Ale najważniejsze było z pewnością to, że z szatni dało się przejść do... bunkra przeciwlotniczego. Szkołę wzniesiono przecież w czasach, w których dobry bunkier był podstawą. Ile razy ja się tam próbowałam dostać, to nie zliczę. Nie udało się nigdy, ale teraz, gdy może poproszę o pomoc Setha, który również tu wylądował... Kurdupel zawsze świetnie radził sobie z rozbrajaniem zamków.
Podziemia pod tą pierwszą częścią szkoły były w gruncie rzeczy niewielkie. Zawsze wiedziałam, że musiało być coś jeszcze, jakaś dodatkowa piwnica – choćby taka biegnąca pod resztą budynku – ale jak się do niej dostać, też nie udało mi się dowiedzieć. Być może przejście mieściło się pod podłogą którejś z klas drugiej części?
Jednak zanim do tej drugiej części się przejdzie, znajduje się pierwszy z dwóch kibli. A on też jest cokolwiek interesujący... Już na samym wstępie natrafia się na rzecz ciekawą – w małym przedsionku, w którym znajdują się wiekowe umywalki w nieco nieapetycznym brązowym kolorze, z którego przechodzi się do łazienek damskich lub męskich, znajdują się drzwi do... szkolnego archiwum. Nie wiem, kto wpadł na to, by umieścić je w takim miejscu, ale poczucie humoru miał całkiem ciekawe. W kiblu męskim byłam tylko raz, w ramach dziecinnego zakładu z tymi nielicznymi dziewczynami, z którymi się przyjaźniłam, więc nie zapamiętałam szczególnie wiele, ale damski śnił mi się do dzisiaj. Wyłożono go białymi kafelkami z ciemnymi fugami, co nieco kojarzyło mi się z rzeźnią, a kabin było bodajże osiem. Stare jak oba światy kible ze spłuczkami pod samym sufitem i prowadzącymi do nich wiecznie urwanymi sznurkami nie byłyby może szczególnie interesujące, gdyby nie to, że... każdy miał inny kolor. Zapamiętałam zwykły biały, brązowy, różowy, beżowy w odcieniu kakałka z mleczkiem i zielony. Nie jestem pewna, na ile był to celowe, by wprowadzić do smutnego budynku jakiś radośniejszy akcent, a na ile stało za tym to, że w tamtych czasach mogło być ciężko zdobyć kilka takich samych, ale grunt, że tak było. Drzwi zamykało się na przesuwane zasuwki rodem z drewnianego wychodka na wyjątkowo zapadłej wsi.
Druga część szkoły była już raczej mniej interesująca. Miała tylko parter, a składała się z długiego, pozbawionego okien korytarza i znajdujących się po obu jego stronach pomieszczeń klasowych. Korytarz pomalowano na bladoniebieski kolor, niemal biały w anemicznym świetle krzywo przymocowanych łysych jarzeniówek, lecz do połowy obłożono go czymś, co... nie wiem, czym jest dokładnie, ale składa się z małych, piekielnie ostrych kamyczków. Możecie łatwo się domyślić, jak cholernie boli, gdy się na to wywali podczas zabawy w berka. Wyślizgane tysiącami butów lastriko na podłodze jedynie rozwesela atmosferę, jednocześnie obiecując, że równie dobrze może nie być wcale lastriko, a wypolerowanym przez lata betonem. Do klas prowadzą pomalowane olejną farbą na biało-niebiesko drzwi z niedziałającymi klamkami i szybami wprawionymi w nadproża. Zawsze przez te szyby wyglądało się na korytarz podczas lekcji, by zobaczyć, czy już nie zapala się światło. Zapalenie światła na korytarzu oznaczało dzwonek w przeciągu pięciu minut. W pomieszczeniach podłogę stanowił już nie beton, a również pociągnięte olejną farbą deski z tak wielkimi przerwami, że szlag mógł trafić nawet pięć złotych, jeśli odpowiednio pechowo upadło. Prawdopodobnie to gdzieś tam mieściła się klapa do dalszej części piwnic... Rzadko zdarzało się, by kolejna porcja jarzeniówek nie brzęczała i działała w komplecie, zawsze przynajmniej jedna tak migała, by zdążyć – za przeproszeniem – wkurwić już po kilku minutach.
Na końcu korytarza, gdy skręca pod kątem prostym, znajdują się nieciekawa sala gimnastyczna i składzik na sprzęt sportowy, który za mojej kadencji służył jako szatnia dla przebierających się na zajęcia. Prawdziwe szatnie wzięło w diabły razem z czwartą częścią...
Część trzecia i czwarta są najstarsze, wybudowane kilka lat wcześniej niż reszta. Obie są piętrowe i nikt się nawet nie starał upodobnić do nich dalszej części szkoły, co wyszło całkiem ciekawie. Pomieszczenia tu są wyższe, bardziej przestronne... lecz tu właśnie znajdują się te uciekające z zawiasów okna. Podłoga parteru też jest nieco wyżej niż w poprzednich częściach, przez co trzeba było utworzyć kilka stromych schodków, o których notorycznie ktoś zapominał i zwalał się z nich w pięknym stylu. Ściany korytarza na parterze pomalowano na jakiś dziwny wyblakły pomarańczowy kolor, podłogi wyłożono linoleum mającym imitować parkiet, lecz tak starym i sczerniałym przez lata, że aż lepiej nie zwracać na nie uwagi, bo można puścić pawia. Pamiętam jak dziś, że jako dziecko brzydziłam się na nim siadać i zawsze je odwijałam, by klapnąć tyłkiem na goły beton, który wydawał się znacznie sympatyczniejszy... Bo właśnie – dzieło sowieckiej architektury wnętrz nie trzymało się już zupełnie podłoża, tylko leżało na nim raczej jak dywan. Jakby się zawzięło, to dałoby się całość zrolować i wywalić.
Tutaj właśnie znajdują się kolejne łazienki – damska na parterze, męska na piętrze. Tu już zupełnie nie wiem, jak jest w męskiej, ale damska znowu jest miejscem ciekawym. Składa się z dwóch przesadnie wysokich pomieszczeń. Jedno pomalowano na żółto (chyba tą samą farbą co szatnię) i znajdują się w nim poobtłukiwane umywalki z dwoma rodzajami wody (można łatwo wywnioskować, że zimnym, w zimę urozmaiconym lodowato zimnym). Drugie wyłożono bladoróżowymi, cieniowanymi kafelkami, jakie modne były za PRLu z tego powodu, iż zasadniczo nie dało się dostać innych. Na podłodze ułożono je tak krzywo, że przejście raz bez butów gwarantowało rozwalonego palca u nogi. Trzy kible w kabinach z białymi drzwiami były równie stare, jak te w innych łazienkach, ale nie wyróżniały się niczym szczególnym. Ciekawostką były dwa grzejniki, mieszczące się jeden nad drugim, i wysoko umieszczone okna, jako jedyne w szkole pozbawione krat. Jak się nie mało lęku wysokości, można było po tych grzejnikach wdrapać się na parapet i wyskoczyć na zewnątrz, na wysoką górę piachu, która zalegała tam od zawsze. I teraz też dzielnie trwała na miejscu, nadal nieużywana.
Na piętro prowadziły strome schody ze śliskiego lastriko, z których można było pięknie się zrąbać. Górny korytarz pomalowano na cytrynowo, a jedyną jego atrakcją był maleńki sklepik, w którym jak się ładnie poprosiło (i równie ładnie zapłaciło...) można było dostać dużo ciekawych rzeczy. A przynajmniej kiedyś, bo odkąd wprowadzili ten arcyinteligentny pomysł z zakazem sprzedawania słodyczy, to podejrzewam, że nabyć tam można jedynie chusteczki higieniczne.
No to teraz pewnie wszyscy zastanawiają się, o co chodzi z czwartą częścią...?
Uwaga, bo to będzie zabawne.
Czwarta część w czasach swojej świetności, zanim jeszcze została mianowana szkołą, mieściła w sobie remizę straży pożarnej. I została puszczona z dymem jakieś dziesięć lat temu. Nadszarpnęło ją to na tyle porządnie, że bez remontu ani rusz, a jako że na takie wybryki pieniędzy nigdy nie było, zostawiono ją ku przestrodze dla potomnych. Ciekawa jestem, dlaczego rodzice uczniów jeszcze się jej nie czepiają, skoro wygląda tak, jakby miała się zawalić na biegnący wokół trawniczek, na którym w cieplejsze dni urządzany jest wf. To tu kiedyś mieściły się szatnie sportowe. A jako że się zjarały... Ach, jaka szkoda. Do przebierania się na wf właśnie dlatego został tylko składzik z zepsutą klamką, do którego wchodzi się bezpośrednio z korytarza. Młodsze dzieciaki lubiły otwierać te drzwi na oścież i uciekać, gdy przebierały się akurat starsze dziewczyny.
Szkoła posiada dwa wylane popękanym, nierównym asfaltem boiska i teren zielony, o którym wspominałam. Kolejną atrakcją, którą rodzice powinni się chociaż trochę zainteresować, jest wielki drewniany budynek, tylną ścianą wytyczający granicę jednego z boisk. Coś, co przypomina kamienicę z poczerniałych ze starości desek, jest od dawna opuszczone, porośnięte miejscami dzikim bluszczem, podniszczone i przede wszystkim grożące zawaleniem. Pewnie na boisko, bo jak się spojrzy z daleka, to widać, że przechyla się nieco w jego stronę. Ciekawe miejsce... Też chciałam się tam kiedyś dostać, ale tu już zwyczajnie stchórzyłam. To kolejna z rzeczy, o których świetnie wiem, że są szpetne i odrażające, ale i tak z niewiadomych przyczyn mi się podobają. Pewnie dlatego, że tam jest historia, boi kiedyś w tym cudeńku mieszkali przecież ludzie.
Jakieś dodatkowe atrakcje? Ależ proszę bardzo! W szatni w podłodze znajduje się kratka mająca odprowadzać wodę w razie awarii (czytaj: rozpierniczenia którejś z wielu rur). Pech chciał, że podczas każdego mocniejszego deszczu to właśnie nią szatnię zalewa. I to tak po kolana. Ponadto szkoła posiada własną notorycznie psującą się kotłownię, lecz pomimo sześciu lat tutaj spędzonych nie doszłam jeszcze do tego, gdzie się znajduje. Być może w tej piwnicy, do której też się jeszcze nie dostałam, chociaż średnio chce mi się w to wierzyć – skoro potrzeba tam węgla, przydałoby się też jakieś wygodne wejście, takie inne niż ukryta klapa w podłodze którejś z klas. Ciekawe jest też wyjście ewakuacyjne w trzeciej części szkoły – zastawione drzwiami z wprawionym szkłem zbrojonym, wiecznie zamknięte i przerobione na składzik mopów, szczotek i wiader wszelkiego rodzaju. Oprócz tych na rzygi. Sufity w większości klas w drugim sektorze przeciekają. Na korytarzu przed stołówką znajduje się też coś, co za moich czasów nazywane było „magicznym zaworem”. Wygląda jak umieszczony tuż pod sufitem kurek od ogrzewania centralnego, lecz pamiętam, że wybuchało często podczas większych mrozów i zalewało korytarz. Wrzątkiem. Fajnie, nie?
Jak przypuszczałam, moja klasa była po prostu przerażona, gdy to wszystko zobaczyła. Nie dziwię im się – przeniesienie się z nowoczesnego, zadbanego budynku tutaj mogło budzić sporo... hm, emocji. Wyszło na to, że ze wszystkich znajomych tylko ja byłam tutaj wcześniej i jako jedyna wiedziałam, co mnie czeka.
Serio? Chodziłaś tutaj przez sześć lat? – jęknął któryś z chłopaków, niepewny, czy powinien ruszyć korytarzem, czy lepiej zostać na krawędzi schodów do szatni. Tak miał szansę na to, by pobiec po kurtkę i wybiec z budynku jeszcze przed dzwonkiem.
Ano chodziłam. – Uśmiechnęłam się uroczo. – Dawne czasy...
Ciekawa jestem, czy teraz urosłam w ich oczach do rangi dziecka z menelskiej rodziny. Trafiłam do tej szkoły przez mamę, która zna jedną z nauczycielek (nauczycielka ta, nawiasem mówiąc, i tak nigdy mnie nie uczyła) i dlatego, że w drugiej pobliskiej szkole, jak to określiła, było „za dużo dzieci”. Obawiam się, że „za dużo dzieci” jest bardziej przyszłościowe dla bezpieczeństwa twojej pociechy niż TO, ale nie odzywam się. Dzięki temu parę fajnych wspomnień powstało. I nie czuję się aż tak przerażona teraz...
Leiczku? O bosze, Leiczku!
W ostatniej chwili zdołałam odskoczyć z toru lotu Gabrysi. Dziewczyna przemknęła obok mnie, zachwiała się, lecz niestety nie zraziła – obróciła błyskawicznie z płaczliwą minką i zaczęła trajkotać:
Leiczku, jak dobrze, że cię znalazłam! Słuchaj, bo ja zapomniałam planu lekcji, i co teraz zrobię?! Dobrze, że ty tu jesteś. Wiesz, gdzie musimy teraz iść? I co to za szkoła? Ja po prostu nie wierzę, że nas do czegoś takiego wcisnęli! Przecież tu jest tak strasznie, ja się tu nie odnajdę, ja nie...
Mamy biologię – przerwałam jej i jak gdyby nigdy nic ruszyłam w stronę właściwej klasy, nie przejmując się zbytnio dalszym ciągiem porywającej wypowiedzi. – Chodź, zaraz dzwonek – dodałam, gdy złapały mnie lekkie wyrzuty sumienia. Przecież to nie jej wina, że ma tak nikczemny intelekt...
Albo może i jej?
Z lekcjami na całe szczęście trafiliśmy nawet szczęśliwie. Spodziewałam się, że zostaniemy przekierowani na harowanie popołudniami, zwłaszcza znając mojego pecha – w końcu czymś jeszcze gorszym od wstawania o świcie było mieć zawalone całe dnie, bo nie oszukujmy się, że i tak budziłabym się dopiero na zajęcia... – ale udało się wcisnąć moją klasę na godzinę 9:45. Całkiem sympatycznie. Już przeboleję te plączące się pod nogami pierwszaki...
Pierwsza godzina minęła bezproblemowo, bo między naszą ukochaną nauczycielką biologii a instalacją elektryczną w pomieszczeniu lekcyjnym wywiązał się drobny konflikt interesów i pół godziny zeszło na tym, jak usiłowałam jej wspólnie z kilkoma chłopakami wytłumaczyć, dlaczego po włączeniu światła i rzutnika jednocześnie wywala korki w kanciapce u woźnych. Gdy już nauczyła się korzystać ze sprzętu na tyle, by nie spowodować kolejnego zwarcia, zostało jakieś pięć minut do dzwonka, więc sprawdziła tylko listę obecności i dała nam spokój.
Szkoda tylko, że Gabrysia nie była tak łaskawa.
No nie uciekaj mi znowu, no! – rozległo się tuż za mną, gdy chciałam niepostrzeżenie wyjść na korytarz. Jak zupełnie nie zna miejsca, to znacznie łatwiej ją w końcu zgubić...
Zatrzymałam się, lekko zdenerwowana tym, że plan kolejny raz wziął w łeb.
Co się stało? – spytałam uprzejmie, ledwo powstrzymując skurcz w żuchwie. Chętnie bym jej pokazała zęby na wilczą modłę i zobaczyła, co na to zrobi...
Jak to co? Ja się zupełnie tutaj nie odnajduję! – zaskamlała żałośnie, uwieszając mi się na ramionach.
Jezu, prawie się wywaliłam od jej ciężaru. Przecież to bydlę musi ważyć ze dwa razy tyle, co ja...! W dodatku miała dzisiaj na sobie skórzaną obrożę z kolcami, których nie omieszkała przy tym wbić mi w skórę. Ale przynajmniej umyła się jakoś niedawno – nie poczułam smrodku skarpetek i przetłuszczonych włosów.
Wiesz, ta szkoła wbrew pozorom wcale nie jest taka skomplikowana. Ma znacznie prostszy plan niż nasze gimnazjum. Mogę ci go opisać i wtedy... – zaczęłam z nadzieją.
A nie mogę po prostu chodzić z tobą? W czym problem? – Zatrzepotała rzęsami. Wodniste oczęta patrzyły na mnie słodko.
Szlag.
No bo ja miałam ten... jeszcze przejść się do sekretariatu – palnęłam szybko. Proszę, żeby była zbyt leniwa na to, by iść ze mną...
O, a po co? Pójdę z tobą! – ucieszyła się cokolwiek nadmiernie i podskoczyła kilkakrotnie w miejscu.
O Boże... – jęknęłam, łapiąc się za głowę. – Nie, może potem pójdę, nie chce mi się teraz.
To supcio. Może mi w takim razie coś tutaj pokażesz? Jeszcze zostało trochę czasu do dzwonka. – Zatrzepotała rzęsami, widocznie mając nadzieję, że w ten sposób poprosi mnie bardziej.
Poprosiła. O walnięcie jej ubłoconym glanem przez łeb. Jaka szkoda, że w szkole nosiłam trampki.
A co ja mam ci tutaj pokazywać? – Bezradnie rozłożyłam ręce. – Szkoła jak szkoła. Tu nie ma ciekawych miejsc. Co chcesz niby zobaczyć? Do biblioteki raczej nie chodzisz, a szukanie wejścia do drugiej piwnicy na pewno cię nie interesuje...
No pokaż mi, gdzie można się trochę zabawić – sprecyzowała.
Zakrztusiłam się, gdy przyszły mi na myśl same niesmaczne skojarzenia.
A jeszcze konkretniej? – wydukałam. Proszę, żeby jej chodziło o coś innego...
No gdzie można z kumpelami pogadać, zjeść coś...
Zjeść możesz na stołówce. A pogadać tutaj. – Wskazałam palcem na podłogę pode mną.
Oczy zrobiły jej się wielkie jak spodki.
To w tej szkole nie ma jakiegoś fajnego pomieszczenia? Jak salon w tej naszej poprzedniej, czy coś?
Nie ma. Wiesz, w większości szkół takich miejsc nie ma...
Kurde, minę miała taką, jakby nie mogła w tę rewelację uwierzyć. Gdzie ona żyła tyle czasu? Chyba muszę się kiedyś zainteresować, z której szkoły tak właściwie się do nas przeniosła.
Ale przecież tam jest jeszcze jeden budynek. – Nieśmiało zerknęła przez okno, chyba bojąc się stracić ze mną kontakt wzrokowy. Jakbym mogła po poczęstowaniu jej taką rewelacją wziąć szybko nogi za pas, jeśli przestanie mnie obserwować. Kusząca opcja właściwie... – Nie mów, że w tamtym budynku też nic nie ma...?
Nie wiem, czy zauważyłaś, ale tamten budynek jest tak jakby nieczynny. – Potarłam skronie zmęczonym gestem. Poziom głupoty w tej rozmowie zaczynał mnie dobijać.
No to chyba można tam chodzić rozmawiać, nie? Fajnie, bo nauczyciele nie będą przeszkadzać.
Poniekąd – przyznałam. – Chcesz, to możesz próbować. Ja zostaję tutaj. Tutaj przynajmniej mam grzejnik. – Wzruszyłam ramionami, zabrałam się za trzeciego dzisiaj croissanta.
Ty w ogóle nie umiesz się bawić. – Usiadła na podłodze obok mnie i skrzyżowała ramiona na obfitej piersi, ostentacyjnie patrząc w inną stronę. Albo symulowała focha, albo jej ten croissant śmierdział.
Ugryzłam się w język, cudem powstrzymując cisnący się na usta komentarz. Oj, a było pozwolić mu wypłynąć, może by się obraziła tak bardziej na dobre... Chociaż po tym to cholera wie – gdy ja próbuję być wredna, to ona uznaje to za całkiem zabawne i udawane.
Nowa szkoła wywołała całkiem sporo nowych opcji dla podsycenia monologu, cienkie usteczka więc nawet na chwilę się nie zamykały. Zdążyłam poznać opinię na temat wszystkiego, co tylko znalazło się w zasięgu wzroku, a i tak miałam jakieś takie głupie wrażenie, że jutro czeka mnie pełna powtórka z rozrywki. Zawsze przecież znajdzie się coś nowego... Po tym wszystkim kompletnie nie miałam ochoty na jakiekolwiek towarzyskie spotkania. Nie chciałam już choćby myśleć o czymkolwiek, co oznaczałoby obcowanie z ludźmi. Pech chciał, że to był jeden z tych dni, w które mogę jedynie pomarzyć o spokojnej, przespanej nocy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz