Co
mnie podkusiło, żeby tak męczyć z resztą Quillsa o działanie?
No co?! Czy mnie do reszty pokrochmaliło za wszystkimi tymi razami,
gdy skomlałam mu, że czuję się niedoceniona i niepotrzebna?!
Czy mi życie nie było miłe, czy co?! Czy ja mam za mało zmartwień
na głowie, że tak beztrosko zafundowałam sobie kolejne?!
Nagrabiłam
sobie solidnie. I to tak solidnie, że aż mnie bezsilna rozpacz
brała, gdy się nad tym zastanawiałam.
Okazało
się bowiem, że dzisiejsze spotkanie spokojnie mogłam sobie
odpuścić. Chłopaki zamierzali włamać się do mieszkania Ladona,
by poszukać nowych tropów, a jako że jestem w tego typu akcjach
beznadziejna, w niczym bym się i tak nie przydała. Druga sfora
zgodziła się na spotkanie jutro, więc na co ja tam byłam? Quills
sam przyznał w rozmowie telefonicznej, że byłby skłonny odpuścić
mi dzisiejsze (ze względu na rodziców, przed którymi coraz ciężej
mi się kryć – argument w sumie dobry jak każdy inny), ale, jak
to określił, „skoro aż tak mocno jestem w to wszystko
zaangażowana, to widzimy się pod odpowiednim blokiem o 22:30”. I
się rozłączył, bo podobno nie mógł rozmawiać.
Ja
pierdykam.
No
i tak się złożyło, że zamiast leżeć w cieplutkim łóżeczku,
zagrzebana pod grubą kołdrą, przytulona do koteczka i tak
cholernie zadowolona z życia, jak to tylko możliwe, musiałam
sterczeć w deszczu, niemal po wilcze kostki w błocie, smagana
porywistym, lodowato zimnym wiatrem, i czekać, aż Jacob i Sam
wrócą z rozeznania. Tak, Leah, sama sobie to zorganizowałaś. Bo
przecież jak zwykle musiałaś być najmądrzejsza i jak zwykle
musiałaś znaleźć się w centrum uwagi. Nie mogłaś ten jeden raz
pozwolić, by wszyscy o tobie zapomnieli, bo by cię skręciło. A
bodaj by cię sczyściło jutro z rana! Gdybyś wyjątkowo się
powstrzymała, przywiązała się w domu do grzejnika, owinęła pysk
taśmą, zacisnęła zęby na szczoteczce i pokrzyczała chwilę, to
byś teraz spała w ciepełku, a nie...
Ale
proszę bardzo, Leah. Masz przerąbane na własne życzenie. To teraz
nie marudź.
– Zimno
mi – marudziłam w najlepsze. Trzęsłam się na rozwodnionym
trawniku z Quillsem, Jaredem, Embry'm i Paulem, lecz żaden z nich
nie zamierzał okazać mi choć ułamka współczucia.
To
znaczy... Jared bardzo chętnie by mnie przytulił i ogrzał,
spróbował nawet, ale zniechęciło go to, że zwarczałam go i
spróbowałam dziabnąć w nos. Od tego czasu siedzi kilka metrów
dalej, kompletnie obrażony, i patrzy w okna mieszkań, jakby miał
nadzieję tam coś ciekawego zobaczyć. Pech chciał, że większość
mieszkańców o tej godzinie już spała.
– Możesz
wreszcie przestać? Wszyscy już wiemy, że jest ci zimno! –
zdenerwował się Paul. Kilku z tych, których zostawiliśmy od
strony klatek schodowych, poparło go pomrukami.
– Mówię
tak, bo boję się, że twój maleńki dresiarski móżdżek mógł
tego nie zrozumieć za pierwszym razem – parsknęłam. – Nie
możemy już ruszać? Przecież nikogo w tym cholernym mieszkaniu nie
ma...
– Właściwie
to nie jestem taki pewien, czy nie ma – odezwał się nieśmiało
Brady.
Naraz
szczęśliwie cała uwaga odwróciła się ode mnie i skupiła na
nim.
– Jak
to nie jesteś pewien? Przecież to chyba jasna sprawa, nie? –
Paul, rozdrażniony moimi docinkami, powoli wkraczał w fazę „no,
podskocz, cieciu!”. – Po co miałby tam siedzieć? Przecież
miejscówka jest spalona.
– Właśnie.
Przecież nie wracałby tu, gdyby wyczuł nasz zapach wokół bloku.
A na pewno musiał wyczuć. Skoro już raz udało mu się wykiwać
nasze straże... – zaczął Jared.
– Czy
wykiwał nasze straże, też nie jesteśmy pewni. Przyjęliśmy
przecież, że nie było go tu, gdy zrobiliśmy mur –
przypomniał Collin.
– Tak
czy siak, nie pchałby się tutaj, gdy tyle nas w pobliżu. Nie
zaprzątałby sobie głowy powrotem, skoro mógł się podczas niego
natknąć na zrobione w jajo czujki, które w ramach złości
i młodzieńczej frustracji zrobiłyby z niego sałatkę –
burknął Embry. Całkiem to było ciekawe, bo do tej pory leżał
plackiem w błocie tak, jakby spał. Byłam pewna, że już dawno
przeszedł w ten stan, w którym się nie kontaktuje. Nie
sprawiał dzisiaj wrażenia takiego, którego cokolwiek obchodzi,
a już zwłaszcza nasza sprzeczka na najgłupszy z możliwych
tematów.
– Jaki
znowu najgłupszy z możliwych tematów? – Seth oburzył się
moimi myślami. Było to tak niecodzienne z jego strony, że nawet
nie zdenerwowałam się, że siedzi mi tak mocno w głowie, tylko
nadstawiłam uszu. – To jest poważna sprawa. Ten półdemon nie
jest stąd, więc gdzie niby miałby siedzieć, jeśli nie tutaj?
Myślisz, że tak łatwo jest zdobyć mieszkanie? A przede wszystkim
pieniądze?
– I
nie przychodzi wam wszystkim do głowy, że on może chcieć, żebyśmy
myśleli, że go tutaj nie ma? – wtrącił Collin. – Może
tylko czeka, aż stracimy zainteresowanie i zaczniemy szukać gdzie
indziej, o tym miejscu całkiem zapominając? Dawno nas tutaj nie
było, darowaliśmy sobie patrole odkąd Leah natknęła się na
niego w sklepie, więc spokojnie mógł wrócić.
– A
właściwie to nie ty ostatnio zasugerowałeś, że wcale go tu nie
było? Ech... Nieważne. Ale... – Zaczęłam się wahać. –
On od początku się nami bawi. Nie zdziwiłoby mnie to.
– W
jakim sensie się nami bawi? – Paul, jak widać, naprawdę
musiał zapomnieć dzisiaj mózgu z domu.
– No...
– Spojrzałam na niego jak na idiotę. Sama nie wiedziałam przez
dłuższą chwilę, jak powinnam to sprecyzować. Dla mnie sprawa
była aż zbyt jasna. Zwłaszcza że przecież miał dostęp do moich
myśli, których w tej chwili nie starałam się kryć. Ledwo
powstrzymałam się od palnięcia jakże twórczego „no w takim, że
normalnie”. – Ty byś nie chciał się pobawić, gdybyś miał
taką okazję? Jest jeden, a nas dziesięć, a i tak nie dajemy mu
rady. Można powiedzieć, że wręcz przegrywamy z kretesem. Ciebie
by to nie bawiło na jego miejscu? Przecież nie wiemy nawet, gdzie w
tej chwili może być. Ubaw po pachy.
– Dla
ciebie to śmieszne?
Tym
razem na moje głupie spojrzenie zasłużył sobie Seth. Piaskowy
wilk wyszedł zza rogu, widocznie znudzony siedzeniem pod klatką
schodową. Zbliżał się w naszą stronę niespiesznie.
– Chyba
cię nie rozumiem – wyznałam. – To źle, że mnie to
trochę śmieszy? Sytuacja jest absurdalna, nie ma co ukrywać...
– Dla
mnie tu nie ma nic śmiesznego. Przecież to jest jakiś psychopata,
do tego szalony piroman i cholera wie, co jeszcze.
– Ale
jest całkiem miły. Nie to, co Paul. – Zarechotałam jak
pomylona. Dresiarz pokazał mi kły, ale od rzucenia się na mnie
powstrzymywał go przysypiający u mojego boku Embry. Beta nadal nie
ruszył się z miejsca, więc istniało ryzyko, że również by
oberwał, co dla Paula dobrze by się nie skończyło.
– Nie
żeby coś, ale ja nie przepadam za punkowcami. – Seth lekko
się skulił. Coraz mocniej kojarzył mi się z zagubionym dzieckiem.
Problem
w tym, że nie mam za grosz szacunku do facetów, którzy zachowują
się jak zagubione dzieci.
– Dobra,
to może jeszcze raz, bo ja się całkiem pogubiłem –
zaproponował Quills. – Ile my mamy tych opcji? Jeszcze przed
chwilą była jedna, a teraz się na jakieś obozy dzielicie. Mocno
nie w porę, panowie. I panie – dodał szybko, natrafiwszy
na moje drobne wyobrażenie tego, co najchętniej bym z nim uczyniła,
gdyby tego nie powiedział.
– Pierwsza
opcja, jeśli dobrze zrozumiałem, jest taka, że Ladona tu wcale nie
było, a trop jest iluzją – podsunął Collin. – Druga to
ta, że był tutaj, ale dużo wcześniej. Że po tej akcji w galerii,
gdy wystawiliśmy czujki, nie było go w mieszkaniu i już do niego
nie wracał.
– A
trzecia?
– Czujki
zrąbały sprawę po całości i im uciekł – podsunęłam
usłużnie. – Mówiąc „czujki” mam na myśli Setha, bo
jakoś nikogo innego bym o to nie podejrzewała.
– Wypraszam
sobie! – zdenerwował się Seth, obrzucając mnie
zbulwersowanym spojrzeniem. – Nawet nie siedziałem wtedy od
strony wyjścia!
– Wypraszaj,
wypraszaj, my i tak wiemy, jaka jest prawda – zaśmiał się
Embry.
– No
nie, teraz wszyscy to od niej podchwyciliście? Po prostu nie
wierzę... Baba puściła plotkę, a wy daliście się tak łatwo
wkręcić? – jęknął żałośnie.
– Ja
ci za tą babę zaraz...! – Zerwałam się z mokrej ziemi.
Przed
stertą wyrzutów, którą zasypałabym Setha bez litości, uratował
nas Sam. Wynurzył się z klatki schodowej, rozejrzał i pomachał
zachęcająco, natrafiwszy wzrokiem na czekającego na sygnał
Collina.
– Ruszamy
– zawołał wilk, choć nie musiał nic mówić. Nawet Embry
zerwał się z ziemi i pobiegł z nami. – Więcej opcji
chyba już nie ma?
– Nie
podoba mi się tu – jęczał jeszcze Seth. – Ten blok to
przecież jakiś slums...
– To
standardowy okoliczny wieżowiec. Mieszkasz w tym mieście szesnaście
lat, mógłbyś się wreszcie przyzwyczaić – warknął Quills.
Aby nie musieć wprost przekazywać nam tego, jak bardzo chce młodego
trzepnąć, czym prędzej przemienił się w człowieka.
Mi
samej ta misja zdecydowanie się nie podobała. Byłam kiedyś w tym
bloku i mogę z pewnością stwierdzić, że poziomem znacznie
odstawał od standardu, nawet takiego dopasowanego do tego miasta.
Nie podobało mi się tam, a skoro ja z moim swoistym zamiłowaniem
do brzydoty mogę to z czystym sumieniem przyznać, coś faktycznie
musi być na rzeczy. Po tej nieszczęsnej wizycie poprzysięgłam
sobie, że więcej nie dam się tam wepchnąć...
Wspominałam
już pewnie co nieco o tym, że wieżowiec nie jest szczególnie
zachęcający z zewnątrz? Znajduje się naprzeciwko bloku mojej
babci, więc tak się złożyło, że zdążyłam mu się dość
dobrze przez te wszystkie lata przyjrzeć. Wysoki na trzynaście
pięter i długi, z odpowiedniej perspektywy wręcz monumentalny i
przysłaniający całe pole widzenia. Maleńkie balkoniki, na których
ledwie można stanąć w więcej niż dwie osoby, takie z
rusztowaniem na suszenie prania (choć ja tam bym dwa razy
zastanowiła się nad wywieszeniem czegoś wyżej niż na czwartym
piętrze), z morzem niekoniecznie dużych, ale za to w większości
zaniedbanych i odrapanych okien, obiecujących, że w mieszkaniach,
do których należały, nie mogło być szczególnie sympatycznie.
W większości zamieszkują go ludzie mocno starsi lub po prostu
biedni – sama nie wiem dlaczego, ale choć lokalizacja jest całkiem
dobra, lokale osiągają śmiesznie niskie ceny, więc wiadomo, że
wykupują je ci, których niekoniecznie stać na coś lepszego, niż
maksymalnie trzy maleńkie pokoiki z klaustrofobiczną kuchnią
i łazienką, w której niemal nie da się obrócić, tak jest
ciasna. Elewację niegdyś pomalowano w geometryczne wzory –
pomarańczowe i brązowe prostokąty na lekko beżowym tle, co może
i szczególnie gustowne nie było, ale z pewnością w czasach swojej
świetności wyglądało o niebo lepiej niż teraz. Bo teraz całość
zbrązowiała od miejskiego smogu, częściowo spłynęła wraz z
deszczem i poczerniała w kilku miejscach, w których coś zaczęło
się jarać, ale zostało powstrzymane na tyle szybko, by nie wymogło
generalnego remontu. W niektórych miejscach zapaćkano to tylko
nieco nowszą farbą, świecącą z daleka i krzyczącą, że tu jest
właśnie coś nie tak.
O,
pewnie zwróciliście uwagę na to, co przed chwilą powiedziałam?
Tak jest, dobrze zrozumieliście. Tutaj coś się jarało. Kilka
razy. Nie wiem, dlaczego ten budynek miał aż takiego pecha – może
mieszkała w nim gorsza patologia, niż przypuszczałam – ale było
parę takich akcji, a biednej spółdzielni mieszkaniowej nie
stać przecież na zatarcie śladów na tyle, by nie straszyły ludzi
z kilometra.
Chodziłam
tu kiedyś na angielski. Tak, normalni ludzie też tu mieszkali –
moja nauczycielka była jednym z takich – ale i tak co się
naoglądałam klatki schodowej... Moje przyrzeczenie, że nie wejdę
tu więcej, było bardzo silne. Bardzo. Ciekawe, co powie na tę
akcję.
Podbiegłam
pod klatkę schodową, rozejrzałam się uważnie i przybrałam
ludzką skórę. Otrzepałam się profilaktycznie. Na szczęście nie
miałam śladów błota na jasnoszarych spodniach, bo chyba bym się
wściekła i obarczyła Quillsa koniecznością odkupienia ich...
Spojrzałam po gromadzących się chłopakach, zadzwoniłam domofonem
pod pierwszy lepszy numer, szarpnęłam za klamkę, gdy zabrzęczał
magnetyczny zamek w drzwiach. Przytrzymałam nieco pogięte metalowe
skrzydło, dopóki nie przejął go ode mnie Jacob. Jakoś średnio
chciałam pchać się do środka jako pierwsza. Domyślałam się, że
pewnie chętnie puściliby mnie przodem, żeby ewentualnie to mnie
zaciukali zamiast nich, bo wtedy straty będą raczej najmniejsze...
Wnętrze
przywitało mnie intensywnym smrodem starej ścierki, wydobywającym
się z otwartych na oścież drzwi piwnicy. Gdzieś po mojej
prawej znajdowała się szafa wysokiego napięcia, w której coś
nieprzyjemnie buczało, więc czym prędzej pokonałam schody
prowadzące do windy, nie chcąc dłużej się na to cholerstwo
wystawiać. Winda chyba była jednak jeszcze gorsza – znajdowała
się za poobijanymi metalowymi drzwiami z wybebeszonym przyciskiem, a
całą sobą przypominała mój koszmar senny. Wyłożone
drewnopodobną dyktą maleńkie pudełko, pomazane w loga klubów
sportowych i obraźliwe wyrazy (tudzież zaskakująco szczegółowe
szkice męskich organów rozrodczych), z brzęczącą, migającą
jarzeniówką na suficie...
– Wiecie
co? Ja idę pieszo – zapowiedziałam, robiąc błyskawiczny w tył
zwrot w kierunku schodów.
– Na
piąte piętro? Chce ci się? – Quills obejrzał się na mnie
dziwnie. – Tutaj to może być trochę... niebezpieczne.
– Chce
mi się – ucięłam. – Do zobaczenia na górze.
– Pozdrów
ode mnie narkomanów, jak jakichś spotkasz! – zawołał za mną
Jacob. Nie odwracając się pokazałam mu dumnie wyciągnięty
środkowy palec i ruszyłam w górę.
A
żeby wam się zacięła ta winda, wy chamy proste...!
Tak
jak można było się spodziewać, klatka schodowa
najsympatyczniejsza nie była. Z brudnych zsypów wydobywał się
subtelny zapaszek śmieci, ściany zdobiła kolejna porcja napisów.
Na każdym piętrze znajdowała się przypominająca piwniczną
komórka, z jednej z nich dobiegały jakieś dziwne hałasy – sama
nie wiedziałam, czy wolałam, żeby to byli ludzie, czy szczury.
Szczurów się nie bałam, a wręcz lubiłam jako bardzo inteligentne
zwierzęta, ale w głębi duszy miałam nadzieję, że nie jest tu
tak okropnie, jak na pierwszy rzut oka może się wydawać... Ktoś
próbował umilić atmosferę – przy małych oknach, których
parapety znajdowały się tak wysoko, że nie mogłam przez nie
wyjrzeć, stały plastikowe doniczki z nieco zasuszonymi paprotkami.
Nie każdy jednak potrafił ten akt dobroci docenić, bo za wieloma z
nich kryły się puszki po piwie i inne śmieci. Kilka razy natknęłam
się na zbiorowiska niedopałków papierosów.
Swoją
drogą, to nawet okna obmalowali. I wyskrobali w szkle loga znanych
klubów sportowych, część z nich określając najwymyślniejszymi
zlepkami nieistniejących wyrazów, w których podstawę
tworzyło słowo „Żyd”. Inteligencja mieszkańców stała tu,
jak widać, na bardzo wysokim poziomie. Jak dla mnie, to pewnie
całkiem nieźle do tych zsypów pasowali...
Kurde,
nawet drzwi większości mieszkań zwiastowały, że raczej
niemożliwym jest, by w środku czekało coś sympatycznego. Bo
były najtańsze. Czasem brudne, czasem podrapane, jedne nawet miały
wyraźny ślad buta na wysokości, na której najwygodniej było
kopnąć, gdy lokator odmawiał wpuszczenia cię do środka. Czułam
się jak w jakimś dziwnym filmie o dzielnicy biedoty w Nowym
Jorku lub innym wielkim mieście.
Znaczy
oprócz Warszawy. Bo w Warszawie to chyba nic dziwnego, że chwilami
jest podobnie. Przecież to Polska...
Co
było śmieszne – winda chyba naprawdę musiała się na chwilę
zaciąć, bo dotarłam na odpowiednie piętro jako pierwsza. Chłopaki
wytoczyli się z ciasnego pudełka z kwaśnymi minami, jacyś tacy
źli i... pognieceni. Właściwie to nic dziwnego – i tak ciekawe,
że się tam wszyscy zmieścili. Obawiam się, że ja bym nie
zmieściła się choćby sama. Za dużo miejsca zajmowałaby moja
fobia...
Seth
wreszcie się na coś przydał i raz-dwa rozbroił zamek białych
drzwi z taniej sklejki. Na oko wystarczyłby jeden niewysilony
kopniak, by wyrwać je z zawiasów, ale lepiej było nie hałasować
o tej godzinie. Kto wie, jacy ludzie tu mieszkają – jeszcze
znajdzie się jakiś „porządny obywatel” i zawiadomi policję.
Jeden mandat w tym miesiącu już mi wystarczy.
O
ile za włamanie do mieszkania nie idzie się przypadkiem siedzieć.
Jako
pierwszy do cuchnącego zaduchem wnętrza wepchnął się Embry, tuż
za nim podążali Quills i Brady. Jacob i Sam wprawdzie twierdzili,
że nikogo w środku nie ma, ale nie mogliśmy wykluczać tego, że
Ladon tam na nas czekał, zamaskowawszy swoją obecność. Z
najmarniejszym talentem magicznym dało się tego dokonać.
Odczekałam
chwilę i upewniwszy się, że wnętrze jest puste, ruszyłam za
nimi. Nie czułam się tam jakoś szczególnie potrzebna, ale nie
zamierzałam kisić się na tej klatce schodowej dłużej, niż to
było potrzebne. Smrodek papierosów zaczynał wiercić w nosie...
Zaduch
okazał się od niego gorszy.
Mieszkanie
już na pierwszy rzut oka sprawiało wrażenie niezamieszkanego od
dawna. Zatrzymałam się ledwie kilka kroków po przekroczeniu progu,
poczekałam, aż wszyscy mnie wyminą i zapłoną ognie latarek.
Prądu nie było. Embry wspiął się na małą szafkę i chwilę
majstrował przy znajdującej się nad drzwiami skrzynce ze
staromodnymi wkręcanymi bezpiecznikami, ale wystarczyło tylko parę
sekund, by rozłożył bezradnie nad tym ręce.
– Dwa
są przepalone – zaraportował. – A trzeciego, kurna, nie ma. O
ile ktoś nie kopnie się do sklepu...
– Takich
już się chyba nie sprzedaje – westchnęłam. – Mam takie u
siebie. Tata zaczął histeryzować, jak chcieli nam zamontować
normalne, a teraz są problemy, gdy coś się stanie. Przez internet
ostatnio musiał kupować.
– Właściwie
to nie wymieniają tego obowiązkowo? – Zerknął na mnie, unosząc
jedną brew.
– A
bo ja wiem? Może ojczulek był wystarczająco przekonujący. –
Wzruszyłam ramionami. – Mamy dość sporo ostrych przedmiotów pod
ręką.
– Nie
słuchaj jej, oni tam mają pieprzoną zbrojownię – burknął
Quills, wciskając mi jedną z latarek. – Masz, specjalnie dla
ciebie wziąłem dwie.
– Ojej,
jakiś ty wspaniały, mój przyjacielu! – wykrzyknęłam, rzuciłam
mu się na szyję i uściskałam go tak mocno, że aż jęknął.
– Ta...
Po prostu wiedziałem, że znowu zapomnisz – warknął i odszedł w
głąb mieszkania.
– A
żeby cię sczyściło! – zawołałam za nim, ledwo powstrzymując
się od rzucenia tą cholerną latarką. Fajnie by mu się od głowy
odbiła. Ciekawe, jaki dźwięk by to wydało...
– Może
by tak nieco ciszej? – syknął mi nad uchem Embry. – Jest środek
nocy. Jak nas sąsiedzi usłyszą...
Miał
rację, skubany. Zamknęłam się posłusznie.
– Czego
mam szukać? – szepnęłam jeszcze tylko, zanim odszedł za Alfą.
– Czegokolwiek,
co ci się nie zgadza. Jakichś zgubionych przedmiotów osobistych,
startego kurzu... wszystkiego. I sprawdzaj dwa razy, najlepiej
spróbuj wszystkiego dotknąć, żeby się nie okazało, że znowu
nałożył tu jakąś cholerną iluzję. I nie przejmuj się, jeśli
ktoś ci powie, że już tu sprawdzał. Niech każdy obwącha
wszystko do porzygu. – Zniknął w sąsiednim pomieszczeniu.
Co
więc mogłam zrobić? Trzeba było westchnąć jeszcze raz, zebrać
w sobie i zabrać za robotę. I pogodzić z tym, że prawdopodobnie i
tak będzie to robota na próżno...
Tak,
kochałam zwiedzać czyjeś mieszkania. Zwłaszcza gdy mogłam
bezkarnie zajrzeć w dosłownie każdy kąt, obwąchać każdą
dziurę i na spokojnie powyobrażać sobie, jak tu musiało być, gdy
jeszcze w tych czterech ścianach toczyło się życie. Uwielbiałam
to. Może niekoniecznie w chwilach, gdy niczego nie pragnęłam
tak mocno, jak położenia się do łóżka, ale nadal, więc nie
minęło parę minut, jak zaczęłam z zadania czerpać przyjemność.
Mieszkanie
nie było może szczególnie duże, zwłaszcza gdy upchnęło się w
nim dziesięć podekscytowanych wilkołaków, ale i tak jak na
standardy tego wieżowca sprawiało wrażenie dość przestronnego. Z
uwagą rozejrzałam się po przedpokoju – pomalowanych na biało
ścianach, kilku haczykach wbitym bezpośrednio w beton w charakterze
wieszaków na ubrania, szafce na buty, którą zdeptał Embry, i
niewielkim lustrze z obtłuczonymi krawędziami, wiszącym po mojej
lewej stronie. Zajrzałam do szuflad – okazało się, że szafka
jest tak zmasakrowana przez wyczuwalną w powietrzu wilgoć, że
okleina odchodzi od niej jak skórka od dobrze wypieczonej
goloneczki. Aż zgłodniałam, gdy przyszło mi na myśl to
porównanie, ale skrzywiłam się szybko, wyczuwszy nieprzyjemny
smrodek pleśni z długo nieotwieranego wnętrza. W świetle latarki
zauważyłam, że ścianki od środka porasta coś lekko zielonego.
Mebelek był nie do odratowania, choćby ktoś sobie nad nim żyły
wypruwał. Chciałam na nim stanąć, by dostać się do obłożonego
drewnopodobną boazerią pawlacza, ale nawet tak okazałam się za
niska.
– Hej,
mógłbyś? – zawołałam kręcącego się najbliżej Collina. –
Ja natury nie oszukam.
– Spoko,
idź dalej – westchnął i zajął moje miejsce. Sięgał bez
problemu.
Cholera,
sama nie wiedziałam, czy w mieszkaniu jest bardziej duszno i
śmierdząco, czy jednak zimno. Ręce całkiem mi zgrabiały,
otuliłam się płaszczem jak mogłam, choć wiele to nie zmieniało,
a i tak ledwo dawałam sobie radę. Ciekawość jak na razie
zwyciężała, ale nie miałam pojęcia, jak długo to jeszcze
potrwa, zanim mój organizm przypomni sobie o tym, że nigdy nie był
szczególnie odporny na takie temperatury. Jak wszystkie chudzielce,
marznę w każdych warunkach. A gdy marznę, lubię zwijać się w
bezwolną kulkę cierpienia i odmawiać współpracy z otoczeniem.
Trochę głupio by było, gdyby musieli mnie stąd wynosić tylko
przez to, że zrobiło mi się chłodniej...
Po
obejrzeniu malutkiego przedpokoju zdecydowałam się na zerknięcie
do łazienki. Oj tak, to następne z moich dziwactw, ale szczególnie
lubię zaglądanie do opuszczonych łazienek. I nawet nie umiem
powiedzieć dlaczego.
Pomieszczenie
było dość duże, ale zagospodarowane w taki sposób, że sporo z
tego miejsca się marnowało. Brązowe kafelki z rodzaju tych, jakie
były modne za PRL-u, bo zasadniczo ciężko było kupić
jakiekolwiek inne, straszyły niepasującymi do niczego białymi
fugami. Na podłodze ułożono je tak nierówno, że zaraz potknęłam
się o jedną z wystających krawędzi. Jakbym była boso, to pewnie
zaraz rozwaliłabym sobie wszystkie palce, jak to tylko ja umiem.
Ponadto na ścianach glazura sięgała tylko jakoś do połowy
wysokości, później uzupełniona białą farbą. W rogach na
suficie zebrało się sporo pajęczyn, szczególnie mocno
oplatających żarówkę-bańkę sterczącą bez żadnej osłony z
dziwnie technicznej obudowy. Chyba porcelanowej, ale niestety nie
miałam jak sprawdzić.
Wanna
sprawiała wrażenie nieco syfnej – obtłuczona z emalii w kilku
miejscach, a przede wszystkim z rdzawymi zaciekawi niemal do połowy,
jakby pozostawiono ją wypełnioną wodą, która musiała sama przez
lata odparować. Ciekawe, bo odpływ nie był zatkany korkiem... Aż
przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie są
to ślady krwi po tym, jak ktoś kogoś oskórował, ale gdy się
nachyliłam, żeby powąchać, jedynie zakrztusiłam się od
charakterystycznego aromatu ścieków. Wody w syfonie na pewno już
nie było, więc z częściowo zatkanego jakimiś kłakami odpływu
cuchnęło niesamowicie. Prawie się porzygałam, aż mi łzy z oczu
poleciały. Ledwo zmusiłam się do tego, by obmacać nieco
historyczny kran z dwoma różnymi kurkami. Narobiłam huku, gdy
spierdzieliłam sobie na łeb przymocowany do ściany prysznic, gdy
puściły mocujące go śruby. Zaklęłam wściekle, odtoczyłam się
pod ścianę, łapiąc za bolące miejsce, chwilę nie mogłam
ochłonąć, jakoś tak nie potrafiąc zrozumieć, co tak właściwie
zaszło.
– Leah,
co tu się dzieje?! – Quills wparował do pomieszczenia jako
pierwszy, podążający za nim Jared niemal staranował go w
drzwiach.
– Rzeźnia
– wykrztusiłam. – Auć, ja pierdzielę, mógłby mi ktoś to
obejrzeć?
Albinos
chwilę pomacał mnie po włosach, choć klęłam na niego z bólu, i
ocenił wreszcie:
– Guza
będziesz miała jak marzenie, ale krew ci nie leci. Coś ty zrobiła?
Nie
odpowiedziałam. Nie musiałam, bo Jared podniósł właśnie wciąż
tkwiący w oderwanym mocowaniu prysznic i pokazał go Alfie ze
znaczącą miną.
– Ty
to masz szczęście – ocenili w końcu i odeszli do swoich zajęć,
choć histeryzowałam za nimi, że pewnie mam wstrząs mózgu i
trzeba dzwonić na pogotowie.
Nieczułe
mendy.
Dobra,
wracając.
Jeszcze
raz obrzuciłam morderczym spojrzeniem kran, stuknęłam go palcem,
jakbym mogła w ten sposób przypomnieć mu, że nieuprzejmie się
zachował. Osiągnęłam tym tyle, że oderwał się od baterii i
poturlał po metalowej wannie w ślad za prysznicem. Chwilę stałam
nad tym z odrobinę nieinteligentną miną, wreszcie jednak
wzruszyłam ramionami, uznawszy, że tak najwidoczniej miało być.
Pokręciłam jeszcze zupełnie różnymi kurkami, by sprawdzić, czy
jest woda, ale nie osiągnęłam tym niczego prócz przejmującego
bulgotu w rurach. Przestałam czym prędzej – jeśli nie obudziłam
całego pionu poprzednim hałasem, to teraz już na pewno wszyscy
stanęli na nogi.
Nie,
wanny zdecydowanie nikt od dawna nie używał.
Kibla
chyba też, bo woda w nim wyschła podobnie jak w wannie. Urocza
starodawna porcelanka w kolorze czekoladowego budyniu na mleku miała
niemal czarną deskę i spłuczkę zawieszoną prawie pod sufitem.
Metalowy łańcuszek dyndał z zabawnym skrzypieniem, gdy poruszyłam
go dłonią, siejąc wokół drobinami kurzu. Typowy stary kibel.
Jego już nie wąchałam. Kusiło mnie, żeby sprawdzić, czy w tej
dziwnej plastikowej spłuczce jest woda, ale gdy zobaczyłam, że
tandetna rurka, która miała łączyć ją z muszlą, jest oderwana
od mocowania i leży we fragmentach na podłodze za kiblem,
zrezygnowałam z tego zamiaru i odeszłam do umywalki. W niej
nie było już niczego ciekawego – ot zwykła, nieco potłuczona,
na niedopasowanej porcelanowej nóżce. Kran wystawał ze ściany i
był o wiele za długi – jeśli się go odpowiednio przekręciło,
można było nalać wody na podłogę.
Wylazłam
do przedpokoju, popatrzyłam po krzątających się chłopakach.
Zajrzałam jeszcze do maleńkiej sypialni, w której na samym środku
stał wąski tapczan z popękaną od wilgoci ramą, i do dużego
pokoju. Kuchnię, w której natknęłam się na kolejną porcję
zmasakrowanych wilgocią mebli, przeszukali wybitnie dokładnie, więc
chyba nie było co się tam kręcić.
– Dlaczego
tu jest tak wilgotno? – zaczęłam się głośno zastanawiać. –
Przecież to wszystko wygląda jak w opuszczonym domu. A to blok, w
którym mieszkają ludzie. Ta wilgoć nie przesiąka do sąsiadów? I
skąd się tutaj wzięła?
– A
bo ja wiem? – Brady wzruszył ramionami z dziwną miną. Pewnie
zastanawiał się, dlaczego coś tak mało istotnego tak mocno mnie
interesuje.
– No
ale pomyśl – drążyłam, nie zamierzając dawać mu spokoju. –
Tu jest coś zdrowo nie tak. To niemożliwe, żeby tak było – od
takiej wilgoci sąsiadom powinny zacząć pleśnieć ściany,
sufit... Żaden z was tego nie widzi?
– W
sumie... – Embry podrapał się, robiąc sobie jeszcze większy
bałagan na głowie.
– Coś
w tym może być – ocenił wreszcie Quills, racząc zainteresować
się naszym dialogiem. A właściwie monologiem. Konkretnie moim.
– Tylko
co?
– Nie
wiem. Raczej nic, co by zrobił ten półdemon. Bo po co miałby?
Jego i tak nigdy tu nie było. Nikt niczego nie znalazł. Nie ma co
się tym interesować, to raczej nie nasza sprawa.
– Może
to magiczna anomalia? Oczywiście, że to nasza sprawa –
prychnęłam. – Poza tym jest interesująca.
– Porywająco.
– Jared wywrócił oczami. – Wilgoć w opuszczonym mieszkaniu. O
tym jeszcze nie słyszeli.
– Boże,
jakie z was młotki – zaskamlałam. – Dobra, nieważne. Tylko
żeby potem niczego z tego nie było. Jak z tego opuszczonego
bloku naprzeciwko mnie. – Za późno dziabnęłam się w język.
– A
co się w tym bloku niby stało? – Wszystkie spojrzenia w jednej
chwili skierowały się w moją stronę.
– Jesteście
zbyt ograniczeni, żeby to zrozumieć. Dla was to będzie nieciekawe
– zapowiedziałam. – Możemy już stąd iść, skoro niczego nie
znaleźliście? Zimno jest. Zaraz wam tu zdechnę na zapalenie płuc.
– Może
jeszcze na gruźlicę? – Quills wywrócił oczami. Powoli zaczynał
tracić do mnie cierpliwość. A już myślałam, że nigdy mu się
nie skończy...
– Chyba
faktycznie nic tu po nas. Spadamy? – Paul od początku sterczał na
samym środku dużego pokoju i z rękami na biodrach tylko obserwował
krzątanie się pozostałych. Prawdopodobnie w jego założeniu
dowody powinny same wyjść ze swoich norek i doczołgać się do
jego odblaskowych butów, krzycząc „oto jesteśmy!”.
– Ta...
Spadamy. – Quills krótkim gestem wskazał nam drzwi.
Ponownie
użyłam schodów. Chłopaki i tak byli źli i milczący, więc nie
posypał się za mną nawet żaden złośliwy komentarz. Tym razem
się im nie dziwiłam. Sama czułam się... wykiwana.
Pod
wieżowcem przemieniliśmy się w wilki. Niczego już dzisiejszego
dnia nie planowaliśmy, pozostało więc rozdzielić patrole i można
było rozejść się do domów. Nikt nie spodziewał się, że
kolejny raz daliśmy się podejść jak małe dzieci...
Zaskowyczałam
bardziej z zaskoczenia niż bólu. Ogromny, ciężki kształt
przygniótł mnie do ziemi, złapał kłami za kark i odciągnął od
mojej sfory. Jared spróbował skoczyć za mną, reszta wyglądała
jak przebudzona z głębokiego snu. Chciałam się wyrwać, jednak
przeciwnik okazał się być jednym z tych, z którymi nie miałam
żadnych szans. Usłyszałam tylko głęboki warkot i głos:
– Nie
ruszajcie się, to nie stanie jej się krzywda!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz