Z
samego rana mogłam spokojnie powiedzieć, że najprawdopodobniej
dostałam rozdwojenia jaźni. Nie mam pojęcia, jak to możliwe, że
moje nastawienie zmieniło się tak radykalnie w ciągu ledwie kilku
godzin, ale faktem było, że strach zaczęło przyćmiewać coś, co
chyba powinnam nazwać... ekscytacją. I ciekawością. Tak, przede
wszystkim ciekawością.
Co
bynajmniej nie oznaczało, że ten strach sobie wziął i poszedł.
Co to, to nie. Bo przecież byłoby za prosto.
Tak,
wiem, pamiętam, co mamusia i tatuś zawsze powtarzali – że strach
to twój najlepszy przyjaciel, że to dzięki niemu wiesz, kiedy
przestać, że człowiek bez instynktu samozachowawczego to człowiek
martwy i te sprawy... Ale na cholerę mi to teraz było? Czy się
boję, czy nie – i tak muszę tam iść. A tak sobie tylko umysł
zatruwam i arytmii przysparzam.
No
bo jest tak. Kocham opuszczone miejsca. Uwielbiam atmosferę panującą
w porzuconych budynkach, uwielbiam wciąż panoszące się w ich
kątach echo toczonego kiedyś życia, uwielbiam ich tajemnicę...
uwielbiam nawet zapach wilgotnego betonu, stęchlizny i pleśni,
który się w podobnych otoczeniach unosi. Lubię przybytki
opuszczone raczej niedawno, w których można znaleźć ciekawe
przedmioty, znaki, że jeszcze niedawno ktoś tutaj był. Ale
najbardziej ze wszystkiego lubię opuszczone piwnice.
Podziemia
fascynowały mnie od zawsze, jeszcze zanim odkryłam w sobie pasję
do zwiedzania tego, co nad nimi. Jeszcze jako małe dziecko
uwielbiałam pchać się z rodzicami do jaskiń i udostępnionych do
zwiedzania sztolni w okolicy Śląska. Tak, lekkiej klaustrofobii
nigdy się nie pozbyłam, ale jeśli poruszałam się korytarzem, w
którym mogłam spokojnie się wyprostować i odetchnąć, tony
betonu lub kamienia nad głową nie przeszkadzały aż tak mocno. A
przynajmniej nie na tyle, by przyćmić niezdrowe przyciąganie i
wilczą ciekawość. Ale sztolnie pod naszym miastem...
No,
krótko mówiąc, nie bałam się jaskiń i kopalń, bo wiedziałam,
że skoro zostały udostępnione do zwiedzania, to istnieje naprawdę
małe prawdopodobieństwo, że stanie się coś złego. Nie bałam
się również piwnic opuszczonych budynków, bo choć w nich już
takiej gwarancji nie miałam, były znacznie mniejsze i mogłam
spokojnie wyrysować sobie w głowie ich mapkę na wszelki wypadek.
Były możliwe do ogarnięcia po prostu. A to to nie jest możliwe do
ogarnięcia. W żadnym cholernym wypadku.
Lubię
podziemia. Ale lubię mieć też pewność, że jeśli już zwali mi
się na łeb coś, co zwiera w sobie beton zbrojony, będę
dostrzegać drogę ucieczki. I nie zgubię się po przejściu kilku
kroków, nawet jeśli nic na łeb nie będzie mi się zwalać.
Z
drugiej strony... bałam się, ale słynna wilcza ciekawość nie
pozwalała temu strachowi sobą zawładnąć. Wilcza ciekawość
nieraz była silniejsza od ludzkiego zdrowego rozsądku, co czasem
mogło okazać się głupie, lecz znacznie ułatwiało sprawę w
podobnych przypadkach.
Sztolnie
od zawsze mnie fascynowały. Podejrzewam, że każdego by mogło
zainteresować to, że pod miastem, w którym sobie mieszka,
kilometrami ciągną się poniemieckie korytarze, w których nie
wiadomo co siedzi, ale u mnie nieraz ciekawość ta przeradzała się
w obsesję. Wypytywałam o tunele dziadka, łowiłam każdą
zasłyszaną ciekawostkę, próbowałam składać je w spójne
historie, dzięki którym chciałam odkryć nieco więcej prawdy...
Chciałam wiedzieć, co tam jest. I zawsze chciałam tam wleźć.
Tylko że przez cały czas doskonale wiedziałam, że jest to
niemożliwe, więc tej chęci nigdy nie musiał towarzyszyć strach.
Czego się bać, skoro nie ma żadnego ryzyka, że kiedykolwiek stanę
w obliczu czegoś takiego?
Ech.
No i ignorancja znowu się na mnie zemściła. Fajnie, nie? Rąsia w
górę, kto by chciał się zamienić.
Teraz,
postawiona przed faktem rodzaju „nie masz żadnego innego wyjścia,
musisz zacisnąć zęby i wziąć się w garść”, sama nie
wiedziałam, czy szybciej rozniesie mnie z ciekawości, czy
łaskoczącej w piersi paniki, gotowej zaatakować w każdej chwili.
Znając życie, wybierze sobie taką najbardziej niespodziewaną,
najmniej sprzyjającą i dającą najmocniejsze ryzyko katastrofy.
Już zacierający pazurki Pech tylko na to czeka.
No
więc pozostańmy na tym, że miałam mieszane uczucia. Dla mnie, w
dodatku podczas okresu, nie jest to nic spektakularnie dziwnego, co
nie?
Z
Jaredem, Collinem, Paulem i Sethem spotkałam się na naszym pięknym
dworcu autobusowym. O ile stojący tuż naprzeciwko, oddalony jedynie
o szerokość wąskiej ulicy i chodnika budynek dworca kolejowego już
faktycznie zaczyna imponować elewacją ładnie odnowionego zabytku,
o tyle dworzec autobusowy przypomina... no w sumie też zabytek, ale
taki przywodzący na myśl raczej szalony PRL niż cokolwiek, na czym
można by z przyjemnością zatrzymać wzrok. Niewielki klocek
pomalowano na żółto, co w zamyśle architekta zapewne miało do
czegoś pasować (szkoda, że nikt nie wie do czego konkretnie), a
całe obramowanie płaskiego dachu i ściany szczytowe obito
elegancką blachą falistą. Farba całkiem dobrze ukrywa
nadgryzającą ją rdzę, ale niestety nie jest już w stanie
zamaskować tego, co dzieje się w środku. Niewielki bar w rodzaju
tych, w których to pracownicy sanepidu tracą wszystkie włosy i
zdrowe zmysły, zapraszał całkiem atrakcyjnymi zapachami i wielkim,
wymalowanym ręcznie szyldem, mającym zapewne tyle samo lat, co
wszystko wokół. Przestrzeń dla kupujących bilety była maleńka,
oferująca niewiele więcej miejsca, niż smutny barak po drugiej
stronie ulicy. Podłogę wyłożono tanim lastriko, wiecznie uwalanym
w błocie nawet podczas suszy, a szyba okienka kasjerki pękła wieki
temu, odmówiła zrośnięcia się samoistnie i straszyła krzywo
nalepionym pasem taśmy klejącej. Jakby to miało jakkolwiek
pomóc... Światło zapewniały dwie łyse jarzeniówki obowiązkowo
świecące na różne kolory. No bo przecież kupienie dwóch takich
samych wymaga jakiegoś rzadko spotykanego talentu i specjalnych
umiejętności. O tym już wiemy, zwłaszcza po zwiedzeniu kilku
szkół.
Same
perony autobusowe (poważnie, do dzisiaj nie wiedziałam, że to się
tak nazywa) również nieco... straszą. Plac znajduje się za
budynkiem dworca, a właściwie pomiędzy nim, nowoczesnym biurowcem,
w którym nie mam pojęcia, co jest, i zabytkową wieżą ciśnień,
stanowiącą podobno wizytówkę miasta, a niemal całkiem odrapaną
z tynku ślepą ścianą rozwalającej się kamienicy, na której jak
się bardzo postara, można dojrzeć resztki dożynkowego muralu.
Przestrzeń wyłożono eleganckimi betonowymi płytkami w kształcie
sześciokąta – powybrzuszanymi tak, że każdy nieostrożny
kierowca mógł na nich swój autobusik zarżnąć, choć nie mam
pojęcia, jak to możliwe, skoro w pobliżu nie ma za bardzo drzew,
których korzenie mogłyby coś takiego spowodować. W większych
wgłębieniach zawsze zalegają przypominające miniaturowe jeziora
kałuże, w których lubią kąpać się brudne miejskie gołębie.
Nad większością peronów wznosi się daszek. A właściwie nie
tyle daszek, co wielka, przesadnie wysoka wiata z trzema
zabudowanymi ścianami, pod którą jest zawsze ciemno, śmierdzi
śmietnikiem (i drzemiącymi w kątach bezdomnymi) i nie widać
nadjeżdżających autobusów.
No,
jakbym autobusy lubiła, to konieczność korzystania z takiego
pobojowiska skutecznie by mnie tej sympatii oduczyła.
– Ja
nie rozumiem, dlaczego nie możemy iść tam na pieszo –
skwitowałam po tym, jak musiałam zrezygnować z zajęcia miejsca na
wolnej ławce. Okazało się, że wolna jest właśnie dlatego, że
pod nią gniazdko uwiły sobie wyjątkowo okazałe gołębie.
Dlaczego nie zainteresowały się dachem? Chyba wolałam nie
wiedzieć.
– Też
nie wiem – przyznał Collin. – Uparli się, że tak będzie
szybciej.
– No
bo będzie – wtrącił Paul. – Spoko wodza, ja się na tym znam.
– Ty
się na niczym nie znasz... – burknęłam pod nosem. Na szczęście
nie usłyszał.
– Podjedziemy
sobie na przystanek i przejdziemy tylko z buta kawałek lasem. Lepiej
niż na nogach, co nie? – ciągnął z nonszalancją.
– Żeby
dojść tam na pieszo, potrzeba by było kilku godzin – poparł go
nieśmiało Jared. – Jakbyśmy mieli tak iść na przełaj lasem...
– Rany,
przecież nikt wam nie kazał iść jako ludzie! – zaskamlałam
rozpaczliwie. – Jako wilki bylibyśmy tam w jakieś dwadzieścia
minut. Autobus jedzie trzydzieści. Czekamy na niego od dziesięciu.
Czy ja czegoś nie rozumiem?
– E,
to ty się nie znasz, laska – uciął Paul, posłał mi ostatnie
pogardliwie spojrzenie i odszedł na kilka kroków, zapewne nie
chcąc, by ktoś ze zgromadzonego wokół całkiem sporego tłumu
skojarzył, że jesteśmy razem.
Też
najchętniej nie przyznawałabym się do takiego kapcia, no ale co
poradzić...
To,
co po nas przyjechało, przeglądu technicznego raczej nie przeszło
od dwudziestu lat, no ale co ja tam wiem. Może to był tylko
kamuflaż. Może pod budą pordzewiałego na wszystkich możliwych
krawędziach niebieskiego minibusika z tak upieprzonymi, że aż
mętnymi oknami kryła się jakaś perła, której ja, taka głupia,
nie potrafiłam dostrzec... Wszystko w środku trzęsło się tak
mocno, że właściwie byłam w stanie na słuch ocenić, ile dookoła
mnie znajduje się śrubek i ile dokładnie części one
przytrzymują, ale to też miało jakiś cel. Na przykład odsiew
jednostek słabszych na duchu.
Ale
w sumie co ja tam się odzywam – skoro dla mnie szczytem szczęścia
jest rozlatujący się EN-57, obowiązkowo przed jakąkolwiek
modernizacją... Podejrzewam, że jakość podróży jest tu
porównywalna.
To
była trasa, którą znałam. Tędy jechało się do dziadka na
działkę. Pamiętam, że gdy babcia jeszcze żyła, podróżowałyśmy
podobnymi busikami, a już wtedy, widziane okiem niezbyt
interesującego się tym dziecka, wydawały mi się na granicy
rozsypania. Na szczęście wysiadaliśmy po kilku przystankach, nie
miałam więc czasu na to, by na dobre przerazić się odgłosami
dobiegającymi z silnika.
Przystanek
niczym nie różnił się od innych znajdujących na tej trasie. Była
to niewielka ciemna budka z czegoś, co przy sporej dawce dobrych
chęci mogło przypominać kamień. Do środka raczej nie pchał się
nikt, kto nie miał do załatwienia pilnej potrzeby fizjologicznej.
Ludzie są po prostu beznadziejni... Choć placyk nosił dumne miano
okolicznej miejscowości, mieścił się na skraju wąskiej szosy,
biegnącej środkiem sporego lasu. Droga, choć pewnie brzmi
malowniczo, niestety jest tak ruchliwa, że słychać ją jeszcze
głęboko między drzewami.
Przejście
na drugą stronę czegoś takiego również do najprostszych zadań
nie należy. Przecież żaden z kierowców rozpędzonych tirów nie
uzna cię za biedną duszyczkę, która tylko chce szybko przebiec w
stronę leśnej drogi. Dla nich wszyscy w podobnych sytuacjach są
tylko kolejnymi idiotami, którzy wszędzie łażą i przeszkadzają.
– No
i gdzie ta nasza radosna ferajna na nas czeka? – zagaiłam
beztrosko, gdy już stanęliśmy nareszcie na wąskiej ścieżce, a
uliczny hałas stał się na tyle znośny, by nie trzeba było do
siebie krzyczeć. – Skoro jednak nie spotykamy się nad zalewem...
– Patrolują
teren dookoła. Pilnują, czy półdemon im nie ucieka – wyjaśnił
Collin.
– A
skąd niby będą wiedzieli, jeśli ucieknie innym wyjściem? –
spytałam nieśmiało. I to tak bardzo nieśmiało, bo szczęka
opadła mi za mocno na to, by wydusić coś pewniejszym siebie
głosem. To był ten ich wspaniały plan?
– Problem
w tym, że... – Jared nagle się zawahał.
Te
chamy o czymś wiedzą. O czymś, o czym sądzą, że ja powinnam
dowiedzieć się na sam koniec, bo jeśli będę miała odpowiednio
dużo czasu, dam radę wywrócić ich na lewą stronę, zanim wymyślą
powód, dla którego miałabym tego nie robić...
– Przemieniać
się w wilki. Już – wycedziłam.
– Ale
po co? – Paul spojrzał na mnie z czymś, co spokojnie można było
nazwać strachem. – To już niedaleko, tu za tymi krzakami...
– Natychmiast!
– szczeknęłam i wyszczerzyłam poganiająco zębiska na znak, że
jeśli nie zastosują się do polecenia w ciągu najbliższej
sekundy, zacznę ich sukcesywnie zjadać. W ludzkich skórach nawet z
takim wilkiem jak ja nie mieli żadnych szans...
Pełne
bólu i rozpaczy spojrzenia, jakimi się wymienili, tylko utwierdziły
mnie w przekonaniu, że to, co zaraz wyczytam z ich myśli, nie
ma szans mi się spodobać. A gdy już stanęli na czterech łapach...
– No
was chyba pojebało! – wydarłam się tak głośno, że jestem
pewna, że było to słyszalne nawet fizycznie.
Ktoś
w eterze skrzywił się boleśnie. Pozostali, otaczający wejście do
sztolni, również byli w wilczych skórach – wyczułam z ich
strony zaskoczenie, nieco ciekawości, aż wreszcie zakłopotanie
i lekki... lęk.
I
słusznie. Bo ja jeszcze nie skończyłam.
– Czy
wy jesteście, kurwa, normalni?! – wyłam jak – nie
przymierzając – potrącona, podczas gdy obecna trójka kuliła się
przede mną, tuląc uszy do czaszek i przyciskając ogony do
brzuchów. Byłam tak wściekła, że nawet nie poczułam na ten
widok satysfakcji. – Czy wy chcecie umrzeć?! Ja pieprzę, ja
się z wami nie będę pchać do grobu!
– Od
kiedy to święta Leah przeklina, co? – Paul spróbował
załagodzić sprawę, lecz zamknął się natychmiast, gdy zwróciłam
się w jego stronę. Oczami chłopaków dobrze widziałam, że
wyglądam jak wariatka.
– Cholera,
dowiedziała się? – jęknął ktoś.
– Kurde,
nie powiedzieliście jej wcześniej?! – zdenerwował się
Quills. – Przecież mówiłem wam, żebyście to zrobili!
– A
czy to cokolwiek zmienia...? – Jared w razie czego się
odsunął, gdy puściłam się pędem między drzewa.
– To
nic nie zmienia – warknęłam. Wypadłam spomiędzy niskich
świerków i dosłownie staranowałam stojącego za nimi Quillsa.
Wyszło
mi to całkiem ciekawie, a okolica tylko temu sprzyjała. Bunkier, z
którego dało się przejść do sztolni, mieścił się na terenie
starej piaskowni, opuszczonej prawdopodobnie właśnie z powodu
jego odkrycia. Wielka dziura w ziemi rozciągała się jak krater we
wszystkie strony, aż świecąc jasnym piaskiem na tle otaczających
ją wysmukłych sosen. Quills stał akurat całkiem blisko krawędzi
dziury, przez co, gdy wpadłam w niego z całym impetem, musiał się
zachwiać. Biały wilk był ode mnie przynajmniej o połowę większy
i lepiej zbudowany, lecz gdy już postąpił ten jeden krok pod
wpływem uderzenia, natrafił łapami na pustkę. Zrąbał się z
góry piachu w pięknym stylu, sturlał jak zabawka i zaskowyczał,
gdy ja, przez cały ten czas biegnąca tuż za nim, przygwoździłam
go do ziemi, gdy już się zatrzymał.
– Ty
jesteś nienormalny! Ty jesteś po prostu nienormalny! Jak mogłeś
wymyślić coś tak głupiego?!
– Zaczekaj!
– Embry odepchnął mnie od plującego piachem albinosa, zaskoczony
chyba jeszcze bardziej niż on. – Moment, chwila, daj nam może
wytłumaczyć?! Może zrozumiesz!
– A
co tu jest do rozumienia?! – Ciskałam się wokół, nie
wiedząc, co ze sobą zrobić. No furiatka, no. Pamiętajcie na
przyszłość, by nie drażnić choleryczek. A choleryczek w trakcie
okresu zwłaszcza... – Jesteście po prostu nienormalni! Stara
sfora miała całkowitą rację – wam coś poważnego powierzyć,
to jak dobrowolnie wystawić się na cholerną katastrofę! Ja nie
wierzę, że wam ktoś na coś tak poważnego, jak ochrona miasta
pozwolił! Was starsi powinni prowadzać za rączkę przez jakieś
czterdzieści lat, zanim wypstrykacie się z chłopięcych hormonów
i zaczniecie myśleć mózgami, a nie...
– Chłopięce
hormony? – zaśmiał się Paul. – Bez obrazy, laska, ale
coś ty brała?
– Ja
już wyjdę z pierdla, a jego jeszcze będą leczyć, przysięgam!
– Uspokój
się! – rozkazał wreszcie Quills, pozbierawszy się na tyle,
by móc potraktować mnie Głosem Alfy. I to taką dawką, że
normalnie pewnie aż bym się zakrztusiła.
Zatrzymałam
się posłusznie, ale nie pozwoliłam, by ktokolwiek do mnie
podszedł, choć Jared już się palił. Nie zdołałam również
odkleić uszu od czaszki, opuścić warg i wygładzić futra
tworzącego wzdłuż grzbietu dwa spore garby.
– Uspokoiłam
się – zapowiedziałam po kilku sekundach, nie doczekawszy się
reakcji. – Więc słucham. Co mi macie do powiedzenia?
– A
obiecujesz, że odbędziesz z nami dialog i nie zaczniesz znowu
zachowywać się jak wariatka? – Brady przechylił łeb. Na
swoje szczęście stał na tyle daleko, że nie opłacało mi się
pokonywać paraliżu i rzucać w jego stronę.
– Obiecuję
– wycedziłam, choć sporo mnie to kosztowało. – Ale nie
obiecuję, że jeśli nadal nie znajdę w tym sensu, nie wezmę się
za odgryzanie wam uszu.
– No,
nie tak ostro... – Jacob wycofał się w razie czego na kilka
kroków.
To
mi dało jasny dowód na to, że choćby się postarali, i tak
doskonale wiedzą, że sprawy nie da się przedstawić tak, bym stała
się milsza. To przeraziło mnie jeszcze bardziej.
– Zapowiada
się zajebiście... – burknęłam pod nosem. – Opowiedzcie
mi to dokładnie. Już to, że kolejny raz coś przede mną
zatailiście, łaskawie pominę, choć nie popieram. Bo co ja, ułomna
jestem? Zostałam członkiem watahy na takiej samej zasadzie, jak
wy...
– Dobra,
dobra, wiemy. – Quills, choć pozornie skupiony na
wytrzepywaniu piachu z futra, spróbował przejąć inicjatywę. –
Plan powstał nagle, gdy ty, Brady i Sam poszliście już do domu.
Z chłopakami to obgadałem, bo spotkaliśmy się rano.
Powiedziałem Jaredowi, że koniecznie ma ci przedstawić wszystko w
drodze, no ale...
Jared
lekko się skulił.
– Fakt.
Przez chwilę myślałem, że przedstawienie jej przed faktem
dokonanym jakoś pomoże.
– Już
ty lepiej nie myśl, słabo ci to wychodzi – prychnęłam.
– To
też już wiemy. – Alfa wywrócił oczami. – Ladon ukrywa
się gdzieś tutaj. Na sto procent nie wyszedł, bo wciąż wyczuwamy
go gdzieś w pobliżu. To znaczy... Może nie tak blisko, by było to
szczególnie proste, ale wystarczająco, by mieć pewność, że
musimy użyć tego wejścia.
– Jego
trop jest bardzo wyraźny – wtrącił Sam. – Aż świeci.
– I
dlatego właśnie myślę, że jesteście idiotami –
przerwałam. – Koledzy kochani, naprawdę tylko dla mnie to
brzmi jak pułapka? Przecież on bez żadnego problemu potrafi
maskować swój trop. To, że nagle go dla nas zostawił, chyba jest
nieco podejrzane, co?
– Popieram
– wtrącił nieśmiało Collin. – On chce, byśmy nabrali się
jak idioci i tam za nim wleźli. Ta pułapka tak bije po oczach, że
to aż boli...
– On
jest gotowy do konfrontacji. I my również. Dlaczego by więc nie
dopuścić do niej teraz? Kiedyś przecież trzeba –
zaprotestował Brady. – Moment jest dobry jak każdy inny.
– Właśnie
nie jest. – Seth, do tej pory popierający szalony plan, nagle
opowiedział się po naszej stronie. – W ten sposób wchodzimy
na jego teren na jego warunkach. Ułatwiamy mu sprawę. Dlaczego nie
zasadzić się na niego w podobny sposób i wtedy tego nie rozegrać?
– A
jeśli nie będziemy już mieć okazji? To jest coraz większy
problem. Musimy w końcu coś z nim zrobić. Mamy przewagę...
– Ciekawe
jaką! Chyba że jest jeszcze coś, o czym mi nie powiedzieliście.
Jakieś moce z ziemi przodków, do których sięgnięcie w
ostatnim momencie? – zakpiłam. Żart może i najlepszy nie
był, o ile w ogóle mogłam nazywać go żartem, ale tak
zdenerwowana nie zdobyłam się na nic innego. A przecież miłą nie
mogłam być.
– Embry?
– Quills wyczekująco spojrzał na Betę, w którego ślepiach
naraz zabłysło coś na kształt dumy.
– Tak
się złożyło, że mam mapę – powiedział wilk.
Zamarłam.
I to tak dokumentnie, że aż przez chwilę zapomniałam o
oddychaniu.
– Jaką
znowu mapę, do diabła? Podobno żadna nie istnieje.
– Bo
nie ma map. Oprócz tej, którą znalazłem w rupieciach mojego
pradziadka.
Teraz
to się roześmiałam.
– Ja
przepraszam bardzo, ale ty wiesz, jak to zabrzmiało? –
wykrztusiłam wreszcie. – Znalazłeś jakiś świstek papieru w
gratach po dziadku, niczym prawdziwy poszukiwacz przygód z książki
dla dzieci, i jesteś gotowy, by powierzyć mu nasze życia? Ja się
na to nie piszę, kolego kochany. Nawet jako dziecko takich bajek nie
lubiłam.
– To
patrz na to.
Mina
nieco mi zrzedła, gdy ujrzałam we wspomnieniach wilkołaka coś, co
wyglądało... no, staro i diabelnie profesjonalnie. Jeśli to nie
była mapa fragmentu sztolni, do którego właśnie się pchaliśmy,
to ja już nic nie wiem.
– Mamy
przewagę, bo półdemon nie może wiedzieć tyle, co my –
wyjaśnił Quills. – Innych map nie ma i o ile nie spędził w
tym miejscu wcześniej całych lat, nie będzie w stanie posłużyć
się ścieżkami, które my mamy tu narysowane. Bo ich nie znajdzie.
Sztolnie to jeden wielki labirynt. Przecież nie pchalibyśmy się w
pułapkę w takim miejscu, gdybyśmy nie mieli pewności, że coś z
tego będzie.
– Napis
na dębowej skrzynce z tego będzie.
– Otoczymy
go, Leah. Potrafimy określić, w którym miejscu znajduje się jego
pułapka. I możemy sprawić, że sam się w nią złapie. A w
razie czego... wbrew pozorom w okolicy jest sporo wyjść. –
Potężne łopatki napięły się i opadły. Wzruszał ramionami. –
Jeśli tylko okaże się, że coś jest nie tak, zdołamy
błyskawicznie się ulotnić. Zanim przyjechaliście, sprawdziliśmy
sporą część dróg ewakuacyjnych z zewnątrz. Wyglądają na
zaniedbane, ale drożne.
– Wszyscy
umrzemy – zapowiedziałam, gdy skończyły mi się argumenty.
– Każdy
kiedyś umrze. – Embry wyglądał na zadowolonego z tej
perspektywy.
– Z
Gabrysią byś się dogadał – szepnęłam. – Ja nie wiem,
dlaczego się na to zgodziłam.
– O,
czyli jednak idziesz z nami? – Jacob uśmiechnął się po
wilczemu. – Wiedziałem, że nie dasz się długo przekonywać.
– Nie
jest ci przypadkiem za wesoło, chamie kwadratowy? –
Wyszczerzyłam zęby, lecz Collin zdążył zastąpić mi drogę.
– Możemy
już ruszyć do wejścia? – Quills wskazał nosem odpowiedni
kierunek. – Mamy coraz mniej czasu, drużyno. Trzeba ruszać.
Podejrzewam, że każdy ma potrzebny sprzęt.
Niechętnie
zmieniłam się w człowieka i wraz z resztą skierowałam się w
stronę centrum piaskowni, gdzie tuż nad poziom gruntu wystawał
betonowy zarys bunkra.
Sama
nie wiem, czego się spodziewałam, ale z pewnością nie czegoś
tak... prozaicznego? Bałam się jak jasna cholera, oczekiwałam
więc, że to uczucie zostanie zwieńczone bramą do piekieł rodem z
tandetnego horroru, a nie... omszałą żelbetową konstrukcją, w
której wnętrzu walał się stos plastikowych butelek i puszek po
tanim piwie. Jacob i Brady zabrali się za odgruzowywanie
umieszczonego w podłodze włazu, a Quills...
A
Quills jeszcze nie skończył znęcania się nade mną.
– Leah,
Collin, Paul – do mnie – zarządził w pewnym momencie, stanowczo
machając na nas dłonią.
– Zapowiada
się mało zachęcająco – mruknęłam pod nosem. – Cóż się
stało, mój kochany przyjacielu? – spytałam głośniej. – O
cokolwiek mnie oskarżacie, tym razem naprawdę jestem niewinna.
Raczej.
– Korzystając
z chwili postoju, pragnę poruszyć istotną kwestię. – Alfa
powiódł po nas wzrokiem. – Chodzi mi o wasze niezbyt przepisowe
stroje. Ile razy ja mam mówić, że na akcje ubieramy się na
czarno?!
– Przecież
jest na czarno – zaprotestowałam.
– Może
i tak, ale co to za płaszczyk? Przecież to ci będzie krępować
ruchy.
– To
jest trencz – sprostowałam uprzejmie.
– Zwał
jak zwał, mało mnie to obchodzi. Mało masz kurtek w domu?
Już
i tak byłam cholernie wnerwiona, więc żeby ostatecznie nie trafił
mnie szlag, musiałam kilka razy głęboko odetchnąć. Owszem,
miałam na sobie mój stary, sięgający nieco ponad kolano czarny
trencz, przepisowo zapięty. Nawet namęczyłam się, żeby guziki
pozawijać w skrawki materiału, by nie odbijały światła latarek.
Oznajmiłam wreszcie:
– Wzięłam
trencz, ponieważ jest lżejszy i bardziej rozciągliwy niż skórzana
kurtka, która była jedyną możliwą alternatywą. Wzięłam
trencz, ponieważ skórzana kurtka skrzypi, gdy się rusza, a to jest
miękkie jak bluza. A poza tym wzięłam trencz, a ty się tego nie
czepiaj.
Widziałam
gołym okiem, że chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz najwyraźniej
tak bardzo gotowałam się od środka, że postanowił nie drążyć.
Przeniósł spojrzenie na Collina.
– A
ty? Co to za kolorki?
– Przecież
to moro, szefie – wyjaśnił chłopak. – Maskuje lepiej niż
czerń.
– Ale
na zewnątrz, do jasnej cholery! Tu będziesz widoczny z kilometra!
– O...
– Sądząc po całkiem zabawnej minie, jaką zrobił, naprawdę o
tym nie pomyślał. – Szlag... Pójdę jako wilk.
– Masz
za jasne futro, będzie jeszcze gorzej. – Albinos potarł czoło,
jakby zaczynała boleć go głowa. – No a ty, Paul?
– No
co ja? – Dresiarz obrzucił bacznym wzrokiem swoje pomarańczowe
adidasy, jasnoszary dres z wypchanymi kieszeniami i najczerwieńszą
męską kurtkę, jaką w życiu widziałam. Albo i damską, moja
ciocia ma podobną.
– Jak
ty się odstroiłeś?
– Jezu,
kurna, człowieku, nie denerwuj się tak! – Odsunął się
odruchowo, gdy czerwone spojrzenie stężało w konsystencję betonu.
– Ja nie wiem, o co kaman, okej? Ubrałem się wygodnie, co nie?
Nie krępuje mi to ruchów i w ogóle...
– Czy
ty wiesz, jaki kolor to czarny? – Wysoki metalowiec podparł się
pięściami pod boki i uśmiechnął uprzejmie. Podobny ton był
chyba jeszcze gorszy od czystej furii – dopiero on zwiastował
awanturę z prawdziwego zdarzenia, i to taką, po której rany lizało
się przez kilka następnych dni.
– No
głupi nie jestem...
Biała
pięść wystrzeliła jak błyskawica i w mgnieniu oka dosięgnęła
dresiarskiego nosa.
– Kurwa!
– wydarł się Paul.
– Czy
ja się wyraziłem wczoraj niejasno?! – wydarł się Quills.
– Nie
wierzę! Nareszcie! – wydarł się Embry.
– Koledzy
kochani, ja wiem, że targają wami silne emocje, ale wiedzcie, że
nasz cel właśnie został tym samym powiadomiony o naszej obecności
– zaznaczyłam cichutko.
– Odezwała
się ta... – Paul puścił krwawą bańkę z nosa i w razie czego
zamilkł.
– Ja
przynajmniej ograniczyłam się do ubliżania wam w myślach. –
Posłałam mu słodki uśmieszek.
– To
ruszamy w końcu? Zaraz tyle z tego będzie, że pozabijamy się
nawzajem – wtrącił się Sam. – Droga wolna. Pospieszmy się.
Nie wiem jak wy, ale ja chcę mieć to już za sobą.
– Dobra.
Ty już definitywnie idziesz jako wilk. – Alfa ostatni raz spojrzał
pogardliwie na ledwo wyglądającego zza turbanu chusteczek dresiarza
i ruszył w stronę bunkra.
Podczas
gdy Quills i Embry zabrali się za sprawdzanie, czy wszyscy mają
odpowiedni sprzęt na podobną akcję, ja mogłam spokojnie stanąć
sobie z brzegu i zacząć denerwować się jeszcze bardziej. Kręcący
się w kółko Seth chyba podzielał moje obawy – podrygiwał
niespokojnie i nieustannie klikał przełącznikiem latarki,
stopniowo doprowadzając mnie do szału.
Brakowało
mi kawy. Zdenerwowana byłam tak, że przez chwilę nie byłam w
stanie wyciągnąć swojej latarki z kieszeni, tak ręce mi drżały,
ale miałam taką ochotę na chrzęszczącą w zębach siekierkę
bez cukru i mleka, że aż mnie skręcało. Miałam jakieś takie
głupie wrażenie, że podczas całej akcji jestem gotowa mocniej
trzymać się życia choćby po to, by móc ostatni raz napić się
podobnego cudu i przegryźć maślane ciasteczko.
Tak.
Głodna też zaraz się zrobiłam. Ale w sumie głodna jestem cały
czas...
– Leah,
masz przy sobie jakąś broń? – zawołał Embry, wyrywając mnie z
zamyślenia.
– Oczywiście.
Mam bagnety w ilości trzech. – Wyprężyłam się dumnie na całe
swoje metr sześćdziesiąt.
– Taa,
tylko że twoja latarka to się nie nadaje – wtrącił Alfa,
wciskając mi urządzenie z powrotem w ręce.
– Jak
to? Wojskowa, dobra. Nie zepsuje się, nawet jeśli nią rzucisz...
– Jest
za jasna.
Teraz
to już mnie zatkało.
– Mam
za wygodny płaszcz, mam za jasną latarkę... Ja już nie nadążam.
– Chodzi
o to, że z takim reflektorkiem będzie cię widać z daleka. Musimy
mieć na tyle ciemne żarówki, by półdemon zauważył je jak
najpóźniej.
– I
tak jeśli siedzi w zupełnej ciemności, zauważy światło wcześnie
– wtrącił Seth.
– Ale
może zyskamy tym parę minut.
Oni
zwariowali. Oni po prostu nagle wszyscy naraz postradali zdrowe
zmysły, dopadła ich jakaś gigantyczna zbiorowa szajba. Ja nie
rozumiem. I ja chyba nie chcę zrozumieć...
No
dobra, wiem, trzeba się półdemonem w końcu zająć. Ale jakim
kosztem się to odbędzie? Nie chciało mi się wierzyć, że
obejdzie się tak zupełnie bez ofiar. Plan był głupi. Szczeniacki,
niedojrzały, niedopracowany, wykoncypowany pod wpływem chwili...
Beznadziejny.
Nie
powinnam się na to pisać. Jeśli zostało we mnie jeszcze choć
trochę zdrowego rozsądku, powinnam odwrócić się na pięcie i
odmaszerować stąd, póki miałam na to czas. Powinnam odmaszerować,
ale i zawiadomić starą sforę, by przynajmniej spróbowała to
wariactwo powstrzymać. Ale gdzie podział się mój zdrowy rozsądek,
gdy Jared i Brady unieśli pordzewiałą klapę włazu?
Cuchnące
wilgocią, lodowate powietrze z głębi zapomnianych tuneli było tak
fascynujące, że aż poczułam przeszywający ciało dreszcz wilczej
ekscytacji.
Przepadłam.
Definitywnie przepadłam. Całkowicie i bezdyskusyjnie. Ale czy mnie
to w tamtej chwili zaniepokoiło? Oczywiście, że nie. W takich
chwilach ludzki zdrowy rozsądek nie miał wiele do powiedzenia,
stłamszony przez słynną wilczą ciekawość.
Taaa...
To zawsze była wilcza ciekawość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz