Okazało
się, że lekcje, wbrew cichej, bezsensownej, lecz mocnej nadziei
wszystkich zainteresowanych, nie zostaną odwołane na czas tych
kilku miesięcy, które ma zająć remont naszej szkoły. Z początku
kompletnie nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak niby dyrektorka
rozwiąże problem – jej aktualnie „bezdomnych” pupilków było
całkiem sporo: zarówno w części gimnazjalnej, jak i licealnej po
sześć klas na roku, co dawało łącznie grubo ponad tysiąc osób
(jestem w szoku, że policzyłam to bez kalkulatora), a żadna z
części poczerniałego od sadzy budynku nie nadawała się do
wygospodarowania choćby prowizorycznych pomieszczeń. Jak dla mnie
sytuacja wyglądała tak, jakbyśmy, nie przymierzając, znaleźli
się w przysłowiowej czarnej dupie. No co? Teraz nam odpuszczą, ale
trzeba było liczyć się z tym, że taki czas każą odrobić
w weekendy i wakacje, gdy już będzie gdzie. Całkiem długie
niespodziewane wolne by mnie ucieszyło, ale ten drobny szczegół
nie pozwalał spojrzeć na to przychylnie. Nie wyrobiłabym
późniejszych zajęć bez ani grama wolnego... Poza tym wakacje. W
wakacje człowiek zajmuje się leżeniem na słonku i produkowaniem
witaminy D, a nie kiszeniem w szkolnej ławce, słuchaniem
o rzeczach, które do niczego w życiu się nie przydadzą, i
hodowaniem bólu głowy od brzęczących jarzeniówek na suficie.
Rozwiązanie
było całkiem proste. Aż dziwne, że na nie nie wpadłam. Nawet w
takich emocjach powinno coś mi zaświtać...
Wyszło
na to, że dyrektorka, podpisawszy z radą miasta coś w rodzaju
traktatu pokojowego (do tej pory prowadziła z nią regularną wojnę,
i to na takim poziomie, że w sumie zaskakujące, że nie wywalili
jej za drzwi gdy tylko się pojawiła), zwróciła się po pomoc do
innych szkół w mieście. Pomoc ta była niczym innym, jak
wykazaniem gotowości do przyjęcia w swe progi kilku dodatkowych
klas. Biedni nauczyciele, którzy teraz będą musieli to wszystko
ogarnąć... Nam to rybka, nauczenie się nowego planu lekcji i
rozmieszczenia pomieszczeń w równie nowym (tu już tylko w
przenośni, znając to miasto) budynku to w końcu nic takiego, ale w
ich przypadku wypadnie znacznie trudniej. Dostaną klasy, które do
tej pory im nie podlegały, a część całkiem możliwe, że będzie
musiała bujać się z miejsca na miejsce, gdy okaże się, że
zwyczajnie nie da się tego inaczej załatwić.
Takim
więc właśnie sposobem po trzech latach gimnazjum ponownie
wylądowałam w podstawówce. I to bynajmniej nie udziałem
reformy (deformy?) edukacji, która aktywnie wchodziła w życie od
jakiegoś czasu.
Pech
chciał, że znalazłam się dokładnie w tej podstawówce, do której
swego czasu uczęszczałam. No cóż – uczucia miałam mieszane.
Oprócz typowo dresiarskiej klasy, która to lubiła się nade mną
poznęcać, wspominałam to miejsce całkiem dobrze – głównie
przez jego oryginalność i wyjątkowość. Obawiam się jednak, że
nauczyciele mogą mnie jeszcze pamiętać...
Nie,
nie pomyślcie sobie, że byłam kiedyś dzieckiem... hm...
niegrzecznym. Ja po prostu zawsze byłam inna. Nie integrowałam się
z ludźmi z klasy, uważając ich za intelektualnie nieodpowiednich
do tego, by się bliżej zaznajomić. Z perspektywy czasu wyszło mi
to na dobre – dzięki temu nie wpadłam w złe towarzystwo, udało
mi się obronić przed wpływem początkujących dresików, którymi
reszta dziewczyn coraz mocniej się zachwycała. Ja nie broiłam, nie
pyskowałam nauczycielom, gdy sami nie dali mi ku temu powodów, nie
niszczyłam nic, nie przeszkadzałam na lekcjach. Problem w tym, że
większość moją niechęć do uczenia się na samych piątkach
uważała za jakiś osobisty przytyk. Zachęcali mnie jak mogli,
wychwalali moją pamięć, każdy jeden przeżywał, że mam „dryg”
do jego przedmiotu, a wreszcie widząc, że pokojowe metody zawodzą,
przechodzili do krzyków, kar, wzywania rodziców... a ja nie dawałam
się zastraszyć. Przyjmowałam ze spokojem kazania, grzecznie
odmawiałam, gdy proponowali mi korepetycje, informowałam o
wszystkim rodziców i ich też nie zamierzałam słuchać... ale gdy
kadra pedagogiczna postanowiła przejść do prowadzenia ze mną
wojny, ja nie byłam jej dłużna. Byłam grzeczna, dopóki ktoś nie
zaczynał traktować mnie z lekceważeniem, złością lub zwyczajnym
chamstwem, bo i bez tego się nie obyło. Wtedy po prostu
odpowiadałam dokładnie tym samym. I zgadnijcie, kto na tym lepiej
wychodził. Rodzice bronili mnie jak mogli, w końcu nigdy ich w tych
kwestiach nie okłamywałam i dostawali ode mnie pełen obraz
sytuacji jak na tacy, lecz nauczycielki nie dały sobie tego
wytłumaczyć. One zaczęły mnie nienawidzić. Z pozycji dziecka z
wielkim potencjałem urosłam do rangi bachora, którego należało
czym prędzej „utemperować”. Jak możecie się łatwo domyślić
– uparty bachor utemperować się nie dał, więc skończyło się
na wzajemnej niechęci, kłótniach i opuszczaniu tak wielu zajęć,
jak to tylko było możliwe. Trójczyny nie zamieniły się magicznie
w piątki. Już wtedy było mi szkoda czasu na naukę. Zawsze
wiedziałam, że wezmę się za nią dopiero wtedy, gdy faktycznie
pojawi się przede mną jakiś nieodległy cel, którego osiągnięcie
będzie wymagać przysłowiowego sprężenia się. Jak na przykład
wybór sensownego liceum czy matura. A do tej pory? Po co? Od
dzieciństwa miałam zbyt wiele pasji, by podporządkowywać się
szkole i mieć z tego korzyść jedynie w postaci czerwonego
paska na świadectwie. Bo na co to komu? Co ja bym z tym paskiem
zrobiła?
Rodzice
się buntowali. Owszem. Ile to było awantur, gdy zabierali mi
komputer, zaganiali do podręczników i kazali siedzieć w takim
miejscu, by dobrze widzieć, czy znowu nie skupiłam się na czymś
innym. Pech w tym, że raz bardzo dosadnie udowodniłam im, że ja
naprawdę jestem w stanie nadrobić wszystkie zaległości,
jeśliby tylko kiedyś mi się zachciało. W piątej klasie, gdy
przez prześladowania przez starszych chłopców, awantury z
nauczycielami, stany depresyjne i wynikające prawdopodobnie z
tego wszystkiego ciągłe choroby miałam frekwencję poniżej
trzydziestu procent i musiałam pisać egzaminy z niemal wszystkich
przedmiotów, sprężyłam się ten jedyny do tej pory raz w życiu –
właśnie po to, by im to udowodnić. Wszystko zaliczyłam
z maksymalną ilością punktów, zdałam bez dalszych
komplikacji – bo nauczyciele już stracili argument, dla którego
mieliby nie przepuścić biednej schorowanej Lei dalej, skoro
wszystko umie, nie? – i od tego czasu mam święty spokój. Uczę
się na dwójkach i trójkach i mam wyrąbane, a rodzice razem
ze mną. Bo wiedzą, że i tak przecież dam sobie radę, gdy będzie
trzeba.
No
więc wracając... Tutejsi nauczyciele średnio za mną przepadają i
w swoim mniemaniu mają ku temu mocne powody. Nie zamierzam jakoś
szczególnie pracować na to, by ich uświadomić, ale nie chcę też
ostentacyjnie pchać im się w oczy. Lepiej nie prowokować.
Samą
szkołę jako budynek i jego otoczenie zawsze bardzo lubiłam. To
było miejsce biedne, zniszczone, stare... ale niezwykłe. A ja
kocham niezwykłe miejsca. Wszystko tu miało zwyczajnie duszę,
której brakowało mojemu zjaranemu gimnazjum.
Nieco
klockowaty twór składał się z czterech wyraźnie się
wyróżniających części i powstał we wczesnych latach
pięćdziesiątych – możliwe, że to stąd jeszcze w miarę
solidne ściany, które pomimo wciąż obecnej powojennej zawieruchy
stawiano znacznie porządniej niż później, gdy zaczęto budować
masowo bloki z wielkiej płyty. Podejrzewam jednak, że oprócz
starych ścian wszystko inne, łącznie z instalacjami wodnymi i
elektrycznymi, również pochodzi z tamtych czasów, bo za często
się psuje.
Okna
w sumie też muszą mieć ponad pięćdziesiąt lat. Nie wiem, jak
jest teraz, ale za moich czasów podczas mocniejszych wiatrów
zabijano je gwoździami, bo lubiły się same otwierać. Niektóre po
mocniejszym ciapnięciu w ścianę lub parapet (tudzież czyjś łeb,
bo i to się zdarzyło – i to zgadnijcie komu) wypadały z
zawiasów. Aż dziw, że stare szyby nie zamierzały się przy tym
tłuc. To chyba jednak prawda, że kiedyś robiono wszystko
solidniej...
Pierwsza
część budynku – dwupiętrowa – jest raczej mało szkolna,
ponieważ mieszczą się w niej gabinety dyrektorskie, stołówka z
kuchnią i moja ukochana biblioteka. To miejsce zawsze miało
specyficzny, przyciągający mnie jak magnes klimat. Składało się
z naprawdę małych, w większości przechodnich pomieszczeń. Z
łuszczącą się ze ścian farbą, pajęczynami pod wysokim sufitem,
pokojami, które nie wiadomo do czego służyły i wszechobecnym
zapachem kurzu fascynowała mnie tak mocno, że spędzałam tam każdą
wolną chwilę. Na przykład gdy akurat zwiałam z lekcji. To było
jedno z tych miejsc, w których można było znaleźć wszystko, i to
wszystko w większości przypadków było naprawdę mocno
zaskakujące. Niewielki pokoik bez okien, w których nie było
nic prócz zasłaniającej przejście szmatki, staromodnego
przełącznika i migającej żarówki na drucie, nieczynna łazienka,
kilka składzików, do których nie udało mi się nigdy dostać,
pokój z wiecznie zamkniętymi drzwiami, w którym zawsze ktoś był
– jestem tego pewna do dzisiaj! – ale nigdy go nie widziałam,
choć mogłam przesiadywać godzinami tak, by mieć tam jak najlepszy
widok... Nieczynna klatka schodowa, śmierdzący zdechłą myszą
gabinecik, ciasne pomieszczenie z regałami i starymi książkami,
a przede wszystkim coś, co chyba kiedyś też pełniło rolę
łazienki, co można łatwo było poznać po nieczynnym kiblu z
najdziwniejszą spłuczką, jaką w życiu widziałam. To tam
najchętniej siedziałam, bo oprócz tego kibla było tam też sporo
innych fascynujących rzeczy – jakichś nieużywanych rur, które
kiedyś musiały biec po ścianach, co można było łatwo
wywnioskować po oblepiającej je farbie, popękanych kafelków,
papierów... Stał tam też nieużywany od dawna stary katalog,
napuchnięty i powybrzuszany od wilgoci, ale przede wszystkim... z
podłogi sterczała gruba rura. I to taka wyglądająca na
odpowiednią dla kibla, tylko że... No cóż, niemożliwe, żeby ta
opuszczona porcelanka niegdyś przy niej stała, ponieważ nadal
trwała wiernie, wmurowana na amen w podłogę. Rura była ciemna,
sucha, wypełniona kurzem i pajęczynami, a jak się w nią stukało,
choć musiała być żeliwna i łatwo było obtłuc sobie w ten
sposób kostki palców, dało się wywnioskować, że musiała
ciągnąć się dość długo. Rany, jakie to było fascynujące dla
dziecka... Zwłaszcza gdy można było wrzucać do środka kamienie,
patrzeć, jak pajęczyny je oblepiają, i nasłuchiwać stukotów
dobiegających przez długi czas.
Oprócz
biblioteki ciekawa była też szatnia, która znajdowała się w
piwnicy pod tą pierwszą częścią budynku. Ciemna, pozbawiona
okien, pomalowana odpadającą już w wielu miejscach żółtą farbą
o ciepłym odcieniu, w większości miejsc pokrytą setką
wymalowanych czarnym markerem autografów. Na ścianach i suficie
wisiało wiele rur, na których uczniowie uwielbiali się bujać (nie
zliczę, ile razy przez to były problemy na tyle duże, że
zwalniali nas do domów...), a boksy wygrodzono pogiętą już ze
starości siatką, pomalowaną na szaro pewnie po to, by ukryć
pobierającą ją rdzę. W wielu miejscach uzupełniały ją deski.
Ale najważniejsze było z pewnością to, że z szatni dało się
przejść do... bunkra przeciwlotniczego. Szkołę wzniesiono
przecież w czasach, w których dobry bunkier był podstawą.
Ile razy ja się tam próbowałam dostać, to nie zliczę. Nie udało
się nigdy, ale teraz, gdy może poproszę o pomoc Setha, który
również tu wylądował... Kurdupel zawsze świetnie radził sobie z
rozbrajaniem zamków.
Podziemia
pod tą pierwszą częścią szkoły były w gruncie rzeczy
niewielkie. Zawsze wiedziałam, że musiało być coś jeszcze, jakaś
dodatkowa piwnica – choćby taka biegnąca pod resztą budynku –
ale jak się do niej dostać, też nie udało mi się dowiedzieć.
Być może przejście mieściło się pod podłogą którejś z klas
drugiej części?
Jednak
zanim do tej drugiej części się przejdzie, znajduje się pierwszy
z dwóch kibli. A on też jest cokolwiek interesujący... Już na
samym wstępie natrafia się na rzecz ciekawą – w małym
przedsionku, w którym znajdują się wiekowe umywalki w nieco
nieapetycznym brązowym kolorze, z którego przechodzi się do
łazienek damskich lub męskich, znajdują się drzwi do... szkolnego
archiwum. Nie wiem, kto wpadł na to, by umieścić je w takim
miejscu, ale poczucie humoru miał całkiem ciekawe. W kiblu męskim
byłam tylko raz, w ramach dziecinnego zakładu z tymi nielicznymi
dziewczynami, z którymi się przyjaźniłam, więc nie zapamiętałam
szczególnie wiele, ale damski śnił mi się do dzisiaj. Wyłożono
go białymi kafelkami z ciemnymi fugami, co nieco kojarzyło mi się
z rzeźnią, a kabin było bodajże osiem. Stare jak oba światy
kible ze spłuczkami pod samym sufitem i prowadzącymi do nich
wiecznie urwanymi sznurkami nie byłyby może szczególnie
interesujące, gdyby nie to, że... każdy miał inny kolor.
Zapamiętałam zwykły biały, brązowy, różowy, beżowy w odcieniu
kakałka z mleczkiem i zielony. Nie jestem pewna, na ile był to
celowe, by wprowadzić do smutnego budynku jakiś radośniejszy
akcent, a na ile stało za tym to, że w tamtych czasach mogło być
ciężko zdobyć kilka takich samych, ale grunt, że tak było. Drzwi
zamykało się na przesuwane zasuwki rodem z drewnianego wychodka na
wyjątkowo zapadłej wsi.
Druga
część szkoły była już raczej mniej interesująca. Miała tylko
parter, a składała się z długiego, pozbawionego okien
korytarza i znajdujących się po obu jego stronach pomieszczeń
klasowych. Korytarz pomalowano na bladoniebieski kolor, niemal biały
w anemicznym świetle krzywo przymocowanych łysych jarzeniówek,
lecz do połowy obłożono go czymś, co... nie wiem, czym jest
dokładnie, ale składa się z małych, piekielnie ostrych kamyczków.
Możecie łatwo się domyślić, jak cholernie boli, gdy się na to
wywali podczas zabawy w berka. Wyślizgane tysiącami butów lastriko
na podłodze jedynie rozwesela atmosferę, jednocześnie obiecując,
że równie dobrze może nie być wcale lastriko, a wypolerowanym
przez lata betonem. Do klas prowadzą pomalowane olejną farbą na
biało-niebiesko drzwi z niedziałającymi klamkami i szybami
wprawionymi w nadproża. Zawsze przez te szyby wyglądało się
na korytarz podczas lekcji, by zobaczyć, czy już nie zapala się
światło. Zapalenie światła na korytarzu oznaczało dzwonek w
przeciągu pięciu minut. W pomieszczeniach podłogę stanowił
już nie beton, a również pociągnięte olejną farbą deski z tak
wielkimi przerwami, że szlag mógł trafić nawet pięć złotych,
jeśli odpowiednio pechowo upadło. Prawdopodobnie to gdzieś tam
mieściła się klapa do dalszej części piwnic... Rzadko zdarzało
się, by kolejna porcja jarzeniówek nie brzęczała i działała w
komplecie, zawsze przynajmniej jedna tak migała, by zdążyć – za
przeproszeniem – wkurwić już po kilku minutach.
Na
końcu korytarza, gdy skręca pod kątem prostym, znajdują się
nieciekawa sala gimnastyczna i składzik na sprzęt sportowy, który
za mojej kadencji służył jako szatnia dla przebierających się na
zajęcia. Prawdziwe szatnie wzięło w diabły razem z czwartą
częścią...
Część
trzecia i czwarta są najstarsze, wybudowane kilka lat wcześniej niż
reszta. Obie są piętrowe i nikt się nawet nie starał upodobnić
do nich dalszej części szkoły, co wyszło całkiem ciekawie.
Pomieszczenia tu są wyższe, bardziej przestronne... lecz tu właśnie
znajdują się te uciekające z zawiasów okna. Podłoga parteru też
jest nieco wyżej niż w poprzednich częściach, przez co trzeba
było utworzyć kilka stromych schodków, o których notorycznie ktoś
zapominał i zwalał się z nich w pięknym stylu. Ściany
korytarza na parterze pomalowano na jakiś dziwny wyblakły
pomarańczowy kolor, podłogi wyłożono linoleum mającym imitować
parkiet, lecz tak starym i sczerniałym przez lata, że aż lepiej
nie zwracać na nie uwagi, bo można puścić pawia. Pamiętam jak
dziś, że jako dziecko brzydziłam się na nim siadać i zawsze je
odwijałam, by klapnąć tyłkiem na goły beton, który wydawał się
znacznie sympatyczniejszy... Bo właśnie – dzieło sowieckiej
architektury wnętrz nie trzymało się już zupełnie podłoża,
tylko leżało na nim raczej jak dywan. Jakby się zawzięło, to
dałoby się całość zrolować i wywalić.
Tutaj
właśnie znajdują się kolejne łazienki – damska na parterze,
męska na piętrze. Tu już zupełnie nie wiem, jak jest w męskiej,
ale damska znowu jest miejscem ciekawym. Składa się z dwóch
przesadnie wysokich pomieszczeń. Jedno pomalowano na żółto (chyba
tą samą farbą co szatnię) i znajdują się w nim poobtłukiwane
umywalki z dwoma rodzajami wody (można łatwo wywnioskować, że
zimnym, w zimę urozmaiconym lodowato zimnym). Drugie wyłożono
bladoróżowymi, cieniowanymi kafelkami, jakie modne były za PRLu z
tego powodu, iż zasadniczo nie dało się dostać innych. Na
podłodze ułożono je tak krzywo, że przejście raz bez butów
gwarantowało rozwalonego palca u nogi. Trzy kible w kabinach z
białymi drzwiami były równie stare, jak te w innych łazienkach,
ale nie wyróżniały się niczym szczególnym. Ciekawostką były
dwa grzejniki, mieszczące się jeden nad drugim, i wysoko
umieszczone okna, jako jedyne w szkole pozbawione krat. Jak się nie
mało lęku wysokości, można było po tych grzejnikach wdrapać się
na parapet i wyskoczyć na zewnątrz, na wysoką górę piachu, która
zalegała tam od zawsze. I teraz też dzielnie trwała na miejscu,
nadal nieużywana.
Na
piętro prowadziły strome schody ze śliskiego lastriko, z których
można było pięknie się zrąbać. Górny korytarz pomalowano na
cytrynowo, a jedyną jego atrakcją był maleńki sklepik, w którym
jak się ładnie poprosiło (i równie ładnie zapłaciło...) można
było dostać dużo ciekawych rzeczy. A przynajmniej kiedyś, bo
odkąd wprowadzili ten arcyinteligentny pomysł z zakazem
sprzedawania słodyczy, to podejrzewam, że nabyć tam można jedynie
chusteczki higieniczne.
No
to teraz pewnie wszyscy zastanawiają się, o co chodzi z czwartą
częścią...?
Uwaga,
bo to będzie zabawne.
Czwarta
część w czasach swojej świetności, zanim jeszcze została
mianowana szkołą, mieściła w sobie remizę straży pożarnej. I
została puszczona z dymem jakieś dziesięć lat temu. Nadszarpnęło
ją to na tyle porządnie, że bez remontu ani rusz, a jako że na
takie wybryki pieniędzy nigdy nie było, zostawiono ją ku
przestrodze dla potomnych. Ciekawa jestem, dlaczego rodzice uczniów
jeszcze się jej nie czepiają, skoro wygląda tak, jakby miała się
zawalić na biegnący wokół trawniczek, na którym w cieplejsze dni
urządzany jest wf. To tu kiedyś mieściły się szatnie sportowe. A
jako że się zjarały... Ach, jaka szkoda. Do przebierania się na
wf właśnie dlatego został tylko składzik z zepsutą klamką, do
którego wchodzi się bezpośrednio z korytarza. Młodsze dzieciaki
lubiły otwierać te drzwi na oścież i uciekać, gdy przebierały
się akurat starsze dziewczyny.
Szkoła
posiada dwa wylane popękanym, nierównym asfaltem boiska i teren
zielony, o którym wspominałam. Kolejną atrakcją, którą
rodzice powinni się chociaż trochę zainteresować, jest wielki
drewniany budynek, tylną ścianą wytyczający granicę jednego z
boisk. Coś, co przypomina kamienicę z poczerniałych ze starości
desek, jest od dawna opuszczone, porośnięte miejscami dzikim
bluszczem, podniszczone i przede wszystkim grożące zawaleniem.
Pewnie na boisko, bo jak się spojrzy z daleka, to widać, że
przechyla się nieco w jego stronę. Ciekawe miejsce... Też chciałam
się tam kiedyś dostać, ale tu już zwyczajnie stchórzyłam. To
kolejna z rzeczy, o których świetnie wiem, że są szpetne i
odrażające, ale i tak z niewiadomych przyczyn mi się podobają.
Pewnie dlatego, że tam jest historia, boi kiedyś w tym cudeńku
mieszkali przecież ludzie.
Jakieś
dodatkowe atrakcje? Ależ proszę bardzo! W szatni w podłodze
znajduje się kratka mająca odprowadzać wodę w razie awarii
(czytaj: rozpierniczenia którejś z wielu rur). Pech chciał, że
podczas każdego mocniejszego deszczu to właśnie nią szatnię
zalewa. I to tak po kolana. Ponadto szkoła posiada własną
notorycznie psującą się kotłownię, lecz pomimo sześciu lat
tutaj spędzonych nie doszłam jeszcze do tego, gdzie się znajduje.
Być może w tej piwnicy, do której też się jeszcze nie dostałam,
chociaż średnio chce mi się w to wierzyć – skoro potrzeba tam
węgla, przydałoby się też jakieś wygodne wejście, takie inne
niż ukryta klapa w podłodze którejś z klas. Ciekawe jest też
wyjście ewakuacyjne w trzeciej części szkoły – zastawione
drzwiami z wprawionym szkłem zbrojonym, wiecznie zamknięte i
przerobione na składzik mopów, szczotek i wiader wszelkiego
rodzaju. Oprócz tych na rzygi. Sufity w większości klas w drugim
sektorze przeciekają. Na korytarzu przed stołówką znajduje się
też coś, co za moich czasów nazywane było „magicznym zaworem”.
Wygląda jak umieszczony tuż pod sufitem kurek od ogrzewania
centralnego, lecz pamiętam, że wybuchało często podczas większych
mrozów i zalewało korytarz. Wrzątkiem. Fajnie, nie?
Jak
przypuszczałam, moja klasa była po prostu przerażona, gdy to
wszystko zobaczyła. Nie dziwię im się – przeniesienie się z
nowoczesnego, zadbanego budynku tutaj mogło budzić sporo... hm,
emocji. Wyszło na to, że ze wszystkich znajomych tylko ja byłam
tutaj wcześniej i jako jedyna wiedziałam, co mnie czeka.
– Serio?
Chodziłaś tutaj przez sześć lat? – jęknął któryś z
chłopaków, niepewny, czy powinien ruszyć korytarzem, czy lepiej
zostać na krawędzi schodów do szatni. Tak miał szansę na to, by
pobiec po kurtkę i wybiec z budynku jeszcze przed dzwonkiem.
– Ano
chodziłam. – Uśmiechnęłam się uroczo. – Dawne czasy...
Ciekawa
jestem, czy teraz urosłam w ich oczach do rangi dziecka z menelskiej
rodziny. Trafiłam do tej szkoły przez mamę, która zna jedną z
nauczycielek (nauczycielka ta, nawiasem mówiąc, i tak nigdy mnie
nie uczyła) i dlatego, że w drugiej pobliskiej szkole, jak to
określiła, było „za dużo dzieci”. Obawiam się, że „za
dużo dzieci” jest bardziej przyszłościowe dla bezpieczeństwa
twojej pociechy niż TO, ale nie odzywam się. Dzięki temu parę
fajnych wspomnień powstało. I nie czuję się aż tak przerażona
teraz...
– Leiczku?
O bosze, Leiczku!
W
ostatniej chwili zdołałam odskoczyć z toru lotu Gabrysi.
Dziewczyna przemknęła obok mnie, zachwiała się, lecz niestety nie
zraziła – obróciła błyskawicznie z płaczliwą minką i zaczęła
trajkotać:
– Leiczku,
jak dobrze, że cię znalazłam! Słuchaj, bo ja zapomniałam planu
lekcji, i co teraz zrobię?! Dobrze, że ty tu jesteś. Wiesz, gdzie
musimy teraz iść? I co to za szkoła? Ja po prostu nie wierzę, że
nas do czegoś takiego wcisnęli! Przecież tu jest tak strasznie, ja
się tu nie odnajdę, ja nie...
– Mamy
biologię – przerwałam jej i jak gdyby nigdy nic ruszyłam w
stronę właściwej klasy, nie przejmując się zbytnio dalszym
ciągiem porywającej wypowiedzi. – Chodź, zaraz dzwonek –
dodałam, gdy złapały mnie lekkie wyrzuty sumienia. Przecież to
nie jej wina, że ma tak nikczemny intelekt...
Albo
może i jej?
Z
lekcjami na całe szczęście trafiliśmy nawet szczęśliwie.
Spodziewałam się, że zostaniemy przekierowani na harowanie
popołudniami, zwłaszcza znając mojego pecha – w końcu czymś
jeszcze gorszym od wstawania o świcie było mieć zawalone całe
dnie, bo nie oszukujmy się, że i tak budziłabym się dopiero na
zajęcia... – ale udało się wcisnąć moją klasę na godzinę
9:45. Całkiem sympatycznie. Już przeboleję te plączące się pod
nogami pierwszaki...
Pierwsza
godzina minęła bezproblemowo, bo między naszą ukochaną
nauczycielką biologii a instalacją elektryczną w pomieszczeniu
lekcyjnym wywiązał się drobny konflikt interesów i pół godziny
zeszło na tym, jak usiłowałam jej wspólnie z kilkoma chłopakami
wytłumaczyć, dlaczego po włączeniu światła i rzutnika
jednocześnie wywala korki w kanciapce u woźnych. Gdy już nauczyła
się korzystać ze sprzętu na tyle, by nie spowodować kolejnego
zwarcia, zostało jakieś pięć minut do dzwonka, więc sprawdziła
tylko listę obecności i dała nam spokój.
Szkoda
tylko, że Gabrysia nie była tak łaskawa.
– No
nie uciekaj mi znowu, no! – rozległo się tuż za mną, gdy
chciałam niepostrzeżenie wyjść na korytarz. Jak zupełnie nie zna
miejsca, to znacznie łatwiej ją w końcu zgubić...
Zatrzymałam
się, lekko zdenerwowana tym, że plan kolejny raz wziął w łeb.
– Co
się stało? – spytałam uprzejmie, ledwo powstrzymując skurcz w
żuchwie. Chętnie bym jej pokazała zęby na wilczą modłę i
zobaczyła, co na to zrobi...
– Jak
to co? Ja się zupełnie tutaj nie odnajduję! – zaskamlała
żałośnie, uwieszając mi się na ramionach.
Jezu,
prawie się wywaliłam od jej ciężaru. Przecież to bydlę musi
ważyć ze dwa razy tyle, co ja...! W dodatku miała dzisiaj na sobie
skórzaną obrożę z kolcami, których nie omieszkała przy tym wbić
mi w skórę. Ale przynajmniej umyła się jakoś niedawno – nie
poczułam smrodku skarpetek i przetłuszczonych włosów.
– Wiesz,
ta szkoła wbrew pozorom wcale nie jest taka skomplikowana. Ma
znacznie prostszy plan niż nasze gimnazjum. Mogę ci go opisać i
wtedy... – zaczęłam z nadzieją.
– A
nie mogę po prostu chodzić z tobą? W czym problem? –
Zatrzepotała rzęsami. Wodniste oczęta patrzyły na mnie słodko.
Szlag.
– No
bo ja miałam ten... jeszcze przejść się do sekretariatu –
palnęłam szybko. Proszę, żeby była zbyt leniwa na to, by iść
ze mną...
– O,
a po co? Pójdę z tobą! – ucieszyła się cokolwiek nadmiernie i
podskoczyła kilkakrotnie w miejscu.
– O
Boże... – jęknęłam, łapiąc się za głowę. – Nie, może
potem pójdę, nie chce mi się teraz.
– To
supcio. Może mi w takim razie coś tutaj pokażesz? Jeszcze zostało
trochę czasu do dzwonka. – Zatrzepotała rzęsami, widocznie mając
nadzieję, że w ten sposób poprosi mnie bardziej.
Poprosiła.
O walnięcie jej ubłoconym glanem przez łeb. Jaka szkoda, że w
szkole nosiłam trampki.
– A
co ja mam ci tutaj pokazywać? – Bezradnie rozłożyłam ręce. –
Szkoła jak szkoła. Tu nie ma ciekawych miejsc. Co chcesz niby
zobaczyć? Do biblioteki raczej nie chodzisz, a szukanie wejścia do
drugiej piwnicy na pewno cię nie interesuje...
– No
pokaż mi, gdzie można się trochę zabawić – sprecyzowała.
Zakrztusiłam
się, gdy przyszły mi na myśl same niesmaczne skojarzenia.
– A
jeszcze konkretniej? – wydukałam. Proszę, żeby jej chodziło o
coś innego...
– No
gdzie można z kumpelami pogadać, zjeść coś...
– Zjeść
możesz na stołówce. A pogadać tutaj. – Wskazałam palcem na
podłogę pode mną.
Oczy
zrobiły jej się wielkie jak spodki.
– To
w tej szkole nie ma jakiegoś fajnego pomieszczenia? Jak salon w tej
naszej poprzedniej, czy coś?
– Nie
ma. Wiesz, w większości szkół takich miejsc nie ma...
Kurde,
minę miała taką, jakby nie mogła w tę rewelację uwierzyć.
Gdzie ona żyła tyle czasu? Chyba muszę się kiedyś zainteresować,
z której szkoły tak właściwie się do nas przeniosła.
– Ale
przecież tam jest jeszcze jeden budynek. – Nieśmiało zerknęła
przez okno, chyba bojąc się stracić ze mną kontakt wzrokowy.
Jakbym mogła po poczęstowaniu jej taką rewelacją wziąć szybko
nogi za pas, jeśli przestanie mnie obserwować. Kusząca opcja
właściwie... – Nie mów, że w tamtym budynku też nic nie ma...?
– Nie
wiem, czy zauważyłaś, ale tamten budynek jest tak jakby nieczynny.
– Potarłam skronie zmęczonym gestem. Poziom głupoty w tej
rozmowie zaczynał mnie dobijać.
– No
to chyba można tam chodzić rozmawiać, nie? Fajnie, bo nauczyciele
nie będą przeszkadzać.
– Poniekąd
– przyznałam. – Chcesz, to możesz próbować. Ja zostaję
tutaj. Tutaj przynajmniej mam grzejnik. – Wzruszyłam ramionami,
zabrałam się za trzeciego dzisiaj croissanta.
– Ty
w ogóle nie umiesz się bawić. – Usiadła na podłodze obok mnie
i skrzyżowała ramiona na obfitej piersi, ostentacyjnie patrząc w
inną stronę. Albo symulowała focha, albo jej ten croissant
śmierdział.
Ugryzłam
się w język, cudem powstrzymując cisnący się na usta komentarz.
Oj, a było pozwolić mu wypłynąć, może by się obraziła tak
bardziej na dobre... Chociaż po tym to cholera wie – gdy ja
próbuję być wredna, to ona uznaje to za całkiem zabawne i
udawane.
Nowa
szkoła wywołała całkiem sporo nowych opcji dla podsycenia
monologu, cienkie usteczka więc nawet na chwilę się nie zamykały.
Zdążyłam poznać opinię na temat wszystkiego, co tylko znalazło
się w zasięgu wzroku, a i tak miałam jakieś takie głupie
wrażenie, że jutro czeka mnie pełna powtórka z rozrywki. Zawsze
przecież znajdzie się coś nowego... Po tym wszystkim kompletnie
nie miałam ochoty na jakiekolwiek towarzyskie spotkania. Nie
chciałam już choćby myśleć o czymkolwiek, co oznaczałoby
obcowanie z ludźmi. Pech chciał, że to był jeden z tych dni, w
które mogę jedynie pomarzyć o spokojnej, przespanej nocy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz