poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 27


Dzisiejszego dnia nastąpił mój społeczny koniec.
Jedna podjęta pod wpływem chwili decyzja, jeden idiotyczny błąd, jeden jedyny raz, gdy zapomniałam o tym, jak być asertywną...
Dobra, ale może od początku.
Dzień zaczął się jak każdy inny. Wstałam z płaczem, że to już, poobijałam się nieco po kuchni, rozlałam mleko na płatki i poparzyłam się kawą, upierdzieliłam świeżo wypraną bluzkę pastą do zębów, zgubiłam tusz do rzęs, przez co musiałam poratować się tym mamy, na który mam alergię, wyrąbałam się na schodach, bo sprzątaczce zachciało się umyć je akurat teraz, potknęłam się przed wejściem do szkoły, przez co zaliczyłam tak piękną glebę, że aż na samo wspomnienie mnie podziw bierze (poważnie, wszyscy wokół aż się zatrzymali, żeby popatrzeć)... Jedynym przejawem, że ci państwo z góry jednak mają dla mnie trochę litości, było to, że podczas tego upadku udało mi się nie upuścić nowego kubka termicznego z prawie litrowym zapasem kawy, dzięki której zamierzałam jakoś przetrwać do piętnastej.
Ach, no i Gabrysia postanowiła nie przyjść. Nie wiem, czym to było spowodowane – chorobą, lenistwem czy po prostu po wczorajszych przeżyciach w związku z nową szkołą postanowiła na ten czas przepisać się do innej – w razie czego i tak państwu z góry podziękowałam. Warto było pocierpieć, gdy na końcu czekała taka nagroda...
Pierwsze dwie lekcje przeżyłam jedynie cudem – innego powodu nie jestem w stanie znaleźć. Jako trzecia czekała na mnie wychowawcza, na której zwykle i tak nic nie robimy, bo nasza wychowawczyni niekoniecznie ma ochotę na to, by nas wychowywać, więc istniała szansa, że zdołam podelektować się kawką, przekąsić coś naprawdę słodkiego i jakoś pozytywniej nastroić się do reszty lekcji, które na mnie czekały (podejrzewam, że to ostatnie mogłoby okazać się niewykonalne), ale pech chciał, że moje plany zostały pokrzyżowane. Znowu. I to wcale nie dlatego, że nauczycielce uroiły się kolejne zaległości. Już widząc, że Marta – jeden z klasowych plastików – wychodzi na środek klasy z kolorową torebką, zamierzając uczynić zadość dziecinnej urodzinowej tradycji, zapragnęłam czym prędzej rzucić się w stronę okna i wyskoczyć przez nie, nie fatygując się z jego otwieraniem. Wyłabym do tego „za jakie grzechy?!” i rwałabym sobie włosy z głowy, dopóki nie zamieniłabym się w plamę na betonowej nawierzchni boiska....
Z moim szczęściem możecie łatwo domyślić się, że nawet tego bym nie mogła doprowadzić do skutku. W okna wprawiono kraty, a sala znajdowała się na parterze. Podejrzewam, że dla chcącego nic trudnego, ale jakoś tak mało chciało mi się to sprawdzać, skoro wymagało tak dużo wysiłku, a nie obiecywało stuprocentowego efektu.
Dzisiaj mam urodziny – obwieściła dziewczyna dumnie pod tablicą.
Ojej! Które? – Zblazowana polonistka odrzuciła na blat biurka kolorową gazetę, by przynajmniej udać, że czasem się nami interesuje. Uśmiechnęła się też promiennie, choć dałabym sobie głowę uciąć, że nie potrafi, gdy jest nas tyle, i nachyliła się nieco w stronę solenizantki.
Piętnaste. – Marta wyglądała na cholernie zadowoloną z tego faktu.
Ojej, jak ten czas szybko leci! – Nauczycielka pokręciła głową z niedowierzaniem.
W sumie całkiem to było śmieszne – ile dziewczyna miałaby niby mieć lat, skoro w takim właśnie wieku powinien być nasz rocznik?
Rozległo się kilka wiwatów, spora część klasy zaczęła bić brawo i przekrzykiwać się z życzeniami. Coś tak czułam, że bardziej niż fakt ukończenia przez koleżankę tak zaszczytnego wieku, interesowało wszystkich to, jakie cukierki trzyma w torebce. Ludzie są okropni, prawda? Samolubni, wredni, fałszywi, obchodzą ich tylko własne korzyści...
Miałam nadzieję, że wzięła w tym roku coś smacznego, jakieś michałki na przykład, a nie najtańsze landrynki o smaku szamponu do włosów, jak poprzednio.
Siedzę w ostatniej ławce pod ścianą, tak daleko od nauczycielskiego biurka, jak to tylko możliwe. Oczywiście jest to zabieg celowy – no bo przecież nie ma lepszego miejsca do spania, zwłaszcza jak jest się tak nikczemnego wzrostu, że wszyscy inni cię zasłaniają – ale w tej chwili pierwszy raz tego pożałowałam. Miałam taką okrutną ochotę na cukier, że aż mnie skręcało, a według narzuconej kolejności byłam ostatnia. Szlag. W takich momentach opłacałoby się zostać kujonem. Przynajmniej na chwilkę...
Marta podchodziła do wszystkich po kolei, częstowała cukierkami, przyjmowała życzenia. Ludzie śmiali się i nadmiernie ekscytowali, hałasowali tak bardzo, że nawet supermocna kawa z prawie dziesięciu łyżek przestała mi smakować, a jeszcze godzinę temu tak zachwycałam się tym, jak rozkosznie chrzęści w zębach. W dłoniach wybrańców – osób, które szczególnie blisko trzymają się z solenizantką – błyskały różowe i fioletowe koperty z elegancko wydrukowanymi zaproszeniami na urodziny. Wszyscy pewnie już od jakiegoś czasu o nich wiedzieli, lecz przecież tradycja tradycją, nie? Nikt nie spodziewałby się takich sentymentów po kimś tak plastikowym, że to aż boli, ale Marta czasem lubiła zaskakiwać. Dzięki temu jej puste w środku psiapsy i na odległość roztaczające aromat żelu do włosów dresiki robili jeszcze większy harmider. Wychowawczyni, gdy już otrzymała swojego nauczycielskiego cukierka (specjalnie największego), postanowiła przestać udawać troskliwą opiekunkę i ponownie zajęła się sobą, ignorując wzmagający się z każdą chwilą hałas.
Po głowie coraz mocniej chodził mi plan zmycia się na dwadzieścia minut do łazienki, ale tak cholernie chciało mi się tego cukierka, że wolałam zacisnąć zęby i poczekać jeszcze sekundkę. Rozpakowywać batonika mi się teraz nie opłacało, wolałabym zostawić go na najdłuższą przerwę, na której zwykle łapie mnie największy kryzys niewyspania.
Nigdy nie byłam dobra w składaniu życzeń. Nie cierpiałam rozprawiać się nad tymi wszystkimi pomyślnościami, masą pieniędzy, szczęściem, rodziną, dobrymi ocenami i całą resztą, gdy zwykłe „wszystkiego najlepszego” zawierało w sobie przecież każdą z tych rzeczy, o ile było szczere. Dlatego gdy Marta do mnie podeszła, przytuliłam ją zwyczajnie i powiedziałam:
Wszystkiego najlepszego! – Gdy już mogłam ją puścić, szybko zmieniłam temat na ciekawszy. – A co masz w tej torebeczce? – Zapuściłam ciekawskiego żurawia do opakowania. Trufle. No, lepiej, niż dobrze. – A mogę dwie?
Weź sobie wszystkie, mam jeszcze dużo w torbie – roześmiała się. – Ty to zawsze umiesz mi poprawić humor!
Do usług. – Szybko rozpakowałam pierwszy przysmak, wepchnęłam sobie do ust w całości i zapiłam kawą. Aż się błogo uśmiechnęłam, takie to było wspaniałe uczucie. Może za chwilę zachce mi się żyć...
Trochę się zdziwiłam, gdy dziewczyna przysiadła na wolnym krześle obok mnie. Wyglądała na lekko zmieszaną, być może nawet zawstydzoną, co nakazało mi zwrócić na nią nieco więcej uwagi.
Coś się stało? – spytałam cicho.
Słuchaj, bo... tak sobie pomyślałam... Przepraszam, że dopiero dzisiaj, bo zostało już tak strasznie mało czasu, ale fajnie by było, gdybyś wpadła. – Mówiąc to, wcisnęła mi w dłonie różową kopertę.
Tak mnie zatkało, że aż przez chwilę zapomniałam, jak się przełyka. Jeszcze raz się roześmiała, teraz pewnie z mojej miny, i odeszła w stronę swojej ławki, gdzie od razu wianuszek plastikowatych koleżanek nachylił się w jej stronę i zaczął wypytywać przyciszonym głosem. Jakoś tak nie miałam wątpliwości, że rozmawiały o mnie.
No bo – nie ukrywajmy – to, co się właśnie wydarzyło, w szkolnych kręgach było po prostu nie do pomyślenia.
Przecież kim ja jestem w szkole? Wyrzutkiem. Małą, nielubiącą ludzi kulką, której wyrastają kolce, gdy spróbować się z nią zakolegować. Leah jest złośliwa, dziwnie się zachowuje, nie rozumie najprostszych rzeczy i ma jakieś nienormalne zainteresowania. Z Leą nie ma o czym rozmawiać, Leah nie zna najważniejszych szkolnych osobistości, Leah woli siedzieć sama w ławce na lekcjach i w kącie na przerwach. Leah ma niemodne ciuchy, Leah słucha dziwnej muzyki, Leah posługuje się jakimś niedzisiejszym językiem, Leah nie spędza całego wolnego czasu nachylona nad smartfonem. A nawet jeśli, to nie wiadomo po co tylko coś na nim czyta. Zadawanie się z kimś takim jak ja to – można spokojnie tak powiedzieć – prawdziwa śmierć w oczach szkolnej elity. A już zaproszenie na imprezę? W dodatku urodzinową? Rany, niewybaczalny błąd. Dla Marty powinno to oznaczać nieodwracalną utratę pozycji w uczniowskiej hierarchii i napiętnowanie na wieki jako ta, która okazała litość dziwaczce. Dziwacy przecież zarażają jakimiś śmiertelnymi chorobami, więc na nią pewnie też już przeszło. Nic dziwnego, że jej koleżanki aż tak się tym przestraszyły.
Cóż. Ja sama mam na to nieco inne spojrzenie. Tak, nie lubię ludzi i jestem złośliwa. Temu zaprzeczyć nie mogę. Może i zachowuję się dziwnie, chociaż ja tam wolę utrzymywać, że po prostu staram się być dojrzalsza od otaczającego mnie motłochu. Nie rozumiem popkultury i pustych zainteresowań całej reszty, interesuję się tym, czym chcę się zainteresować, i nie widzę w tym niczego dziwnego, i mam gdzieś szkolne osobistości i ich hobby, bo po prostu mam wrażenie, że gdy się w nie wplątuję, to mi IQ spada. I chyba nikt nie powinien się temu dziwić, jeśli już przeczytał to, jak w podobnych społecznościach traktuje się osoby inne.
I nie, nie ubieram się w niemodne ciuchy, do cholery. Ja po prostu ubieram się z klasą, a nie jak tania pani z trasy. Dobrą mini zdecydowanie nie pogardzę, ale założenie do niej siateczkowych pończoch uważam za dość niefortunne.
Cóż, wracając – tacy jak ja nie otrzymują zaproszeń na imprezy ważnych osobistości. Tacy jak ja przecież nie umieją się bawić i potrafią każdą podobną imprezę zepsuć, więc po co ryzykować? Sama nie wiem, co to ma być. Gdybym miała do czynienia z kimkolwiek innym, uznałabym pewnie, że to jakiś dzień dobroci dla zwierząt lub wyrafinowany żart. Może i poszłabym wtedy na taką balangę z czystej złośliwości, żeby wszystkim tym, którzy śmieją się z mojej naiwności, tych kilka godzin po prostu zepsuć tak, jak to tylko ja potrafię, ale... to nie mogło być to. Bo były czasy, gdy z Martą się przyjaźniłyśmy.
Znam ją właściwie od przedszkola – jakoś tak jak miałam pięć lat doszła do mojej grupy i od tego czasu bardzo się ze sobą zaprzyjaźniłyśmy. Ciągnęło się to przez całe dzieciństwo, dotrwało do drugiej klasy podstawówki. Gdy wszyscy wokół zaczęli interesować się czymś więcej, aniżeli zabawą i zabawkami, nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Nigdy nie pokłóciłyśmy się bardziej na poważnie, nie rozstałyśmy w gniewie – to przeszło tak naturalnie, jak to tylko możliwe, a więc bezboleśnie. Po prostu w ostatecznym rozrachunku okazałyśmy się zupełnie inne. Marta coraz mocniej przystawała do najpopularniejszych dziewczynek, zaczęła interesować się modnymi gwiazdami i popularnymi muzykami, a ja zaczęłam szukać czegoś innego. Rozmawiamy ze sobą, nasi rodzice się dobrze znają – parę razy w roku pojawiają się u nas na herbacie – więc to nie tak, że się nie lubimy. Marta jest w porządku, jeśli tylko poznać ją osobiście. Problem w tym, że przez to, w jakim towarzystwie się obraca, te jej wartościowe cechy zanikają... W pojedynkę jest całkiem fajna, lecz gdy znajdzie się wokół niej szkolne stado, któremu trzeba zaimponować, przemienia się w jedną z tych plastikowych damulek, które ma się ochotę jedynie odstrzelić, bo już na pierwszy rzut oka widać, że nawet egzorcyzm by nie pomógł.
No więc to chyba nic dziwnego, że mnie zaprosiła z sympatii. Tylko jak ona sobie wyobraża, że w otoczeniu tak światłych osobistości tańczę do nowoczesnej muzyki, składającej się z dźwięków nasuwających na myśl, że komponowały ją czterolatki?
Kurde, to było tak cholernie zabawne, że całą następną przerwę musiałam się powstrzymywać, by nie walnąć śmiechem na cały korytarz. Co chwilę wyciągałam z torebki kopertę, rozkładałam kolorową karteczkę i rozkoszowałam się wykaligrafowanym na niej elegancko moim nazwiskiem. Moim nazwiskiem, które normalnie mnie wkurzało, przysparzało śmiechów ze strony otoczenia i którego nie cierpiałam, ale które wyglądało w takim zestawieniu tak obłędnie śmiesznie, że z każdą minutą mocniej je uwielbiałam...
Oczywiście, że nie zamierzałam iść na tę imprezę. Marta dała mi świetny powód, bym tego nie zrobiła – impreza odbywała się jeszcze dzisiaj, a sama mnie przepraszała, że zaprosiła mnie zbyt późno, więc mogłam spokojnie powiedzieć jej, że mam plany, których nie mogę przełożyć. Tak jak mówiłam – gdyby zaprosiła mnie ze złośliwości, by zrobić ze mnie pośmiewisko, z chęcią bym to wykorzystała, by podłożyć nogę całemu jej fanklubowi, ale tak... Trzeba było być miłym, nie? I przy okazji nie umrzeć z nudów. Zwłaszcza że nudząca się ja z pewnością nie jest miła.
Niestety wszystko to obrócili wniwecz moi rodzice.
Ja nie rozumiem, jak to jest, że ludzie mają sobie normalnych rodziców, którzy nie pozwalają im pić alkoholu, palić papierosów, chodzić na imprezy... Dlaczego, skoro tacy rodzice są dość powszechni, moi nie mogliby zachować się raz na jakiś czas podobnie, co?
Do domu wyjątkowo wróciłam na pieszo, bo mama zrobiła sobie wolny dzień, a na tatę musiałabym godzinę czekać. Z tej szkoły miałam mniej więcej taką samą drogę jak ze spalonego gimnazjum, więc nie było jakoś źle, choć zrobiło mi się bardzo smutno, że nie mam w takiej konfiguracji możliwości, by przejechać się przynajmniej jedną stację pociągiem. Dzisiaj jakoś szczególnie mocno doskwierała mi chęć posłuchania terkoczących sprężarek EN-57 i pomacania w założeniu przypominającej skórę dermy na niewygodnych siedzeniach. Tak, tędy też kiedyś jeździły pociągi – dokładnie te, którymi to chciałam uciekać Gabrysi, ale wciąż nie udawało mi się na nie trafić. Wysiadałabym z takiego na starej stacji za osiedlem. Cóż, jedyna zaleta tego wszystkiego była taka, że wreszcie dowiedziałam się, dlaczego wciąż lądowałam w tym nieszczęsnym Świerczewie – bo tę jedyną normalną linię zapragnęli zamknąć na czas remontu. Świetnie. Czyli od pociągów sobie na jakiś czas odpocznę.
Poczułam się tak, jakby ktoś wysłał mnie na przymusowy odwyk... Już w myślach knułam plan pojechania gdzieś w weekend. Przemóc się i wstać wcześnie rano, wsiąść do byle jakiego i tak sobie jechać do ostatniej stacji... Ech, marzenia...
Może i bym się z tego kolejowego głodu i z powodu padającego deszczu nawet załamała, ale wciąż pamiętałam o czekającym w torebce zaproszeniu. Ten jeden bzdet sprawiał, że szeroki wyszczerz ani myślał zejść mi z twarzy. Do mieszkania wpadłam całkowicie przemoczona, obryzgana błotem przez przejeżdżający autobus (w sumie ciekawe, że nie przyszło mi do głowy, by do niego wsiąść, skoro jechał w dobrą stronę), głodna jak sto nieszczęść, z przygotowaną do podpisu przez rodziców jedynką z matematyki, bo znowu zapomniałam o spisaniu od kogoś pracy domowej... i tak kretyńsko z siebie zadowolona, że aż chciało mi się śpiewać i tańczyć. Mama ciekawie wyjrzała z salonu ze zmartwieniem na twarzy, ale przywitałam się z nią tylko, zdjęłam buty i kurtkę i poleciałam do swojego pokoju, by jeszcze raz obejrzeć nieszczęsną kartkę. Kurde, koniecznie muszę ją oprawić i powiesić nad łóżkiem, żeby wywoływała we mnie głupawkę zawsze wtedy, gdy znowu zachce mi się rzucić pod przejeżdżającą lokomotywę, by połączyć kolejową pasję z chęcią zejścia z tego świata.
Przebrałam się, zostawiłam karteluszek na wierzchu, by potem go jeszcze trochę pooglądać, i poszłam do kuchni odgrzać sobie obiad. I wtedy właśnie wszystko potoczyło się nie tak...
Nie potrafię wytłumaczyć, jak to się stało, ale gdy tylko wróciłam do pokoju okazało się, że zaproszenie tajemniczym zrządzeniem losu znalazło się już w dłoniach mamy.
O kurde – wyrwało mi się na ten widok.
Mama uniosła na mnie rozpromieniony wzrok i wykrzyknęła:
Ojej, ale przecież to dzisiaj! Nie kupiłaś jeszcze prezentu!
Właściwie to nie zamierzałam tam wcale iść... – wyjaśniłam, choć już przeczuwałam sromotną klęskę.
Jak to nie zamierzasz iść? Przecież Marcie będzie przykro. Nie możesz tak po prostu olać, skoro już przyjęłaś to zaproszenie.
Dała mi je dopiero dzisiaj. Sama przepraszała, że tak późno. Naprawdę mogłam akurat mieć coś zaplanowane, nic się nie stanie – wytłumaczyłam cierpliwie.
Ale przecież nie masz niczego zaplanowanego.
W tym momencie wróciłam do pomysłu połączenia kolei z pragnieniem śmierci.
Niby nie mam, ale ja nie chcę tam iść – jęknęłam. – Przecież tam będzie okropnie. Wiesz, co się na takich imprezach robi? Głośna muzyka, dziwni ludzie, z którymi nie będzie o czym rozmawiać, alkohol, papierosy...
Nic ci się nie stanie, jak wypijesz jedno piwo.
Tato, dlaczego musiałeś dzisiaj dłużej pracować, co?! Ty nigdy nie byłeś taki łaskawy w obliczu podobnych ustępstw! Mama jest psychiatrą, ona zawsze znajdzie jakiś argument za...
Równie dobrze mogę je wypić w domu. A z pewnością będę się przy tym o wiele lepiej bawić. – Wyszczerzyłam się słodko i tak nieszczerze, że aż poczułam skurcz w policzku.
Leah, przestań już. – Mama naraz stała się bardziej stanowcza. – Nigdy nie miałaś żadnych przyjaciół i jeszcze niedawno na to narzekałaś. Dlaczego odrzucasz Martę, skoro wyciąga do ciebie rękę?
Nie odrzucam Marty, tylko jej fanklub. – Skrzyżowałam ramiona na piersi w obronnym geście.
A może poznasz tam kogoś fajnego? Nie podchodź do tego tak pesymistycznie. Zdecydowanie za mało integrujesz się z ludźmi, ciągle tylko w domu siedzisz – nic dziwnego, że masz depresję. Potrzeba ci świata i znajomych. Interakcje z rówieśnikami w niczym ci nie zaszkodzą.
Widzisz i nie grzmisz...?
Nie mogę zostać i się pouczyć? Mam w piątek sprawdzian z historii...
Mama uniosła jedną brew.
Mało się postarałaś. Już ty nie próbuj mnie nabrać na naukę...
Ale maaamooo...! – zawyłam. Poczułam się jak małe dziecko, ale co poradzić, skoro wszystkie inne sposoby zawiodły?
Nie ma dyskusji. Szykuj się, albo zawiozę cię tam tak, jak stoisz. Masz tu pieniądze, idź teraz do sklepu i kup jej jakiś prezent. – Z portmonetki wygrzebała banknot i wcisnęła mi go w ręce. Moi rodzice nigdy nie uznawali idei kieszonkowego i po prostu dawali mi swoją kasę, gdy była mi potrzebna. Może dlatego też nauczyłam się do nich szacunku, bo skoro oni mają do mnie zaufanie...
Niechętnie przyjęłam pieniądze, przełożyłam je do swojej torebki. W głowie zaświtał mi pomysł, że mogłabym władować się do jakiegoś pociągu i zafundować sobie za nie ładny obiad w Warsie...
Czekaj, czekaj! – Mama w progu złapała mnie za ramię. Niemal się rozpłakałam, gdy wyrwała mi torebkę i znaczącym gestem kazała spakować pieniądze do kieszeni. – To tak na wszelki wypadek. Tylko spróbuj nie wrócić za pół godziny, a przysięgam, że cię z tatą znajdziemy i zawleczemy na tę imprezę siłą.
Przegrałam. Po prostu przegrałam. I to tak żałośnie przegrałam, że jak nic będzie to za mną chodzić do końca życia.
Weszłam do tego cholernego supermarketu, rozejrzałam się bezradnie, mając nadzieję, że rzuci mi się w oczy coś fajnego, co nadawałoby się na prezent, i już przekonawszy się, że to takie proste nie będzie, ruszyłam na spacer między regałami. Jak ja mam znaleźć coś ciekawego w pół godziny? Kurde, nienawidzę kupować prezentów. Dostawać – ależ proszę bardzo, ale kupować? W niektórych życiowych aspektach brakuje mi jednak wyobraźni.
Złaziłam tak cały sklep. O ile przyszło mi na myśl sporo śmiesznych rzeczy, takich jak szczotka klozetowa czy dętka do roweru, tak w kwestiach poważniejszych nadal miałam pustkę w głowie. W końcu, uznawszy, że to i tak nie ma sensu, kupiłam jej bezprzewodowy głośnik. Nie wiem, czy do czegokolwiek jej się to przyda, ale ostatnio całkiem sporo ludzi takie chce... A nuż spełnię tym samym jej największe marzenie? Kto wie?
Kolejnym wielkim wyzwaniem okazał się dobór stroju. Mam w kij dużo ubrań – z mamą mamy na punkcie ciuchów i wyglądu lekką obsesję – więc spokojnie mogłabym wytypować wiele zestawów w różnych stylach, ale byłam tak załamana, że używanie mózgu okazało się dla mnie ponad siły. W ostateczności wbiłam się w czarną kieckę w łączkę z dopasowaną górą i luźną spódnicą. Dopiero gdy wychodziłam zauważyłam, że sięga mi nad kolano – jak typowa mini, którymi, jak wspominałam, absolutnie nie gardzę – a więc obiecuje, że zmarznę całkiem solidnie, ale tak mi się wszystkiego odechciało, że przebranie się uznałam za wyzwanie ponad siły.
A więc ruszyłam na imprezę.
Już raz byłam u Marty na urodzinach. Miałyśmy wtedy po dziewięć lat i już tamtego dnia przez cały czas tych odwiedzin reszta dziewczynek bawiła się świetnie, mnie traktując jak obcą. Niby znałyśmy się ze szkoły, ale wciąż zachowywały się tak, jakby nie chciały mnie do siebie odpuścić. Mam tak od zawsze – mogę sobie wypruwać żyły, by zaistnieć w towarzystwie, ale wątpliwe, żeby mi się to kiedykolwiek udało. Nie ulega wątpliwościom, że teraz czeka mnie pełna powtórka z rozrywki. Specjalnie naładowałam maksymalnie telefon i wcisnęłam do torebki powerbanka – jak mi się będzie wyjątkowo okropnie nudzić, to zaszyję się w jakimś najrzadziej uczęszczanym kąciku i zajmę czytaniem blogasków.
Zawahałam się na progu klatki schodowej. Rzuciłam siedzącej w samochodzie mamie ostatnie wołające o pomoc spojrzenie, lecz ona jedynie pomachała mi ręką, krzyknęła przez otwarte okno „nie chcę cię widzieć przed dwudziestą drugą” i odjechała niemal z piskiem opon. Szlag. Już stąd słyszałam dudnienie basów i jakieś krzyki.
Dobra, wezmę się w garść. Przecież to tylko marne kilka godzin!
Słabe pocieszenie. Jeszcze bardziej zachciało mi się płakać.
Zadzwoniłam do właściwych drzwi na pierwszym piętrze. Czas, który spędziłam na czekaniu, uznałam za dobry omen – może jest za głośno i nie słyszą dzwonka? Wtedy mogłabym sobie spokojnie wrócić do domu, nawet nie skłamałabym rodzicom, gdybym musiała przedstawić powód tak szybkiego pojawienia się. Już zbierałam się, żeby zbiec po schodach, lecz pech chciał, że w ostatniej chwili mojego wahania zatrzeszczała zasuwka i drzwi uchyliły się.
O, Leah, myślałam, że nie przyjdziesz!
Przywdziewając swój sztuczny uśmiech, pozwoliłam się solenizantce uściskać, jeszcze raz złożyłam jej życzenia i wręczyłam na szybko zapakowany prezent. Błyskawicznie zdarła papier za całych pięć złotych i zaczęła piszczeć:
O jejku, zawsze chciałam taki mieć! Dzięki, jesteś super!
Ta... Starałam się – skłamałam. Zarobiłam kolejnego przytulaska i wreszcie mogłam zająć się zdejmowaniem butów. Okrycia wierzchnie wszyscy uczestnicy zabawy rzucali na coś, co chyba było stojącym pod wieszakiem krzesłem, więc postanowiłam przynajmniej w tym od nich nie odstawać.
Zaczerpnęłam ostatni głęboki oddech, policzyłam do dziesięciu, mocniej zacisnęłam palce na uchu torebki (szczególnie mocno w tamtej chwili zależało mi na wrzuconym do niej bagnecie od kałasznikowa) i weszłam do dużego pokoju, gdzie zgromadziło się całe towarzystwo. Rzuciłam szybkim „cześć”. Kilku chłopaków zagwizdało na mój widok, mało brakło, a stojący najbliżej dostałby przez to ciężką torebką przez łeb. Mogłabym przysiąc, że wilcza część mojej osobowości zawarczała i oblizała się na myśl, jak przyjemnie byłoby ogryźć chłopięce kosteczki.
W środku zastałam raczej to, czego się spodziewałam. Kilka dziewczyn w kusych strojach, do których ewidentnie zapomniały spódniczek (nawet moja mini przypominała przy tym raczej zakonny habit), tańczyło już na środku parkietu do jakiegoś przeboju disco polo – nie wiem, co to był za kawałek, ale o szczególnej inteligencji twórcy nie świadczył. Sporym powodzeniem cieszył się podsunięty pod białą ścianę stolik z przekąskami. Jeszcze więcej żarcia znajdowało się na stojącej przy granatowej narożnej sofie szklanej ławie. Na jej widok już wiedziałam, gdzie spędzę najbliższe godziny. W obżarciu się do nieprzytomności doszukiwałam się swojej jedynej nadziei. Za to chłopaki...
Boże, jak zobaczyłam te rurki, te zaczesy, te idealnie gładkie buziunie, to nic dziwnego, że wyrwało mi się mało dyskretne:
Ja pierdolę...!
Mówiłaś coś? – Marta obejrzała się na mnie przez ramię.
Nie, wydawało ci się. – Szybko ponownie przywdziałam swój firmowy wyszczerz, ale coś tak czułam, że tym razem wyszedł mało wiarygodnie.
Kurde, bo co to było, jak babcię kocham?! Nie mogę. No po prostu nie mogę. To nie byli chłopcy. To nie byli młodzi mężczyźni. To nie była płeć męska. To nie byli geje. To po prostu były pedały! Jezu, nie mam nic przeciwko homoseksualistom, ale takich, którzy mają standardową orientację seksualną, lecz ubierają się i zachowują cokolwiek nieadekwatnie do tego, zwykłam kwitować pięknym, szerokokątnym, okazałym pawiem. W jednej chwili doszłam do wniosku, że jestem w tym mieszkaniu posiadaczką największego stężenia testosteronu we krwi i że z pewnością opłacałoby mi się zostać lesbijką, jeśli wszyscy faceci z mojego pokolenia zamierzają tak wyglądać. O rany, jeden miał różową koszulę, drugi białe rurki ze złotym paskiem, jeszcze inny niebieską bluzę w pomarańczowe wzorki, jaką ostatnio widziałam na damskim stoisku.
Jeśli do tej pory chciało mi się płakać, to teraz zapragnęłam wpaść w histerię i zabarykadować się w kiblu, byleby tylko nie musieć więcej na nich patrzeć. Podejrzewam, że tyle żelu, ile każdy z nich miał we włosach, nie uda mi się zużyć do końca życia.
Obok mnie przechodziła akurat solenizantka z dostawą alkoholu. Czym prędzej odebrałam od niej część butelek, udając, że jestem fajną koleżanką i chcę jej pomóc. Gdy tylko odstawiłam je na stolik z przekąskami, złapałam jedno z piw i błyskawicznie otworzyłam bagnetem, gdy nikt nie patrzył. Przepraszam, naprawdę przepraszam, tak strasznie mi przykro... ale ja tego na trzeźwo nie zniosę.
Już po kilku łykach przepysznego napoju rozejrzałam się za wymarzonym kącikiem do schowania się przed światem. Na szczęście kanapa akurat się zwolniła, więc czym prędzej skierowałam się w tamtą stronę. Usiadłam, uważając, by nie pognieść kiecki, zaanektowałam na wyłączność miseczkę z mini tortillami i oparłam się o poduszki z bolesnym jęknięciem. Pierwsza minuta, a ja już niebezpiecznie często popatruję w stronę balkonu. To nie może się dobrze skończyć...
Minęło całkiem sporo czasu, zanim ktoś mnie przyuważył. Wszyscy zdawali się raczej pochłonięci swoim wspaniałym towarzystwem i lśniącą wśród nich solenizantką, co oczywiście jakoś szczególnie mi nie przeszkadzało, więc powoli zaczynałam nabierać nadziei, że może uda mi się tak przetrwać do końca... Nic z tego! Jakiś koleś w czerwonej bluzie i jasnoszarym dresie, wygolony niemal na łyso i rażący po oczach złotym łańcuszkiem na szyi rodem z tandetnych dowcipów, zmęczył się obracaniem w kółko z cycatą blondynką (w ich mniemaniu pewnie było to tańcem, choć ja tam bym dyskutowała) i skierował się w moją stronę, przybierając pewną siebie minę. Mocniej ścisnęłam miskę, którą zdążyłam opróżnić niemal w połowie, jakby miała mnie przed nim obronić. Spojrzenie nieco mętnych od nadmiaru wódki oczu wciąż uciekało w stronę mojej nogi, której całkiem sporo się odkryło, gdy usiadłam. Wystarczy przecież facetowi pokazać trochę nóżki, i już się nie opędzisz... W tej letniej kiecce niestety nie było mowy o „trochę”.
Pociągnęłam jeszcze łyk piwa.
Hej, mała! – Niezbyt atrakcyjny młodzieniec (o ile słowo „fagas” wydaje się zbyt słabo obrazować jego mało zachęcającą fizjonomię) usiadł tak blisko, że poczułam zapach jego dezodorantu. Dobrze, że przynajmniej go użył.
No hej, duży – westchnęłam. Piwo w butelce z każdym łykiem mocniej nęciło.
A co taka ładna dziewczyna robi tu sama, co? – Położył mi dłoń na kolanie i przysunął się jeszcze bardziej.
Łapa – wycedziłam.
Roześmiał się, lecz widząc moje spojrzenie, zabrał szybko dłoń. Widocznie nawet on potrafił przekalkulować w swoim niewielkim dresiarskim móżdżku, jak dużo szwów obiecywało dostanie ode mnie butelką skruszoną na śmiercionośnego tulipana. Trochę szkoda by mi było piwa, no ale...
Spoko luzik, chciałem tylko spytać, czy zatańczysz. – Ruchem głowy wskazał tłumek na parkiecie. Kolejny kawałek okazywał się jeszcze głupszy od poprzedniego.
Ja nie tańczę. – Pokręciłam przecząco głową. Mało brakło, a ugryzłabym go w łapę i walnęła miską, gdy ukradł mi sprzed nosa ostatnią tortillę.
Aha. No spoko. A jak się nazywasz?
Leah.
O, to ty jesteś ta metalówa z trzeciej F? Z tej klasy, co Marta chodzi?
Zostańmy przy Lei. – Łypnęłam na niego niechętnie. Nienawidzę, gdy ktoś nazywa mnie metalówą. Czy ja na taką wyglądam, przepraszam bardzo? Chociaż zadaję się z gangiem metalowców i zasadniczo słucham tego, co oni, to jednak bardziej trzymam się w klimatach hard rocka. A określenie „metalówa” zawsze wydawało mi się krzywdzące dla wspaniałej subkultury. Bo osoba słuchająca metalu to jednak metalowiec, nie?
Aha. – Wyciągnął z kieszeni dresu biały smartfon. – A jak masz na nazwisko? To cię na fejsie znajdę.
Wilkosz – burknęłam, zabierając się za czipsy.
Co?! – Poderwał głowę i spojrzał na mnie wzrokiem cokolwiek cielęcym. – Że jak?!
Mam na nazwisko Wilkosz – powtórzyłam powoli, jakbym tłumaczyła coś małemu dziecku.
To ty się nazywasz Leah Wilkosz?! Ale urwał, twoi starzy to mieli fantazję!
A wiecie, jaką ja mam fantazję? Jak pewien młodzieniec szybuje lotem parabolicznym przez barierkę balkonu.
W razie czego się nie odezwałam, bo istniało ryzyko, że powiem coś naprawdę niesympatycznego. A w końcu to nie wina tego biedaka, że tylko tyle mózgu mu wyrosło...
Ej, ale co to jest? – Po chwili ciszy podsunął mi pod nos swój telefon, na którym wyświetlał się akurat szereg facebookowych stron, które lubię. – To jest serio twój profil? Przecież tu są pociągi...? – Zabrzmiało to jak pytanie.
Tu konkretnie są lokomotywy – zaznaczyłam uprzejmie. Tym razem się uśmiechnęłam. Uwielbiam to, jak ludzie reagują na moją pasję.
No ale jak to? Co to jest?!
EP-09. A tu obok SM-42. A to ST-44, nazywana też Gagarinem. – Wprawdzie doskonale wiedziałam, że chodziło mu raczej o całokształt, ale po prostu nie mogłam się powstrzymać.
A ta ciuchcia? – Już mniej pewnie postukał palcem w obrazek na ekranie.
To nie jest ciuchcia, tylko parowóz, ignorancie!
Dobra, dobra, okej... A Snapchata masz?
Nie mam.
A Instagrama?
Też nie. Jestem tylko na Facebooku. – Wprawdzie mam Instagrama, ale chyba nie chcę, by znalazł mnie też tam.
Jak to? A Twitter i inne? To co ty w wolnym czasie robisz? Uczysz się? – Zarechotał jak kretyn.
Robię dużo rzeczy. Czytam książki, piszę, rysuję. Ćwiczę szermierkę. Jeżdżę pociągami. Słucham muzyki...
Co? Ty czytasz książki? Starzy ci każą? – Teraz oczy prawie mu wypadły z orbit. Cóż, zawsze myślałam, że to miłością do kolei mogę zadziwiać ludzi, a tu proszę, jaka niespodzianka.
Czytam, bo lubię – wyjaśniłam obszernie. – Niektórzy tak robią.
Aha, nie no, spoks, iks de... – popisał się elokwencją. Aż mnie kusiło, żeby spytać, czy nie zapomniał mózgu z domu. – A tak zmieniając trochę temat, to ty jesteś dziewczyną tego tam białego?
Siostrą. Niestety tylko mentalną.
Aha... – To już ewidentnie go przerosło.
Jeszcze raz powie „aha”, a przysięgam, że upitolę mu ten łeb – i tak często go nie używa...
A jakiej muzyki słuchasz, co? Lija?
Że co? – Teraz to ja musiałam wyglądać śmiesznie.
No Lija. No bo twoje imię się tak pisze, że się powinno czytać Lija, nie? Tak po angielsku.
Czytaj je jak polskie „Lea” – warknęłam. Zdecydowanie wolałabym, by nie czytał tego wcale, ale jeszcze bardziej niż dresiarzy nie lubię, jak ktoś sugeruje się tym nieszczęsnym „h” na końcu mojego imienia. Jesteśmy w Polsce, do cholery. To, że moi rodzice podczas nadawania mi tego imienia niekoniecznie zdawali sobie z tego sprawę, niczego w końcu nie zmienia.
Luzik, Leah. To jakiej muzy słuchasz?
Black Sabbath.
Tymi dwoma słowami chyba ostatecznie go zabiłam.
O. No ja lubię polski rap. Peję słyszałaś?
Dwoma łykami dopiłam piwo. Chyba dało mu to nieco do myślenia, bo milczał przez dłuższą chwilę, aż wreszcie wstał pod pretekstem pójścia do łazienki i zniknął gdzieś w tłumie.
Odetchnęłam, jęknęłam żałośnie, tym razem przywłaszczyłam sobie miskę z serowymi koreczkami. Jak na złość, okazałam się mieć znacznie mocniejszą głowę, niż można by przypuszczać, zwłaszcza patrząc po mojej wadze. Nie czułam się ani trochę pijana, nie szumiało mi nawet w uszach. W razie czego sprawdziłam, czy napój nie był przypadkiem bezalkoholowy. Nie był. Chyba muszę rozejrzeć się za następnym, jeśli planuję to przeżyć. Gdy zerknęłam na wyświetlacz w telefonie, by przekonać się, ile męki mnie jeszcze czeka, ze zgrozą zobaczyłam, że była osiemnasta. Siedziałam tu dopiero pół godziny.
Chwilę tak delektowałam się życiem bez rozmów. Już zaczęłam się niepokoić tym, dlaczego tylko ja jem przekąski z ławy, gdy rozterki przerwała mi Marta:
Hej, chodźcie wszyscy! Gramy w butelkę!
Tu możesz wstawić sobie najgorsze brzydkie słowo, jakie tylko znasz, i mieć stuprocentową pewność, że piętrowy bluzg, jaki na to wygłosiłam pod nosem, przebija je tysiąckrotnie.
Rozejrzałam się po wszystkich, mając nadzieję, że znajdzie się kilka osób, które nie będą mieć ochoty na podobne cyrki, niestety w kółku usiedli wszyscy. Jeśli nie chciałam wyjść na jeszcze głupszą, niż już im się zdawało, musiałam się dołączyć.
Ale pamiętajcie, nie możecie wziąć dwa razy pod rząd pytania! – zakrzyknęła solenizantka i jako pierwsza zakręciła butelką.
Padło, jak to można było łatwo przewidzieć, na mnie.
Pytanie czy wyzwanie? – Dziewczyna przyjrzała mi się z sadystycznym błyskiem w oczach.
Pytanie – westchnęłam boleśnie.
Co cię łączy z tym tam białym i jego dziwnymi kumplami? I Gabrysią?
To dwa pytania – zaprotestowałam. Co oni się na tego Quillsa uwzięli? Tak, ja wiem, że koleś jest najciekawszą osobą w szkole, no ale przez trzy lata się do niego nie przyzwyczaili?
Oj, nie wydziwiaj! Odpowiadaj!
Konrada znam od dzieciństwa. Jest dla mnie jak starszy brat – wytłumaczyłam cierpliwie. – A Gabrysia przylepiła się jak psie gówno do buta i nijak nie mogę się jej pozbyć. Nie mam pojęcia, co mnie z nią łączy. Na pewno nie intelekt.
No niech ci będzie. – Któraś z dziewczyn lekko się skrzywiła. – Teraz twoja kolej.
Wzruszyłam ramionami i zakręciłam butelką. Skoro ode mnie nie otrzymali sensacji, ja spokojnie mogę im taką zafundować... Niech tylko poczekają!
Pytanie czy wyzwanie? – Uśmiechnęłam się słodziutko do arcypedała, na którego padło. Ach, jakiż mi się trafił atrakcyjny młody junak...
Wyzwanie! – wykrzyknął odważnie. Jak cała reszta, miał mnie za całkiem drętwą...
Nadal się uśmiechając, wstałam, nalałam pełną szklankę wódki i podsunęłam mu, wołając:
No to zdrówko!
Co? – Przez chwilę zapomniał, których mięśni używało się do zamykania ust. – Przecież ja się zrzygam, jak...
No już, już, kolego, bo szkło nasiąka!
Cała reszta ryknęła śmiechem i zaczęła mu kibicować. Co było całkiem zabawne i odrobinę mi utarło nosa – koleś faktycznie wszystko wypił. Zakrztusił się, szybko przegryzł garścią czipsów, ale nie zwymiotował, choć całe kółeczko czekało tylko na to. Nieco mnie to wkurzyło. Pedałek posłał mi pełne wyższości spojrzenie i zakręcił butelką.
Padło na mnie.
W razie czego zerknęłam, czy nie usiadłam w miejscu, w którym panele źle się nie układały.
Zostało ci wyzwanie! – zawołał z mściwą satysfakcją.
No dawaj – wycedziłam.
Chłopak już otwierał usta, lecz właśnie w tamtym momencie ktoś zapukał do drzwi.
Zapadła chwila ciszy. Wszyscy wymienili nieco zestrachane spojrzenia, dziewczyny pobladły wyraźnie. Tylko moja nieszczęsna ofiara ucieszyła się jeszcze bardziej.
Otworzysz! – Palcem wskazał mi na przejście do przedpokoju.
Spojrzałam na niego cokolwiek morderczo, wstałam i jak gdyby nigdy nic ruszyłam do drzwi. I tak jako jedyna byłam trzeźwa, więc tak czy siak to mnie by tam wysłali... Cała reszta chwiała się już wyraźnie i sepleniła lekko. Nikt nie nadawał się do kłótni ze wściekłymi sąsiadami.
Spokojnie podeszłam do drzwi, przekręciłam klucz w zamku i otworzyłam je szeroko, przywdziewając uprzejmy uśmiech.
Słucham? – spytałam.
Spodziewałam się awantury. Naprawdę miałam nadzieję na porządną jatkę, podczas której to wyzbyłabym się części z rozsadzających mnie negatywnych emocji. Chciałam pokrzyczeć, wypróbować kilka nowych tekstów, stoczyć z kimś choćby słowną wojnę...
Cóż. Facet od pizzy się do tego nie nadawał.
Dwieście sześć dziewięćdziesiąt pięć się należy – oznajmił znudzonym tonem.
Zapłaciłam, przejęłam od niego kilkanaście wielkich pudełek, podziękowałam grzecznie, zamknęłam drzwi i wróciłam do salonu. Bez słowa położyłam pizzę na stole i poczęstowałam się pierwszym kawałkiem, póki był ciepły. Wszyscy rzucili się na żarcie, porzucając butelkę na środku podłogi. Wraz z moją nieszczęsną ofiarą, której chyba jednak zaczynało robić się niedobrze.
Usiadłam sobie na kanapie, skupiłam całkowicie na jedzeniu. Niestety gdy kończyłam trzeci kawałek, przysiadła się do mnie kolejna osobistość. Chcąc nie chcąc podniosłam na chłopaka wzrok, trochę ciekawa tego, kogo mi tym razem los zesłał. Przyznam, że nieco się zdziwiłam – koleś zupełnie do towarzystwa nie pasował. Zwróciłam uwagę na niego już wcześniej, bo z daleka rzucał się w oczy, ale dopiero teraz miałam okazję, by przyjrzeć mu się bliżej. Był chudy i wysoki jak tyczka, miał zadziwiająco normalną fryzurę i ogólnie pierwsze wrażenie wywierał raczej... normalne. Niestety przechodziło ono natychmiast, gdy dostrzegło się znaczek Polski walczącej wpięty w kieszonkę na piersi koszuli. W oczach miał też coś takiego... cwaniakowatego. Czułam od niego coś dziwnego i nie mogłam się powstrzymać od wzniesienia wokół myśli muru obronnego. Wyglądał jak nieco inteligentniejszy i nieco zasuszony, ale jednak dresik. Tylko ta koszula mnie dezorientowała.
Hej. Leah, tak? – spytał raczej przyjaźnie.
Tak – mruknęłam, nieprzekonana, czy aby na pewno ochłonęłam już po poprzednim na tyle, by mieć siłę na zawarcie kolejnej wartościowej znajomości. Ten mi przynajmniej wyglądał na ciekawszego.
Karol jestem.
Skinęłam tylko głową, nie wymyśliwszy nic lepszego. Zbyt mocno byłam zajęta czyszczeniem się z sosu czosnkowego.
Za kim jesteś? – spytał prosto z mostu.
Za Bayern München – odparowałam bez zastanowienia. Może się zniechęci i szybciej da mi spokój.
Za tą szwabią? – Zmarszczył brwi w idiotycznym grymasie. – Poza tym pytałem o politykę.
Drgnęłam, rozsmarowałam sos na części policzka, którą już zdążyłam wytrzeć, i zaklęłam pod nosem. W centrum dowodzenia za oczami błysnęła mi czerwona lampka z napisem „wróg!”.
To nie tak, że ja się interesuję polityką. Ja zasadniczo politykę mam tak głęboko, że nawet wiadomości nie oglądam. Mam tylko jeden polityczny pogląd, odnoszący się konkretnie do partii panującej. I zwykłam rzucać się do gardła każdemu, kto się pod tym poglądem nie podpisuje.
Nie mam żadnego faworyta... – Wzruszyłam ramionami. Jeśli wyjdę przy nim na typową kobiecą ignorantkę, to może znajdzie sobie kogoś innego do męczenia. – Nie interesuję się polityką, dopóki nie dochodzi do łamania konstytucji i planów wyjścia z Unii. Po prostu dbam o to, żeby mi było wygodnie.
Jak to? To ty nie popierasz wyjścia z Unii? – Szczęka mu dosłownie opadła.
A mi wydzieliło się nadmiernie dużo śliny, jak zawsze, gdy w wilczym wcieleniu planowałam kogoś ugryźć.
No nie popieram. Uważam, że Unia robi dużo dobrego. Dają pieniądze na drogi, kulturę...
Unia to tylko nieudany eksperyment kulturalno-społeczny. NATO jeszcze zapewnia jako takie bezpieczeństwo, ale co ma na celu współpraca z Unią? Liczenie na pomoc krajów, które nas zaatakowały lub, tak jak Francja, zdradziły, to głupota.
Chwilę zajęło mi pozbieranie się po tej przemowie.
O jakim zaatakowaniu i zdradzeniu mówisz? – spytałam głupio. – Nie wiem czegoś...?
Chodzi mi o trzydziesty dziewiąty.
Jezu, człowieku, to było prawie sto lat temu! – Znowu zachciało mi się płakać. – Tamci ludzie już dawno nie żyją...
Może i nie żyją, ale krajowa mentalność...
Kraj to zbiorowisko ludzi o różnych mentalnościach. I ci ludzie o różnych mentalnościach głosują na swoich przedstawicieli, którzy też mają różne mentalności. Raz zagłosują dobrze, a raz źle. Jeśli wybierają kogoś, kogo działanie w szybkim tempie doprowadzi do wojny, to tylko świadczy o ich zacofaniu, niedoinformowaniu lub fałszowaniu wyborów – warknęłam.
Wojna? Dla mnie proszę bardzo. Uważam, że śmierć w obronie ojczyzny to zaszczyt.
Ciekawe, kto by grzebał ciała, gdyby wszyscy tak myśleli – parsknęłam. Szybko wzięłam się za następny kawałek pizzy, by ukryć to, jak zachciało mi się śmiać. – Wiesz, że wszyscy mają polewkę z naszej wspaniałej partii rządzącej, gdy zbiera jej się na podobne teksty?
Wiesz co? Ja już wolę naszą partię rządzącą, niż kobietę z brodą czy kastrata w spódnicy.
A ja nie lubię budzić się rano w leju po bombie. Kastrat i kobieta z brodą w pojedynkę mają tyle tkanki mózgowej, ile przedstawiciele naszego rządu razem wzięci.
Koleś się zapowietrzył, odwrócił na pięcie i strzelił najprawdziwszego kobiecego focha. Roześmiałam się tak, że aż kilka osób spojrzało w moją stronę.
Po obfitym posiłku na chwilę wróciliśmy do gry w butelkę. Zabawa toczyła się własnym, dość nudnym rytmem – ktoś musiał wypić więcej wódki, ktoś musiał kogoś pocałować, ktoś musiał opowiedzieć o swoich miłościach od początku podstawówki, ja musiałam wyjść na balkon i zaśpiewać coś głupiego na całe gardło... Właściwie to z czasem zaczęłam się całkiem nieźle bawić. Zwłaszcza gdy po tym, jak zakręciłam butelką i padło na mojego znajomego polityka, mogłam z pełną szyderczością wysłać go na balkon, z którego dopiero co wróciłam, i kazać krzyczeć „głosujcie na Tuska!” przez minutę. Rany, dawno nic nie sprawiło mi tyle satysfakcji. Chłopak miał taką minę, jakby zamierzał się rozpłakać, a Marta ze śmiechu nie mogła włączyć stopera.
Na moje nieszczęście gdy już zaczęło się robić fajnie, jedna z dziewczyn musiała przylecieć z przedpokoju z telefonem w ręce, wrzeszcząc:
Hej, ludzie, przenosimy się do Werki!
Wszyscy z nowym entuzjazmem zebrali pozostały alkohol i jedzenie, ubrali się i stłoczyli przy drzwiach, przerzucając jakimiś głupotami. Ja sama nie miałam pojęcia, o jaką znowu Werkę może chodzić i tym bardziej nie miałam ochoty na zawarcie jeszcze jednej znajomości. Jedyne, co mi się marzyło, to zakopać się we własnym łóżku i nie wychodzić z niego przez tydzień. Niestety była dopiero dwudziesta.
Wyszłam razem z resztą na dwór. Część była naprawdę mocno podpita – widać to było zwłaszcza po kilku chłopakach, którzy nie załapali, o co chodzi ze schodzeniem po schodach, i trzeba ich było z nich sprowadzić.
Chciałam, żebyśmy szli jakąś bardziej uczęszczaną ulicą. I to tak samym środkiem, żeby mógł zgarnąć nas pierwszy patrol policji, jaki by się napatoczył, dzięki czemu ten koszmar wreszcie by się skończył, lecz byłam w mniejszości. Wygrała dłuższa droga przez rzadko uczęszczany po ciemku park.
Nasz miejski park jest miejscem bardzo urokliwym, dużym i zadbanym – ze stawami, rzadkimi roślinami, wysokimi starymi drzewami, kulturalnymi ławkami, chodnikami płynnie przechodzącymi w mostki nad sztucznie utworzonymi rzeczkami i z formowanymi na zabytkowe latarniami. Tak, w dzień tam jest cudownie... lecz w nocy zmienia się to diametralnie. Bram nikt nie zamyka, a latarnie nigdy nie działały, więc miejsce to stało się właściwie wylęgarnią przysłowiowego elementu. Strach tam iść po ciemku, żeby nie napatoczyć się na jakiegoś menela, świętujących coś podpitych dresików lub osoby załatwiające niekoniecznie legalne sprawy. Ja bym się tam specjalnie nie pchała, kilka dziewczyn też zaprotestowało, lecz pijana większość była już w nastroju rodzaju „e, a w mordę chcesz?”. Z jednej strony to wierzyłam, że nasza duża grupa robiła tyle hałasu, że tylko naprawdę głupi menel by nas zaczepił, ale i tak nie mogłam zrozumieć, po co aż tak chcą się tam pchać.
Marta i jej koleżanka histeryzowały całkiem otwarcie. W cieniu pod każdym drzewem widziały potwory i zboczeńców, wciąż łapały towarzyszących im chłopaków, by przytulić się do nich ze strachu, podskakiwały na każdy najcichszy dźwięk. Przyznam, że mi też lekko udzielał się ich lęk, choć próbowałam wmówić sobie, że przecież nie ma się czego bać. Co może się stać? Jest nas ponad dwadzieścia osób.
Ej, ja nie idę dalej! – Marta stanęła tak gwałtownie, że właściwie wlazłam jej w plecy. – Tam naprawdę ktoś jest!
Wszyscy się zatrzymali, by uspokoić koleżankę, tylko ja zerknęłam ponad czyimś ramieniem w miejsce, które wskazywała palcem. Miałam złe przeczucia – dopiero teraz, gdy stanęłam na chwilę i miałam czas na odetchnięcie nocnym powietrzem, poczułam w nim dziwny, znajomy zapach. Stało się jakby cieplejsze, łagodniejsze, a pachniało...
Pachniało naszym półdemonem.
Spięłam się, skuliłam odruchowo i napięłam mięśnie, choć wiedziałam, że nie mogłam przy nich przemienić się w wilka. Nie chciało mi się też wierzyć w to, że mógłby zaatakować ludzi – wilcze wojny to jedno, ale gdyby zaczął nękać zwyczajnych... wtedy sprawa byłaby jeszcze poważniejsza, niż nam się wydawało nawet w najczarniejszych scenariuszach.
Nie, on po prostu gdzieś tu był. Stał w mroku na tyle blisko, bym mogła wyczuć go ludzkim nosem, ale na tyle daleko, byśmy nie mogli go dostrzec w świetle latarek w telefonach. On nas obserwował... a przynajmniej miałam nadzieję, że obserwował, a nie ostrzył sobie zęby na wyżerkę.
Nie wiem jak wy, ale ja zdecydowanie nie wejdę tu głębiej – oznajmiła koleżanka Marty, której imię wyleciało mi z głowy. – Wracam!
I dobrze zrobisz – syknęło coś tuż za moimi plecami.
Wydarłam się jak zarzynana, skoczyłam, przewróciłam się, gdy chciałam pobiec. Cała pijana reszta puściła się biegiem w kierunku niedalekiej bramy, ani myśląc sprawdzać, czy wszystko ze mną w porządku. Zdołałam poderwać się z ziemi, lecz gdy tylko zrobiłam krok naprzód, ktoś złapał mnie za ramię. Palce zacisnęły się jak imadło, mało brakło, a tym razem wywróciłabym się do tyłu. Jęknęłam, gdy obiłam się o pierś stojącej za mną postaci, cała drżałam, ostatkiem sił powstrzymując przemianę w wilka. Zęby już zaczynały mi się wyostrzać, a pole widzenia zwężać.
Leah, co ty robisz z tymi ludźmi, co? – warknął głos prosto do mojego ucha.
Czuć było od niego alkoholem, mocno seplenił, ale rozpoznałam go bez trudu. Ladon – ten cholerny półdemon, który znowu czegoś ode mnie chciał – nie zamierzał rozluźnić uścisku, gdy jeszcze raz się szarpnęłam. Warknęłam na niego z głębi gardła.
Czego ode mnie chcesz?! To chyba nie twoja sprawa, z kim spędzam wolny czas?! – wycedziłam. Miałam nadzieję zabrzmieć odważnie i nieco groźnie, niestety głos zadrżał mi wyraźnie pod koniec wypowiedzi. Bałam się okropnie.
Nie, nie o to chodzi... Ja tylko... – Jego głos złagodniał. Westchnął w końcu, zaklął pod nosem i wreszcie rozluźnił palce.
Natychmiast odskoczyłam na kilka kroków. Nie trzymał mnie na tyle mocno, by zostawić siniaki, ale i tak odruchowo potarłam pulsujące bólem miejsce. Przynajmniej częściowo odzyskałam odwagę, gdy udało mi się przyjąć pozycję, z której mogłabym go zaatakować. Lub rzucić się do ucieczki.
Był mocno pijany i to nie pozostawiało wątpliwości. Zmrużył oczy, spojrzał na mnie dziwnie, nabrał powietrza, jakby chciał coś powiedzieć.
Ty tylko co? – warknęłam.
To nie jest towarzystwo dla ciebie – oznajmił w końcu.
Coś jeszcze, mamo?
Tym razem w szarych oczach błysnęła złość. Doskonale wiedziałam, że prowokowanie go nie było najmądrzejszym pomysłem, ale szczerze wątpiłam, by mógł mi zagrozić w takim stanie. Ledwo trzymał się na nogach. Wystarczyłoby, żebym go pchnęła, a z pewnością by się przewrócił.
Słuchaj, ja... Gdybyś ty tylko wiedziała... – Jeszcze raz potrząsnął głową, jakby chciał odegnać jakąś myśl. – Nie. Dobra, nieważne. Idź. Tylko uważaj na siebie.
Jeszcze jakieś złote rady? Czego ty właściwie ode mnie chcesz?
Po prostu sobie stąd idź. – Odwrócił się.
Mogłabym go zaatakować. Miałam po prostu idealną sposobność do tego, by rzucić mu się na plecy. Mogłam zawołać resztę, wszcząć alarm, pozwolić, by stado wytropiło go, gdy był w stanie, w którym nie nadawał się do obrony.
A co zrobiłam?
Po prostu sobie poszłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz