Dzisiejszego
dnia nastąpił mój społeczny koniec.
Jedna
podjęta pod wpływem chwili decyzja, jeden idiotyczny błąd, jeden
jedyny raz, gdy zapomniałam o tym, jak być asertywną...
Dobra,
ale może od początku.
Dzień
zaczął się jak każdy inny. Wstałam z płaczem, że to już,
poobijałam się nieco po kuchni, rozlałam mleko na płatki i
poparzyłam się kawą, upierdzieliłam świeżo wypraną bluzkę
pastą do zębów, zgubiłam tusz do rzęs, przez co musiałam
poratować się tym mamy, na który mam alergię, wyrąbałam się na
schodach, bo sprzątaczce zachciało się umyć je akurat teraz,
potknęłam się przed wejściem do szkoły, przez co zaliczyłam tak
piękną glebę, że aż na samo wspomnienie mnie podziw bierze
(poważnie, wszyscy wokół aż się zatrzymali, żeby popatrzeć)...
Jedynym przejawem, że ci państwo z góry jednak mają dla mnie
trochę litości, było to, że podczas tego upadku udało mi się
nie upuścić nowego kubka termicznego z prawie litrowym zapasem
kawy, dzięki której zamierzałam jakoś przetrwać do piętnastej.
Ach,
no i Gabrysia postanowiła nie przyjść. Nie wiem, czym to było
spowodowane – chorobą, lenistwem czy po prostu po wczorajszych
przeżyciach w związku z nową szkołą postanowiła na ten czas
przepisać się do innej – w razie czego i tak państwu z góry
podziękowałam. Warto było pocierpieć, gdy na końcu czekała taka
nagroda...
Pierwsze
dwie lekcje przeżyłam jedynie cudem – innego powodu nie jestem w
stanie znaleźć. Jako trzecia czekała na mnie wychowawcza, na
której zwykle i tak nic nie robimy, bo nasza wychowawczyni
niekoniecznie ma ochotę na to, by nas wychowywać, więc istniała
szansa, że zdołam podelektować się kawką, przekąsić coś
naprawdę słodkiego i jakoś pozytywniej nastroić się do reszty
lekcji, które na mnie czekały (podejrzewam, że to ostatnie mogłoby
okazać się niewykonalne), ale pech chciał, że moje plany zostały
pokrzyżowane. Znowu. I to wcale nie dlatego, że nauczycielce uroiły
się kolejne zaległości. Już widząc, że Marta – jeden z
klasowych plastików – wychodzi na środek klasy z kolorową
torebką, zamierzając uczynić zadość dziecinnej urodzinowej
tradycji, zapragnęłam czym prędzej rzucić się w stronę okna i
wyskoczyć przez nie, nie fatygując się z jego otwieraniem. Wyłabym
do tego „za jakie grzechy?!” i rwałabym sobie włosy z głowy,
dopóki nie zamieniłabym się w plamę na betonowej nawierzchni
boiska....
Z
moim szczęściem możecie łatwo domyślić się, że nawet tego bym
nie mogła doprowadzić do skutku. W okna wprawiono kraty, a sala
znajdowała się na parterze. Podejrzewam, że dla chcącego nic
trudnego, ale jakoś tak mało chciało mi się to sprawdzać, skoro
wymagało tak dużo wysiłku, a nie obiecywało stuprocentowego
efektu.
– Dzisiaj
mam urodziny – obwieściła dziewczyna dumnie pod tablicą.
– Ojej!
Które? – Zblazowana polonistka odrzuciła na blat biurka kolorową
gazetę, by przynajmniej udać, że czasem się nami interesuje.
Uśmiechnęła się też promiennie, choć dałabym sobie głowę
uciąć, że nie potrafi, gdy jest nas tyle, i nachyliła się nieco
w stronę solenizantki.
– Piętnaste.
– Marta wyglądała na cholernie zadowoloną z tego faktu.
– Ojej,
jak ten czas szybko leci! – Nauczycielka pokręciła głową z
niedowierzaniem.
W
sumie całkiem to było śmieszne – ile dziewczyna miałaby niby
mieć lat, skoro w takim właśnie wieku powinien być nasz rocznik?
Rozległo
się kilka wiwatów, spora część klasy zaczęła bić brawo i
przekrzykiwać się z życzeniami. Coś tak czułam, że
bardziej niż fakt ukończenia przez koleżankę tak zaszczytnego
wieku, interesowało wszystkich to, jakie cukierki trzyma w torebce.
Ludzie są okropni, prawda? Samolubni, wredni, fałszywi, obchodzą
ich tylko własne korzyści...
Miałam
nadzieję, że wzięła w tym roku coś smacznego, jakieś michałki
na przykład, a nie najtańsze landrynki o smaku szamponu do włosów,
jak poprzednio.
Siedzę
w ostatniej ławce pod ścianą, tak daleko od nauczycielskiego
biurka, jak to tylko możliwe. Oczywiście jest to zabieg celowy –
no bo przecież nie ma lepszego miejsca do spania, zwłaszcza jak
jest się tak nikczemnego wzrostu, że wszyscy inni cię zasłaniają
– ale w tej chwili pierwszy raz tego pożałowałam. Miałam taką
okrutną ochotę na cukier, że aż mnie skręcało, a według
narzuconej kolejności byłam ostatnia. Szlag. W takich momentach
opłacałoby się zostać kujonem. Przynajmniej na chwilkę...
Marta
podchodziła do wszystkich po kolei, częstowała cukierkami,
przyjmowała życzenia. Ludzie śmiali się i nadmiernie ekscytowali,
hałasowali tak bardzo, że nawet supermocna kawa z prawie
dziesięciu łyżek przestała mi smakować, a jeszcze godzinę temu
tak zachwycałam się tym, jak rozkosznie chrzęści w zębach. W
dłoniach wybrańców – osób, które szczególnie blisko trzymają
się z solenizantką – błyskały różowe i fioletowe koperty z
elegancko wydrukowanymi zaproszeniami na urodziny. Wszyscy pewnie już
od jakiegoś czasu o nich wiedzieli, lecz przecież tradycja
tradycją, nie? Nikt nie spodziewałby się takich sentymentów po
kimś tak plastikowym, że to aż boli, ale Marta czasem lubiła
zaskakiwać. Dzięki temu jej puste w środku psiapsy i na odległość
roztaczające aromat żelu do włosów dresiki robili jeszcze większy
harmider. Wychowawczyni, gdy już otrzymała swojego nauczycielskiego
cukierka (specjalnie największego), postanowiła przestać udawać
troskliwą opiekunkę i ponownie zajęła się sobą, ignorując
wzmagający się z każdą chwilą hałas.
Po
głowie coraz mocniej chodził mi plan zmycia się na dwadzieścia
minut do łazienki, ale tak cholernie chciało mi się tego cukierka,
że wolałam zacisnąć zęby i poczekać jeszcze sekundkę.
Rozpakowywać batonika mi się teraz nie opłacało, wolałabym
zostawić go na najdłuższą przerwę, na której zwykle łapie mnie
największy kryzys niewyspania.
Nigdy
nie byłam dobra w składaniu życzeń. Nie cierpiałam rozprawiać
się nad tymi wszystkimi pomyślnościami, masą pieniędzy,
szczęściem, rodziną, dobrymi ocenami i całą resztą, gdy zwykłe
„wszystkiego najlepszego” zawierało w sobie przecież każdą z
tych rzeczy, o ile było szczere. Dlatego gdy Marta do mnie podeszła,
przytuliłam ją zwyczajnie i powiedziałam:
– Wszystkiego
najlepszego! – Gdy już mogłam ją puścić, szybko zmieniłam
temat na ciekawszy. – A co masz w tej torebeczce? – Zapuściłam
ciekawskiego żurawia do opakowania. Trufle. No, lepiej, niż dobrze.
– A mogę dwie?
– Weź
sobie wszystkie, mam jeszcze dużo w torbie – roześmiała się. –
Ty to zawsze umiesz mi poprawić humor!
– Do
usług. – Szybko rozpakowałam pierwszy przysmak, wepchnęłam
sobie do ust w całości i zapiłam kawą. Aż się błogo
uśmiechnęłam, takie to było wspaniałe uczucie. Może za chwilę
zachce mi się żyć...
Trochę
się zdziwiłam, gdy dziewczyna przysiadła na wolnym krześle obok
mnie. Wyglądała na lekko zmieszaną, być może nawet zawstydzoną,
co nakazało mi zwrócić na nią nieco więcej uwagi.
– Coś
się stało? – spytałam cicho.
– Słuchaj,
bo... tak sobie pomyślałam... Przepraszam, że dopiero dzisiaj, bo
zostało już tak strasznie mało czasu, ale fajnie by było, gdybyś
wpadła. – Mówiąc to, wcisnęła mi w dłonie różową kopertę.
Tak
mnie zatkało, że aż przez chwilę zapomniałam, jak się przełyka.
Jeszcze raz się roześmiała, teraz pewnie z mojej miny, i odeszła
w stronę swojej ławki, gdzie od razu wianuszek plastikowatych
koleżanek nachylił się w jej stronę i zaczął wypytywać
przyciszonym głosem. Jakoś tak nie miałam wątpliwości, że
rozmawiały o mnie.
No
bo – nie ukrywajmy – to, co się właśnie wydarzyło, w
szkolnych kręgach było po prostu nie do pomyślenia.
Przecież
kim ja jestem w szkole? Wyrzutkiem. Małą, nielubiącą ludzi kulką,
której wyrastają kolce, gdy spróbować się z nią zakolegować.
Leah jest złośliwa, dziwnie się zachowuje, nie rozumie
najprostszych rzeczy i ma jakieś nienormalne zainteresowania. Z Leą
nie ma o czym rozmawiać, Leah nie zna najważniejszych szkolnych
osobistości, Leah woli siedzieć sama w ławce na lekcjach i w kącie
na przerwach. Leah ma niemodne ciuchy, Leah słucha dziwnej muzyki,
Leah posługuje się jakimś niedzisiejszym językiem, Leah nie
spędza całego wolnego czasu nachylona nad smartfonem. A nawet
jeśli, to nie wiadomo po co tylko coś na nim czyta. Zadawanie się
z kimś takim jak ja to – można spokojnie tak powiedzieć –
prawdziwa śmierć w oczach szkolnej elity. A już zaproszenie na
imprezę? W dodatku urodzinową? Rany, niewybaczalny błąd. Dla
Marty powinno to oznaczać nieodwracalną utratę pozycji w
uczniowskiej hierarchii i napiętnowanie na wieki jako ta, która
okazała litość dziwaczce. Dziwacy przecież zarażają jakimiś
śmiertelnymi chorobami, więc na nią pewnie też już przeszło.
Nic dziwnego, że jej koleżanki aż tak się tym przestraszyły.
Cóż.
Ja sama mam na to nieco inne spojrzenie. Tak, nie lubię ludzi i
jestem złośliwa. Temu zaprzeczyć nie mogę. Może i zachowuję się
dziwnie, chociaż ja tam wolę utrzymywać, że po prostu staram się
być dojrzalsza od otaczającego mnie motłochu. Nie rozumiem
popkultury i pustych zainteresowań całej reszty, interesuję się
tym, czym chcę się zainteresować, i nie widzę w tym niczego
dziwnego, i mam gdzieś szkolne osobistości i ich hobby, bo po
prostu mam wrażenie, że gdy się w nie wplątuję, to mi IQ spada.
I chyba nikt nie powinien się temu dziwić, jeśli już przeczytał
to, jak w podobnych społecznościach traktuje się osoby inne.
I
nie, nie ubieram się w niemodne ciuchy, do cholery. Ja po prostu
ubieram się z klasą, a nie jak tania pani z trasy. Dobrą mini
zdecydowanie nie pogardzę, ale założenie do niej siateczkowych
pończoch uważam za dość niefortunne.
Cóż,
wracając – tacy jak ja nie otrzymują zaproszeń na imprezy
ważnych osobistości. Tacy jak ja przecież nie umieją się bawić
i potrafią każdą podobną imprezę zepsuć, więc po co ryzykować?
Sama nie wiem, co to ma być. Gdybym miała do czynienia z kimkolwiek
innym, uznałabym pewnie, że to jakiś dzień dobroci dla zwierząt
lub wyrafinowany żart. Może i poszłabym wtedy na taką balangę z
czystej złośliwości, żeby wszystkim tym, którzy śmieją się z
mojej naiwności, tych kilka godzin po prostu zepsuć tak, jak to
tylko ja potrafię, ale... to nie mogło być to. Bo były czasy, gdy
z Martą się przyjaźniłyśmy.
Znam
ją właściwie od przedszkola – jakoś tak jak miałam pięć lat
doszła do mojej grupy i od tego czasu bardzo się ze sobą
zaprzyjaźniłyśmy. Ciągnęło się to przez całe dzieciństwo,
dotrwało do drugiej klasy podstawówki. Gdy wszyscy wokół zaczęli
interesować się czymś więcej, aniżeli zabawą i zabawkami, nasze
drogi zaczęły się rozchodzić. Nigdy nie pokłóciłyśmy się
bardziej na poważnie, nie rozstałyśmy w gniewie – to przeszło
tak naturalnie, jak to tylko możliwe, a więc bezboleśnie. Po
prostu w ostatecznym rozrachunku okazałyśmy się zupełnie inne.
Marta coraz mocniej przystawała do najpopularniejszych dziewczynek,
zaczęła interesować się modnymi gwiazdami i popularnymi muzykami,
a ja zaczęłam szukać czegoś innego. Rozmawiamy ze sobą, nasi
rodzice się dobrze znają – parę razy w roku pojawiają się u
nas na herbacie – więc to nie tak, że się nie lubimy. Marta jest
w porządku, jeśli tylko poznać ją osobiście. Problem w tym, że
przez to, w jakim towarzystwie się obraca, te jej wartościowe cechy
zanikają... W pojedynkę jest całkiem fajna, lecz gdy znajdzie się
wokół niej szkolne stado, któremu trzeba zaimponować, przemienia
się w jedną z tych plastikowych damulek, które ma się ochotę
jedynie odstrzelić, bo już na pierwszy rzut oka widać, że nawet
egzorcyzm by nie pomógł.
No
więc to chyba nic dziwnego, że mnie zaprosiła z sympatii. Tylko
jak ona sobie wyobraża, że w otoczeniu tak światłych osobistości
tańczę do nowoczesnej muzyki, składającej się z dźwięków
nasuwających na myśl, że komponowały ją czterolatki?
Kurde,
to było tak cholernie zabawne, że całą następną przerwę
musiałam się powstrzymywać, by nie walnąć śmiechem na cały
korytarz. Co chwilę wyciągałam z torebki kopertę, rozkładałam
kolorową karteczkę i rozkoszowałam się wykaligrafowanym na niej
elegancko moim nazwiskiem. Moim nazwiskiem, które normalnie mnie
wkurzało, przysparzało śmiechów ze strony otoczenia i którego
nie cierpiałam, ale które wyglądało w takim zestawieniu tak
obłędnie śmiesznie, że z każdą minutą mocniej je
uwielbiałam...
Oczywiście,
że nie zamierzałam iść na tę imprezę. Marta dała mi świetny
powód, bym tego nie zrobiła – impreza odbywała się jeszcze
dzisiaj, a sama mnie przepraszała, że zaprosiła mnie zbyt późno,
więc mogłam spokojnie powiedzieć jej, że mam plany, których nie
mogę przełożyć. Tak jak mówiłam – gdyby zaprosiła mnie ze
złośliwości, by zrobić ze mnie pośmiewisko, z chęcią bym to
wykorzystała, by podłożyć nogę całemu jej fanklubowi, ale
tak... Trzeba było być miłym, nie? I przy okazji nie umrzeć z
nudów. Zwłaszcza że nudząca się ja z pewnością nie jest miła.
Niestety
wszystko to obrócili wniwecz moi rodzice.
Ja
nie rozumiem, jak to jest, że ludzie mają sobie normalnych
rodziców, którzy nie pozwalają im pić alkoholu, palić
papierosów, chodzić na imprezy... Dlaczego, skoro tacy rodzice są
dość powszechni, moi nie mogliby zachować się raz na jakiś czas
podobnie, co?
Do
domu wyjątkowo wróciłam na pieszo, bo mama zrobiła sobie wolny
dzień, a na tatę musiałabym godzinę czekać. Z tej szkoły miałam
mniej więcej taką samą drogę jak ze spalonego gimnazjum, więc
nie było jakoś źle, choć zrobiło mi się bardzo smutno, że nie
mam w takiej konfiguracji możliwości, by przejechać się
przynajmniej jedną stację pociągiem. Dzisiaj jakoś szczególnie
mocno doskwierała mi chęć posłuchania terkoczących sprężarek
EN-57 i pomacania w założeniu przypominającej skórę dermy
na niewygodnych siedzeniach. Tak, tędy też kiedyś jeździły
pociągi – dokładnie te, którymi to chciałam uciekać Gabrysi,
ale wciąż nie udawało mi się na nie trafić. Wysiadałabym z
takiego na starej stacji za osiedlem. Cóż, jedyna zaleta tego
wszystkiego była taka, że wreszcie dowiedziałam się, dlaczego
wciąż lądowałam w tym nieszczęsnym Świerczewie – bo tę
jedyną normalną linię zapragnęli zamknąć na czas remontu.
Świetnie. Czyli od pociągów sobie na jakiś czas odpocznę.
Poczułam
się tak, jakby ktoś wysłał mnie na przymusowy odwyk... Już w
myślach knułam plan pojechania gdzieś w weekend. Przemóc się i
wstać wcześnie rano, wsiąść do byle jakiego i tak sobie jechać
do ostatniej stacji... Ech, marzenia...
Może
i bym się z tego kolejowego głodu i z powodu padającego deszczu
nawet załamała, ale wciąż pamiętałam o czekającym w torebce
zaproszeniu. Ten jeden bzdet sprawiał, że szeroki wyszczerz ani
myślał zejść mi z twarzy. Do mieszkania wpadłam całkowicie
przemoczona, obryzgana błotem przez przejeżdżający autobus (w
sumie ciekawe, że nie przyszło mi do głowy, by do niego wsiąść,
skoro jechał w dobrą stronę), głodna jak sto nieszczęść, z
przygotowaną do podpisu przez rodziców jedynką z matematyki, bo
znowu zapomniałam o spisaniu od kogoś pracy domowej... i tak
kretyńsko z siebie zadowolona, że aż chciało mi się śpiewać i
tańczyć. Mama ciekawie wyjrzała z salonu ze zmartwieniem na
twarzy, ale przywitałam się z nią tylko, zdjęłam buty i kurtkę
i poleciałam do swojego pokoju, by jeszcze raz obejrzeć
nieszczęsną kartkę. Kurde, koniecznie muszę ją oprawić i
powiesić nad łóżkiem, żeby wywoływała we mnie głupawkę
zawsze wtedy, gdy znowu zachce mi się rzucić pod przejeżdżającą
lokomotywę, by połączyć kolejową pasję z chęcią zejścia z
tego świata.
Przebrałam
się, zostawiłam karteluszek na wierzchu, by potem go jeszcze trochę
pooglądać, i poszłam do kuchni odgrzać sobie obiad. I wtedy
właśnie wszystko potoczyło się nie tak...
Nie
potrafię wytłumaczyć, jak to się stało, ale gdy tylko wróciłam
do pokoju okazało się, że zaproszenie tajemniczym zrządzeniem
losu znalazło się już w dłoniach mamy.
– O
kurde – wyrwało mi się na ten widok.
Mama
uniosła na mnie rozpromieniony wzrok i wykrzyknęła:
– Ojej,
ale przecież to dzisiaj! Nie kupiłaś jeszcze prezentu!
– Właściwie
to nie zamierzałam tam wcale iść... – wyjaśniłam, choć już
przeczuwałam sromotną klęskę.
– Jak
to nie zamierzasz iść? Przecież Marcie będzie przykro. Nie możesz
tak po prostu olać, skoro już przyjęłaś to zaproszenie.
– Dała
mi je dopiero dzisiaj. Sama przepraszała, że tak późno. Naprawdę
mogłam akurat mieć coś zaplanowane, nic się nie stanie –
wytłumaczyłam cierpliwie.
– Ale
przecież nie masz niczego zaplanowanego.
W
tym momencie wróciłam do pomysłu połączenia kolei z pragnieniem
śmierci.
– Niby
nie mam, ale ja nie chcę tam iść – jęknęłam. – Przecież
tam będzie okropnie. Wiesz, co się na takich imprezach robi? Głośna
muzyka, dziwni ludzie, z którymi nie będzie o czym rozmawiać,
alkohol, papierosy...
– Nic
ci się nie stanie, jak wypijesz jedno piwo.
Tato,
dlaczego musiałeś dzisiaj dłużej pracować, co?! Ty nigdy nie
byłeś taki łaskawy w obliczu podobnych ustępstw! Mama jest
psychiatrą, ona zawsze znajdzie jakiś argument za...
– Równie
dobrze mogę je wypić w domu. A z pewnością będę się przy tym o
wiele lepiej bawić. – Wyszczerzyłam się słodko i tak
nieszczerze, że aż poczułam skurcz w policzku.
– Leah,
przestań już. – Mama naraz stała się bardziej stanowcza. –
Nigdy nie miałaś żadnych przyjaciół i jeszcze niedawno na to
narzekałaś. Dlaczego odrzucasz Martę, skoro wyciąga do ciebie
rękę?
– Nie
odrzucam Marty, tylko jej fanklub. – Skrzyżowałam ramiona na
piersi w obronnym geście.
– A
może poznasz tam kogoś fajnego? Nie podchodź do tego tak
pesymistycznie. Zdecydowanie za mało integrujesz się z ludźmi,
ciągle tylko w domu siedzisz – nic dziwnego, że masz depresję.
Potrzeba ci świata i znajomych. Interakcje z rówieśnikami w niczym
ci nie zaszkodzą.
Widzisz
i nie grzmisz...?
– Nie
mogę zostać i się pouczyć? Mam w piątek sprawdzian z historii...
Mama
uniosła jedną brew.
– Mało
się postarałaś. Już ty nie próbuj mnie nabrać na naukę...
– Ale
maaamooo...! – zawyłam. Poczułam się jak małe dziecko, ale co
poradzić, skoro wszystkie inne sposoby zawiodły?
– Nie
ma dyskusji. Szykuj się, albo zawiozę cię tam tak, jak stoisz.
Masz tu pieniądze, idź teraz do sklepu i kup jej jakiś prezent. –
Z portmonetki wygrzebała banknot i wcisnęła mi go w ręce. Moi
rodzice nigdy nie uznawali idei kieszonkowego i po prostu dawali mi
swoją kasę, gdy była mi potrzebna. Może dlatego też nauczyłam
się do nich szacunku, bo skoro oni mają do mnie zaufanie...
Niechętnie
przyjęłam pieniądze, przełożyłam je do swojej torebki. W głowie
zaświtał mi pomysł, że mogłabym władować się do jakiegoś
pociągu i zafundować sobie za nie ładny obiad w Warsie...
– Czekaj,
czekaj! – Mama w progu złapała mnie za ramię. Niemal się
rozpłakałam, gdy wyrwała mi torebkę i znaczącym gestem kazała
spakować pieniądze do kieszeni. – To tak na wszelki wypadek.
Tylko spróbuj nie wrócić za pół godziny, a przysięgam, że cię
z tatą znajdziemy i zawleczemy na tę imprezę siłą.
Przegrałam.
Po prostu przegrałam. I to tak żałośnie przegrałam, że jak nic
będzie to za mną chodzić do końca życia.
Weszłam
do tego cholernego supermarketu, rozejrzałam się bezradnie, mając
nadzieję, że rzuci mi się w oczy coś fajnego, co nadawałoby się
na prezent, i już przekonawszy się, że to takie proste nie będzie,
ruszyłam na spacer między regałami. Jak ja mam znaleźć coś
ciekawego w pół godziny? Kurde, nienawidzę kupować prezentów.
Dostawać – ależ proszę bardzo, ale kupować? W niektórych
życiowych aspektach brakuje mi jednak wyobraźni.
Złaziłam
tak cały sklep. O ile przyszło mi na myśl sporo śmiesznych
rzeczy, takich jak szczotka klozetowa czy dętka do roweru, tak w
kwestiach poważniejszych nadal miałam pustkę w głowie. W
końcu, uznawszy, że to i tak nie ma sensu, kupiłam jej
bezprzewodowy głośnik. Nie wiem, czy do czegokolwiek jej się to
przyda, ale ostatnio całkiem sporo ludzi takie chce... A nuż
spełnię tym samym jej największe marzenie? Kto wie?
Kolejnym
wielkim wyzwaniem okazał się dobór stroju. Mam w kij dużo ubrań
– z mamą mamy na punkcie ciuchów i wyglądu lekką obsesję –
więc spokojnie mogłabym wytypować wiele zestawów w różnych
stylach, ale byłam tak załamana, że używanie mózgu okazało się
dla mnie ponad siły. W ostateczności wbiłam się w czarną kieckę
w łączkę z dopasowaną górą i luźną spódnicą. Dopiero gdy
wychodziłam zauważyłam, że sięga mi nad kolano – jak typowa
mini, którymi, jak wspominałam, absolutnie nie gardzę – a więc
obiecuje, że zmarznę całkiem solidnie, ale tak mi się wszystkiego
odechciało, że przebranie się uznałam za wyzwanie ponad siły.
A
więc ruszyłam na imprezę.
Już
raz byłam u Marty na urodzinach. Miałyśmy wtedy po dziewięć lat
i już tamtego dnia przez cały czas tych odwiedzin reszta
dziewczynek bawiła się świetnie, mnie traktując jak obcą. Niby
znałyśmy się ze szkoły, ale wciąż zachowywały się tak, jakby
nie chciały mnie do siebie odpuścić. Mam tak od zawsze – mogę
sobie wypruwać żyły, by zaistnieć w towarzystwie, ale wątpliwe,
żeby mi się to kiedykolwiek udało. Nie ulega wątpliwościom, że
teraz czeka mnie pełna powtórka z rozrywki. Specjalnie naładowałam
maksymalnie telefon i wcisnęłam do torebki powerbanka – jak mi
się będzie wyjątkowo okropnie nudzić, to zaszyję się w jakimś
najrzadziej uczęszczanym kąciku i zajmę czytaniem blogasków.
Zawahałam
się na progu klatki schodowej. Rzuciłam siedzącej w samochodzie
mamie ostatnie wołające o pomoc spojrzenie, lecz ona jedynie
pomachała mi ręką, krzyknęła przez otwarte okno „nie chcę cię
widzieć przed dwudziestą drugą” i odjechała niemal z piskiem
opon. Szlag. Już stąd słyszałam dudnienie basów i jakieś
krzyki.
Dobra,
wezmę się w garść. Przecież to tylko marne kilka godzin!
Słabe
pocieszenie. Jeszcze bardziej zachciało mi się płakać.
Zadzwoniłam
do właściwych drzwi na pierwszym piętrze. Czas, który spędziłam
na czekaniu, uznałam za dobry omen – może jest za głośno i nie
słyszą dzwonka? Wtedy mogłabym sobie spokojnie wrócić do domu,
nawet nie skłamałabym rodzicom, gdybym musiała przedstawić powód
tak szybkiego pojawienia się. Już zbierałam się, żeby zbiec po
schodach, lecz pech chciał, że w ostatniej chwili mojego wahania
zatrzeszczała zasuwka i drzwi uchyliły się.
– O,
Leah, myślałam, że nie przyjdziesz!
Przywdziewając
swój sztuczny uśmiech, pozwoliłam się solenizantce uściskać,
jeszcze raz złożyłam jej życzenia i wręczyłam na szybko
zapakowany prezent. Błyskawicznie zdarła papier za całych pięć
złotych i zaczęła piszczeć:
– O
jejku, zawsze chciałam taki mieć! Dzięki, jesteś super!
– Ta...
Starałam się – skłamałam. Zarobiłam kolejnego przytulaska i
wreszcie mogłam zająć się zdejmowaniem butów. Okrycia wierzchnie
wszyscy uczestnicy zabawy rzucali na coś, co chyba było stojącym
pod wieszakiem krzesłem, więc postanowiłam przynajmniej w tym od
nich nie odstawać.
Zaczerpnęłam
ostatni głęboki oddech, policzyłam do dziesięciu, mocniej
zacisnęłam palce na uchu torebki (szczególnie mocno w tamtej
chwili zależało mi na wrzuconym do niej bagnecie od kałasznikowa)
i weszłam do dużego pokoju, gdzie zgromadziło się całe
towarzystwo. Rzuciłam szybkim „cześć”. Kilku chłopaków
zagwizdało na mój widok, mało brakło, a stojący najbliżej
dostałby przez to ciężką torebką przez łeb. Mogłabym przysiąc,
że wilcza część mojej osobowości zawarczała i oblizała się na
myśl, jak przyjemnie byłoby ogryźć chłopięce kosteczki.
W
środku zastałam raczej to, czego się spodziewałam. Kilka
dziewczyn w kusych strojach, do których ewidentnie zapomniały
spódniczek (nawet moja mini przypominała przy tym raczej zakonny
habit), tańczyło już na środku parkietu do jakiegoś przeboju
disco polo – nie wiem, co to był za kawałek, ale o szczególnej
inteligencji twórcy nie świadczył. Sporym powodzeniem cieszył się
podsunięty pod białą ścianę stolik z przekąskami. Jeszcze
więcej żarcia znajdowało się na stojącej przy granatowej
narożnej sofie szklanej ławie. Na jej widok już wiedziałam, gdzie
spędzę najbliższe godziny. W obżarciu się do nieprzytomności
doszukiwałam się swojej jedynej nadziei. Za to chłopaki...
Boże,
jak zobaczyłam te rurki, te zaczesy, te idealnie gładkie buziunie,
to nic dziwnego, że wyrwało mi się mało dyskretne:
– Ja
pierdolę...!
– Mówiłaś
coś? – Marta obejrzała się na mnie przez ramię.
– Nie,
wydawało ci się. – Szybko ponownie przywdziałam swój firmowy
wyszczerz, ale coś tak czułam, że tym razem wyszedł mało
wiarygodnie.
Kurde,
bo co to było, jak babcię kocham?! Nie mogę. No po prostu nie
mogę. To nie byli chłopcy. To nie byli młodzi mężczyźni. To nie
była płeć męska. To nie byli geje. To po prostu były pedały!
Jezu, nie mam nic przeciwko homoseksualistom, ale takich, którzy
mają standardową orientację seksualną, lecz ubierają się i
zachowują cokolwiek nieadekwatnie do tego, zwykłam kwitować
pięknym, szerokokątnym, okazałym pawiem. W jednej chwili doszłam
do wniosku, że jestem w tym mieszkaniu posiadaczką największego
stężenia testosteronu we krwi i że z pewnością opłacałoby mi
się zostać lesbijką, jeśli wszyscy faceci z mojego pokolenia
zamierzają tak wyglądać. O rany, jeden miał różową koszulę,
drugi białe rurki ze złotym paskiem, jeszcze inny niebieską bluzę
w pomarańczowe wzorki, jaką ostatnio widziałam na damskim stoisku.
Jeśli
do tej pory chciało mi się płakać, to teraz zapragnęłam wpaść
w histerię i zabarykadować się w kiblu, byleby tylko nie
musieć więcej na nich patrzeć. Podejrzewam, że tyle żelu, ile
każdy z nich miał we włosach, nie uda mi się zużyć do końca
życia.
Obok
mnie przechodziła akurat solenizantka z dostawą alkoholu. Czym
prędzej odebrałam od niej część butelek, udając, że jestem
fajną koleżanką i chcę jej pomóc. Gdy tylko odstawiłam je na
stolik z przekąskami, złapałam jedno z piw i błyskawicznie
otworzyłam bagnetem, gdy nikt nie patrzył. Przepraszam, naprawdę
przepraszam, tak strasznie mi przykro... ale ja tego na trzeźwo nie
zniosę.
Już
po kilku łykach przepysznego napoju rozejrzałam się za wymarzonym
kącikiem do schowania się przed światem. Na szczęście kanapa
akurat się zwolniła, więc czym prędzej skierowałam się w tamtą
stronę. Usiadłam, uważając, by nie pognieść kiecki,
zaanektowałam na wyłączność miseczkę z mini tortillami i
oparłam się o poduszki z bolesnym jęknięciem. Pierwsza minuta, a
ja już niebezpiecznie często popatruję w stronę balkonu. To nie
może się dobrze skończyć...
Minęło
całkiem sporo czasu, zanim ktoś mnie przyuważył. Wszyscy zdawali
się raczej pochłonięci swoim wspaniałym towarzystwem i lśniącą
wśród nich solenizantką, co oczywiście jakoś szczególnie mi nie
przeszkadzało, więc powoli zaczynałam nabierać nadziei, że może
uda mi się tak przetrwać do końca... Nic z tego! Jakiś koleś w
czerwonej bluzie i jasnoszarym dresie, wygolony niemal na łyso i
rażący po oczach złotym łańcuszkiem na szyi rodem z tandetnych
dowcipów, zmęczył się obracaniem w kółko z cycatą blondynką
(w ich mniemaniu pewnie było to tańcem, choć ja tam bym
dyskutowała) i skierował się w moją stronę, przybierając pewną
siebie minę. Mocniej ścisnęłam miskę, którą zdążyłam
opróżnić niemal w połowie, jakby miała mnie przed nim obronić.
Spojrzenie nieco mętnych od nadmiaru wódki oczu wciąż uciekało w
stronę mojej nogi, której całkiem sporo się odkryło, gdy
usiadłam. Wystarczy przecież facetowi pokazać trochę nóżki, i
już się nie opędzisz... W tej letniej kiecce niestety nie było
mowy o „trochę”.
Pociągnęłam
jeszcze łyk piwa.
– Hej,
mała! – Niezbyt atrakcyjny młodzieniec (o ile słowo „fagas”
wydaje się zbyt słabo obrazować jego mało zachęcającą
fizjonomię) usiadł tak blisko, że poczułam zapach jego
dezodorantu. Dobrze, że przynajmniej go użył.
– No
hej, duży – westchnęłam. Piwo w butelce z każdym łykiem
mocniej nęciło.
– A
co taka ładna dziewczyna robi tu sama, co? – Położył mi dłoń
na kolanie i przysunął się jeszcze bardziej.
– Łapa
– wycedziłam.
Roześmiał
się, lecz widząc moje spojrzenie, zabrał szybko dłoń. Widocznie
nawet on potrafił przekalkulować w swoim niewielkim dresiarskim
móżdżku, jak dużo szwów obiecywało dostanie ode mnie butelką
skruszoną na śmiercionośnego tulipana. Trochę szkoda by mi było
piwa, no ale...
– Spoko
luzik, chciałem tylko spytać, czy zatańczysz. – Ruchem głowy
wskazał tłumek na parkiecie. Kolejny kawałek okazywał się
jeszcze głupszy od poprzedniego.
– Ja
nie tańczę. – Pokręciłam przecząco głową. Mało brakło, a
ugryzłabym go w łapę i walnęła miską, gdy ukradł mi
sprzed nosa ostatnią tortillę.
– Aha.
No spoko. A jak się nazywasz?
– Leah.
– O,
to ty jesteś ta metalówa z trzeciej F? Z tej klasy, co Marta
chodzi?
– Zostańmy
przy Lei. – Łypnęłam na niego niechętnie. Nienawidzę, gdy ktoś
nazywa mnie metalówą. Czy ja na taką wyglądam, przepraszam
bardzo? Chociaż zadaję się z gangiem metalowców i zasadniczo
słucham tego, co oni, to jednak bardziej trzymam się w klimatach
hard rocka. A określenie „metalówa” zawsze wydawało mi się
krzywdzące dla wspaniałej subkultury. Bo osoba słuchająca metalu
to jednak metalowiec, nie?
– Aha.
– Wyciągnął z kieszeni dresu biały smartfon. – A jak masz na
nazwisko? To cię na fejsie znajdę.
– Wilkosz
– burknęłam, zabierając się za czipsy.
– Co?!
– Poderwał głowę i spojrzał na mnie wzrokiem cokolwiek
cielęcym. – Że jak?!
– Mam
na nazwisko Wilkosz – powtórzyłam powoli, jakbym tłumaczyła coś
małemu dziecku.
– To
ty się nazywasz Leah Wilkosz?! Ale urwał, twoi starzy to mieli
fantazję!
A
wiecie, jaką ja mam fantazję? Jak pewien młodzieniec szybuje lotem
parabolicznym przez barierkę balkonu.
W
razie czego się nie odezwałam, bo istniało ryzyko, że powiem coś
naprawdę niesympatycznego. A w końcu to nie wina tego biedaka, że
tylko tyle mózgu mu wyrosło...
– Ej,
ale co to jest? – Po chwili ciszy podsunął mi pod nos swój
telefon, na którym wyświetlał się akurat szereg facebookowych
stron, które lubię. – To jest serio twój profil? Przecież tu są
pociągi...? – Zabrzmiało to jak pytanie.
– Tu
konkretnie są lokomotywy – zaznaczyłam uprzejmie. Tym razem się
uśmiechnęłam. Uwielbiam to, jak ludzie reagują na moją pasję.
– No
ale jak to? Co to jest?!
– EP-09.
A tu obok SM-42. A to ST-44, nazywana też Gagarinem. – Wprawdzie
doskonale wiedziałam, że chodziło mu raczej o całokształt, ale
po prostu nie mogłam się powstrzymać.
– A
ta ciuchcia? – Już mniej pewnie postukał palcem w obrazek na
ekranie.
– To
nie jest ciuchcia, tylko parowóz, ignorancie!
– Dobra,
dobra, okej... A Snapchata masz?
– Nie
mam.
– A
Instagrama?
– Też
nie. Jestem tylko na Facebooku. – Wprawdzie mam Instagrama, ale
chyba nie chcę, by znalazł mnie też tam.
– Jak
to? A Twitter i inne? To co ty w wolnym czasie robisz? Uczysz się? –
Zarechotał jak kretyn.
– Robię
dużo rzeczy. Czytam książki, piszę, rysuję. Ćwiczę szermierkę.
Jeżdżę pociągami. Słucham muzyki...
– Co?
Ty czytasz książki? Starzy ci każą? – Teraz oczy prawie mu
wypadły z orbit. Cóż, zawsze myślałam, że to miłością do
kolei mogę zadziwiać ludzi, a tu proszę, jaka niespodzianka.
– Czytam,
bo lubię – wyjaśniłam obszernie. – Niektórzy tak robią.
– Aha,
nie no, spoks, iks de... – popisał się elokwencją. Aż mnie
kusiło, żeby spytać, czy nie zapomniał mózgu z domu. – A tak
zmieniając trochę temat, to ty jesteś dziewczyną tego tam
białego?
– Siostrą.
Niestety tylko mentalną.
– Aha...
– To już ewidentnie go przerosło.
Jeszcze
raz powie „aha”, a przysięgam, że upitolę mu ten łeb – i
tak często go nie używa...
– A
jakiej muzyki słuchasz, co? Lija?
– Że
co? – Teraz to ja musiałam wyglądać śmiesznie.
– No
Lija. No bo twoje imię się tak pisze, że się powinno czytać
Lija, nie? Tak po angielsku.
– Czytaj
je jak polskie „Lea” – warknęłam. Zdecydowanie wolałabym, by
nie czytał tego wcale, ale jeszcze bardziej niż dresiarzy nie
lubię, jak ktoś sugeruje się tym nieszczęsnym „h” na końcu
mojego imienia. Jesteśmy w Polsce, do cholery. To, że moi rodzice
podczas nadawania mi tego imienia niekoniecznie zdawali sobie z tego
sprawę, niczego w końcu nie zmienia.
– Luzik,
Leah. To jakiej muzy słuchasz?
– Black
Sabbath.
Tymi
dwoma słowami chyba ostatecznie go zabiłam.
– O.
No ja lubię polski rap. Peję słyszałaś?
Dwoma
łykami dopiłam piwo. Chyba dało mu to nieco do myślenia, bo
milczał przez dłuższą chwilę, aż wreszcie wstał pod pretekstem
pójścia do łazienki i zniknął gdzieś w tłumie.
Odetchnęłam,
jęknęłam żałośnie, tym razem przywłaszczyłam sobie miskę z
serowymi koreczkami. Jak na złość, okazałam się mieć znacznie
mocniejszą głowę, niż można by przypuszczać, zwłaszcza patrząc
po mojej wadze. Nie czułam się ani trochę pijana, nie szumiało mi
nawet w uszach. W razie czego sprawdziłam, czy napój nie był
przypadkiem bezalkoholowy. Nie był. Chyba muszę rozejrzeć się za
następnym, jeśli planuję to przeżyć. Gdy zerknęłam na
wyświetlacz w telefonie, by przekonać się, ile męki mnie
jeszcze czeka, ze zgrozą zobaczyłam, że była osiemnasta.
Siedziałam tu dopiero pół godziny.
Chwilę
tak delektowałam się życiem bez rozmów. Już zaczęłam się
niepokoić tym, dlaczego tylko ja jem przekąski z ławy, gdy
rozterki przerwała mi Marta:
– Hej,
chodźcie wszyscy! Gramy w butelkę!
Tu
możesz wstawić sobie najgorsze brzydkie słowo, jakie tylko znasz,
i mieć stuprocentową pewność, że piętrowy bluzg, jaki na to
wygłosiłam pod nosem, przebija je tysiąckrotnie.
Rozejrzałam
się po wszystkich, mając nadzieję, że znajdzie się kilka osób,
które nie będą mieć ochoty na podobne cyrki, niestety w kółku
usiedli wszyscy. Jeśli nie chciałam wyjść na jeszcze głupszą,
niż już im się zdawało, musiałam się dołączyć.
– Ale
pamiętajcie, nie możecie wziąć dwa razy pod rząd pytania! –
zakrzyknęła solenizantka i jako pierwsza zakręciła butelką.
Padło,
jak to można było łatwo przewidzieć, na mnie.
– Pytanie
czy wyzwanie? – Dziewczyna przyjrzała mi się z sadystycznym
błyskiem w oczach.
– Pytanie
– westchnęłam boleśnie.
– Co
cię łączy z tym tam białym i jego dziwnymi kumplami? I Gabrysią?
– To
dwa pytania – zaprotestowałam. Co oni się na tego Quillsa
uwzięli? Tak, ja wiem, że koleś jest najciekawszą osobą w
szkole, no ale przez trzy lata się do niego nie przyzwyczaili?
– Oj,
nie wydziwiaj! Odpowiadaj!
– Konrada
znam od dzieciństwa. Jest dla mnie jak starszy brat –
wytłumaczyłam cierpliwie. – A Gabrysia przylepiła się jak psie
gówno do buta i nijak nie mogę się jej pozbyć. Nie mam pojęcia,
co mnie z nią łączy. Na pewno nie intelekt.
– No
niech ci będzie. – Któraś z dziewczyn lekko się skrzywiła. –
Teraz twoja kolej.
Wzruszyłam
ramionami i zakręciłam butelką. Skoro ode mnie nie otrzymali
sensacji, ja spokojnie mogę im taką zafundować... Niech tylko
poczekają!
– Pytanie
czy wyzwanie? – Uśmiechnęłam się słodziutko do arcypedała, na
którego padło. Ach, jakiż mi się trafił atrakcyjny młody
junak...
– Wyzwanie!
– wykrzyknął odważnie. Jak cała reszta, miał mnie za całkiem
drętwą...
Nadal
się uśmiechając, wstałam, nalałam pełną szklankę wódki i
podsunęłam mu, wołając:
– No
to zdrówko!
– Co?
– Przez chwilę zapomniał, których mięśni używało się do
zamykania ust. – Przecież ja się zrzygam, jak...
– No
już, już, kolego, bo szkło nasiąka!
Cała
reszta ryknęła śmiechem i zaczęła mu kibicować. Co było
całkiem zabawne i odrobinę mi utarło nosa – koleś faktycznie
wszystko wypił. Zakrztusił się, szybko przegryzł garścią
czipsów, ale nie zwymiotował, choć całe kółeczko czekało tylko
na to. Nieco mnie to wkurzyło. Pedałek posłał mi pełne wyższości
spojrzenie i zakręcił butelką.
Padło
na mnie.
W
razie czego zerknęłam, czy nie usiadłam w miejscu, w którym
panele źle się nie układały.
– Zostało
ci wyzwanie! – zawołał z mściwą satysfakcją.
– No
dawaj – wycedziłam.
Chłopak
już otwierał usta, lecz właśnie w tamtym momencie ktoś zapukał
do drzwi.
Zapadła
chwila ciszy. Wszyscy wymienili nieco zestrachane spojrzenia,
dziewczyny pobladły wyraźnie. Tylko moja nieszczęsna ofiara
ucieszyła się jeszcze bardziej.
– Otworzysz!
– Palcem wskazał mi na przejście do przedpokoju.
Spojrzałam
na niego cokolwiek morderczo, wstałam i jak gdyby nigdy nic ruszyłam
do drzwi. I tak jako jedyna byłam trzeźwa, więc tak czy siak to
mnie by tam wysłali... Cała reszta chwiała się już wyraźnie i
sepleniła lekko. Nikt nie nadawał się do kłótni ze wściekłymi
sąsiadami.
Spokojnie
podeszłam do drzwi, przekręciłam klucz w zamku i otworzyłam je
szeroko, przywdziewając uprzejmy uśmiech.
– Słucham?
– spytałam.
Spodziewałam
się awantury. Naprawdę miałam nadzieję na porządną jatkę,
podczas której to wyzbyłabym się części z rozsadzających mnie
negatywnych emocji. Chciałam pokrzyczeć, wypróbować kilka nowych
tekstów, stoczyć z kimś choćby słowną wojnę...
Cóż.
Facet od pizzy się do tego nie nadawał.
– Dwieście
sześć dziewięćdziesiąt pięć się należy – oznajmił
znudzonym tonem.
Zapłaciłam,
przejęłam od niego kilkanaście wielkich pudełek, podziękowałam
grzecznie, zamknęłam drzwi i wróciłam do salonu. Bez słowa
położyłam pizzę na stole i poczęstowałam się pierwszym
kawałkiem, póki był ciepły. Wszyscy rzucili się na żarcie,
porzucając butelkę na środku podłogi. Wraz z moją nieszczęsną
ofiarą, której chyba jednak zaczynało robić się niedobrze.
Usiadłam
sobie na kanapie, skupiłam całkowicie na jedzeniu. Niestety gdy
kończyłam trzeci kawałek, przysiadła się do mnie kolejna
osobistość. Chcąc nie chcąc podniosłam na chłopaka wzrok,
trochę ciekawa tego, kogo mi tym razem los zesłał. Przyznam, że
nieco się zdziwiłam – koleś zupełnie do towarzystwa nie
pasował. Zwróciłam uwagę na niego już wcześniej, bo z daleka
rzucał się w oczy, ale dopiero teraz miałam okazję, by przyjrzeć
mu się bliżej. Był chudy i wysoki jak tyczka, miał zadziwiająco
normalną fryzurę i ogólnie pierwsze wrażenie wywierał raczej...
normalne. Niestety przechodziło ono natychmiast, gdy dostrzegło się
znaczek Polski walczącej wpięty w kieszonkę na piersi
koszuli. W oczach miał też coś takiego... cwaniakowatego. Czułam
od niego coś dziwnego i nie mogłam się powstrzymać od wzniesienia
wokół myśli muru obronnego. Wyglądał jak nieco inteligentniejszy
i nieco zasuszony, ale jednak dresik. Tylko ta koszula mnie
dezorientowała.
– Hej.
Leah, tak? – spytał raczej przyjaźnie.
– Tak
– mruknęłam, nieprzekonana, czy aby na pewno ochłonęłam już
po poprzednim na tyle, by mieć siłę na zawarcie kolejnej
wartościowej znajomości. Ten mi przynajmniej wyglądał na
ciekawszego.
– Karol
jestem.
Skinęłam
tylko głową, nie wymyśliwszy nic lepszego. Zbyt mocno byłam
zajęta czyszczeniem się z sosu czosnkowego.
– Za
kim jesteś? – spytał prosto z mostu.
– Za
Bayern München – odparowałam bez zastanowienia. Może się
zniechęci i szybciej da mi spokój.
– Za
tą szwabią? – Zmarszczył brwi w idiotycznym grymasie. – Poza
tym pytałem o politykę.
Drgnęłam,
rozsmarowałam sos na części policzka, którą już zdążyłam
wytrzeć, i zaklęłam pod nosem. W centrum dowodzenia za oczami
błysnęła mi czerwona lampka z napisem „wróg!”.
To
nie tak, że ja się interesuję polityką. Ja zasadniczo politykę
mam tak głęboko, że nawet wiadomości nie oglądam. Mam tylko
jeden polityczny pogląd, odnoszący się konkretnie do partii
panującej. I zwykłam rzucać się do gardła każdemu, kto się pod
tym poglądem nie podpisuje.
– Nie
mam żadnego faworyta... – Wzruszyłam ramionami. Jeśli wyjdę
przy nim na typową kobiecą ignorantkę, to może znajdzie sobie
kogoś innego do męczenia. – Nie interesuję się polityką,
dopóki nie dochodzi do łamania konstytucji i planów wyjścia z
Unii. Po prostu dbam o to, żeby mi było wygodnie.
– Jak
to? To ty nie popierasz wyjścia z Unii? – Szczęka mu dosłownie
opadła.
A
mi wydzieliło się nadmiernie dużo śliny, jak zawsze, gdy w
wilczym wcieleniu planowałam kogoś ugryźć.
– No
nie popieram. Uważam, że Unia robi dużo dobrego. Dają pieniądze
na drogi, kulturę...
– Unia
to tylko nieudany eksperyment kulturalno-społeczny. NATO jeszcze
zapewnia jako takie bezpieczeństwo, ale co ma na celu współpraca z
Unią? Liczenie na pomoc krajów, które nas zaatakowały lub, tak
jak Francja, zdradziły, to głupota.
Chwilę
zajęło mi pozbieranie się po tej przemowie.
– O
jakim zaatakowaniu i zdradzeniu mówisz? – spytałam głupio. –
Nie wiem czegoś...?
– Chodzi
mi o trzydziesty dziewiąty.
– Jezu,
człowieku, to było prawie sto lat temu! – Znowu zachciało mi się
płakać. – Tamci ludzie już dawno nie żyją...
– Może
i nie żyją, ale krajowa mentalność...
– Kraj
to zbiorowisko ludzi o różnych mentalnościach. I ci ludzie o
różnych mentalnościach głosują na swoich przedstawicieli, którzy
też mają różne mentalności. Raz zagłosują dobrze, a raz źle.
Jeśli wybierają kogoś, kogo działanie w szybkim tempie doprowadzi
do wojny, to tylko świadczy o ich zacofaniu, niedoinformowaniu lub
fałszowaniu wyborów – warknęłam.
– Wojna?
Dla mnie proszę bardzo. Uważam, że śmierć w obronie ojczyzny to
zaszczyt.
– Ciekawe,
kto by grzebał ciała, gdyby wszyscy tak myśleli – parsknęłam.
Szybko wzięłam się za następny kawałek pizzy, by ukryć to, jak
zachciało mi się śmiać. – Wiesz, że wszyscy mają polewkę z
naszej wspaniałej partii rządzącej, gdy zbiera jej się na podobne
teksty?
– Wiesz
co? Ja już wolę naszą partię rządzącą, niż kobietę z brodą
czy kastrata w spódnicy.
– A
ja nie lubię budzić się rano w leju po bombie. Kastrat i kobieta z
brodą w pojedynkę mają tyle tkanki mózgowej, ile przedstawiciele
naszego rządu razem wzięci.
Koleś
się zapowietrzył, odwrócił na pięcie i strzelił
najprawdziwszego kobiecego focha. Roześmiałam się tak, że aż
kilka osób spojrzało w moją stronę.
Po
obfitym posiłku na chwilę wróciliśmy do gry w butelkę. Zabawa
toczyła się własnym, dość nudnym rytmem – ktoś musiał wypić
więcej wódki, ktoś musiał kogoś pocałować, ktoś musiał
opowiedzieć o swoich miłościach od początku podstawówki, ja
musiałam wyjść na balkon i zaśpiewać coś głupiego na całe
gardło... Właściwie to z czasem zaczęłam się całkiem nieźle
bawić. Zwłaszcza gdy po tym, jak zakręciłam butelką i padło na
mojego znajomego polityka, mogłam z pełną szyderczością
wysłać go na balkon, z którego dopiero co wróciłam, i kazać
krzyczeć „głosujcie na Tuska!” przez minutę. Rany, dawno nic
nie sprawiło mi tyle satysfakcji. Chłopak miał taką minę, jakby
zamierzał się rozpłakać, a Marta ze śmiechu nie mogła włączyć
stopera.
Na
moje nieszczęście gdy już zaczęło się robić fajnie, jedna z
dziewczyn musiała przylecieć z przedpokoju z telefonem w ręce,
wrzeszcząc:
– Hej,
ludzie, przenosimy się do Werki!
Wszyscy
z nowym entuzjazmem zebrali pozostały alkohol i jedzenie, ubrali się
i stłoczyli przy drzwiach, przerzucając jakimiś głupotami. Ja
sama nie miałam pojęcia, o jaką znowu Werkę może chodzić i tym
bardziej nie miałam ochoty na zawarcie jeszcze jednej znajomości.
Jedyne, co mi się marzyło, to zakopać się we własnym łóżku i
nie wychodzić z niego przez tydzień. Niestety była dopiero
dwudziesta.
Wyszłam
razem z resztą na dwór. Część była naprawdę mocno podpita –
widać to było zwłaszcza po kilku chłopakach, którzy nie
załapali, o co chodzi ze schodzeniem po schodach, i trzeba ich
było z nich sprowadzić.
Chciałam,
żebyśmy szli jakąś bardziej uczęszczaną ulicą. I to tak samym
środkiem, żeby mógł zgarnąć nas pierwszy patrol policji, jaki
by się napatoczył, dzięki czemu ten koszmar wreszcie by się
skończył, lecz byłam w mniejszości. Wygrała dłuższa droga
przez rzadko uczęszczany po ciemku park.
Nasz
miejski park jest miejscem bardzo urokliwym, dużym i zadbanym – ze
stawami, rzadkimi roślinami, wysokimi starymi drzewami, kulturalnymi
ławkami, chodnikami płynnie przechodzącymi w mostki nad sztucznie
utworzonymi rzeczkami i z formowanymi na zabytkowe latarniami. Tak, w
dzień tam jest cudownie... lecz w nocy zmienia się to diametralnie.
Bram nikt nie zamyka, a latarnie nigdy nie działały, więc miejsce
to stało się właściwie wylęgarnią przysłowiowego elementu.
Strach tam iść po ciemku, żeby nie napatoczyć się na jakiegoś
menela, świętujących coś podpitych dresików lub osoby
załatwiające niekoniecznie legalne sprawy. Ja bym się tam
specjalnie nie pchała, kilka dziewczyn też zaprotestowało, lecz
pijana większość była już w nastroju rodzaju „e, a w
mordę chcesz?”. Z jednej strony to wierzyłam, że nasza duża
grupa robiła tyle hałasu, że tylko naprawdę głupi menel by nas
zaczepił, ale i tak nie mogłam zrozumieć, po co aż tak chcą się
tam pchać.
Marta
i jej koleżanka histeryzowały całkiem otwarcie. W cieniu pod
każdym drzewem widziały potwory i zboczeńców, wciąż łapały
towarzyszących im chłopaków, by przytulić się do nich ze
strachu, podskakiwały na każdy najcichszy dźwięk. Przyznam, że
mi też lekko udzielał się ich lęk, choć próbowałam wmówić
sobie, że przecież nie ma się czego bać. Co może się stać?
Jest nas ponad dwadzieścia osób.
– Ej,
ja nie idę dalej! – Marta stanęła tak gwałtownie, że właściwie
wlazłam jej w plecy. – Tam naprawdę ktoś jest!
Wszyscy
się zatrzymali, by uspokoić koleżankę, tylko ja zerknęłam ponad
czyimś ramieniem w miejsce, które wskazywała palcem. Miałam złe
przeczucia – dopiero teraz, gdy stanęłam na chwilę i miałam
czas na odetchnięcie nocnym powietrzem, poczułam w nim dziwny,
znajomy zapach. Stało się jakby cieplejsze, łagodniejsze, a
pachniało...
Pachniało
naszym półdemonem.
Spięłam
się, skuliłam odruchowo i napięłam mięśnie, choć wiedziałam,
że nie mogłam przy nich przemienić się w wilka. Nie chciało mi
się też wierzyć w to, że mógłby zaatakować ludzi – wilcze
wojny to jedno, ale gdyby zaczął nękać zwyczajnych... wtedy
sprawa byłaby jeszcze poważniejsza, niż nam się wydawało nawet w
najczarniejszych scenariuszach.
Nie,
on po prostu gdzieś tu był. Stał w mroku na tyle blisko, bym mogła
wyczuć go ludzkim nosem, ale na tyle daleko, byśmy nie mogli go
dostrzec w świetle latarek w telefonach. On nas obserwował... a
przynajmniej miałam nadzieję, że obserwował, a nie ostrzył sobie
zęby na wyżerkę.
– Nie
wiem jak wy, ale ja zdecydowanie nie wejdę tu głębiej –
oznajmiła koleżanka Marty, której imię wyleciało mi z głowy. –
Wracam!
– I
dobrze zrobisz – syknęło coś tuż za moimi plecami.
Wydarłam
się jak zarzynana, skoczyłam, przewróciłam się, gdy chciałam
pobiec. Cała pijana reszta puściła się biegiem w kierunku
niedalekiej bramy, ani myśląc sprawdzać, czy wszystko ze mną w
porządku. Zdołałam poderwać się z ziemi, lecz gdy tylko zrobiłam
krok naprzód, ktoś złapał mnie za ramię. Palce zacisnęły się
jak imadło, mało brakło, a tym razem wywróciłabym się do tyłu.
Jęknęłam, gdy obiłam się o pierś stojącej za mną postaci,
cała drżałam, ostatkiem sił powstrzymując przemianę w wilka.
Zęby już zaczynały mi się wyostrzać, a pole widzenia zwężać.
– Leah,
co ty robisz z tymi ludźmi, co? – warknął głos prosto do mojego
ucha.
Czuć
było od niego alkoholem, mocno seplenił, ale rozpoznałam go bez
trudu. Ladon – ten cholerny półdemon, który znowu czegoś ode
mnie chciał – nie zamierzał rozluźnić uścisku, gdy jeszcze raz
się szarpnęłam. Warknęłam na niego z głębi gardła.
– Czego
ode mnie chcesz?! To chyba nie twoja sprawa, z kim spędzam wolny
czas?! – wycedziłam. Miałam nadzieję zabrzmieć odważnie i
nieco groźnie, niestety głos zadrżał mi wyraźnie pod koniec
wypowiedzi. Bałam się okropnie.
– Nie,
nie o to chodzi... Ja tylko... – Jego głos złagodniał. Westchnął
w końcu, zaklął pod nosem i wreszcie rozluźnił palce.
Natychmiast
odskoczyłam na kilka kroków. Nie trzymał mnie na tyle mocno, by
zostawić siniaki, ale i tak odruchowo potarłam pulsujące bólem
miejsce. Przynajmniej częściowo odzyskałam odwagę, gdy udało mi
się przyjąć pozycję, z której mogłabym go zaatakować. Lub
rzucić się do ucieczki.
Był
mocno pijany i to nie pozostawiało wątpliwości. Zmrużył oczy,
spojrzał na mnie dziwnie, nabrał powietrza, jakby chciał coś
powiedzieć.
– Ty
tylko co? – warknęłam.
– To
nie jest towarzystwo dla ciebie – oznajmił w końcu.
– Coś
jeszcze, mamo?
Tym
razem w szarych oczach błysnęła złość. Doskonale wiedziałam,
że prowokowanie go nie było najmądrzejszym pomysłem, ale szczerze
wątpiłam, by mógł mi zagrozić w takim stanie. Ledwo trzymał się
na nogach. Wystarczyłoby, żebym go pchnęła, a z pewnością by
się przewrócił.
– Słuchaj,
ja... Gdybyś ty tylko wiedziała... – Jeszcze raz potrząsnął
głową, jakby chciał odegnać jakąś myśl. – Nie. Dobra,
nieważne. Idź. Tylko uważaj na siebie.
– Jeszcze
jakieś złote rady? Czego ty właściwie ode mnie chcesz?
– Po
prostu sobie stąd idź. – Odwrócił się.
Mogłabym
go zaatakować. Miałam po prostu idealną sposobność do tego, by
rzucić mu się na plecy. Mogłam zawołać resztę, wszcząć alarm,
pozwolić, by stado wytropiło go, gdy był w stanie, w którym nie
nadawał się do obrony.
A
co zrobiłam?
Po
prostu sobie poszłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz