poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 28


Rano czułam się beznadziejnie. W moim przypadku to chyba nie jest żadna nowość...
Kurde, a może to się leczy? Nie jestem pewna, czy istnieją jakieś leki na pesymizm, rozczarowanie ludzką głupotą i niezadowolenie z systemu, ale warto się mamy zapytać...
No, w każdym razie ten ranek, jak każdy poprzedni odkąd tylko zaczęłam bardziej świadomie spoglądać na obowiązek szkolny, okazał się koszmarny. Jakoś nigdy nie miałam problemu z tym, by wstać, gdy czekało mnie coś miłego – owszem, kocham spać nad życie, ale dla paru czynników spokojnie można było się poświęcić, na przykład dla zaplanowanej całodziennej podróży pociągami bez celu czy wybierania się gdzieś z tatą. Nie ma problemu. Dla takiej inicjatywy zwlokę się kiedy trzeba, będę może nieco zaspana przez pierwsze minuty, będzie mi zimno, jak zawsze gdy się nie wyśpię, ale entuzjazm wszystkie te niedogodności przepędzi. Będzie mi się chciało po prostu żyć. Będę miała dobry humor, będę rozmowna, będę nastawiona optymistycznie, co wbrew pozorom od święta mi się zdarza... Ale, cholera, nijak nie potrafię się tak nastawić, gdy wiem, że czeka mnie siedem godzin marnowania czasu w niewygodnej ławce, wśród ludzi, których nie lubiłam, i to ze wzajemnością... a tam na zewnątrz, tuż za szybą okna, przy którym zawsze staram się siadać, czeka na mnie życie. Świat pachnący wolnością...
Po siedmiu godzinach szkoły zawsze byłam zbyt wykończona, by się życiem interesować. Po takiej dawce stresu, złości, niezrozumienia i otaczającej zewsząd ludzkiej głupoty byłam zupełnie wyprana z energii, przez co moje życie popołudniami przypominało raczej przymusową egzystencję.
Ech... Niby wiem, że jakoś muszę to przeżyć. Choćby dlatego, że maszyniście jednak matura jest potrzebna. Tylko że czuję się z tym tak beznadziejnie, że trudno to było sobie w podobnych chwilach przetłumaczyć. Jedyne, na co miałam ochotę przed każdym pójściem do szkoły, była powtórka z zapalenia wyrostka. W tym szpitalu przynajmniej mogłam odpocząć...
Jeśli do chęci poddania się ponownej hospitalizacji dołączyć wspomnienia wczorajszego spotkania, nie powinniście mieć problemów z dalszym zrozumieniem mojej arcyciekawej sytuacji.
Bałam się. Prawda była taka, że ja się cholernie bałam. O ile do tej pory odczuwałam raczej niepokój niż panikę, a i fakt tego, że półdemon chce czegoś konkretnie ode mnie nie zaprzątał mnie aż tak mocno, bym widziała w tym coś, z czym nie dałoby się walczyć, o tyle teraz... Teraz miałam wrażenie, że siedzę na przysłowiowej bombie. Że wystarczy głupia chwila nieuwagi, sekunda rozluźnienia, a stanie się coś strasznego, czego skutki będziemy odczuwać jeszcze długo. Być może zawsze. Sprawa z każdą chwilą śmierdziała mi mocniej, zwłaszcza gdy okazało się, że Ladon jest w stanie nas bez trudu wykiwać na kilka różnych sposobów, ale teraz przeszło to wszelkie pojęcie. Im mocniej zastanawiałam się nad tym wszystkim, co ociekający adrenaliną mózg zdążył zarejestrować, tym mocniej miałam wrażenie, że sytuacja staje się coraz poważniejsza.
Jak miałam rozumieć jego zachowanie? Jednego dnia miałam wrażenie, że chce mnie zabić, a przynajmniej zrobić poważną krzywdę, a następnego wyczuwam od niego... troskę? „To nie towarzystwo dla ciebie”? I to cholerne „gdybyś tylko wiedziała”... Tak, do diabła, chciałam wiedzieć. Dlaczego wszyscy wokół zdawali się rozumieć więcej ode mnie? Nawet dziadek coś ukrywał. Tylko ja błądziłam po omacku. A skoro sprawa w jakiś sposób mnie dotyczyła, chyba wypadało, bym miała o niej jakieś pojęcie.
Bo mogłabym się wtedy bronić.
To chyba jasne, że po czymś takim powinnam natychmiast zgłosić się do pierwszej wilczej czujki, jaka czaiła się gdzieś w eterze, marznąc na conocnym patrolu. Powinnam zawołać pomoc, zmotywować wszystkich do pościgu – w końcu pijanego półdemona, który wpadł w jakiś dziwny melancholijny nastrój byłoby znacznie łatwiej wytropić, niż gdy pozostawał w pełni sił i miał ochotę się z nami droczyć. Dlaczego więc coś mi podpowiadało, bym po prostu odeszła, tak jak mi kazał, i udawała, że nic się nie stało? Sama coraz mocniej gubiłam się we własnych uczuciach. Nie miałam pojęcia, co o nim myśleć. Nie miałam pojęcia, co myśleć o tym, co robi i mówi. Rany, ja nawet nie miałam pojęcia, czy powinnam być na niego o cokolwiek zła! Z jednej strony czułam, że to byłoby w porządku, że zasłużył sobie na moją nienawiść, ale... coś w środku zabraniało mi obdarzyć go takim uczuciem. Coś mnie do niego ciągnęło. Coś kazało spojrzeć na niego przychylniejszym wzrokiem, dokładniej zastanowić się nad motywami... być może poznać go. Coś nakazywało mi chronić go przed morderczymi zapędami watah.
Tylko dlaczego? Co to miało być? To on rzucił na mnie jakiś dziwny czar? Raczej powinnam wyczuć, gdyby posłużył się przeciwko mnie magią... ale jeśli to było podczas tego, gdy zaatakował mnie bólem? Jak inaczej logicznie to wytłumaczyć, niż w ten sposób? Zahipnotyzował mnie? Żeby mieć sojusznika? Kogoś, kto nie pozwoli zrobić mu krzywdy, który odwiedzie od niego watahę, by mógł zrealizować jakieś tam swoje cele? Może tego właśnie ode mnie chciał?
Gdzieś tam, prawdopodobnie jako głupawa reakcja przeładowanego bodźcami umysłu, czaiła się inna opcja. Opcja idiotyczna, kretyńska wręcz, tak żałosna, że sama przed sobą nie chciałam tego przedstawiać, bo całkowicie traciłam wtedy do siebie szacunek, ale... dużo naczytałam się słabych blogasków o wilkołakach. W niemal wszystkich pojawiało się coś, co określano mianem „więzi mate”. No cóż. Nikt nigdy nie twierdził, że coś takiego istnieje, ale z drugiej strony zdecydowanego zaprzeczenia też nie słyszałam. Może dlatego, że o to nie pytałam. Ale dopóki nie wiem, jaka jest prawda...
E, nie. To by było już za głupie nawet jak na mnie. Tak, czasem lubię odwalić coś głupiego, czasem mój Pech sam decyduje za mnie i wybiera tę wersję wydarzeń, która będzie dla mnie najbardziej niewygodna, ale to było chyba jak dla niego za dużo. To było za dużo jak na małą, pechową Leę...
Prawda?
Więź mate oznacza, że się kogoś kocha. A mi ten koleś się nie podobał. To niejako przemawiało za tym, że nie jestem tak beznadziejnie pechowa, jak się wydaje, ale cholera wie, o co chodzi. Może to przychodzi z czasem?
Jezu, nie. Błagam, żeby nie...!
Chyba już wszyscy wiedzą, że nie mam nic przeciwko posiadaniu faceta. Oj, ja bardzo chętnie bym jakiegoś przygarnęła. Naprawdę. Z otwartymi ramionami. Ucieszyłabym się jak dziecko i w ogóle... bo brakuje mi takiej miłości rodem z kartek dennego romansidła. Tylko że przy okazji posiadam swój dokładnie opracowany ideał, z którym Ladon nijak się nie zgadza. Jest mu do niego nieco bliżej niż smalącemu do mnie cholewki Jaredowi, ale brakuje zbyt wiele, by choćby wziąć do pod uwagę, gdyby był normalniejszy. Więc podziękuję. Doceniam, ale podziękuję.
No, z takim burdelem w głowie nie miałam co liczyć na spokojny dzień. Przynajmniej skupiałam się na nim wystarczająco, by nie cierpieć z powodu nieubłaganie zbliżającej się kartkówki z matematyki. Chodziłam trochę jak we śnie – robiłam wszystko, co było trzeba, ale całkowicie automatycznie, nie rejestrując tego. Co jakiś czas zdarzało się coś, co wyrywało mnie z tego zamyślenia – jak na przykład dyrektorka, która niemal rozjechała mnie swoim czerwonym audi pod szkołą – ale wystarczyło kilka minut, bym na powrót się wyłączyła. W taki sposób też przewegetowałam pierwszą lekcję.
Ale wiecie, co w tym było najgorsze? Właściwie to pieprzyć półdemona. Pieprzyć szkołę. Pieprzyć wszystkie problemy świata. Pieprzyć wszystko, bo zaczął mi się okres.
Nie wiem, jak to jest, że normalne dziewczyny mogą wtedy sobie normalnie żyć. Nie wiem, dlaczego mój Pech postanowił zaingerować w coś takiego, jak moja biologia. Nie wiem. Ale faktem jest, że przez trzy dni każdego miesiąca jestem umierająca. I wcale nie wyolbrzymiam.
Jedynym, na co miałam ochotę na pierwszej przerwie, było dowleczenie się do rzadziej używanej łazienki w starszej części szkoły. Bynajmniej nie oznaczało to, że przeprosiłam się z korzystaniem z publicznych toalet, o nie! Ja po prostu musiałam znaleźć dobre miejsce, w którym mogłabym łyknąć pół opakowania leków i nie zostać wyczajoną przez jakiegoś nauczyciela. W mojej szkole od zawsze panował kretyński zwyczaj nie pozwalania uczniom na noszenie przy sobie własnych leków. Nie rozumiem, jaki w tym był cel, ale jedyne produkty farmaceutyczne mogła posiadać higienistka. O ile jakiekolwiek posiadała, bo wszystko zwykła i tak leczyć kroplami żołądkowymi. Wątpiłam, by wypicie kropli żołądkowych cokolwiek mi pomogło, więc zawsze w podobnych przypadkach mam ze sobą paczkę proszków...
Oczywiście takich na całego. Z pseudoefedryną, za którą nauczycielki już w ogóle by mnie zamordowały. I podczas okresu łykam je garściami. No ale co ja poradzę...? Gdybym mogła, to już dawno bym to zablokowała, nie?
No więc jakimś cudem zdołałam dowlec się do tej cholernej łazienki, wleźć do środka, już jedną ręką grzebiąc w torebce w poszukiwaniu kosmetyczki i butelki z wodą, i... dosłownie wlazłam w Wiktorię.
Może nie było to szczególnie drastyczne, żadna z nas się nie zachwiała, bo w ostatniej chwili odskoczyłam w tył (wpadając w zamykające się za mną drzwi i prawie wyrywając je z zawiasów, ale to już taki szczególik), ale spojrzenie, jakim obdarzyła mnie dziewczyna, zwiastowało rychłą zapłatę za wszystkie grzechy, jakie kiedykolwiek względem niej popełniłam. Gdyby wzrok mógł zabijać, ległabym na wyłożonej tandetnym lastriko podłodze i już się więcej nie podniosła.
Cześć – powiedziałam, gdy już nieco ochłonęłam.
Dosłownie ją zamurowało. Przez dłuższą chwilę stała tak, milcząc. W tym czasie mogłam na spokojnie oprzeć się o ścianę, by wygodniej zajrzeć do torebki i znaleźć wreszcie upragnione tekturowe opakowanie. Szybko popiłam cztery tabletki.
Że co? – wydukała dziewczyna po dłuższej chwili.
Teraz to ja obdarzyłam ją dziwnym spojrzeniem.
To znaczy... ja po prostu wreszcie postanowiłam, że będę ponadto. Gdy przewracałam się z boku na bok dzisiejszej nocy, nie mogąc zasnąć zarówno z powodu wściekłości po tej pożal się Boże imprezie urodzinowej, jak i z powodu strachu przed coraz dziwniej zachowującym się półdemonem, miałam sporo czasu na przemyślenia. I uznałam w końcu, że nie mogę aż tak poddawać się tym emocjom. Owszem, boli mnie ta sprawa, wciąż gryzie i nie daje spokoju, ale sprawiam jej tym tylko satysfakcję, nie? Nie nabierze do mnie szacunku, a tym bardziej się nie odczepi, jeśli nie pokażę jej, że jestem silna. Nie mogę więcej pozwalać sobie na takie odbicia, jak to, podczas którego rzuciłam się na Geriego. Muszę być spokojniejsza. Muszę wreszcie się do tego przyzwyczaić. Muszę skupić się na ważniejszych sprawach. Muszę zacząć mieć ją w przysłowiowej dupie...
A najlepiej zacząć od tego, by być dla niej miłą. Mieć ją w dupie, ale nie prowokować żadnych kłótni. Podejść do tego jak normalny, dorosły człowiek. Ze spokojem, nie spoufalając się, ale też nie wywołując kolejnych awantur o nic. Bo po co? Tylko ja gorzej wyjdę na tym, jak kolejny raz się na nią wnerwię. Potem mi to humor psuje. A więc traktowanie Wiktorii jak paproch czas zacząć.
Nie jestem pewna, na ile mi to wyjdzie, ale przecież warto spróbować, nie? Z czasem się przyzwyczaję. Zwłaszcza że gdy tylko wszystko to sobie ułożyłam w głowie, zrobiło mi się zwyczajnie lżej, jakby ktoś zdjął mi z ramion olbrzymi ciężar. Może właśnie to była moja rehabilitacja. Pokazanie suce, że zupełnie mi na niej nie zależy, do tego stopnia, by nie okazywać jej zupełnie żadnej emocji. Będę neutralna.
Chyba że mnie sprowokuje. To chyba jasne, że wilczy temperament nie pozwoliłby żadnej z nas zignorować rzuconego wyzwania. Ale sama nie zamierzam do tego doprowadzać. Jeśli mnie sprowokuje, chętnie przerzedzę jej nieco futerko, ale tak to szkoda mi na nią energii. Jesteśmy w tej samej klasie, czeka nas jeszcze prawie dziewięć miesięcy razem, a nie może trafiać mnie szlag za każdym razem, gdy usłyszę jej głos. Możliwe, że będzie to się za mną ciągnąć jeszcze dłużej, bo w końcu obie chodzimy na szermierkę i należymy do tej samej grupy, więc warto się znieczulić.
Więc gdy tylko powiedziała to swoje „że co”, spojrzałam na nią jak na ciekawy eksponat w muzeum i oznajmiłam:
Przywitałam się z tobą. To coś złego?
Po tym wszystkim masz czelność...?! – zapowietrzyła się nade mną.
Spokojnie schowałam butelkę i opakowanie leków do torebki. Z bólu brzucha coraz gorzej mi się stało, chciałam więc wyminąć dziewczynę i wyjść na korytarz, gdzie wyrwałabym komuś kawałek ławki, ale zdecydowanie zastąpiła mi drogę.
Nic nie powiesz?! – syknęła. Uśmiechała się, choć oczy miała zupełnie zimne. Już nauczyłam się, że to nie wróży niczego dobrego.
Ale co mam powiedzieć? – Jeszcze raz spróbowałam ją obejść, ale ponownie przesunęła się tak, bym nie miała na to szans.
Tyle się stało, a ty znowu udajesz moją przyjaciółeczkę?
Odruchowo przybrałam obronną postawę, gdy postąpiła krok naprzód. Teraz już nic nie rozumiałam. Do tej pory w szkole mnie ignorowała, a teraz tak nagle...?
Nie udaję twojej przyjaciółki, co nie oznacza, że mam zachowywać się jak kompletna suka. Jak co niektórzy – dodałam, nie mogąc się powstrzymać.
Możliwe, że to było przegięcie, bo prawie usłyszałam, jak napinają jej się mięśnie.
Ja się zachowuję jak suka? Ja?! To ty jesteś wredną suką, która zawsze musi być w centrum uwagi! – krzyknęła.
Że co? – Teraz to mi zabrakło pomysłu na bardziej odkrywczą odpowiedź.
I jeszcze głupią udajesz? To ty nas szpiegowałaś! To przez ciebie zostałam zdegradowana, a teraz prawdopodobnie straciłam stado!
Nikt nigdy cię nie degradował – parsknęłam. – Do stada też możesz należeć. Quills cię przecież nie przegonił.
Gdyby nie ty, nie musiałabym podporządkowywać się twojemu słabemu Alfie – parsknęła. – To przez ciebie Ares nie żyje!
Teraz to aż się cofnęłam, jakby mnie uderzyła. Wydaje mi się, że przez chwilę zapomniałam, jak się oddychało, w piersi rozlało się piekące gorąco, dłonie same zacisnęły w pięści.
Nie masz prawa oskarżać mnie o czyjąś śmierć – wycedziłam wreszcie. Jeszcze raz spróbowałam ruszyć do drzwi, lecz okazało się, że nie straciła czujności. Z każdą chwilą mocniej denerwowałam się tym, że nikt oprócz nas nie zamierza tu wchodzić. Jak chcę być sama, ludzie wszędzie się plączą, a gdy ich raz na jakiś czas potrzebuję...
Mam prawo, bo to ty się do tego przyłożyłaś! To przez ciebie wszystko się rozpadło! – Oddychała ciężko, dokładnie cedząc każde słowo. W końcu jednak zawahała się na sekundę, zaczerpnęła głęboko tchu, syknęła: – A zresztą... wali mnie to.
I rzuciła się na mnie.
Tego to się zupełnie nie spodziewałam. Wiedziałam, że jako wilk mogła pozwolić sobie na wiele, że sama nieraz miałam ochotę się na nią rzucić, a raz nawet mi się to udało, ale w życiu bym nie przypuszczała, że jako człowiek będzie równie pewna siebie.
Ale też w życiu nie przypuszczałam, że będę mieć z nią jakiekolwiek szanse. No litości, może i byłyśmy mniej więcej tego samego nikczemnego wzrostu, ale była ode mnie znacznie cięższa, lepiej zbudowana, silniejsza. Na treningach zawsze wygrywała, jeśli przychodziło do walki wręcz.
Chociaż na żadnym treningu nie byłam aż tak zmotywowana.
Nie jestem pewna, co chciała zrobić. Skoczyła błyskawicznie w moją stronę, wyciągnęła ręce tak, jakby chciała mnie złapać, choć nie miało to żadnego sensu. Zanim zdołałam cokolwiek zrobić, chwyciła mnie za prawe ramię, przyciągnęła do ciebie i zamachnęła się zwiniętą w pięść dłonią.
A ja po prostu skoczyłam na nią. Gdy niemal przylgnęłam do niej ciałem, nie miała jak mnie trafić, a gdy opuściła gardę i zatoczyła się na ścianę, mogłam spróbować ją podciąć. Nie dała się tak łatwo, bez trudu mnie popchnęła. Wylądowałam plecami na umywalce, aż jęknęłam, gdy porcelanowa krawędź wbiła mi się w kręgosłup. Zaklęłam ze wściekłości i bólu, gdy kopnęła mnie kolanem w brzuch, aż złożyłam się wpół, gdy jakimś cudem zdołała to powtórzyć...
...a wtedy odpaliłam Hulka.
Ja chciałam dobrze. Ja chciałam być dla niej miła. Ja chciałam, żeby ten nasz głupi spór się skończył. Wiedziałam, że nie ma szans na to, by było jak dawniej, ale dlaczego miałybyśmy nie połączyć sił dla wspólnego celu? Obie byłyśmy wilkołakami, naszym priorytetem powinno być ściganie niebezpiecznego półdemona, który znikąd pojawił się w mieście i przez krótki czas zdążył tyle namieszać. Ja byłam skłonna ją tolerować. Nie zaufać, ale pozwolić jej żyć obok. Długo chowałam urazę, ale przecież nie mogłam tak wściekać się do końca życia. Obie mogłyśmy odpuścić, co na dobre by nam wyszło. Ale teraz...
Ona nie ma prawa oskarżać mnie o śmierć Aresa. Nie ma prawa traktować mnie jak śmiecia. Nie ma prawa mnie bić!
Brzuch cholernie bolał, ale przestało mnie to obchodzić.
Byłam pochylona, więc wykorzystałam to, by pchnąć ją barkiem. Zaskoczyłam ją; widocznie myślała, że już mnie załatwiła, więc zachwiała się w tył, puszczając pulsujące od jej uścisku ramię. Gdy tylko poczułam, że jej palce się rozluźniają, wyprostowałam się i... z całej siły uderzyłam lewym sierpowym w twarz. W życiu nie przypuszczałabym, że mam tyle siły, zwłaszcza że przed chwilą sama oberwałam i średnio mogłam oddychać, ale dziewczyna aż się obróciła i padła na twardą podłogę.
I właśnie ten moment wybrała dyżurująca na korytarzu nauczycielka, by wejść do środka.
Jezus Maria! – pisnęła, w ostatniej chwili odskakując z toru lotu upadającej Wiktorii. Chwilę przyglądała się z otwartymi ze zdziwienia ustami, jak dziewczyna, zataczając się, próbuje wstać i otrzeć krew z puchnącego w zatrważającym tempie nosa, aż wreszcie skupiła wzrok na mnie.
A ja zasadniczo byłam z siebie cholernie zadowolona. Opierałam się o umywalki, próbując zwalczyć kłucie w okolicy splotu słonecznego, i z szerokim uśmiechem na twarzy rozcierałam poczerwieniałe kostki lewej dłoni. Musiałam wyglądać nieco... makabrycznie.
Boże! – kobieta wydarła się jeszcze raz, wykonała taki gest, jakby chciała się przeżegnać, i pomogła wreszcie Wiktorii stanąć na nogach. Proste to nie było, bo dziewczyna przeklinała i leciała jej przez ręce. Chyba nie do końca wiedziała, co się dzieje. – Co to było?! Co wyście zrobiły?!
To był samosąd – wytłumaczyłam uprzejmie i parsknęłam śmiechem. Bolało, ale nie mogłam przestać przed dłuższą chwilę. – No należało się jej, proszę pani – wydusiłam w końcu, ocierając łzy. Pewnie całkiem sobie tusz do rzęs rozmazałam, ale jakoś szczególnie mnie to w tamtej chwili nie obchodziło.
No ja po prostu nie wierzę! – Spojrzała na mnie jak na ducha. – Do dyrektora, w tej chwili! Obie!
No więc dałam się poprowadzić w stronę gabinetu, odprowadzana licznymi pełnymi ciekawości spojrzeniami. Jak na złość, nadal była przerwa i korytarz pękał w szwach od ludzi. Dziesiątki par oczu lustrowało w skupieniu zakrwawioną, klnącą na czym świat stoi Wiktorię i mnie, niemal zataczającą się ze śmiechu. Ciekawe, czy udało im się połączyć fakty.
Dopiero gdy wchodziłyśmy do ciasnego pomieszczenia w pierwszej części szkoły i prowadząca nas nauczycielka wpadła na to, że można by dać Wiktorii chusteczkę do wytarcia twarzy, zauważyłam, że dziewczyna ma tuż obok rozbitego nosa wyraźnie odciśnięty kształt moich pierścionków. Szybko obejrzałam, czy żadnego z nich nie uszkodziłam. Ciekawa byłam, czy też będę miała od nich sine paski na palcach. Pewnie tak, bo bolało jak marzenie.
Jezus Maria! – pisnęła dyrektorka na nasz widok. Już na dobre zastanowiło mnie, czy wszystkie kobiety z kadry pedagogicznej zamierzają tak reagować. – Co tu się stało?!
Uderzyła ją! Widzisz, jak to wygląda?! – Nauczycielka z dyżuru najpierw wskazała na mnie, a następnie pchnęła Wiktorię w stronę biurka. Dziewczyna obrzuciła ją kolejnymi przekleństwami, lecz stropiła się szybko i dała usadzić w fotelu z kiepskiej imitacji skóry. Widocznie zaczynało już coś do niej docierać.
Dlaczego ją uderzyłaś?! Pielęgniarka musi to zobaczyć! – Dyrektorka zerwała się z miejsca.
To ona zaczęła – wytłumaczyłam cierpliwie. – Ja się tylko broniłam.
Jak to ona zaczęła?! – obie krzyknęły jednocześnie.
Skoczyła na mnie. Pchnęła mnie na umywalkę i zaczęła kopać w brzuch. Co miałam zrobić? Przecież nie mogłam dać się skatować. Broniłam się – opowiedziałam grzecznie. Wciąż uśmiechnięta, lecz na szczęście znacznie spokojniejsza niż do tej pory.
Natychmiast podaj mi numer do swoich rodziców! – Dyrektorka złapała słuchawkę stacjonarnego telefonu jak broń, choć ręce tak jej się trzęsły, że wątpiłam, by mogła cokolwiek na niej wystukać.
Oczywiście. – Jak gdyby nigdy nic wyciągnęłam smartfon z torebki. Wychodząc z łazienki dobrze pamiętałam, by ją ze sobą zabrać. Jeszcze by sobie ktoś przywłaszczył, a nie warto tracić takiego ładnego modnego nabytku przez jakąś tam raszplę.
Chyba jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby mój tata tak się śmiał, jak wtedy, gdy po rozmowie z przerażonymi nauczycielkami wiózł mnie do domu.


***


Gdy wieczorem pojawiłam się w wilczym „eterze”, chłopaki natychmiast wyczuli, że coś jest nie tak.
Coś się stało – warknął Collin, nie zamierzając się witać. – Czuję od ciebie radość z życia i optymizm. Jesteś chora?
Jakie to było zabawne! No boki zrywać! Widzisz, jak się śmieję? – prychnęłam, wywracając oczami. – Może by tak przejść do rzeczy? Życie jest zbyt piękne, by tak po prostu je tu z wami marnować.
Dobra, Leah, doskonale wiemy, że jesteś szczera i nie musisz nam tego kolejny raz udowadniać, okej? – Wyczułam od Quillsa lekką irytację, ale nie zamierzałam sobie nic z tego robić. A mógłby się i obrazić, a mnie by to dzisiaj nie obeszło.
Okej, okej – przystałam natychmiast. Reszta zaniepokoiła się jeszcze mocniej, ale na szczęście nikt nie drążył. – To zdradzicie mi może, gdzie jesteście? Bo tak jakby nie wiem, gdzie was szukać. A podejrzewam, że bardzo chętnie byście się ze mną zobaczyli, przyjaciele moi kochani!
Ona naprawdę jest chora – burknął Brady.
Laska, odwaliło ci? – Paul aż się zatrzymał.
Nie no, podmienili ją – skonstatował Embry.
No co? Nie mogę chcieć raz na jakiś czas się z wami zaprzyjaźnić?
Przed chwilą nam powiedziałaś, że nie chcesz na nas marnować czasu. Więc weź się wreszcie zdecyduj... – Sam nie brzmiał na tak pewnego siebie jak zwykle.
I zastanów się porządnie, bo ja tam wolałem cię w poprzedniej wersji – jęknął Seth. – Cukierkowa Leah? Nieee, to się nie godzi...
Wracając do tematu... – przerwałam, już mniej uprzejmie. – Lubię was, mordy wy moje, ale nie zmienia to faktu, że wolałabym sobie jednak pospać, zamiast tu z wami picnieć na dworze. Deszcz pada. A w łóżku ciepło, oj, ciepło...
Jej naprawdę odwaliło – wydukał Paul.
Nie mówiłam o tobie, dresie śmierdzący – warknęłam.
To już bardziej przypomina Leę, którą znam – roześmiał się Jared.
No to? Gdzie mam iść?
Na chwilę zapadła cisza. Nie zamierzając dłużej stać na deszczu, schowałam się we wnęce pod balkonem stojącego obok mojego bloku punktowca. Słyszałam nad sobą wrzaski dobiegające z telewizora w mieszkaniu, lecz nie rozpraszało mnie to na tyle, by nie wyczuć lekkiego zdenerwowania od pozostałych wilków. Starali się je zamaskować, i to całkiem nieźle, ale zbyt dobrze już ich znałam, by mieć jakikolwiek problem z przebiciem się przez najlepsze myślowe bariery. Oni byli zdenerwowani. Zniecierpliwieni, podekscytowani... ale pozytywnie.
Raczej nie ma sensu, żebyś nas teraz goniła – odezwał się w końcu Embry. – I to bynajmniej nie dlatego, że zaczynamy się bać o twoje zdrowie. Kto wie, może czymś zarażasz. Takim dobrym samopoczuciem na przykład... Kij z tym, ja się na to nie szczepiłem.
Ha ha. Ty to umiesz rozbawić towarzystwo... – Wywróciłam oczami. – A tak poważniej?
Mamy porządny trop półdemona. – Choć Beta szykował się do odpowiedzi, Quills zdołał go wyprzedzić. – Natknęliśmy się na niego niechcący. Wygląda na to, że od jakiegoś momentu przestał się maskować. Być może uznał, że to miejsce, w które nie zapuszczamy się z patrolami.
I co? Macie coś konkretniejszego?
Mnóstwo konkretniejszych rzeczy. – Jared nie brzmiał wcale na szczęśliwego. – Ale nie spodoba ci się.
Wal śmiało, zniosę wszystko – zapewniłam.
Pech chciał, że tego jednak nie zniosłam.
Półdemon wlazł do sztolni. Jutro wszyscy obowiązkowo olewamy szkołę i włazimy za nim.
Chociaż kucałam w wilgotnym pyle pod balkonem, i tak z jakiegoś powodu udało mi się przewrócić.
Że co? Czy wyście oczadzieli?! – jęknęłam, gdy już przypomniałam sobie, jak się myślało.
O proszę, dobry humorek szlag trafił. A już się bałem, że ci tak zostanie – zaśmiał się Collin. Na szczęście wszyscy go zignorowali.
Taka jest prawda, Leah – przyznał Quills. – Podejrzewam, że nie mamy wyboru. Ze śladu wynika, że wlazł tam wczoraj w nocy i jeszcze nie wyszedł. To najlepsza okazja. Prawdopodobnie sam wpędził się w pułapkę. Lepiej już nie będzie.
Skąd wiecie, że nie wyszedł? Sztolnie są gigantyczne, jest dużo wyjść... Nawet jakbyście chcieli, nie obstawilibyście wszystkich. Bo o nich nie wiecie – zaskamlałam. Wciąż miałam głupią nadzieję, że może jednak się rozmyślą, ale choć nie zaczęłam na dobre negocjować, już czułam, że mogę sobie najwyżej myślowe gardło zedrzeć. Od chłopaków biła niezachwiana pewność siebie.
Sęk w tym, że czujemy go. Blisko – wyjaśnił Sam. – Jak mówił Quills – możliwe, że to jedyna dobra okazja.
Przecież do jutra to może się zmienić...
To wtedy nic nie zrobimy. Ale jeśli się nie zmieni, ruszamy za nim. Sztolnie znamy lepiej od niego.
Gówno tam znacie – prychnęłam. – Ile razy wy tam niby byliście? Do tej pory nie chcieliście się tam pchać.
Ale wiemy mniej więcej, jak idą. Po tym da się sporo wywnioskować...
Podobno mają kilka poziomów. A Ladon może wiedzieć tyle samo, co wy. Zgubimy się, zabłądzimy, strop zwali nam się na głowy, zdechniemy śmiercią głodową lub będziemy się tam błąkać do usranej śmierci! – prawie się rozpłakałam.
Nie będziemy wchodzić głęboko. Zrobimy tylko rozeznanie. Może będziemy mieć szczęście...
Pecha chyba.
To nie podlega dyskusjom! – przerwał mi Quills. Skuliłam się nieco – cham użył na mnie głosu Alfy. – Musimy tam wejść, a ty pójdziesz z nami. Bo jesteś nam potrzebna.
No proszę, teraz, gdy można mnie wysłać jako pierwszą, bym za was złapała się we wszystkie pułapki, to nagle jestem wam potrzebna... – Pomimo hardego głosu byłam bliska zakopania się w kupie rozmiękłego piachu.
Tam nie ma żadnych pułapek...
Ale to są stare tunele! Pohitlerowskie, albo i jeszcze starsze! I nikt w nich nie był! Tam nie ma chodników dla zwiedzających! Tam wszystko może się zawalić! Jezu, ja nie chcę...!
Ale pójdziesz. Obojętnie, czy bym cię do tego zmusił.
Miał rację, kundel zapchlony... I tak bym za nimi polazła. Bo jak zwykle nie mogłabym znieść tego, że może coś im się stać, a mnie nie będzie w pobliżu, bym ewentualnie mogła pomóc.
Jutro o ósmej nad zalewem. Nie toleruję spóźnienia. Wziąć jakieś jedzenie, wodę, latarki, baterie do latarek. I może kredę do znakowania drogi w razie czego – zaordynował Quills. – I ubrać się na czarno, to nie impreza choinkowa. – Mówiąc to, wyobraził sobie zakreślaczowe adidaski Paula.
Wszyscy umrzemy – skwitowałam optymistycznie. Po dobrym humorze nie został ślad.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz