poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 29


Z samego rana mogłam spokojnie powiedzieć, że najprawdopodobniej dostałam rozdwojenia jaźni. Nie mam pojęcia, jak to możliwe, że moje nastawienie zmieniło się tak radykalnie w ciągu ledwie kilku godzin, ale faktem było, że strach zaczęło przyćmiewać coś, co chyba powinnam nazwać... ekscytacją. I ciekawością. Tak, przede wszystkim ciekawością.
Co bynajmniej nie oznaczało, że ten strach sobie wziął i poszedł. Co to, to nie. Bo przecież byłoby za prosto.
Tak, wiem, pamiętam, co mamusia i tatuś zawsze powtarzali – że strach to twój najlepszy przyjaciel, że to dzięki niemu wiesz, kiedy przestać, że człowiek bez instynktu samozachowawczego to człowiek martwy i te sprawy... Ale na cholerę mi to teraz było? Czy się boję, czy nie – i tak muszę tam iść. A tak sobie tylko umysł zatruwam i arytmii przysparzam.
No bo jest tak. Kocham opuszczone miejsca. Uwielbiam atmosferę panującą w porzuconych budynkach, uwielbiam wciąż panoszące się w ich kątach echo toczonego kiedyś życia, uwielbiam ich tajemnicę... uwielbiam nawet zapach wilgotnego betonu, stęchlizny i pleśni, który się w podobnych otoczeniach unosi. Lubię przybytki opuszczone raczej niedawno, w których można znaleźć ciekawe przedmioty, znaki, że jeszcze niedawno ktoś tutaj był. Ale najbardziej ze wszystkiego lubię opuszczone piwnice.
Podziemia fascynowały mnie od zawsze, jeszcze zanim odkryłam w sobie pasję do zwiedzania tego, co nad nimi. Jeszcze jako małe dziecko uwielbiałam pchać się z rodzicami do jaskiń i udostępnionych do zwiedzania sztolni w okolicy Śląska. Tak, lekkiej klaustrofobii nigdy się nie pozbyłam, ale jeśli poruszałam się korytarzem, w którym mogłam spokojnie się wyprostować i odetchnąć, tony betonu lub kamienia nad głową nie przeszkadzały aż tak mocno. A przynajmniej nie na tyle, by przyćmić niezdrowe przyciąganie i wilczą ciekawość. Ale sztolnie pod naszym miastem...
No, krótko mówiąc, nie bałam się jaskiń i kopalń, bo wiedziałam, że skoro zostały udostępnione do zwiedzania, to istnieje naprawdę małe prawdopodobieństwo, że stanie się coś złego. Nie bałam się również piwnic opuszczonych budynków, bo choć w nich już takiej gwarancji nie miałam, były znacznie mniejsze i mogłam spokojnie wyrysować sobie w głowie ich mapkę na wszelki wypadek. Były możliwe do ogarnięcia po prostu. A to to nie jest możliwe do ogarnięcia. W żadnym cholernym wypadku.
Lubię podziemia. Ale lubię mieć też pewność, że jeśli już zwali mi się na łeb coś, co zwiera w sobie beton zbrojony, będę dostrzegać drogę ucieczki. I nie zgubię się po przejściu kilku kroków, nawet jeśli nic na łeb nie będzie mi się zwalać.
Z drugiej strony... bałam się, ale słynna wilcza ciekawość nie pozwalała temu strachowi sobą zawładnąć. Wilcza ciekawość nieraz była silniejsza od ludzkiego zdrowego rozsądku, co czasem mogło okazać się głupie, lecz znacznie ułatwiało sprawę w podobnych przypadkach.
Sztolnie od zawsze mnie fascynowały. Podejrzewam, że każdego by mogło zainteresować to, że pod miastem, w którym sobie mieszka, kilometrami ciągną się poniemieckie korytarze, w których nie wiadomo co siedzi, ale u mnie nieraz ciekawość ta przeradzała się w obsesję. Wypytywałam o tunele dziadka, łowiłam każdą zasłyszaną ciekawostkę, próbowałam składać je w spójne historie, dzięki którym chciałam odkryć nieco więcej prawdy... Chciałam wiedzieć, co tam jest. I zawsze chciałam tam wleźć. Tylko że przez cały czas doskonale wiedziałam, że jest to niemożliwe, więc tej chęci nigdy nie musiał towarzyszyć strach. Czego się bać, skoro nie ma żadnego ryzyka, że kiedykolwiek stanę w obliczu czegoś takiego?
Ech. No i ignorancja znowu się na mnie zemściła. Fajnie, nie? Rąsia w górę, kto by chciał się zamienić.
Teraz, postawiona przed faktem rodzaju „nie masz żadnego innego wyjścia, musisz zacisnąć zęby i wziąć się w garść”, sama nie wiedziałam, czy szybciej rozniesie mnie z ciekawości, czy łaskoczącej w piersi paniki, gotowej zaatakować w każdej chwili. Znając życie, wybierze sobie taką najbardziej niespodziewaną, najmniej sprzyjającą i dającą najmocniejsze ryzyko katastrofy. Już zacierający pazurki Pech tylko na to czeka.
No więc pozostańmy na tym, że miałam mieszane uczucia. Dla mnie, w dodatku podczas okresu, nie jest to nic spektakularnie dziwnego, co nie?
Z Jaredem, Collinem, Paulem i Sethem spotkałam się na naszym pięknym dworcu autobusowym. O ile stojący tuż naprzeciwko, oddalony jedynie o szerokość wąskiej ulicy i chodnika budynek dworca kolejowego już faktycznie zaczyna imponować elewacją ładnie odnowionego zabytku, o tyle dworzec autobusowy przypomina... no w sumie też zabytek, ale taki przywodzący na myśl raczej szalony PRL niż cokolwiek, na czym można by z przyjemnością zatrzymać wzrok. Niewielki klocek pomalowano na żółto, co w zamyśle architekta zapewne miało do czegoś pasować (szkoda, że nikt nie wie do czego konkretnie), a całe obramowanie płaskiego dachu i ściany szczytowe obito elegancką blachą falistą. Farba całkiem dobrze ukrywa nadgryzającą ją rdzę, ale niestety nie jest już w stanie zamaskować tego, co dzieje się w środku. Niewielki bar w rodzaju tych, w których to pracownicy sanepidu tracą wszystkie włosy i zdrowe zmysły, zapraszał całkiem atrakcyjnymi zapachami i wielkim, wymalowanym ręcznie szyldem, mającym zapewne tyle samo lat, co wszystko wokół. Przestrzeń dla kupujących bilety była maleńka, oferująca niewiele więcej miejsca, niż smutny barak po drugiej stronie ulicy. Podłogę wyłożono tanim lastriko, wiecznie uwalanym w błocie nawet podczas suszy, a szyba okienka kasjerki pękła wieki temu, odmówiła zrośnięcia się samoistnie i straszyła krzywo nalepionym pasem taśmy klejącej. Jakby to miało jakkolwiek pomóc... Światło zapewniały dwie łyse jarzeniówki obowiązkowo świecące na różne kolory. No bo przecież kupienie dwóch takich samych wymaga jakiegoś rzadko spotykanego talentu i specjalnych umiejętności. O tym już wiemy, zwłaszcza po zwiedzeniu kilku szkół.
Same perony autobusowe (poważnie, do dzisiaj nie wiedziałam, że to się tak nazywa) również nieco... straszą. Plac znajduje się za budynkiem dworca, a właściwie pomiędzy nim, nowoczesnym biurowcem, w którym nie mam pojęcia, co jest, i zabytkową wieżą ciśnień, stanowiącą podobno wizytówkę miasta, a niemal całkiem odrapaną z tynku ślepą ścianą rozwalającej się kamienicy, na której jak się bardzo postara, można dojrzeć resztki dożynkowego muralu. Przestrzeń wyłożono eleganckimi betonowymi płytkami w kształcie sześciokąta – powybrzuszanymi tak, że każdy nieostrożny kierowca mógł na nich swój autobusik zarżnąć, choć nie mam pojęcia, jak to możliwe, skoro w pobliżu nie ma za bardzo drzew, których korzenie mogłyby coś takiego spowodować. W większych wgłębieniach zawsze zalegają przypominające miniaturowe jeziora kałuże, w których lubią kąpać się brudne miejskie gołębie. Nad większością peronów wznosi się daszek. A właściwie nie tyle daszek, co wielka, przesadnie wysoka wiata z trzema zabudowanymi ścianami, pod którą jest zawsze ciemno, śmierdzi śmietnikiem (i drzemiącymi w kątach bezdomnymi) i nie widać nadjeżdżających autobusów.
No, jakbym autobusy lubiła, to konieczność korzystania z takiego pobojowiska skutecznie by mnie tej sympatii oduczyła.
Ja nie rozumiem, dlaczego nie możemy iść tam na pieszo – skwitowałam po tym, jak musiałam zrezygnować z zajęcia miejsca na wolnej ławce. Okazało się, że wolna jest właśnie dlatego, że pod nią gniazdko uwiły sobie wyjątkowo okazałe gołębie. Dlaczego nie zainteresowały się dachem? Chyba wolałam nie wiedzieć.
Też nie wiem – przyznał Collin. – Uparli się, że tak będzie szybciej.
No bo będzie – wtrącił Paul. – Spoko wodza, ja się na tym znam.
Ty się na niczym nie znasz... – burknęłam pod nosem. Na szczęście nie usłyszał.
Podjedziemy sobie na przystanek i przejdziemy tylko z buta kawałek lasem. Lepiej niż na nogach, co nie? – ciągnął z nonszalancją.
Żeby dojść tam na pieszo, potrzeba by było kilku godzin – poparł go nieśmiało Jared. – Jakbyśmy mieli tak iść na przełaj lasem...
Rany, przecież nikt wam nie kazał iść jako ludzie! – zaskamlałam rozpaczliwie. – Jako wilki bylibyśmy tam w jakieś dwadzieścia minut. Autobus jedzie trzydzieści. Czekamy na niego od dziesięciu. Czy ja czegoś nie rozumiem?
E, to ty się nie znasz, laska – uciął Paul, posłał mi ostatnie pogardliwie spojrzenie i odszedł na kilka kroków, zapewne nie chcąc, by ktoś ze zgromadzonego wokół całkiem sporego tłumu skojarzył, że jesteśmy razem.
Też najchętniej nie przyznawałabym się do takiego kapcia, no ale co poradzić...
To, co po nas przyjechało, przeglądu technicznego raczej nie przeszło od dwudziestu lat, no ale co ja tam wiem. Może to był tylko kamuflaż. Może pod budą pordzewiałego na wszystkich możliwych krawędziach niebieskiego minibusika z tak upieprzonymi, że aż mętnymi oknami kryła się jakaś perła, której ja, taka głupia, nie potrafiłam dostrzec... Wszystko w środku trzęsło się tak mocno, że właściwie byłam w stanie na słuch ocenić, ile dookoła mnie znajduje się śrubek i ile dokładnie części one przytrzymują, ale to też miało jakiś cel. Na przykład odsiew jednostek słabszych na duchu.
Ale w sumie co ja tam się odzywam – skoro dla mnie szczytem szczęścia jest rozlatujący się EN-57, obowiązkowo przed jakąkolwiek modernizacją... Podejrzewam, że jakość podróży jest tu porównywalna.
To była trasa, którą znałam. Tędy jechało się do dziadka na działkę. Pamiętam, że gdy babcia jeszcze żyła, podróżowałyśmy podobnymi busikami, a już wtedy, widziane okiem niezbyt interesującego się tym dziecka, wydawały mi się na granicy rozsypania. Na szczęście wysiadaliśmy po kilku przystankach, nie miałam więc czasu na to, by na dobre przerazić się odgłosami dobiegającymi z silnika.
Przystanek niczym nie różnił się od innych znajdujących na tej trasie. Była to niewielka ciemna budka z czegoś, co przy sporej dawce dobrych chęci mogło przypominać kamień. Do środka raczej nie pchał się nikt, kto nie miał do załatwienia pilnej potrzeby fizjologicznej. Ludzie są po prostu beznadziejni... Choć placyk nosił dumne miano okolicznej miejscowości, mieścił się na skraju wąskiej szosy, biegnącej środkiem sporego lasu. Droga, choć pewnie brzmi malowniczo, niestety jest tak ruchliwa, że słychać ją jeszcze głęboko między drzewami.
Przejście na drugą stronę czegoś takiego również do najprostszych zadań nie należy. Przecież żaden z kierowców rozpędzonych tirów nie uzna cię za biedną duszyczkę, która tylko chce szybko przebiec w stronę leśnej drogi. Dla nich wszyscy w podobnych sytuacjach są tylko kolejnymi idiotami, którzy wszędzie łażą i przeszkadzają.
No i gdzie ta nasza radosna ferajna na nas czeka? – zagaiłam beztrosko, gdy już stanęliśmy nareszcie na wąskiej ścieżce, a uliczny hałas stał się na tyle znośny, by nie trzeba było do siebie krzyczeć. – Skoro jednak nie spotykamy się nad zalewem...
Patrolują teren dookoła. Pilnują, czy półdemon im nie ucieka – wyjaśnił Collin.
A skąd niby będą wiedzieli, jeśli ucieknie innym wyjściem? – spytałam nieśmiało. I to tak bardzo nieśmiało, bo szczęka opadła mi za mocno na to, by wydusić coś pewniejszym siebie głosem. To był ten ich wspaniały plan?
Problem w tym, że... – Jared nagle się zawahał.
Te chamy o czymś wiedzą. O czymś, o czym sądzą, że ja powinnam dowiedzieć się na sam koniec, bo jeśli będę miała odpowiednio dużo czasu, dam radę wywrócić ich na lewą stronę, zanim wymyślą powód, dla którego miałabym tego nie robić...
Przemieniać się w wilki. Już – wycedziłam.
Ale po co? – Paul spojrzał na mnie z czymś, co spokojnie można było nazwać strachem. – To już niedaleko, tu za tymi krzakami...
Natychmiast! – szczeknęłam i wyszczerzyłam poganiająco zębiska na znak, że jeśli nie zastosują się do polecenia w ciągu najbliższej sekundy, zacznę ich sukcesywnie zjadać. W ludzkich skórach nawet z takim wilkiem jak ja nie mieli żadnych szans...
Pełne bólu i rozpaczy spojrzenia, jakimi się wymienili, tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że to, co zaraz wyczytam z ich myśli, nie ma szans mi się spodobać. A gdy już stanęli na czterech łapach...
No was chyba pojebało! – wydarłam się tak głośno, że jestem pewna, że było to słyszalne nawet fizycznie.
Ktoś w eterze skrzywił się boleśnie. Pozostali, otaczający wejście do sztolni, również byli w wilczych skórach – wyczułam z ich strony zaskoczenie, nieco ciekawości, aż wreszcie zakłopotanie i lekki... lęk.
I słusznie. Bo ja jeszcze nie skończyłam.
Czy wy jesteście, kurwa, normalni?! – wyłam jak – nie przymierzając – potrącona, podczas gdy obecna trójka kuliła się przede mną, tuląc uszy do czaszek i przyciskając ogony do brzuchów. Byłam tak wściekła, że nawet nie poczułam na ten widok satysfakcji. – Czy wy chcecie umrzeć?! Ja pieprzę, ja się z wami nie będę pchać do grobu!
Od kiedy to święta Leah przeklina, co? – Paul spróbował załagodzić sprawę, lecz zamknął się natychmiast, gdy zwróciłam się w jego stronę. Oczami chłopaków dobrze widziałam, że wyglądam jak wariatka.
Cholera, dowiedziała się? – jęknął ktoś.
Kurde, nie powiedzieliście jej wcześniej?! – zdenerwował się Quills. – Przecież mówiłem wam, żebyście to zrobili!
A czy to cokolwiek zmienia...? – Jared w razie czego się odsunął, gdy puściłam się pędem między drzewa.
To nic nie zmienia – warknęłam. Wypadłam spomiędzy niskich świerków i dosłownie staranowałam stojącego za nimi Quillsa.
Wyszło mi to całkiem ciekawie, a okolica tylko temu sprzyjała. Bunkier, z którego dało się przejść do sztolni, mieścił się na terenie starej piaskowni, opuszczonej prawdopodobnie właśnie z powodu jego odkrycia. Wielka dziura w ziemi rozciągała się jak krater we wszystkie strony, aż świecąc jasnym piaskiem na tle otaczających ją wysmukłych sosen. Quills stał akurat całkiem blisko krawędzi dziury, przez co, gdy wpadłam w niego z całym impetem, musiał się zachwiać. Biały wilk był ode mnie przynajmniej o połowę większy i lepiej zbudowany, lecz gdy już postąpił ten jeden krok pod wpływem uderzenia, natrafił łapami na pustkę. Zrąbał się z góry piachu w pięknym stylu, sturlał jak zabawka i zaskowyczał, gdy ja, przez cały ten czas biegnąca tuż za nim, przygwoździłam go do ziemi, gdy już się zatrzymał.
Ty jesteś nienormalny! Ty jesteś po prostu nienormalny! Jak mogłeś wymyślić coś tak głupiego?!
Zaczekaj! – Embry odepchnął mnie od plującego piachem albinosa, zaskoczony chyba jeszcze bardziej niż on. – Moment, chwila, daj nam może wytłumaczyć?! Może zrozumiesz!
A co tu jest do rozumienia?! – Ciskałam się wokół, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. No furiatka, no. Pamiętajcie na przyszłość, by nie drażnić choleryczek. A choleryczek w trakcie okresu zwłaszcza... – Jesteście po prostu nienormalni! Stara sfora miała całkowitą rację – wam coś poważnego powierzyć, to jak dobrowolnie wystawić się na cholerną katastrofę! Ja nie wierzę, że wam ktoś na coś tak poważnego, jak ochrona miasta pozwolił! Was starsi powinni prowadzać za rączkę przez jakieś czterdzieści lat, zanim wypstrykacie się z chłopięcych hormonów i zaczniecie myśleć mózgami, a nie...
Chłopięce hormony? – zaśmiał się Paul. – Bez obrazy, laska, ale coś ty brała?
Ja już wyjdę z pierdla, a jego jeszcze będą leczyć, przysięgam!
Uspokój się! – rozkazał wreszcie Quills, pozbierawszy się na tyle, by móc potraktować mnie Głosem Alfy. I to taką dawką, że normalnie pewnie aż bym się zakrztusiła.
Zatrzymałam się posłusznie, ale nie pozwoliłam, by ktokolwiek do mnie podszedł, choć Jared już się palił. Nie zdołałam również odkleić uszu od czaszki, opuścić warg i wygładzić futra tworzącego wzdłuż grzbietu dwa spore garby.
Uspokoiłam się – zapowiedziałam po kilku sekundach, nie doczekawszy się reakcji. – Więc słucham. Co mi macie do powiedzenia?
A obiecujesz, że odbędziesz z nami dialog i nie zaczniesz znowu zachowywać się jak wariatka? – Brady przechylił łeb. Na swoje szczęście stał na tyle daleko, że nie opłacało mi się pokonywać paraliżu i rzucać w jego stronę.
Obiecuję – wycedziłam, choć sporo mnie to kosztowało. – Ale nie obiecuję, że jeśli nadal nie znajdę w tym sensu, nie wezmę się za odgryzanie wam uszu.
No, nie tak ostro... – Jacob wycofał się w razie czego na kilka kroków.
To mi dało jasny dowód na to, że choćby się postarali, i tak doskonale wiedzą, że sprawy nie da się przedstawić tak, bym stała się milsza. To przeraziło mnie jeszcze bardziej.
Zapowiada się zajebiście... – burknęłam pod nosem. – Opowiedzcie mi to dokładnie. Już to, że kolejny raz coś przede mną zatailiście, łaskawie pominę, choć nie popieram. Bo co ja, ułomna jestem? Zostałam członkiem watahy na takiej samej zasadzie, jak wy...
Dobra, dobra, wiemy. – Quills, choć pozornie skupiony na wytrzepywaniu piachu z futra, spróbował przejąć inicjatywę. – Plan powstał nagle, gdy ty, Brady i Sam poszliście już do domu. Z chłopakami to obgadałem, bo spotkaliśmy się rano. Powiedziałem Jaredowi, że koniecznie ma ci przedstawić wszystko w drodze, no ale...
Jared lekko się skulił.
Fakt. Przez chwilę myślałem, że przedstawienie jej przed faktem dokonanym jakoś pomoże.
Już ty lepiej nie myśl, słabo ci to wychodzi – prychnęłam.
To też już wiemy. – Alfa wywrócił oczami. – Ladon ukrywa się gdzieś tutaj. Na sto procent nie wyszedł, bo wciąż wyczuwamy go gdzieś w pobliżu. To znaczy... Może nie tak blisko, by było to szczególnie proste, ale wystarczająco, by mieć pewność, że musimy użyć tego wejścia.
Jego trop jest bardzo wyraźny – wtrącił Sam. – Aż świeci.
I dlatego właśnie myślę, że jesteście idiotami – przerwałam. – Koledzy kochani, naprawdę tylko dla mnie to brzmi jak pułapka? Przecież on bez żadnego problemu potrafi maskować swój trop. To, że nagle go dla nas zostawił, chyba jest nieco podejrzane, co?
Popieram – wtrącił nieśmiało Collin. – On chce, byśmy nabrali się jak idioci i tam za nim wleźli. Ta pułapka tak bije po oczach, że to aż boli...
On jest gotowy do konfrontacji. I my również. Dlaczego by więc nie dopuścić do niej teraz? Kiedyś przecież trzeba – zaprotestował Brady. – Moment jest dobry jak każdy inny.
Właśnie nie jest. – Seth, do tej pory popierający szalony plan, nagle opowiedział się po naszej stronie. – W ten sposób wchodzimy na jego teren na jego warunkach. Ułatwiamy mu sprawę. Dlaczego nie zasadzić się na niego w podobny sposób i wtedy tego nie rozegrać?
A jeśli nie będziemy już mieć okazji? To jest coraz większy problem. Musimy w końcu coś z nim zrobić. Mamy przewagę...
Ciekawe jaką! Chyba że jest jeszcze coś, o czym mi nie powiedzieliście. Jakieś moce z ziemi przodków, do których sięgnięcie w ostatnim momencie? – zakpiłam. Żart może i najlepszy nie był, o ile w ogóle mogłam nazywać go żartem, ale tak zdenerwowana nie zdobyłam się na nic innego. A przecież miłą nie mogłam być.
Embry? – Quills wyczekująco spojrzał na Betę, w którego ślepiach naraz zabłysło coś na kształt dumy.
Tak się złożyło, że mam mapę – powiedział wilk.
Zamarłam. I to tak dokumentnie, że aż przez chwilę zapomniałam o oddychaniu.
Jaką znowu mapę, do diabła? Podobno żadna nie istnieje.
Bo nie ma map. Oprócz tej, którą znalazłem w rupieciach mojego pradziadka.
Teraz to się roześmiałam.
Ja przepraszam bardzo, ale ty wiesz, jak to zabrzmiało? – wykrztusiłam wreszcie. – Znalazłeś jakiś świstek papieru w gratach po dziadku, niczym prawdziwy poszukiwacz przygód z książki dla dzieci, i jesteś gotowy, by powierzyć mu nasze życia? Ja się na to nie piszę, kolego kochany. Nawet jako dziecko takich bajek nie lubiłam.
To patrz na to.
Mina nieco mi zrzedła, gdy ujrzałam we wspomnieniach wilkołaka coś, co wyglądało... no, staro i diabelnie profesjonalnie. Jeśli to nie była mapa fragmentu sztolni, do którego właśnie się pchaliśmy, to ja już nic nie wiem.
Mamy przewagę, bo półdemon nie może wiedzieć tyle, co my – wyjaśnił Quills. – Innych map nie ma i o ile nie spędził w tym miejscu wcześniej całych lat, nie będzie w stanie posłużyć się ścieżkami, które my mamy tu narysowane. Bo ich nie znajdzie. Sztolnie to jeden wielki labirynt. Przecież nie pchalibyśmy się w pułapkę w takim miejscu, gdybyśmy nie mieli pewności, że coś z tego będzie.
Napis na dębowej skrzynce z tego będzie.
Otoczymy go, Leah. Potrafimy określić, w którym miejscu znajduje się jego pułapka. I możemy sprawić, że sam się w nią złapie. A w razie czego... wbrew pozorom w okolicy jest sporo wyjść. – Potężne łopatki napięły się i opadły. Wzruszał ramionami. – Jeśli tylko okaże się, że coś jest nie tak, zdołamy błyskawicznie się ulotnić. Zanim przyjechaliście, sprawdziliśmy sporą część dróg ewakuacyjnych z zewnątrz. Wyglądają na zaniedbane, ale drożne.
Wszyscy umrzemy – zapowiedziałam, gdy skończyły mi się argumenty.
Każdy kiedyś umrze. – Embry wyglądał na zadowolonego z tej perspektywy.
Z Gabrysią byś się dogadał – szepnęłam. – Ja nie wiem, dlaczego się na to zgodziłam.
O, czyli jednak idziesz z nami? – Jacob uśmiechnął się po wilczemu. – Wiedziałem, że nie dasz się długo przekonywać.
Nie jest ci przypadkiem za wesoło, chamie kwadratowy? – Wyszczerzyłam zęby, lecz Collin zdążył zastąpić mi drogę.
Możemy już ruszyć do wejścia? – Quills wskazał nosem odpowiedni kierunek. – Mamy coraz mniej czasu, drużyno. Trzeba ruszać. Podejrzewam, że każdy ma potrzebny sprzęt.
Niechętnie zmieniłam się w człowieka i wraz z resztą skierowałam się w stronę centrum piaskowni, gdzie tuż nad poziom gruntu wystawał betonowy zarys bunkra.
Sama nie wiem, czego się spodziewałam, ale z pewnością nie czegoś tak... prozaicznego? Bałam się jak jasna cholera, oczekiwałam więc, że to uczucie zostanie zwieńczone bramą do piekieł rodem z tandetnego horroru, a nie... omszałą żelbetową konstrukcją, w której wnętrzu walał się stos plastikowych butelek i puszek po tanim piwie. Jacob i Brady zabrali się za odgruzowywanie umieszczonego w podłodze włazu, a Quills...
A Quills jeszcze nie skończył znęcania się nade mną.
Leah, Collin, Paul – do mnie – zarządził w pewnym momencie, stanowczo machając na nas dłonią.
Zapowiada się mało zachęcająco – mruknęłam pod nosem. – Cóż się stało, mój kochany przyjacielu? – spytałam głośniej. – O cokolwiek mnie oskarżacie, tym razem naprawdę jestem niewinna. Raczej.
Korzystając z chwili postoju, pragnę poruszyć istotną kwestię. – Alfa powiódł po nas wzrokiem. – Chodzi mi o wasze niezbyt przepisowe stroje. Ile razy ja mam mówić, że na akcje ubieramy się na czarno?!
Przecież jest na czarno – zaprotestowałam.
Może i tak, ale co to za płaszczyk? Przecież to ci będzie krępować ruchy.
To jest trencz – sprostowałam uprzejmie.
Zwał jak zwał, mało mnie to obchodzi. Mało masz kurtek w domu?
Już i tak byłam cholernie wnerwiona, więc żeby ostatecznie nie trafił mnie szlag, musiałam kilka razy głęboko odetchnąć. Owszem, miałam na sobie mój stary, sięgający nieco ponad kolano czarny trencz, przepisowo zapięty. Nawet namęczyłam się, żeby guziki pozawijać w skrawki materiału, by nie odbijały światła latarek. Oznajmiłam wreszcie:
Wzięłam trencz, ponieważ jest lżejszy i bardziej rozciągliwy niż skórzana kurtka, która była jedyną możliwą alternatywą. Wzięłam trencz, ponieważ skórzana kurtka skrzypi, gdy się rusza, a to jest miękkie jak bluza. A poza tym wzięłam trencz, a ty się tego nie czepiaj.
Widziałam gołym okiem, że chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz najwyraźniej tak bardzo gotowałam się od środka, że postanowił nie drążyć. Przeniósł spojrzenie na Collina.
A ty? Co to za kolorki?
Przecież to moro, szefie – wyjaśnił chłopak. – Maskuje lepiej niż czerń.
Ale na zewnątrz, do jasnej cholery! Tu będziesz widoczny z kilometra!
O... – Sądząc po całkiem zabawnej minie, jaką zrobił, naprawdę o tym nie pomyślał. – Szlag... Pójdę jako wilk.
Masz za jasne futro, będzie jeszcze gorzej. – Albinos potarł czoło, jakby zaczynała boleć go głowa. – No a ty, Paul?
No co ja? – Dresiarz obrzucił bacznym wzrokiem swoje pomarańczowe adidasy, jasnoszary dres z wypchanymi kieszeniami i najczerwieńszą męską kurtkę, jaką w życiu widziałam. Albo i damską, moja ciocia ma podobną.
Jak ty się odstroiłeś?
Jezu, kurna, człowieku, nie denerwuj się tak! – Odsunął się odruchowo, gdy czerwone spojrzenie stężało w konsystencję betonu. – Ja nie wiem, o co kaman, okej? Ubrałem się wygodnie, co nie? Nie krępuje mi to ruchów i w ogóle...
Czy ty wiesz, jaki kolor to czarny? – Wysoki metalowiec podparł się pięściami pod boki i uśmiechnął uprzejmie. Podobny ton był chyba jeszcze gorszy od czystej furii – dopiero on zwiastował awanturę z prawdziwego zdarzenia, i to taką, po której rany lizało się przez kilka następnych dni.
No głupi nie jestem...
Biała pięść wystrzeliła jak błyskawica i w mgnieniu oka dosięgnęła dresiarskiego nosa.
Kurwa! – wydarł się Paul.
Czy ja się wyraziłem wczoraj niejasno?! – wydarł się Quills.
Nie wierzę! Nareszcie! – wydarł się Embry.
Koledzy kochani, ja wiem, że targają wami silne emocje, ale wiedzcie, że nasz cel właśnie został tym samym powiadomiony o naszej obecności – zaznaczyłam cichutko.
Odezwała się ta... – Paul puścił krwawą bańkę z nosa i w razie czego zamilkł.
Ja przynajmniej ograniczyłam się do ubliżania wam w myślach. – Posłałam mu słodki uśmieszek.
To ruszamy w końcu? Zaraz tyle z tego będzie, że pozabijamy się nawzajem – wtrącił się Sam. – Droga wolna. Pospieszmy się. Nie wiem jak wy, ale ja chcę mieć to już za sobą.
Dobra. Ty już definitywnie idziesz jako wilk. – Alfa ostatni raz spojrzał pogardliwie na ledwo wyglądającego zza turbanu chusteczek dresiarza i ruszył w stronę bunkra.
Podczas gdy Quills i Embry zabrali się za sprawdzanie, czy wszyscy mają odpowiedni sprzęt na podobną akcję, ja mogłam spokojnie stanąć sobie z brzegu i zacząć denerwować się jeszcze bardziej. Kręcący się w kółko Seth chyba podzielał moje obawy – podrygiwał niespokojnie i nieustannie klikał przełącznikiem latarki, stopniowo doprowadzając mnie do szału.
Brakowało mi kawy. Zdenerwowana byłam tak, że przez chwilę nie byłam w stanie wyciągnąć swojej latarki z kieszeni, tak ręce mi drżały, ale miałam taką ochotę na chrzęszczącą w zębach siekierkę bez cukru i mleka, że aż mnie skręcało. Miałam jakieś takie głupie wrażenie, że podczas całej akcji jestem gotowa mocniej trzymać się życia choćby po to, by móc ostatni raz napić się podobnego cudu i przegryźć maślane ciasteczko.
Tak. Głodna też zaraz się zrobiłam. Ale w sumie głodna jestem cały czas...
Leah, masz przy sobie jakąś broń? – zawołał Embry, wyrywając mnie z zamyślenia.
Oczywiście. Mam bagnety w ilości trzech. – Wyprężyłam się dumnie na całe swoje metr sześćdziesiąt.
Taa, tylko że twoja latarka to się nie nadaje – wtrącił Alfa, wciskając mi urządzenie z powrotem w ręce.
Jak to? Wojskowa, dobra. Nie zepsuje się, nawet jeśli nią rzucisz...
Jest za jasna.
Teraz to już mnie zatkało.
Mam za wygodny płaszcz, mam za jasną latarkę... Ja już nie nadążam.
Chodzi o to, że z takim reflektorkiem będzie cię widać z daleka. Musimy mieć na tyle ciemne żarówki, by półdemon zauważył je jak najpóźniej.
I tak jeśli siedzi w zupełnej ciemności, zauważy światło wcześnie – wtrącił Seth.
Ale może zyskamy tym parę minut.
Oni zwariowali. Oni po prostu nagle wszyscy naraz postradali zdrowe zmysły, dopadła ich jakaś gigantyczna zbiorowa szajba. Ja nie rozumiem. I ja chyba nie chcę zrozumieć...
No dobra, wiem, trzeba się półdemonem w końcu zająć. Ale jakim kosztem się to odbędzie? Nie chciało mi się wierzyć, że obejdzie się tak zupełnie bez ofiar. Plan był głupi. Szczeniacki, niedojrzały, niedopracowany, wykoncypowany pod wpływem chwili...
Beznadziejny.
Nie powinnam się na to pisać. Jeśli zostało we mnie jeszcze choć trochę zdrowego rozsądku, powinnam odwrócić się na pięcie i odmaszerować stąd, póki miałam na to czas. Powinnam odmaszerować, ale i zawiadomić starą sforę, by przynajmniej spróbowała to wariactwo powstrzymać. Ale gdzie podział się mój zdrowy rozsądek, gdy Jared i Brady unieśli pordzewiałą klapę włazu?
Cuchnące wilgocią, lodowate powietrze z głębi zapomnianych tuneli było tak fascynujące, że aż poczułam przeszywający ciało dreszcz wilczej ekscytacji.
Przepadłam. Definitywnie przepadłam. Całkowicie i bezdyskusyjnie. Ale czy mnie to w tamtej chwili zaniepokoiło? Oczywiście, że nie. W takich chwilach ludzki zdrowy rozsądek nie miał wiele do powiedzenia, stłamszony przez słynną wilczą ciekawość.
Taaa... To zawsze była wilcza ciekawość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz