poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 25


Co mnie podkusiło, żeby tak męczyć z resztą Quillsa o działanie? No co?! Czy mnie do reszty pokrochmaliło za wszystkimi tymi razami, gdy skomlałam mu, że czuję się niedoceniona i niepotrzebna?! Czy mi życie nie było miłe, czy co?! Czy ja mam za mało zmartwień na głowie, że tak beztrosko zafundowałam sobie kolejne?!
Nagrabiłam sobie solidnie. I to tak solidnie, że aż mnie bezsilna rozpacz brała, gdy się nad tym zastanawiałam.
Okazało się bowiem, że dzisiejsze spotkanie spokojnie mogłam sobie odpuścić. Chłopaki zamierzali włamać się do mieszkania Ladona, by poszukać nowych tropów, a jako że jestem w tego typu akcjach beznadziejna, w niczym bym się i tak nie przydała. Druga sfora zgodziła się na spotkanie jutro, więc na co ja tam byłam? Quills sam przyznał w rozmowie telefonicznej, że byłby skłonny odpuścić mi dzisiejsze (ze względu na rodziców, przed którymi coraz ciężej mi się kryć – argument w sumie dobry jak każdy inny), ale, jak to określił, „skoro aż tak mocno jestem w to wszystko zaangażowana, to widzimy się pod odpowiednim blokiem o 22:30”. I się rozłączył, bo podobno nie mógł rozmawiać.
Ja pierdykam.
No i tak się złożyło, że zamiast leżeć w cieplutkim łóżeczku, zagrzebana pod grubą kołdrą, przytulona do koteczka i tak cholernie zadowolona z życia, jak to tylko możliwe, musiałam sterczeć w deszczu, niemal po wilcze kostki w błocie, smagana porywistym, lodowato zimnym wiatrem, i czekać, aż Jacob i Sam wrócą z rozeznania. Tak, Leah, sama sobie to zorganizowałaś. Bo przecież jak zwykle musiałaś być najmądrzejsza i jak zwykle musiałaś znaleźć się w centrum uwagi. Nie mogłaś ten jeden raz pozwolić, by wszyscy o tobie zapomnieli, bo by cię skręciło. A bodaj by cię sczyściło jutro z rana! Gdybyś wyjątkowo się powstrzymała, przywiązała się w domu do grzejnika, owinęła pysk taśmą, zacisnęła zęby na szczoteczce i pokrzyczała chwilę, to byś teraz spała w ciepełku, a nie...
Ale proszę bardzo, Leah. Masz przerąbane na własne życzenie. To teraz nie marudź.
Zimno mi – marudziłam w najlepsze. Trzęsłam się na rozwodnionym trawniku z Quillsem, Jaredem, Embry'm i Paulem, lecz żaden z nich nie zamierzał okazać mi choć ułamka współczucia.
To znaczy... Jared bardzo chętnie by mnie przytulił i ogrzał, spróbował nawet, ale zniechęciło go to, że zwarczałam go i spróbowałam dziabnąć w nos. Od tego czasu siedzi kilka metrów dalej, kompletnie obrażony, i patrzy w okna mieszkań, jakby miał nadzieję tam coś ciekawego zobaczyć. Pech chciał, że większość mieszkańców o tej godzinie już spała.
Możesz wreszcie przestać? Wszyscy już wiemy, że jest ci zimno! – zdenerwował się Paul. Kilku z tych, których zostawiliśmy od strony klatek schodowych, poparło go pomrukami.
Mówię tak, bo boję się, że twój maleńki dresiarski móżdżek mógł tego nie zrozumieć za pierwszym razem – parsknęłam. – Nie możemy już ruszać? Przecież nikogo w tym cholernym mieszkaniu nie ma...
Właściwie to nie jestem taki pewien, czy nie ma – odezwał się nieśmiało Brady.
Naraz szczęśliwie cała uwaga odwróciła się ode mnie i skupiła na nim.
Jak to nie jesteś pewien? Przecież to chyba jasna sprawa, nie? – Paul, rozdrażniony moimi docinkami, powoli wkraczał w fazę „no, podskocz, cieciu!”. – Po co miałby tam siedzieć? Przecież miejscówka jest spalona.
Właśnie. Przecież nie wracałby tu, gdyby wyczuł nasz zapach wokół bloku. A na pewno musiał wyczuć. Skoro już raz udało mu się wykiwać nasze straże... – zaczął Jared.
Czy wykiwał nasze straże, też nie jesteśmy pewni. Przyjęliśmy przecież, że nie było go tu, gdy zrobiliśmy mur – przypomniał Collin.
Tak czy siak, nie pchałby się tutaj, gdy tyle nas w pobliżu. Nie zaprzątałby sobie głowy powrotem, skoro mógł się podczas niego natknąć na zrobione w jajo czujki, które w ramach złości i młodzieńczej frustracji zrobiłyby z niego sałatkę – burknął Embry. Całkiem to było ciekawe, bo do tej pory leżał plackiem w błocie tak, jakby spał. Byłam pewna, że już dawno przeszedł w ten stan, w którym się nie kontaktuje. Nie sprawiał dzisiaj wrażenia takiego, którego cokolwiek obchodzi, a już zwłaszcza nasza sprzeczka na najgłupszy z możliwych tematów.
Jaki znowu najgłupszy z możliwych tematów? – Seth oburzył się moimi myślami. Było to tak niecodzienne z jego strony, że nawet nie zdenerwowałam się, że siedzi mi tak mocno w głowie, tylko nadstawiłam uszu. – To jest poważna sprawa. Ten półdemon nie jest stąd, więc gdzie niby miałby siedzieć, jeśli nie tutaj? Myślisz, że tak łatwo jest zdobyć mieszkanie? A przede wszystkim pieniądze?
I nie przychodzi wam wszystkim do głowy, że on może chcieć, żebyśmy myśleli, że go tutaj nie ma? – wtrącił Collin. – Może tylko czeka, aż stracimy zainteresowanie i zaczniemy szukać gdzie indziej, o tym miejscu całkiem zapominając? Dawno nas tutaj nie było, darowaliśmy sobie patrole odkąd Leah natknęła się na niego w sklepie, więc spokojnie mógł wrócić.
A właściwie to nie ty ostatnio zasugerowałeś, że wcale go tu nie było? Ech... Nieważne. Ale... – Zaczęłam się wahać. – On od początku się nami bawi. Nie zdziwiłoby mnie to.
W jakim sensie się nami bawi? – Paul, jak widać, naprawdę musiał zapomnieć dzisiaj mózgu z domu.
No... – Spojrzałam na niego jak na idiotę. Sama nie wiedziałam przez dłuższą chwilę, jak powinnam to sprecyzować. Dla mnie sprawa była aż zbyt jasna. Zwłaszcza że przecież miał dostęp do moich myśli, których w tej chwili nie starałam się kryć. Ledwo powstrzymałam się od palnięcia jakże twórczego „no w takim, że normalnie”. – Ty byś nie chciał się pobawić, gdybyś miał taką okazję? Jest jeden, a nas dziesięć, a i tak nie dajemy mu rady. Można powiedzieć, że wręcz przegrywamy z kretesem. Ciebie by to nie bawiło na jego miejscu? Przecież nie wiemy nawet, gdzie w tej chwili może być. Ubaw po pachy.
Dla ciebie to śmieszne?
Tym razem na moje głupie spojrzenie zasłużył sobie Seth. Piaskowy wilk wyszedł zza rogu, widocznie znudzony siedzeniem pod klatką schodową. Zbliżał się w naszą stronę niespiesznie.
Chyba cię nie rozumiem – wyznałam. – To źle, że mnie to trochę śmieszy? Sytuacja jest absurdalna, nie ma co ukrywać...
Dla mnie tu nie ma nic śmiesznego. Przecież to jest jakiś psychopata, do tego szalony piroman i cholera wie, co jeszcze.
Ale jest całkiem miły. Nie to, co Paul. – Zarechotałam jak pomylona. Dresiarz pokazał mi kły, ale od rzucenia się na mnie powstrzymywał go przysypiający u mojego boku Embry. Beta nadal nie ruszył się z miejsca, więc istniało ryzyko, że również by oberwał, co dla Paula dobrze by się nie skończyło.
Nie żeby coś, ale ja nie przepadam za punkowcami. – Seth lekko się skulił. Coraz mocniej kojarzył mi się z zagubionym dzieckiem.
Problem w tym, że nie mam za grosz szacunku do facetów, którzy zachowują się jak zagubione dzieci.
Dobra, to może jeszcze raz, bo ja się całkiem pogubiłem – zaproponował Quills. – Ile my mamy tych opcji? Jeszcze przed chwilą była jedna, a teraz się na jakieś obozy dzielicie. Mocno nie w porę, panowie. I panie – dodał szybko, natrafiwszy na moje drobne wyobrażenie tego, co najchętniej bym z nim uczyniła, gdyby tego nie powiedział.
Pierwsza opcja, jeśli dobrze zrozumiałem, jest taka, że Ladona tu wcale nie było, a trop jest iluzją – podsunął Collin. – Druga to ta, że był tutaj, ale dużo wcześniej. Że po tej akcji w galerii, gdy wystawiliśmy czujki, nie było go w mieszkaniu i już do niego nie wracał.
A trzecia?
Czujki zrąbały sprawę po całości i im uciekł – podsunęłam usłużnie. – Mówiąc „czujki” mam na myśli Setha, bo jakoś nikogo innego bym o to nie podejrzewała.
Wypraszam sobie! – zdenerwował się Seth, obrzucając mnie zbulwersowanym spojrzeniem. – Nawet nie siedziałem wtedy od strony wyjścia!
Wypraszaj, wypraszaj, my i tak wiemy, jaka jest prawda – zaśmiał się Embry.
No nie, teraz wszyscy to od niej podchwyciliście? Po prostu nie wierzę... Baba puściła plotkę, a wy daliście się tak łatwo wkręcić? – jęknął żałośnie.
Ja ci za tą babę zaraz...! – Zerwałam się z mokrej ziemi.
Przed stertą wyrzutów, którą zasypałabym Setha bez litości, uratował nas Sam. Wynurzył się z klatki schodowej, rozejrzał i pomachał zachęcająco, natrafiwszy wzrokiem na czekającego na sygnał Collina.
Ruszamy – zawołał wilk, choć nie musiał nic mówić. Nawet Embry zerwał się z ziemi i pobiegł z nami. – Więcej opcji chyba już nie ma?
Nie podoba mi się tu – jęczał jeszcze Seth. – Ten blok to przecież jakiś slums...
To standardowy okoliczny wieżowiec. Mieszkasz w tym mieście szesnaście lat, mógłbyś się wreszcie przyzwyczaić – warknął Quills. Aby nie musieć wprost przekazywać nam tego, jak bardzo chce młodego trzepnąć, czym prędzej przemienił się w człowieka.
Mi samej ta misja zdecydowanie się nie podobała. Byłam kiedyś w tym bloku i mogę z pewnością stwierdzić, że poziomem znacznie odstawał od standardu, nawet takiego dopasowanego do tego miasta. Nie podobało mi się tam, a skoro ja z moim swoistym zamiłowaniem do brzydoty mogę to z czystym sumieniem przyznać, coś faktycznie musi być na rzeczy. Po tej nieszczęsnej wizycie poprzysięgłam sobie, że więcej nie dam się tam wepchnąć...
Wspominałam już pewnie co nieco o tym, że wieżowiec nie jest szczególnie zachęcający z zewnątrz? Znajduje się naprzeciwko bloku mojej babci, więc tak się złożyło, że zdążyłam mu się dość dobrze przez te wszystkie lata przyjrzeć. Wysoki na trzynaście pięter i długi, z odpowiedniej perspektywy wręcz monumentalny i przysłaniający całe pole widzenia. Maleńkie balkoniki, na których ledwie można stanąć w więcej niż dwie osoby, takie z rusztowaniem na suszenie prania (choć ja tam bym dwa razy zastanowiła się nad wywieszeniem czegoś wyżej niż na czwartym piętrze), z morzem niekoniecznie dużych, ale za to w większości zaniedbanych i odrapanych okien, obiecujących, że w mieszkaniach, do których należały, nie mogło być szczególnie sympatycznie. W większości zamieszkują go ludzie mocno starsi lub po prostu biedni – sama nie wiem dlaczego, ale choć lokalizacja jest całkiem dobra, lokale osiągają śmiesznie niskie ceny, więc wiadomo, że wykupują je ci, których niekoniecznie stać na coś lepszego, niż maksymalnie trzy maleńkie pokoiki z klaustrofobiczną kuchnią i łazienką, w której niemal nie da się obrócić, tak jest ciasna. Elewację niegdyś pomalowano w geometryczne wzory – pomarańczowe i brązowe prostokąty na lekko beżowym tle, co może i szczególnie gustowne nie było, ale z pewnością w czasach swojej świetności wyglądało o niebo lepiej niż teraz. Bo teraz całość zbrązowiała od miejskiego smogu, częściowo spłynęła wraz z deszczem i poczerniała w kilku miejscach, w których coś zaczęło się jarać, ale zostało powstrzymane na tyle szybko, by nie wymogło generalnego remontu. W niektórych miejscach zapaćkano to tylko nieco nowszą farbą, świecącą z daleka i krzyczącą, że tu jest właśnie coś nie tak.
O, pewnie zwróciliście uwagę na to, co przed chwilą powiedziałam? Tak jest, dobrze zrozumieliście. Tutaj coś się jarało. Kilka razy. Nie wiem, dlaczego ten budynek miał aż takiego pecha – może mieszkała w nim gorsza patologia, niż przypuszczałam – ale było parę takich akcji, a biednej spółdzielni mieszkaniowej nie stać przecież na zatarcie śladów na tyle, by nie straszyły ludzi z kilometra.
Chodziłam tu kiedyś na angielski. Tak, normalni ludzie też tu mieszkali – moja nauczycielka była jednym z takich – ale i tak co się naoglądałam klatki schodowej... Moje przyrzeczenie, że nie wejdę tu więcej, było bardzo silne. Bardzo. Ciekawe, co powie na tę akcję.
Podbiegłam pod klatkę schodową, rozejrzałam się uważnie i przybrałam ludzką skórę. Otrzepałam się profilaktycznie. Na szczęście nie miałam śladów błota na jasnoszarych spodniach, bo chyba bym się wściekła i obarczyła Quillsa koniecznością odkupienia ich... Spojrzałam po gromadzących się chłopakach, zadzwoniłam domofonem pod pierwszy lepszy numer, szarpnęłam za klamkę, gdy zabrzęczał magnetyczny zamek w drzwiach. Przytrzymałam nieco pogięte metalowe skrzydło, dopóki nie przejął go ode mnie Jacob. Jakoś średnio chciałam pchać się do środka jako pierwsza. Domyślałam się, że pewnie chętnie puściliby mnie przodem, żeby ewentualnie to mnie zaciukali zamiast nich, bo wtedy straty będą raczej najmniejsze...
Wnętrze przywitało mnie intensywnym smrodem starej ścierki, wydobywającym się z otwartych na oścież drzwi piwnicy. Gdzieś po mojej prawej znajdowała się szafa wysokiego napięcia, w której coś nieprzyjemnie buczało, więc czym prędzej pokonałam schody prowadzące do windy, nie chcąc dłużej się na to cholerstwo wystawiać. Winda chyba była jednak jeszcze gorsza – znajdowała się za poobijanymi metalowymi drzwiami z wybebeszonym przyciskiem, a całą sobą przypominała mój koszmar senny. Wyłożone drewnopodobną dyktą maleńkie pudełko, pomazane w loga klubów sportowych i obraźliwe wyrazy (tudzież zaskakująco szczegółowe szkice męskich organów rozrodczych), z brzęczącą, migającą jarzeniówką na suficie...
Wiecie co? Ja idę pieszo – zapowiedziałam, robiąc błyskawiczny w tył zwrot w kierunku schodów.
Na piąte piętro? Chce ci się? – Quills obejrzał się na mnie dziwnie. – Tutaj to może być trochę... niebezpieczne.
Chce mi się – ucięłam. – Do zobaczenia na górze.
Pozdrów ode mnie narkomanów, jak jakichś spotkasz! – zawołał za mną Jacob. Nie odwracając się pokazałam mu dumnie wyciągnięty środkowy palec i ruszyłam w górę.
A żeby wam się zacięła ta winda, wy chamy proste...!
Tak jak można było się spodziewać, klatka schodowa najsympatyczniejsza nie była. Z brudnych zsypów wydobywał się subtelny zapaszek śmieci, ściany zdobiła kolejna porcja napisów. Na każdym piętrze znajdowała się przypominająca piwniczną komórka, z jednej z nich dobiegały jakieś dziwne hałasy – sama nie wiedziałam, czy wolałam, żeby to byli ludzie, czy szczury. Szczurów się nie bałam, a wręcz lubiłam jako bardzo inteligentne zwierzęta, ale w głębi duszy miałam nadzieję, że nie jest tu tak okropnie, jak na pierwszy rzut oka może się wydawać... Ktoś próbował umilić atmosferę – przy małych oknach, których parapety znajdowały się tak wysoko, że nie mogłam przez nie wyjrzeć, stały plastikowe doniczki z nieco zasuszonymi paprotkami. Nie każdy jednak potrafił ten akt dobroci docenić, bo za wieloma z nich kryły się puszki po piwie i inne śmieci. Kilka razy natknęłam się na zbiorowiska niedopałków papierosów.
Swoją drogą, to nawet okna obmalowali. I wyskrobali w szkle loga znanych klubów sportowych, część z nich określając najwymyślniejszymi zlepkami nieistniejących wyrazów, w których podstawę tworzyło słowo „Żyd”. Inteligencja mieszkańców stała tu, jak widać, na bardzo wysokim poziomie. Jak dla mnie, to pewnie całkiem nieźle do tych zsypów pasowali...
Kurde, nawet drzwi większości mieszkań zwiastowały, że raczej niemożliwym jest, by w środku czekało coś sympatycznego. Bo były najtańsze. Czasem brudne, czasem podrapane, jedne nawet miały wyraźny ślad buta na wysokości, na której najwygodniej było kopnąć, gdy lokator odmawiał wpuszczenia cię do środka. Czułam się jak w jakimś dziwnym filmie o dzielnicy biedoty w Nowym Jorku lub innym wielkim mieście.
Znaczy oprócz Warszawy. Bo w Warszawie to chyba nic dziwnego, że chwilami jest podobnie. Przecież to Polska...
Co było śmieszne – winda chyba naprawdę musiała się na chwilę zaciąć, bo dotarłam na odpowiednie piętro jako pierwsza. Chłopaki wytoczyli się z ciasnego pudełka z kwaśnymi minami, jacyś tacy źli i... pognieceni. Właściwie to nic dziwnego – i tak ciekawe, że się tam wszyscy zmieścili. Obawiam się, że ja bym nie zmieściła się choćby sama. Za dużo miejsca zajmowałaby moja fobia...
Seth wreszcie się na coś przydał i raz-dwa rozbroił zamek białych drzwi z taniej sklejki. Na oko wystarczyłby jeden niewysilony kopniak, by wyrwać je z zawiasów, ale lepiej było nie hałasować o tej godzinie. Kto wie, jacy ludzie tu mieszkają – jeszcze znajdzie się jakiś „porządny obywatel” i zawiadomi policję. Jeden mandat w tym miesiącu już mi wystarczy.
O ile za włamanie do mieszkania nie idzie się przypadkiem siedzieć.
Jako pierwszy do cuchnącego zaduchem wnętrza wepchnął się Embry, tuż za nim podążali Quills i Brady. Jacob i Sam wprawdzie twierdzili, że nikogo w środku nie ma, ale nie mogliśmy wykluczać tego, że Ladon tam na nas czekał, zamaskowawszy swoją obecność. Z najmarniejszym talentem magicznym dało się tego dokonać.
Odczekałam chwilę i upewniwszy się, że wnętrze jest puste, ruszyłam za nimi. Nie czułam się tam jakoś szczególnie potrzebna, ale nie zamierzałam kisić się na tej klatce schodowej dłużej, niż to było potrzebne. Smrodek papierosów zaczynał wiercić w nosie...
Zaduch okazał się od niego gorszy.
Mieszkanie już na pierwszy rzut oka sprawiało wrażenie niezamieszkanego od dawna. Zatrzymałam się ledwie kilka kroków po przekroczeniu progu, poczekałam, aż wszyscy mnie wyminą i zapłoną ognie latarek. Prądu nie było. Embry wspiął się na małą szafkę i chwilę majstrował przy znajdującej się nad drzwiami skrzynce ze staromodnymi wkręcanymi bezpiecznikami, ale wystarczyło tylko parę sekund, by rozłożył bezradnie nad tym ręce.
Dwa są przepalone – zaraportował. – A trzeciego, kurna, nie ma. O ile ktoś nie kopnie się do sklepu...
Takich już się chyba nie sprzedaje – westchnęłam. – Mam takie u siebie. Tata zaczął histeryzować, jak chcieli nam zamontować normalne, a teraz są problemy, gdy coś się stanie. Przez internet ostatnio musiał kupować.
Właściwie to nie wymieniają tego obowiązkowo? – Zerknął na mnie, unosząc jedną brew.
A bo ja wiem? Może ojczulek był wystarczająco przekonujący. – Wzruszyłam ramionami. – Mamy dość sporo ostrych przedmiotów pod ręką.
Nie słuchaj jej, oni tam mają pieprzoną zbrojownię – burknął Quills, wciskając mi jedną z latarek. – Masz, specjalnie dla ciebie wziąłem dwie.
Ojej, jakiś ty wspaniały, mój przyjacielu! – wykrzyknęłam, rzuciłam mu się na szyję i uściskałam go tak mocno, że aż jęknął.
Ta... Po prostu wiedziałem, że znowu zapomnisz – warknął i odszedł w głąb mieszkania.
A żeby cię sczyściło! – zawołałam za nim, ledwo powstrzymując się od rzucenia tą cholerną latarką. Fajnie by mu się od głowy odbiła. Ciekawe, jaki dźwięk by to wydało...
Może by tak nieco ciszej? – syknął mi nad uchem Embry. – Jest środek nocy. Jak nas sąsiedzi usłyszą...
Miał rację, skubany. Zamknęłam się posłusznie.
Czego mam szukać? – szepnęłam jeszcze tylko, zanim odszedł za Alfą.
Czegokolwiek, co ci się nie zgadza. Jakichś zgubionych przedmiotów osobistych, startego kurzu... wszystkiego. I sprawdzaj dwa razy, najlepiej spróbuj wszystkiego dotknąć, żeby się nie okazało, że znowu nałożył tu jakąś cholerną iluzję. I nie przejmuj się, jeśli ktoś ci powie, że już tu sprawdzał. Niech każdy obwącha wszystko do porzygu. – Zniknął w sąsiednim pomieszczeniu.
Co więc mogłam zrobić? Trzeba było westchnąć jeszcze raz, zebrać w sobie i zabrać za robotę. I pogodzić z tym, że prawdopodobnie i tak będzie to robota na próżno...
Tak, kochałam zwiedzać czyjeś mieszkania. Zwłaszcza gdy mogłam bezkarnie zajrzeć w dosłownie każdy kąt, obwąchać każdą dziurę i na spokojnie powyobrażać sobie, jak tu musiało być, gdy jeszcze w tych czterech ścianach toczyło się życie. Uwielbiałam to. Może niekoniecznie w chwilach, gdy niczego nie pragnęłam tak mocno, jak położenia się do łóżka, ale nadal, więc nie minęło parę minut, jak zaczęłam z zadania czerpać przyjemność.
Mieszkanie nie było może szczególnie duże, zwłaszcza gdy upchnęło się w nim dziesięć podekscytowanych wilkołaków, ale i tak jak na standardy tego wieżowca sprawiało wrażenie dość przestronnego. Z uwagą rozejrzałam się po przedpokoju – pomalowanych na biało ścianach, kilku haczykach wbitym bezpośrednio w beton w charakterze wieszaków na ubrania, szafce na buty, którą zdeptał Embry, i niewielkim lustrze z obtłuczonymi krawędziami, wiszącym po mojej lewej stronie. Zajrzałam do szuflad – okazało się, że szafka jest tak zmasakrowana przez wyczuwalną w powietrzu wilgoć, że okleina odchodzi od niej jak skórka od dobrze wypieczonej goloneczki. Aż zgłodniałam, gdy przyszło mi na myśl to porównanie, ale skrzywiłam się szybko, wyczuwszy nieprzyjemny smrodek pleśni z długo nieotwieranego wnętrza. W świetle latarki zauważyłam, że ścianki od środka porasta coś lekko zielonego. Mebelek był nie do odratowania, choćby ktoś sobie nad nim żyły wypruwał. Chciałam na nim stanąć, by dostać się do obłożonego drewnopodobną boazerią pawlacza, ale nawet tak okazałam się za niska.
Hej, mógłbyś? – zawołałam kręcącego się najbliżej Collina. – Ja natury nie oszukam.
Spoko, idź dalej – westchnął i zajął moje miejsce. Sięgał bez problemu.
Cholera, sama nie wiedziałam, czy w mieszkaniu jest bardziej duszno i śmierdząco, czy jednak zimno. Ręce całkiem mi zgrabiały, otuliłam się płaszczem jak mogłam, choć wiele to nie zmieniało, a i tak ledwo dawałam sobie radę. Ciekawość jak na razie zwyciężała, ale nie miałam pojęcia, jak długo to jeszcze potrwa, zanim mój organizm przypomni sobie o tym, że nigdy nie był szczególnie odporny na takie temperatury. Jak wszystkie chudzielce, marznę w każdych warunkach. A gdy marznę, lubię zwijać się w bezwolną kulkę cierpienia i odmawiać współpracy z otoczeniem. Trochę głupio by było, gdyby musieli mnie stąd wynosić tylko przez to, że zrobiło mi się chłodniej...
Po obejrzeniu malutkiego przedpokoju zdecydowałam się na zerknięcie do łazienki. Oj tak, to następne z moich dziwactw, ale szczególnie lubię zaglądanie do opuszczonych łazienek. I nawet nie umiem powiedzieć dlaczego.
Pomieszczenie było dość duże, ale zagospodarowane w taki sposób, że sporo z tego miejsca się marnowało. Brązowe kafelki z rodzaju tych, jakie były modne za PRL-u, bo zasadniczo ciężko było kupić jakiekolwiek inne, straszyły niepasującymi do niczego białymi fugami. Na podłodze ułożono je tak nierówno, że zaraz potknęłam się o jedną z wystających krawędzi. Jakbym była boso, to pewnie zaraz rozwaliłabym sobie wszystkie palce, jak to tylko ja umiem. Ponadto na ścianach glazura sięgała tylko jakoś do połowy wysokości, później uzupełniona białą farbą. W rogach na suficie zebrało się sporo pajęczyn, szczególnie mocno oplatających żarówkę-bańkę sterczącą bez żadnej osłony z dziwnie technicznej obudowy. Chyba porcelanowej, ale niestety nie miałam jak sprawdzić.
Wanna sprawiała wrażenie nieco syfnej – obtłuczona z emalii w kilku miejscach, a przede wszystkim z rdzawymi zaciekawi niemal do połowy, jakby pozostawiono ją wypełnioną wodą, która musiała sama przez lata odparować. Ciekawe, bo odpływ nie był zatkany korkiem... Aż przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie są to ślady krwi po tym, jak ktoś kogoś oskórował, ale gdy się nachyliłam, żeby powąchać, jedynie zakrztusiłam się od charakterystycznego aromatu ścieków. Wody w syfonie na pewno już nie było, więc z częściowo zatkanego jakimiś kłakami odpływu cuchnęło niesamowicie. Prawie się porzygałam, aż mi łzy z oczu poleciały. Ledwo zmusiłam się do tego, by obmacać nieco historyczny kran z dwoma różnymi kurkami. Narobiłam huku, gdy spierdzieliłam sobie na łeb przymocowany do ściany prysznic, gdy puściły mocujące go śruby. Zaklęłam wściekle, odtoczyłam się pod ścianę, łapiąc za bolące miejsce, chwilę nie mogłam ochłonąć, jakoś tak nie potrafiąc zrozumieć, co tak właściwie zaszło.
Leah, co tu się dzieje?! – Quills wparował do pomieszczenia jako pierwszy, podążający za nim Jared niemal staranował go w drzwiach.
Rzeźnia – wykrztusiłam. – Auć, ja pierdzielę, mógłby mi ktoś to obejrzeć?
Albinos chwilę pomacał mnie po włosach, choć klęłam na niego z bólu, i ocenił wreszcie:
Guza będziesz miała jak marzenie, ale krew ci nie leci. Coś ty zrobiła?
Nie odpowiedziałam. Nie musiałam, bo Jared podniósł właśnie wciąż tkwiący w oderwanym mocowaniu prysznic i pokazał go Alfie ze znaczącą miną.
Ty to masz szczęście – ocenili w końcu i odeszli do swoich zajęć, choć histeryzowałam za nimi, że pewnie mam wstrząs mózgu i trzeba dzwonić na pogotowie.
Nieczułe mendy.
Dobra, wracając.
Jeszcze raz obrzuciłam morderczym spojrzeniem kran, stuknęłam go palcem, jakbym mogła w ten sposób przypomnieć mu, że nieuprzejmie się zachował. Osiągnęłam tym tyle, że oderwał się od baterii i poturlał po metalowej wannie w ślad za prysznicem. Chwilę stałam nad tym z odrobinę nieinteligentną miną, wreszcie jednak wzruszyłam ramionami, uznawszy, że tak najwidoczniej miało być. Pokręciłam jeszcze zupełnie różnymi kurkami, by sprawdzić, czy jest woda, ale nie osiągnęłam tym niczego prócz przejmującego bulgotu w rurach. Przestałam czym prędzej – jeśli nie obudziłam całego pionu poprzednim hałasem, to teraz już na pewno wszyscy stanęli na nogi.
Nie, wanny zdecydowanie nikt od dawna nie używał.
Kibla chyba też, bo woda w nim wyschła podobnie jak w wannie. Urocza starodawna porcelanka w kolorze czekoladowego budyniu na mleku miała niemal czarną deskę i spłuczkę zawieszoną prawie pod sufitem. Metalowy łańcuszek dyndał z zabawnym skrzypieniem, gdy poruszyłam go dłonią, siejąc wokół drobinami kurzu. Typowy stary kibel. Jego już nie wąchałam. Kusiło mnie, żeby sprawdzić, czy w tej dziwnej plastikowej spłuczce jest woda, ale gdy zobaczyłam, że tandetna rurka, która miała łączyć ją z muszlą, jest oderwana od mocowania i leży we fragmentach na podłodze za kiblem, zrezygnowałam z tego zamiaru i odeszłam do umywalki. W niej nie było już niczego ciekawego – ot zwykła, nieco potłuczona, na niedopasowanej porcelanowej nóżce. Kran wystawał ze ściany i był o wiele za długi – jeśli się go odpowiednio przekręciło, można było nalać wody na podłogę.
Wylazłam do przedpokoju, popatrzyłam po krzątających się chłopakach. Zajrzałam jeszcze do maleńkiej sypialni, w której na samym środku stał wąski tapczan z popękaną od wilgoci ramą, i do dużego pokoju. Kuchnię, w której natknęłam się na kolejną porcję zmasakrowanych wilgocią mebli, przeszukali wybitnie dokładnie, więc chyba nie było co się tam kręcić.
Dlaczego tu jest tak wilgotno? – zaczęłam się głośno zastanawiać. – Przecież to wszystko wygląda jak w opuszczonym domu. A to blok, w którym mieszkają ludzie. Ta wilgoć nie przesiąka do sąsiadów? I skąd się tutaj wzięła?
A bo ja wiem? – Brady wzruszył ramionami z dziwną miną. Pewnie zastanawiał się, dlaczego coś tak mało istotnego tak mocno mnie interesuje.
No ale pomyśl – drążyłam, nie zamierzając dawać mu spokoju. – Tu jest coś zdrowo nie tak. To niemożliwe, żeby tak było – od takiej wilgoci sąsiadom powinny zacząć pleśnieć ściany, sufit... Żaden z was tego nie widzi?
W sumie... – Embry podrapał się, robiąc sobie jeszcze większy bałagan na głowie.
Coś w tym może być – ocenił wreszcie Quills, racząc zainteresować się naszym dialogiem. A właściwie monologiem. Konkretnie moim.
Tylko co?
Nie wiem. Raczej nic, co by zrobił ten półdemon. Bo po co miałby? Jego i tak nigdy tu nie było. Nikt niczego nie znalazł. Nie ma co się tym interesować, to raczej nie nasza sprawa.
Może to magiczna anomalia? Oczywiście, że to nasza sprawa – prychnęłam. – Poza tym jest interesująca.
Porywająco. – Jared wywrócił oczami. – Wilgoć w opuszczonym mieszkaniu. O tym jeszcze nie słyszeli.
Boże, jakie z was młotki – zaskamlałam. – Dobra, nieważne. Tylko żeby potem niczego z tego nie było. Jak z tego opuszczonego bloku naprzeciwko mnie. – Za późno dziabnęłam się w język.
A co się w tym bloku niby stało? – Wszystkie spojrzenia w jednej chwili skierowały się w moją stronę.
Jesteście zbyt ograniczeni, żeby to zrozumieć. Dla was to będzie nieciekawe – zapowiedziałam. – Możemy już stąd iść, skoro niczego nie znaleźliście? Zimno jest. Zaraz wam tu zdechnę na zapalenie płuc.
Może jeszcze na gruźlicę? – Quills wywrócił oczami. Powoli zaczynał tracić do mnie cierpliwość. A już myślałam, że nigdy mu się nie skończy...
Chyba faktycznie nic tu po nas. Spadamy? – Paul od początku sterczał na samym środku dużego pokoju i z rękami na biodrach tylko obserwował krzątanie się pozostałych. Prawdopodobnie w jego założeniu dowody powinny same wyjść ze swoich norek i doczołgać się do jego odblaskowych butów, krzycząc „oto jesteśmy!”.
Ta... Spadamy. – Quills krótkim gestem wskazał nam drzwi.
Ponownie użyłam schodów. Chłopaki i tak byli źli i milczący, więc nie posypał się za mną nawet żaden złośliwy komentarz. Tym razem się im nie dziwiłam. Sama czułam się... wykiwana.
Pod wieżowcem przemieniliśmy się w wilki. Niczego już dzisiejszego dnia nie planowaliśmy, pozostało więc rozdzielić patrole i można było rozejść się do domów. Nikt nie spodziewał się, że kolejny raz daliśmy się podejść jak małe dzieci...
Zaskowyczałam bardziej z zaskoczenia niż bólu. Ogromny, ciężki kształt przygniótł mnie do ziemi, złapał kłami za kark i odciągnął od mojej sfory. Jared spróbował skoczyć za mną, reszta wyglądała jak przebudzona z głębokiego snu. Chciałam się wyrwać, jednak przeciwnik okazał się być jednym z tych, z którymi nie miałam żadnych szans. Usłyszałam tylko głęboki warkot i głos:
Nie ruszajcie się, to nie stanie jej się krzywda!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz