Rano
czułam się beznadziejnie. W moim przypadku to chyba nie jest żadna
nowość...
Kurde,
a może to się leczy? Nie jestem pewna, czy istnieją jakieś leki
na pesymizm, rozczarowanie ludzką głupotą i niezadowolenie z
systemu, ale warto się mamy zapytać...
No,
w każdym razie ten ranek, jak każdy poprzedni odkąd tylko zaczęłam
bardziej świadomie spoglądać na obowiązek szkolny, okazał się
koszmarny. Jakoś nigdy nie miałam problemu z tym, by wstać, gdy
czekało mnie coś miłego – owszem, kocham spać nad życie, ale
dla paru czynników spokojnie można było się poświęcić, na
przykład dla zaplanowanej całodziennej podróży pociągami bez
celu czy wybierania się gdzieś z tatą. Nie ma problemu. Dla takiej
inicjatywy zwlokę się kiedy trzeba, będę może nieco zaspana
przez pierwsze minuty, będzie mi zimno, jak zawsze gdy się nie
wyśpię, ale entuzjazm wszystkie te niedogodności przepędzi.
Będzie mi się chciało po prostu żyć. Będę miała dobry humor,
będę rozmowna, będę nastawiona optymistycznie, co wbrew pozorom
od święta mi się zdarza... Ale, cholera, nijak nie potrafię się
tak nastawić, gdy wiem, że czeka mnie siedem godzin marnowania
czasu w niewygodnej ławce, wśród ludzi, których nie lubiłam, i
to ze wzajemnością... a tam na zewnątrz, tuż za szybą okna, przy
którym zawsze staram się siadać, czeka na mnie życie. Świat
pachnący wolnością...
Po
siedmiu godzinach szkoły zawsze byłam zbyt wykończona, by się
życiem interesować. Po takiej dawce stresu, złości,
niezrozumienia i otaczającej zewsząd ludzkiej głupoty byłam
zupełnie wyprana z energii, przez co moje życie popołudniami
przypominało raczej przymusową egzystencję.
Ech...
Niby wiem, że jakoś muszę to przeżyć. Choćby dlatego, że
maszyniście jednak matura jest potrzebna. Tylko że czuję się z
tym tak beznadziejnie, że trudno to było sobie w podobnych
chwilach przetłumaczyć. Jedyne, na co miałam ochotę przed każdym
pójściem do szkoły, była powtórka z zapalenia wyrostka. W tym
szpitalu przynajmniej mogłam odpocząć...
Jeśli
do chęci poddania się ponownej hospitalizacji dołączyć
wspomnienia wczorajszego spotkania, nie powinniście mieć problemów
z dalszym zrozumieniem mojej arcyciekawej sytuacji.
Bałam
się. Prawda była taka, że ja się cholernie bałam. O ile do tej
pory odczuwałam raczej niepokój niż panikę, a i fakt tego, że
półdemon chce czegoś konkretnie ode mnie nie zaprzątał mnie aż
tak mocno, bym widziała w tym coś, z czym nie dałoby się walczyć,
o tyle teraz... Teraz miałam wrażenie, że siedzę na przysłowiowej
bombie. Że wystarczy głupia chwila nieuwagi, sekunda rozluźnienia,
a stanie się coś strasznego, czego skutki będziemy odczuwać
jeszcze długo. Być może zawsze. Sprawa z każdą chwilą
śmierdziała mi mocniej, zwłaszcza gdy okazało się, że Ladon
jest w stanie nas bez trudu wykiwać na kilka różnych
sposobów, ale teraz przeszło to wszelkie pojęcie. Im mocniej
zastanawiałam się nad tym wszystkim, co ociekający adrenaliną
mózg zdążył zarejestrować, tym mocniej miałam wrażenie, że
sytuacja staje się coraz poważniejsza.
Jak
miałam rozumieć jego zachowanie? Jednego dnia miałam wrażenie, że
chce mnie zabić, a przynajmniej zrobić poważną krzywdę, a
następnego wyczuwam od niego... troskę? „To nie towarzystwo dla
ciebie”? I to cholerne „gdybyś tylko wiedziała”... Tak, do
diabła, chciałam wiedzieć. Dlaczego wszyscy wokół zdawali się
rozumieć więcej ode mnie? Nawet dziadek coś ukrywał. Tylko ja
błądziłam po omacku. A skoro sprawa w jakiś sposób mnie
dotyczyła, chyba wypadało, bym miała o niej jakieś pojęcie.
Bo
mogłabym się wtedy bronić.
To
chyba jasne, że po czymś takim powinnam natychmiast zgłosić się
do pierwszej wilczej czujki, jaka czaiła się gdzieś w eterze,
marznąc na conocnym patrolu. Powinnam zawołać pomoc, zmotywować
wszystkich do pościgu – w końcu pijanego półdemona, który
wpadł w jakiś dziwny melancholijny nastrój byłoby znacznie
łatwiej wytropić, niż gdy pozostawał w pełni sił i miał ochotę
się z nami droczyć. Dlaczego więc coś mi podpowiadało, bym po
prostu odeszła, tak jak mi kazał, i udawała, że nic się nie
stało? Sama coraz mocniej gubiłam się we własnych uczuciach. Nie
miałam pojęcia, co o nim myśleć. Nie miałam pojęcia, co myśleć
o tym, co robi i mówi. Rany, ja nawet nie miałam pojęcia, czy
powinnam być na niego o cokolwiek zła! Z jednej strony czułam, że
to byłoby w porządku, że zasłużył sobie na moją
nienawiść, ale... coś w środku zabraniało mi obdarzyć go takim
uczuciem. Coś mnie do niego ciągnęło. Coś kazało spojrzeć na
niego przychylniejszym wzrokiem, dokładniej zastanowić się nad
motywami... być może poznać go. Coś nakazywało mi chronić go
przed morderczymi zapędami watah.
Tylko
dlaczego? Co to miało być? To on rzucił na mnie jakiś dziwny
czar? Raczej powinnam wyczuć, gdyby posłużył się przeciwko mnie
magią... ale jeśli to było podczas tego, gdy zaatakował mnie
bólem? Jak inaczej logicznie to wytłumaczyć, niż w ten sposób?
Zahipnotyzował mnie? Żeby mieć sojusznika? Kogoś, kto nie pozwoli
zrobić mu krzywdy, który odwiedzie od niego watahę, by mógł
zrealizować jakieś tam swoje cele? Może tego właśnie ode mnie
chciał?
Gdzieś
tam, prawdopodobnie jako głupawa reakcja przeładowanego bodźcami
umysłu, czaiła się inna opcja. Opcja idiotyczna, kretyńska wręcz,
tak żałosna, że sama przed sobą nie chciałam tego przedstawiać,
bo całkowicie traciłam wtedy do siebie szacunek, ale... dużo
naczytałam się słabych blogasków o wilkołakach. W niemal
wszystkich pojawiało się coś, co określano mianem „więzi
mate”. No cóż. Nikt nigdy nie twierdził, że coś takiego
istnieje, ale z drugiej strony zdecydowanego zaprzeczenia też
nie słyszałam. Może dlatego, że o to nie pytałam. Ale dopóki
nie wiem, jaka jest prawda...
E,
nie. To by było już za głupie nawet jak na mnie. Tak, czasem lubię
odwalić coś głupiego, czasem mój Pech sam decyduje za mnie i
wybiera tę wersję wydarzeń, która będzie dla mnie najbardziej
niewygodna, ale to było chyba jak dla niego za dużo. To było za
dużo jak na małą, pechową Leę...
Prawda?
Więź
mate oznacza, że się kogoś kocha. A mi ten koleś się nie
podobał. To niejako przemawiało za tym, że nie jestem tak
beznadziejnie pechowa, jak się wydaje, ale cholera wie, o co chodzi.
Może to przychodzi z czasem?
Jezu,
nie. Błagam, żeby nie...!
Chyba
już wszyscy wiedzą, że nie mam nic przeciwko posiadaniu faceta.
Oj, ja bardzo chętnie bym jakiegoś przygarnęła. Naprawdę. Z
otwartymi ramionami. Ucieszyłabym się jak dziecko i w ogóle... bo
brakuje mi takiej miłości rodem z kartek dennego romansidła. Tylko
że przy okazji posiadam swój dokładnie opracowany ideał, z którym
Ladon nijak się nie zgadza. Jest mu do niego nieco bliżej niż
smalącemu do mnie cholewki Jaredowi, ale brakuje zbyt wiele, by
choćby wziąć do pod uwagę, gdyby był normalniejszy. Więc
podziękuję. Doceniam, ale podziękuję.
No,
z takim burdelem w głowie nie miałam co liczyć na spokojny dzień.
Przynajmniej skupiałam się na nim wystarczająco, by nie cierpieć
z powodu nieubłaganie zbliżającej się kartkówki z matematyki.
Chodziłam trochę jak we śnie – robiłam wszystko, co było
trzeba, ale całkowicie automatycznie, nie rejestrując tego. Co
jakiś czas zdarzało się coś, co wyrywało mnie z tego zamyślenia
– jak na przykład dyrektorka, która niemal rozjechała mnie swoim
czerwonym audi pod szkołą – ale wystarczyło kilka minut, bym na
powrót się wyłączyła. W taki sposób też przewegetowałam
pierwszą lekcję.
Ale
wiecie, co w tym było najgorsze? Właściwie to pieprzyć półdemona.
Pieprzyć szkołę. Pieprzyć wszystkie problemy świata. Pieprzyć
wszystko, bo zaczął mi się okres.
Nie
wiem, jak to jest, że normalne dziewczyny mogą wtedy sobie
normalnie żyć. Nie wiem, dlaczego mój Pech postanowił zaingerować
w coś takiego, jak moja biologia. Nie wiem. Ale faktem jest, że
przez trzy dni każdego miesiąca jestem umierająca. I wcale nie
wyolbrzymiam.
Jedynym,
na co miałam ochotę na pierwszej przerwie, było dowleczenie się
do rzadziej używanej łazienki w starszej części szkoły.
Bynajmniej nie oznaczało to, że przeprosiłam się z korzystaniem
z publicznych toalet, o nie! Ja po prostu musiałam znaleźć dobre
miejsce, w którym mogłabym łyknąć pół opakowania leków i nie
zostać wyczajoną przez jakiegoś nauczyciela. W mojej szkole od
zawsze panował kretyński zwyczaj nie pozwalania uczniom na noszenie
przy sobie własnych leków. Nie rozumiem, jaki w tym był cel, ale
jedyne produkty farmaceutyczne mogła posiadać higienistka. O ile
jakiekolwiek posiadała, bo wszystko zwykła i tak leczyć kroplami
żołądkowymi. Wątpiłam, by wypicie kropli żołądkowych
cokolwiek mi pomogło, więc zawsze w podobnych przypadkach mam
ze sobą paczkę proszków...
Oczywiście
takich na całego. Z pseudoefedryną, za którą nauczycielki już w
ogóle by mnie zamordowały. I podczas okresu łykam je garściami.
No ale co ja poradzę...? Gdybym mogła, to już dawno bym to
zablokowała, nie?
No
więc jakimś cudem zdołałam dowlec się do tej cholernej łazienki,
wleźć do środka, już jedną ręką grzebiąc w torebce w
poszukiwaniu kosmetyczki i butelki z wodą, i... dosłownie wlazłam
w Wiktorię.
Może
nie było to szczególnie drastyczne, żadna z nas się nie
zachwiała, bo w ostatniej chwili odskoczyłam w tył (wpadając w
zamykające się za mną drzwi i prawie wyrywając je z zawiasów,
ale to już taki szczególik), ale spojrzenie, jakim obdarzyła mnie
dziewczyna, zwiastowało rychłą zapłatę za wszystkie grzechy,
jakie kiedykolwiek względem niej popełniłam. Gdyby wzrok mógł
zabijać, ległabym na wyłożonej tandetnym lastriko podłodze i już
się więcej nie podniosła.
– Cześć
– powiedziałam, gdy już nieco ochłonęłam.
Dosłownie
ją zamurowało. Przez dłuższą chwilę stała tak, milcząc. W tym
czasie mogłam na spokojnie oprzeć się o ścianę, by wygodniej
zajrzeć do torebki i znaleźć wreszcie upragnione tekturowe
opakowanie. Szybko popiłam cztery tabletki.
– Że
co? – wydukała dziewczyna po dłuższej chwili.
Teraz
to ja obdarzyłam ją dziwnym spojrzeniem.
To
znaczy... ja po prostu wreszcie postanowiłam, że będę ponadto.
Gdy przewracałam się z boku na bok dzisiejszej nocy, nie mogąc
zasnąć zarówno z powodu wściekłości po tej pożal się Boże
imprezie urodzinowej, jak i z powodu strachu przed coraz dziwniej
zachowującym się półdemonem, miałam sporo czasu na przemyślenia.
I uznałam w końcu, że nie mogę aż tak poddawać się tym
emocjom. Owszem, boli mnie ta sprawa, wciąż gryzie i nie daje
spokoju, ale sprawiam jej tym tylko satysfakcję, nie? Nie nabierze
do mnie szacunku, a tym bardziej się nie odczepi, jeśli nie pokażę
jej, że jestem silna. Nie mogę więcej pozwalać sobie na takie
odbicia, jak to, podczas którego rzuciłam się na Geriego. Muszę
być spokojniejsza. Muszę wreszcie się do tego przyzwyczaić. Muszę
skupić się na ważniejszych sprawach. Muszę zacząć mieć ją w
przysłowiowej dupie...
A
najlepiej zacząć od tego, by być dla niej miłą. Mieć ją w
dupie, ale nie prowokować żadnych kłótni. Podejść do tego jak
normalny, dorosły człowiek. Ze spokojem, nie spoufalając się, ale
też nie wywołując kolejnych awantur o nic. Bo po co? Tylko ja
gorzej wyjdę na tym, jak kolejny raz się na nią wnerwię. Potem mi
to humor psuje. A więc traktowanie Wiktorii jak paproch czas zacząć.
Nie
jestem pewna, na ile mi to wyjdzie, ale przecież warto spróbować,
nie? Z czasem się przyzwyczaję. Zwłaszcza że gdy tylko wszystko
to sobie ułożyłam w głowie, zrobiło mi się zwyczajnie lżej,
jakby ktoś zdjął mi z ramion olbrzymi ciężar. Może właśnie to
była moja rehabilitacja. Pokazanie suce, że zupełnie mi na niej
nie zależy, do tego stopnia, by nie okazywać jej zupełnie żadnej
emocji. Będę neutralna.
Chyba
że mnie sprowokuje. To chyba jasne, że wilczy temperament nie
pozwoliłby żadnej z nas zignorować rzuconego wyzwania. Ale
sama nie zamierzam do tego doprowadzać. Jeśli mnie sprowokuje,
chętnie przerzedzę jej nieco futerko, ale tak to szkoda mi na nią
energii. Jesteśmy w tej samej klasie, czeka nas jeszcze prawie
dziewięć miesięcy razem, a nie może trafiać mnie szlag za każdym
razem, gdy usłyszę jej głos. Możliwe, że będzie to się za mną
ciągnąć jeszcze dłużej, bo w końcu obie chodzimy na
szermierkę i należymy do tej samej grupy, więc warto się
znieczulić.
Więc
gdy tylko powiedziała to swoje „że co”, spojrzałam na nią jak
na ciekawy eksponat w muzeum i oznajmiłam:
– Przywitałam
się z tobą. To coś złego?
– Po
tym wszystkim masz czelność...?! – zapowietrzyła się nade mną.
Spokojnie
schowałam butelkę i opakowanie leków do torebki. Z bólu brzucha
coraz gorzej mi się stało, chciałam więc wyminąć dziewczynę i
wyjść na korytarz, gdzie wyrwałabym komuś kawałek ławki, ale
zdecydowanie zastąpiła mi drogę.
– Nic
nie powiesz?! – syknęła. Uśmiechała się, choć oczy miała
zupełnie zimne. Już nauczyłam się, że to nie wróży niczego
dobrego.
– Ale
co mam powiedzieć? – Jeszcze raz spróbowałam ją obejść, ale
ponownie przesunęła się tak, bym nie miała na to szans.
– Tyle
się stało, a ty znowu udajesz moją przyjaciółeczkę?
Odruchowo
przybrałam obronną postawę, gdy postąpiła krok naprzód. Teraz
już nic nie rozumiałam. Do tej pory w szkole mnie ignorowała, a
teraz tak nagle...?
– Nie
udaję twojej przyjaciółki, co nie oznacza, że mam zachowywać się
jak kompletna suka. Jak co niektórzy – dodałam, nie mogąc się
powstrzymać.
Możliwe,
że to było przegięcie, bo prawie usłyszałam, jak napinają jej
się mięśnie.
– Ja
się zachowuję jak suka? Ja?! To ty jesteś wredną suką, która
zawsze musi być w centrum uwagi! – krzyknęła.
– Że
co? – Teraz to mi zabrakło pomysłu na bardziej odkrywczą
odpowiedź.
– I
jeszcze głupią udajesz? To ty nas szpiegowałaś! To przez ciebie
zostałam zdegradowana, a teraz prawdopodobnie straciłam stado!
– Nikt
nigdy cię nie degradował – parsknęłam. – Do stada też możesz
należeć. Quills cię przecież nie przegonił.
– Gdyby
nie ty, nie musiałabym podporządkowywać się twojemu słabemu
Alfie – parsknęła. – To przez ciebie Ares nie żyje!
Teraz
to aż się cofnęłam, jakby mnie uderzyła. Wydaje mi się, że
przez chwilę zapomniałam, jak się oddychało, w piersi rozlało
się piekące gorąco, dłonie same zacisnęły w pięści.
– Nie
masz prawa oskarżać mnie o czyjąś śmierć – wycedziłam
wreszcie. Jeszcze raz spróbowałam ruszyć do drzwi, lecz okazało
się, że nie straciła czujności. Z każdą chwilą mocniej
denerwowałam się tym, że nikt oprócz nas nie zamierza tu
wchodzić. Jak chcę być sama, ludzie wszędzie się plączą, a gdy
ich raz na jakiś czas potrzebuję...
– Mam
prawo, bo to ty się do tego przyłożyłaś! To przez ciebie
wszystko się rozpadło! – Oddychała ciężko, dokładnie cedząc
każde słowo. W końcu jednak zawahała się na sekundę,
zaczerpnęła głęboko tchu, syknęła: – A zresztą... wali mnie
to.
I
rzuciła się na mnie.
Tego
to się zupełnie nie spodziewałam. Wiedziałam, że jako wilk mogła
pozwolić sobie na wiele, że sama nieraz miałam ochotę się na nią
rzucić, a raz nawet mi się to udało, ale w życiu bym nie
przypuszczała, że jako człowiek będzie równie pewna siebie.
Ale
też w życiu nie przypuszczałam, że będę mieć z nią
jakiekolwiek szanse. No litości, może i byłyśmy mniej więcej
tego samego nikczemnego wzrostu, ale była ode mnie znacznie cięższa,
lepiej zbudowana, silniejsza. Na treningach zawsze wygrywała, jeśli
przychodziło do walki wręcz.
Chociaż
na żadnym treningu nie byłam aż tak zmotywowana.
Nie
jestem pewna, co chciała zrobić. Skoczyła błyskawicznie w moją
stronę, wyciągnęła ręce tak, jakby chciała mnie złapać, choć
nie miało to żadnego sensu. Zanim zdołałam cokolwiek zrobić,
chwyciła mnie za prawe ramię, przyciągnęła do ciebie i
zamachnęła się zwiniętą w pięść dłonią.
A
ja po prostu skoczyłam na nią. Gdy niemal przylgnęłam do niej
ciałem, nie miała jak mnie trafić, a gdy opuściła gardę i
zatoczyła się na ścianę, mogłam spróbować ją podciąć. Nie
dała się tak łatwo, bez trudu mnie popchnęła. Wylądowałam
plecami na umywalce, aż jęknęłam, gdy porcelanowa krawędź wbiła
mi się w kręgosłup. Zaklęłam ze wściekłości i bólu, gdy
kopnęła mnie kolanem w brzuch, aż złożyłam się wpół, gdy
jakimś cudem zdołała to powtórzyć...
...a
wtedy odpaliłam Hulka.
Ja
chciałam dobrze. Ja chciałam być dla niej miła. Ja chciałam,
żeby ten nasz głupi spór się skończył. Wiedziałam, że nie ma
szans na to, by było jak dawniej, ale dlaczego miałybyśmy nie
połączyć sił dla wspólnego celu? Obie byłyśmy wilkołakami,
naszym priorytetem powinno być ściganie niebezpiecznego półdemona,
który znikąd pojawił się w mieście i przez krótki czas zdążył
tyle namieszać. Ja byłam skłonna ją tolerować. Nie zaufać, ale
pozwolić jej żyć obok. Długo chowałam urazę, ale przecież nie
mogłam tak wściekać się do końca życia. Obie mogłyśmy
odpuścić, co na dobre by nam wyszło. Ale teraz...
Ona
nie ma prawa oskarżać mnie o śmierć Aresa. Nie ma prawa traktować
mnie jak śmiecia. Nie ma prawa mnie bić!
Brzuch
cholernie bolał, ale przestało mnie to obchodzić.
Byłam
pochylona, więc wykorzystałam to, by pchnąć ją barkiem.
Zaskoczyłam ją; widocznie myślała, że już mnie załatwiła,
więc zachwiała się w tył, puszczając pulsujące od jej uścisku
ramię. Gdy tylko poczułam, że jej palce się rozluźniają,
wyprostowałam się i... z całej siły uderzyłam lewym sierpowym w
twarz. W życiu nie przypuszczałabym, że mam tyle siły, zwłaszcza
że przed chwilą sama oberwałam i średnio mogłam oddychać, ale
dziewczyna aż się obróciła i padła na twardą podłogę.
I
właśnie ten moment wybrała dyżurująca na korytarzu nauczycielka,
by wejść do środka.
– Jezus
Maria! – pisnęła, w ostatniej chwili odskakując z toru lotu
upadającej Wiktorii. Chwilę przyglądała się z otwartymi ze
zdziwienia ustami, jak dziewczyna, zataczając się, próbuje wstać
i otrzeć krew z puchnącego w zatrważającym tempie nosa, aż
wreszcie skupiła wzrok na mnie.
A
ja zasadniczo byłam z siebie cholernie zadowolona. Opierałam się o
umywalki, próbując zwalczyć kłucie w okolicy splotu słonecznego,
i z szerokim uśmiechem na twarzy rozcierałam poczerwieniałe kostki
lewej dłoni. Musiałam wyglądać nieco... makabrycznie.
– Boże!
– kobieta wydarła się jeszcze raz, wykonała taki gest, jakby
chciała się przeżegnać, i pomogła wreszcie Wiktorii stanąć
na nogach. Proste to nie było, bo dziewczyna przeklinała i leciała
jej przez ręce. Chyba nie do końca wiedziała, co się dzieje. –
Co to było?! Co wyście zrobiły?!
– To
był samosąd – wytłumaczyłam uprzejmie i parsknęłam śmiechem.
Bolało, ale nie mogłam przestać przed dłuższą chwilę. – No
należało się jej, proszę pani – wydusiłam w końcu, ocierając
łzy. Pewnie całkiem sobie tusz do rzęs rozmazałam, ale jakoś
szczególnie mnie to w tamtej chwili nie obchodziło.
– No
ja po prostu nie wierzę! – Spojrzała na mnie jak na ducha. – Do
dyrektora, w tej chwili! Obie!
No
więc dałam się poprowadzić w stronę gabinetu, odprowadzana
licznymi pełnymi ciekawości spojrzeniami. Jak na złość, nadal
była przerwa i korytarz pękał w szwach od ludzi. Dziesiątki par
oczu lustrowało w skupieniu zakrwawioną, klnącą na czym świat
stoi Wiktorię i mnie, niemal zataczającą się ze śmiechu.
Ciekawe, czy udało im się połączyć fakty.
Dopiero
gdy wchodziłyśmy do ciasnego pomieszczenia w pierwszej części
szkoły i prowadząca nas nauczycielka wpadła na to, że można
by dać Wiktorii chusteczkę do wytarcia twarzy, zauważyłam, że
dziewczyna ma tuż obok rozbitego nosa wyraźnie odciśnięty kształt
moich pierścionków. Szybko obejrzałam, czy żadnego z nich nie
uszkodziłam. Ciekawa byłam, czy też będę miała od nich sine
paski na palcach. Pewnie tak, bo bolało jak marzenie.
– Jezus
Maria! – pisnęła dyrektorka na nasz widok. Już na dobre
zastanowiło mnie, czy wszystkie kobiety z kadry pedagogicznej
zamierzają tak reagować. – Co tu się stało?!
– Uderzyła
ją! Widzisz, jak to wygląda?! – Nauczycielka z dyżuru najpierw
wskazała na mnie, a następnie pchnęła Wiktorię w stronę biurka.
Dziewczyna obrzuciła ją kolejnymi przekleństwami, lecz stropiła
się szybko i dała usadzić w fotelu z kiepskiej imitacji skóry.
Widocznie zaczynało już coś do niej docierać.
– Dlaczego
ją uderzyłaś?! Pielęgniarka musi to zobaczyć! – Dyrektorka
zerwała się z miejsca.
– To
ona zaczęła – wytłumaczyłam cierpliwie. – Ja się tylko
broniłam.
– Jak
to ona zaczęła?! – obie krzyknęły jednocześnie.
– Skoczyła
na mnie. Pchnęła mnie na umywalkę i zaczęła kopać w brzuch. Co
miałam zrobić? Przecież nie mogłam dać się skatować. Broniłam
się – opowiedziałam grzecznie. Wciąż uśmiechnięta, lecz na
szczęście znacznie spokojniejsza niż do tej pory.
– Natychmiast
podaj mi numer do swoich rodziców! – Dyrektorka złapała
słuchawkę stacjonarnego telefonu jak broń, choć ręce tak jej się
trzęsły, że wątpiłam, by mogła cokolwiek na niej wystukać.
– Oczywiście.
– Jak gdyby nigdy nic wyciągnęłam smartfon z torebki. Wychodząc
z łazienki dobrze pamiętałam, by ją ze sobą zabrać. Jeszcze by
sobie ktoś przywłaszczył, a nie warto tracić takiego ładnego
modnego nabytku przez jakąś tam raszplę.
Chyba
jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby mój tata tak się śmiał, jak
wtedy, gdy po rozmowie z przerażonymi nauczycielkami wiózł mnie do
domu.
***
Gdy
wieczorem pojawiłam się w wilczym „eterze”, chłopaki
natychmiast wyczuli, że coś jest nie tak.
– Coś
się stało – warknął Collin, nie zamierzając się witać. –
Czuję od ciebie radość z życia i optymizm. Jesteś chora?
– Jakie
to było zabawne! No boki zrywać! Widzisz, jak się śmieję? –
prychnęłam, wywracając oczami. – Może by tak przejść do
rzeczy? Życie jest zbyt piękne, by tak po prostu je tu z wami
marnować.
– Dobra,
Leah, doskonale wiemy, że jesteś szczera i nie musisz nam tego
kolejny raz udowadniać, okej? – Wyczułam od Quillsa lekką
irytację, ale nie zamierzałam sobie nic z tego robić. A mógłby
się i obrazić, a mnie by to dzisiaj nie obeszło.
– Okej,
okej – przystałam natychmiast. Reszta zaniepokoiła się
jeszcze mocniej, ale na szczęście nikt nie drążył. – To
zdradzicie mi może, gdzie jesteście? Bo tak jakby nie wiem, gdzie
was szukać. A podejrzewam, że bardzo chętnie byście się ze mną
zobaczyli, przyjaciele moi kochani!
– Ona
naprawdę jest chora – burknął Brady.
– Laska,
odwaliło ci? – Paul aż się zatrzymał.
– Nie
no, podmienili ją – skonstatował Embry.
– No
co? Nie mogę chcieć raz na jakiś czas się z wami zaprzyjaźnić?
– Przed
chwilą nam powiedziałaś, że nie chcesz na nas marnować czasu.
Więc weź się wreszcie zdecyduj... – Sam nie brzmiał na tak
pewnego siebie jak zwykle.
– I
zastanów się porządnie, bo ja tam wolałem cię w poprzedniej
wersji – jęknął Seth. – Cukierkowa Leah? Nieee, to się
nie godzi...
– Wracając
do tematu... – przerwałam, już mniej uprzejmie. – Lubię
was, mordy wy moje, ale nie zmienia to faktu, że wolałabym sobie
jednak pospać, zamiast tu z wami picnieć na dworze. Deszcz pada. A
w łóżku ciepło, oj, ciepło...
– Jej
naprawdę odwaliło – wydukał Paul.
– Nie
mówiłam o tobie, dresie śmierdzący – warknęłam.
– To
już bardziej przypomina Leę, którą znam – roześmiał się
Jared.
– No
to? Gdzie mam iść?
Na
chwilę zapadła cisza. Nie zamierzając dłużej stać na deszczu,
schowałam się we wnęce pod balkonem stojącego obok mojego bloku
punktowca. Słyszałam nad sobą wrzaski dobiegające z telewizora
w mieszkaniu, lecz nie rozpraszało mnie to na tyle, by nie wyczuć
lekkiego zdenerwowania od pozostałych wilków. Starali się je
zamaskować, i to całkiem nieźle, ale zbyt dobrze już ich znałam,
by mieć jakikolwiek problem z przebiciem się przez najlepsze
myślowe bariery. Oni byli zdenerwowani. Zniecierpliwieni,
podekscytowani... ale pozytywnie.
– Raczej
nie ma sensu, żebyś nas teraz goniła – odezwał się w końcu
Embry. – I to bynajmniej nie dlatego, że zaczynamy się bać o
twoje zdrowie. Kto wie, może czymś zarażasz. Takim dobrym
samopoczuciem na przykład... Kij z tym, ja się na to nie
szczepiłem.
– Ha
ha. Ty to umiesz rozbawić towarzystwo... – Wywróciłam
oczami. – A tak poważniej?
– Mamy
porządny trop półdemona. – Choć Beta szykował się do
odpowiedzi, Quills zdołał go wyprzedzić. – Natknęliśmy się
na niego niechcący. Wygląda na to, że od jakiegoś momentu
przestał się maskować. Być może uznał, że to miejsce, w które
nie zapuszczamy się z patrolami.
– I
co? Macie coś konkretniejszego?
– Mnóstwo
konkretniejszych rzeczy. – Jared nie brzmiał wcale na
szczęśliwego. – Ale nie spodoba ci się.
– Wal
śmiało, zniosę wszystko – zapewniłam.
Pech
chciał, że tego jednak nie zniosłam.
– Półdemon
wlazł do sztolni. Jutro wszyscy obowiązkowo olewamy szkołę i
włazimy za nim.
Chociaż
kucałam w wilgotnym pyle pod balkonem, i tak z jakiegoś powodu
udało mi się przewrócić.
– Że
co? Czy wyście oczadzieli?! – jęknęłam, gdy już
przypomniałam sobie, jak się myślało.
– O
proszę, dobry humorek szlag trafił. A już się bałem, że ci tak
zostanie – zaśmiał się Collin. Na szczęście wszyscy go
zignorowali.
– Taka
jest prawda, Leah – przyznał Quills. – Podejrzewam, że
nie mamy wyboru. Ze śladu wynika, że wlazł tam wczoraj w nocy i
jeszcze nie wyszedł. To najlepsza okazja. Prawdopodobnie sam wpędził
się w pułapkę. Lepiej już nie będzie.
– Skąd
wiecie, że nie wyszedł? Sztolnie są gigantyczne, jest dużo
wyjść... Nawet jakbyście chcieli, nie obstawilibyście wszystkich.
Bo o nich nie wiecie – zaskamlałam. Wciąż miałam głupią
nadzieję, że może jednak się rozmyślą, ale choć nie zaczęłam
na dobre negocjować, już czułam, że mogę sobie najwyżej myślowe
gardło zedrzeć. Od chłopaków biła niezachwiana pewność siebie.
– Sęk
w tym, że czujemy go. Blisko – wyjaśnił Sam. – Jak
mówił Quills – możliwe, że to jedyna dobra okazja.
– Przecież
do jutra to może się zmienić...
– To
wtedy nic nie zrobimy. Ale jeśli się nie zmieni, ruszamy za nim.
Sztolnie znamy lepiej od niego.
– Gówno
tam znacie – prychnęłam. – Ile razy wy tam niby
byliście? Do tej pory nie chcieliście się tam pchać.
– Ale
wiemy mniej więcej, jak idą. Po tym da się sporo wywnioskować...
– Podobno
mają kilka poziomów. A Ladon może wiedzieć tyle samo, co wy.
Zgubimy się, zabłądzimy, strop zwali nam się na głowy,
zdechniemy śmiercią głodową lub będziemy się tam błąkać do
usranej śmierci! – prawie się rozpłakałam.
– Nie
będziemy wchodzić głęboko. Zrobimy tylko rozeznanie. Może
będziemy mieć szczęście...
– Pecha
chyba.
– To
nie podlega dyskusjom! – przerwał mi Quills. Skuliłam się
nieco – cham użył na mnie głosu Alfy. – Musimy tam wejść,
a ty pójdziesz z nami. Bo jesteś nam potrzebna.
– No
proszę, teraz, gdy można mnie wysłać jako pierwszą, bym za was
złapała się we wszystkie pułapki, to nagle jestem wam
potrzebna... – Pomimo hardego głosu byłam bliska zakopania
się w kupie rozmiękłego piachu.
– Tam
nie ma żadnych pułapek...
– Ale
to są stare tunele! Pohitlerowskie, albo i jeszcze starsze! I nikt w
nich nie był! Tam nie ma chodników dla zwiedzających! Tam wszystko
może się zawalić! Jezu, ja nie chcę...!
– Ale
pójdziesz. Obojętnie, czy bym cię do tego zmusił.
Miał
rację, kundel zapchlony... I tak bym za nimi polazła. Bo jak zwykle
nie mogłabym znieść tego, że może coś im się stać, a mnie nie
będzie w pobliżu, bym ewentualnie mogła pomóc.
– Jutro
o ósmej nad zalewem. Nie toleruję spóźnienia. Wziąć jakieś
jedzenie, wodę, latarki, baterie do latarek. I może kredę do
znakowania drogi w razie czego – zaordynował Quills. – I
ubrać się na czarno, to nie impreza choinkowa. – Mówiąc to,
wyobraził sobie zakreślaczowe adidaski Paula.
– Wszyscy
umrzemy – skwitowałam optymistycznie. Po dobrym humorze nie
został ślad.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz