poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 30


Ciemność miała w sobie coś dziwnego. Niewłaściwego, niepokojącego, o czym świetnie wiedziałam, że nie powinno się w ogóle pojawić, co zaburzało jej spokojny obraz i sprawiało, że coś w głębi mnie samej zdawało się wręcz bić na alarm. To było coś, czego nie potrafiłam nazwać. Coś nieokreślonego, o czym nie mogłam powiedzieć nic ponadto, że... że jest. Nie umiałam rozpoznać, czy jest dobre, czy może jednak złe. Mocniej przekonywała mnie druga opcja, no bo skąd ten niepokój, ale... czy coś całkowicie złego mogłoby przyciągać mnie i fascynować z taką siłą?
Choć groźna, ciemność przesiąkła czymś, co mnie przyzywało. Na ile była to typowa wilkołacza reakcja w obliczu magicznej anomalii, a na ile moje własne wariactwo – nie potrafiłam powiedzieć. Ciężko mi było w ogóle ubrać w słowa własne uczucia. Gdybym je ubrała w słowa, to może bym je chociaż trochę uporządkowała, na tyle, by rozeznać się w nich choć minimalnie, a tak miałam wrażenie, że zaraz mnie rozsadzi.
Reszta kręciła się wokół, ale choć ich widziałam i słyszałam, co mówią, nie potrafiłam się na tym skupić. Korzystając z tego, że na chwilę stałam się dla nich niewidoczna, zbliżyłam się do krawędzi ziejącego w ziemi otworu.
To przypominało starą piwnicę, do jakiej wchodziło się od zewnątrz. Umieszczony skośnie do podłoża betonowy cypel z przerdzewiałą na amen metalową klapą – dziury w niej były tak wielkie, że zmieściłaby się przez nie pięść. Prawdopodobnie jeśli na blasze stanąć, zapadłaby się do środka, i to nawet pod ciężarem kogoś takiego jak ja. W ciemność prowadziły całkiem szerokie betonowe schodki, lśniące wilgocią w świetle latarki.
Wilgoć...
Jeszcze raz obejrzałam się dyskretnie, by skontrolować, czy nikt nie patrzy w moją stronę. Upewniwszy się, że chłopaki nadal mocniej skupiają się na sobie nawzajem niż na czymkolwiek innym, zajrzałam w mrok, zmrużyłam lekko oczy, wciągnęłam głęboko powietrze i skupiłam się na doznaniach.
Buchające z wnętrza ziemi powietrze było lodowate. Choć typowo jesienna pogoda gwarantowała już temperatury niższe, niż bym sobie tego życzyła jako ktoś, komu zawsze jest za zimno, tak nagle wydało mi się rozkosznie ciepło w porównaniu do tego. Ze sztolni wręcz wiało – włosy lekko unosiły mi się wokół twarzy, skórę nagle obsypała gęsia skórka.
To lodowate powietrze było wilgotne, ciężkie i pachnące. To nie był sam zapaszek rozpuszczającego się betonu, mokrego kamienia, pleśni i ogólnego zapomnienia. To był zapach potęgi. Zapach czegoś, w czego obliczu poczułam się tak maleńka i nic nieznacząca, że aż w pewnej chwili chciałam się cofnąć, by nie rzucać dłużej wyzwania. Wyzwanie mogło okazać się dla mnie wyrokiem śmierci. Czemuś tak wielkiemu nie miałam prawa grozić. Nie miałam prawa zakłócać jego spokoju...
Gdy kucnęłam i sięgnęłam palcami w stronę mroku, poczułam się tak, jakbym wsadzała dłoń do gęstej cieczy.
Ale czy ta ciemność była zła? Nadal tego nie wiedziałam.
Próbowałam dalej. Chłopaki znacznie mi w tym przeszkadzali, znowu kłócąc się o jakąś głupotę, lecz skupiłam się jak najmocniej i wsłuchałam. Po prostu zamknęłam oczy, odcięłam się od węchu i skupiłam jedynie na słuchu. Choć było mu daleko do tego, jakim dysponowałam w wilczej skórze, i tak tym razem dowiedziałam się...
No właśnie, czego ja się dowiedziałam?
Sztolnie były żywe. Co jakiś czas słyszałam dziwne, głębokie szmery – na samej krawędzi słyszalności, ale gdy już podłapało się ich równy rytm, wiedziało się, czego należy szukać. Brzmiało to jak powolny, spokojny, potężny oddech. Byłam pewna, że jeśli postarałabym się jeszcze trochę, wyłapałabym bicie gigantycznego serca.
Nachyliłam się jeszcze mocniej.
Latarka leżała w ten sposób, że cały cuchnący śmietnikiem bunkier oświetlony był doskonale, lecz zejście niknęło w mroku jak odcięte nożem. Gdy tylko szybko pokonałam kilka pierwszych schodków i przykucnęłam tak, by schować się za krawędzią, poczułam...
Poczułam się potężna. Szczęśliwa. Ciekawa. Wręcz jak naćpana.
Wniosek był tylko jeden i sprawił, że wyskoczyłam na środek betonowego budyneczku w tempie ekspresowym. Wszystkie odczucia zebrane w jedno miały już dla mnie jasne znaczenie, które nijak nie napawało optymizmem.
Bo, cholera, ja się tak samo czułam przy wielkim kraterze w środku lasu. Kraterze, który być może prowadził do samego Piekła...
Coś się stało? – spytał nagle Seth. Wszyscy jak na komendę obrócili się w moją stronę.
Wiecie co? Ja tam chyba nie wejdę – oznajmiłam i skrzyżowałam ramiona na piersi w obronnym geście. – Tam cuchnie śmiercią.
Cuchnie śmiercią? – Embry spojrzał na mnie z mało inteligentną miną.
Nie wierzysz? – Wyszczerzyłam zęby po wilczemu zanim zdążyłam o tym pomyśleć. – To idź, powąchaj, zapraszam. Może przy okazji coś cię zje...
Od razu by go wypluło – burknął pod nosem Paul. Miał pecha, bo Beta wszystko doskonale słyszał. Wprawdzie nie ruszył na niego, ale po sadystycznym błysku w oczach można było łatwo wywnioskować, że upomni się, gdy dresiarz będzie się tego najmniej spodziewał.
Możecie wreszcie przestać? – Quills spojrzał w naszą stronę, skrzywił się, jakby ugryzł coś kwaśnego. – Leah, naprawdę nie chcesz z nami iść?
Jeszcze raz popatrzyłam na niego i obejrzałam się na wejście do sztolni. Dokładnie wsłuchałam się w siebie.
E, tak się tylko zgrywam – powiedziałam wreszcie, choć coś czułam, że jeszcze będę tego żałować.
Bez zbędnego przedłużania stłoczyliśmy się nad wąskim przejściem. Widziałam po wszystkich, że choć jak zwykle zgrywają odważnych, pomysł nieszczególnie przypadł im do gustu. Chwilę mierzyli się wzrokiem, w niemy sposób usiłując wymóc pierwszeństwo na kimś innym, w końcu jednak Quills się zdenerwował i przodem posłał Paula – i tak miał zmienić się w wilka, więc uznaliśmy, że mógłby się jednocześnie na coś przydać i sprawdzać trop, o ile na jakiś natrafimy.
W sumie całkiem śmiesznie by było, gdybyśmy tyle się stresowali dla kolejnego fałszywego śladu...
Jasnoszary wilk, jasno odcinając się na tle mroku, zanurzył się w ciemności niemal bezszelestnie. Quills i Jared ruszyli za nim, cała reszta po chwili wahania dołączyła. Zgasły najsilniejsze latarki, dłuższą chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do słabego półmroku. Nie chcąc zostać na samym końcu, przyspieszyłam, zostawiając za sobą zaśmiecony bunkier.
Teraz nie było odwrotu.
Czułam się dziwacznie. Uczucie było podobne do tego, jakie opanowywało mnie tuż przed przemianą w wilka – czułam napierające na skórę mięśnie, miałam wrażenie, jakbym nagle przestała mieścić się we własnym ciele. Palce same się zginały na kształt szponów, pole widzenia rozszerzyło, słuch nienaturalnie wyostrzył, w głowie pojawiło znacznie więcej miejsca. Słyszałam, czułam i widziałam wszystko.
Dlaczego?
Schody schodziły do niewielkiego betonowego pomieszczenia, płynnie przechodzącego w raczej niski, ale szeroki korytarz. Z wielkim trudem, ale dałoby się tu zmieścić samochodem, co niejako mnie pocieszyło – nawet z tak dziwnym samopoczuciem nie miałam ochoty na przeciskanie się dziurami, w których zapominałabym, jak się oddychało. Pnąca się lekko pod górę ścieżka była wysypana tłuczniem – spomiędzy kamieni o ostrych krawędziach, z których każdy był wielkości dłoni, wysiąkała brudna, cuchnąca stęchlizną i błotem woda. Na betonowych ścianach widać było utworzone przez lata nacieki, w większości przypadków zaznaczające miejsca, w których znajdowały się szyby wentylacyjne. Lub ogromne pęknięcia, których również zauważyłam całkiem sporo, a które...
...przestały mnie przerażać.
Woda kapała. Nie potrafiłam dokładnie powiedzieć, skąd słyszałam jej szmer – wydawało mi się, że z wąskiego przejścia, które minęliśmy – lecz dźwięki rozchodziły się tak dziwnie, że chociaż wyłapywałam ich tysiące, tylko najwyraźniejsze potrafiłam właściwie umiejscowić. Tłuczeń chrzęścił, miażdżony wojskowymi buciorami, szeleściły kurtki, ktoś chrząknął, ktoś zaklął, ktoś obracał jakiś stukający przedmiot w palcach. Pociągali nosami, poruszali się, oddychali.
A ja chciałam ich zabić.
Trudno powiedzieć, czy to, co mnie opanowało, było w rzeczywistości złością, czy skutkiem nadmiernie wydzielającej się adrenaliny, przez którą niczego nie pragnęłam tak mocno, jak wreszcie rzucić się komuś do gardła. Rozpierało mnie, trzęsłam się lekko... i jednocześnie czułam się przesadnie silna. Niezwyciężona, gotowa stawić czoła czemukolwiek, co na mnie czekało w ciemnościach.
Ale sama! Ja chciałam być sama. Miałam wrażenie, że jeśli odłączyłabym się od głośnego pochodu, pozwoliła, by mrok mnie otulił, i wsłuchała się w echo podziemi, zdołałabym bez trudu poznać je na tyle, by bezbłędnie się w nich poruszać. Mogłabym na spokojnie pozwolić, by tajemnicze uczucie całkowicie mnie opanowało, mogłabym zaczerpnąć potężnej mocy, od której powietrze aż iskrzyło, mogłabym odnaleźć wroga i go zabić...
Tylko czy tym wrogiem był półdemon?
Nieco otrzeźwiałam, gdy wśród chaotycznych emocji pojawiła się ta jedna myśl. Zmyliłam na chwilę krok, potknęłam się, idący za mną Sam zaklął szpetnie, niemal wchodząc mi w plecy. Choć normalnie rzuciłabym pewnie jakimś wyjątkowo kąśliwym tekstem, tak teraz spojrzałam na niego tylko z wyrzutem i podjęłam marsz, udając, że nic się nie stało. Lepiej, żeby nie zobaczyli, jak rozrywa mnie od środka...
No właśnie, bo czy ja chciałam zabić półdemona? Niewyjaśnione uczucie, ta nienormalna więź wciąż gdzieś tam była, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Mnie do niego ciągnęło. Fascynował mnie z każdą chwilą coraz mocniej... Chciałam go poznać. Chciałam dowiedzieć się, po co się tutaj pojawił. Chciałam...
...z jakiegoś powodu chciałam go chronić przed moją watahą. Dlaczego?
Za dużo było tych pytań. Odetchnęłam głęboko, policzyłam do dziesięciu, próbując się uspokoić, dyskretnym ruchem namacałam w kieszeni rękojeść jednego z bagnetów. Dotyk gładkiego tworzywa zawsze mnie uspokajał – choć wiedziałam, że w pojedynku z kimś, kto dobrze się na tym znał nie miałabym żadnych szans, bo blokowały mnie moje waga i wzrost, ponadto talentu jakiegoś szczególnego też do tego nie miałam, od zawsze miałam wrażenie, że jeśli tylko mam jak sięgnąć do ukochanego noża, staję się bezpieczna. Otacza mnie jakaś bańka, pole siłowe, dzięki któremu nic złego nie będzie w stanie mnie skrzywdzić...
Jednocześnie podsyciłam też czające się w głębi serca pragnienia, lecz z całą siłą postarałam się je odepchnąć i zignorować. To nie jest najlepsza pora na moje dziwactwa.
Przez jakiś czas korytarz szedł prosto jak strzelił. Szyk zmienił się tylko raz po tym, gdy oddelegowany na tyły, żeby się na coś przydał Seth drugi raz podniósł alarm bez żadnego powodu, niemal przyprawiając wszystkich o zawał, lecz oprócz tego robiło się... nudno. Owszem, wszystko mnie fascynowało, sama atmosfera nadal pompowała we mnie niewytłumaczalną siłę, lecz mózg zaczynał się męczyć. Każdy metr był bliźniaczo podobny do poprzedniego. Nie rozmawialiśmy, Paul prowadził pewnie, na migi wyjaśniwszy, że poczuł wyraźny trop. Nie widziałam wiele, przede mną szło kilku o wiele wyższych chłopaków, a korytarz nadal się wznosił.
Po jakimś czasie nareszcie pojawiło się urozmaicenie. Salka miała kształt szerokiego prostokąta i choć nie była największa, korytarz rozwidlał się w niej na kilka stron. Pod jedyną ślepą ścianą znajdowała się sterta niemal rozpuszczonych od wszechobecnej wilgoci beli drewna, śliskich i wyglądających na takie, które rozpadną się pod wpływem dotyku. Była tam też spora metalowa skrzynia, kiedyś zapewne niebieska, i coś, co okazało się skorodowanym na amen karabinem maszynowym. Przez chwilę kusiło mnie, żeby go wziąć, ale okazało się, że nie jestem w stanie podnieść go jedną ręką, a co dopiero nadawać się do czegoś, gdy już narzuciłabym go sobie na ramię.
Problem pojawił się w momencie wyboru dalszej drogi. Dwa korytarze znajdowały się na poziomie tego, którym przyszliśmy, lecz jeden o wiele wyżej. Betonowy podest miał chyba trzy metry wysokości i z pewnością niegdyś prowadziły na niego metalowe schody, co można było łatwo wywnioskować po rdzawych zaciekach w miejscach, gdzie nadal znajdowały się śruby mocujące, lecz ślad po nich zaginął.
I co, Paul? – Quills przerwał ciszę, odezwawszy się pierwszy raz, odkąd zeszliśmy pod ziemię. Wzdrygnęłam się – głos wydał mi się ostry, rozcinając dotychczasowe milczenie jak ostrze dobrze naostrzonego miecza... Był nie na miejscu. Sprawił, że wyrwaliśmy się nareszcie z sennego otępienia, które opanowywało nas od jakiegoś czasu, ale jednocześnie... poczułam się odkryta. Jakby zwrócił tym na nas uwagę wszystkich złych bytów, ostrzących sobie zęby w ciemności.
Bytów? Udziela mi się od Gabrysi. Ochłoń, Leah. Dziwne emocje to jedno, ale wczuwanie się w tamtą raszplę już zwyczajnie nie przystoi, no.
Paul? – Alfa pogonił milczącego wilka, nie doczekawszy się żadnej reakcji z jego strony.
Paul zamarł na chwilę, czujnie węszył w powietrzu, lekko przymykając ślepia dla lepszego skupienia. Nie był tropicielem, więc nic dziwnego, że zajmowało mu to chwilę dłużej, lecz z każdą podobną chwilą miałam mocniejsze wrażenie, że drogę zwyczajnie zgubił... Na szczęście po kilku sekundach otrząsnął się, kichnął donośnie i wskazał wreszcie ostrym nosem na podest.
Kurde, serio musiał poleźć akurat tam? – zaskamlałam żałośnie. – No jak nie urok, to sraczka...
Jeszcze się nie przyzwyczaiłaś, że jak coś może się skomplikować, to na pewno to zrobi? – Embry spojrzał na mnie dziwnie, ktoś parsknął śmiechem.
Dobra, dobra, żarty żartami, ale jak my tam wejdziemy? – Jared zdecydowanym krokiem podszedł do betonowej ściany. – Za cholerę tak wysoko nie podskoczę.
Musiałbyś mieć trampolinę – podsunęłam i ryknęłam śmiechem, gdy wyobraziłam sobie, jak by wyglądał, gdyby próbował...
Podsadzę cię – zaproponował Embry, przerywając w połowie mój napad wesołości.
Mnie?! – pisnęłam, wydarłam się i błyskawicznie odskoczyłam, gdy sięgnął w moją stronę. Odruchowo schowałam się za zdezorientowanym Collinem. – Mowy nie ma, żebym poszła tam pierwsza! Za cholerę mnie do tego nie zmusicie!
Jesteś najlżejsza... – spróbował Jared.
Nie ma mowy! Setha sobie podsadzajcie!
Co? Mnie? – Seth wyglądał jak wystraszona tchórzofretka. – Aż tak chcecie się nas pozbyć, że chcecie nas przodem wysłać? Albo nas tam co zeżre, albo nas tam zostawicie... – jąkał się.
Boże... – Quills pomasował czoło, bliski wybuchu. – Jared, podsadź mnie.
I to się nazywa bohater! – zawołałam za nim. W odpowiedzi pokazał mi tylko środkowy palec, nie odwracając się.
Jared podsadził albinosa z zaskakującą łatwością. Nasz wspaniały przywódca złapał się krawędzi występu, podciągnął, zniknął nam na chwilę z oczu. Usłyszałam lekki szelest, gdy zmieniał się w wilka, by sprawdzić zapachową ścieżkę, i ponownie, gdy wracał do ludzkiej postaci. Wychylił się po kilku sekundach.
Czysto, właźcie.
Jared podsadził Sama i już niepanikującego Setha, wraz z Collinem pomógł wdrapać się Brady'emu i Embry'emu. Paul, chcąc zaszpanować, rozpędził się i spróbował przeskoczyć przeszkodę w wilczej skórze bez pomocy, niestety nie zdołał utrzymać się na przednich łapach, ześlizgnął się i wylądował w przepiękny sposób na grzbiecie. Zaskowyczał, co z pewnością można było spokojnie przetłumaczyć jako zbitek najbardziej wyszukanych przekleństw w języku polskim, jakie tylko istnieją, a następnie przemienił się w człowieka i pokornie pozwolił, by jemu również Jared pomógł.
No i został Jared. I ja.
Chodź! – Machnął na mnie zachęcająco.
Tylko że... – zawahałam się nieco, nieświadomie wycofałam o kolejny krok.
Tylko co? – Zmarszczył brwi.
Milczałam dłuższy czas. Słyszałam już, że reszta się niecierpliwi, ale nie zwracałam na nich uwagi. No bo pojawił się spory problem – nawet jeśli Jared pomoże mi się wybić tak, bym złapała się krawędzi, i tak nie dam rady się podciągnąć. Ponieważ mięśnie rąk mam jak – nie przymierzając – komar pięty. To znaczy – podobno imponujące jak na kogoś o tej posturze, bo wyrobione szermierką, ale co mi po ich rzeźbie, skoro i tak nigdy się do niczego nie przydały....?
No co jest? – zdenerwował się lekko. – Coś się stało?
Z trudem przełknęłam dumę kobiety niezależnej i oznajmiłam jak najspokojniej:
Jest problem.
Quills, jakby czytając mi w myślach, zawołał z góry:
Złapię cię za ręce i wciągnę. Pospiesz się!
Paul, znowu w wilczej skórze, parsknął cicho. Obiecałam sobie w myślach, że podłożę mu nogę, jak tylko znajdzie się okazja, i ruszyłam w stronę Jareda. Pomógł mi się wybić, Quills złapał mnie za ręce zgodnie z obietnicą, udał, że puszcza, krzycząc „ło kurde!”, i wreszcie znalazłam się ponownie na własnych nogach. Nie wyobrażałam sobie, jak teraz miał poradzić sobie Jared, lecz okazało się, że przetransportowali go jakoś na górę, zanim skończyłam otrzepywać trencz z błota.
Szlag, muszę wreszcie coś zrobić z tą swoją powalającą siłą fizyczną. Nienawidzę, gdy wszyscy muszą mi pomagać, gdy kolejny raz przestaję radzić sobie sama ze sobą. Nie jestem feministką i podejrzewam, że daleko mi do takiej, ale nigdy nie lubiłam na siłę udowadniać światu, że coś mi nie wychodzi. Zwyczajnie w takich chwilach czułam się tak, jakbym się do niczego nie nadawała. Poważnie, Leah, ty to sobie usiądź z książeczką na kanapie, owiń się kocykiem, byle ciasno, żeby nie przyszło ci do głowy wstawać, bo znowu na tym ucierpisz, a jak się tak owiniesz, to może w trakcie rozwijania wróci ci rozum do głowy.
Zaskakująco łatwo mnie to rozzłościło. W powietrzu naprawdę było coś dziwnego.
Ponownie szliśmy przez jakiś czas w zupełniej ciszy. Tym razem korytarz wyglądał jak wywiercony bezpośrednio w skale – brakowało betonowych szalunków na ścianach, jedynie sklepienie podtrzymywała zardzewiała na amen metalowa siatka. Nie powiem, żeby jakoś szczególnie mnie to pocieszyło, ale starałam się skupić na innej kwestii: skąd tu skała? I to tak płytko pod ziemią? Przecież to nie ten rejon geograficzny... Tutaj chyba trzeba bardzo głęboko kopać, żeby się do jakiejś dostać.
Kompletnie straciłam poczucie czasu. Bezmyślnie wlokłam się za wszystkimi, starając się zbytnio nie wsłuchiwać we własne wnętrze, bo coraz mocniej bałam się tego, co się w nim działo. Coś się we mnie kłębiło... Coś niekoniecznie złego, ale zupełnie nowego, coś, czego na pewno tam wcześniej nie było. To było potężne. To było tak dziwne, że nie umiałam tego określić żadnymi słowami. To wydawało się czymś obcym, pasożytem, lecz jednocześnie coraz mocniej utwierdzało mnie w przekonaniu, że tak naprawdę jest moją integralną częścią. Moją nową częścią.
Co to było? Jakaś myśl, siła zaszczepiona w mojej głowie, mająca wpływ na całe ciało i wszystko to, co czułam i o czym myślałam? Do zaszczepionej myśli było temu najbliżej...
A może do zaszczepionego uczucia? Ciężko było powiedzieć.
Chciałam półdemona chronić, i to z każdą chwilą było dla mnie coraz bardziej jasne. To coś – narzucone siłą, stworzone przeze mnie samą bez udziału świadomości lub wykreowane przez mój zmęczony mózg, obciążony sytuacją o której nic nie wiedziałam – było więzią. A może nawet nie więzią, a Więzią. Dlaczego? Po co? Jak to się stało? Jak to w ogóle było możliwe?
Ja bym ich pozabijała, gdyby zagrozili życiu Ladona. Owszem, byłoby mi szkoda, ale nie miałabym skrupułów, byleby tylko go chronić, i wiedziałam doskonale, że on zrobiłby to samo dla mnie...
Zaraz, co? Co się dzieje, do cholery?
Ja chyba nie powinnam tam iść. A przede wszystkim powinnam wszystkim powiedzieć, co się dzieje, bo to przecież może skończyć się tragicznie...
Ale zachowałam ciszę.
Nie wiem, ile minęło czasu, zanim napotkaliśmy na kolejne rozwidlenie. Korytarz odchodził pod kątem prostym od tego, którym się poruszaliśmy, opadał lekko w dół i wydawał się nieco szerszy i niższy. I coś mnie do niego ciągnęło. Wiejące z niego powietrze zdawało się minimalnie cieplejsze, a zapach mniej przerażający, choć nie potrafiłabym dokładniej powiedzieć, na czym to polegało. Paul czekał na nas, niecierpliwie drobiąc w miejscu, a gdy znaleźliśmy się wystarczająco blisko, wskazał nosem nową ścieżkę i czym prędzej nią ruszył.
Tutaj było już naprawdę mokro. Tłuczeń się ślizgał, kilka razy mało brakło, a ktoś by się przewrócił. Raz ja sama przepięknie wylądowałam na plecach i chwilę nie mogłam wstać, zanim idący obok Jared nie podał mi dłoni. Czułam tutaj...
Kręciło mi się w głowie. Czułam, że tracę kontakt z rzeczywistością, jak podczas zasypiania – próbowałam o czymś myśleć, lecz jeśli przestawałam się na tym skupiać, uciekało mi i zmieniało się w obrazy całkowicie pozbawione sensu. Dłoń znowu szukała bagnetu, bo bałam się coraz bardziej. Bałam się, bo nie rozumiałam. Nienawidzę czegoś nie rozumieć.
Szczerze mówiąc zaczęłam się do tego przyzwyczajać, dopóki kolejne rozwidlenie nie pojawiło się nagle za rogiem, wyrywając mnie z dziwnego transu. Przynajmniej na chwilę. Obie odnogi były identyczne, a Paul kręcił się niespokojnie od jednej do drugiej, nie mogąc się zdecydować.
Zgubiłeś trop? – spytał go Quills, podchodząc bliżej.
Wielki wilk pokręcił przecząco łbem i bezradnie wskazał na każdy korytarz po kolei.
Rozwidla się? – próbował dalej Alfa. – Zmień się w człowieka.
Dresiarz stanął na dwóch nogach, otrzepał się z niewidzialnego brudu, zaklął pod nosem i powiedział wreszcie:
Rozwidla się i w obu tunelach jest tak samo intensywny. Coś tu nie gra.
Nie wiedziałam, że znasz tak długie słowa, jak „intensywny” – parsknęłam pod nosem. Na szczęście nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
Nie jesteś w stanie wymyślić niczego konkretniejszego? – spytał Brady.
Wymyślić mogę. – Paul wzruszył ramionami. – Ale to chyba nie o to chodzi. Nie wiem, którędy iść. To wygląda tak, jakby się rozdwoił.
Więc chyba wychodzi na to, że musimy się rozdzielić – westchnął Collin.
Chcesz się rozdzielać? Tutaj? – Jacob popatrzył na niego jak na kompletnego idiotę.
A mamy jakiś wybór? – wtrącił Sam. Jednocześnie rozłożył trzymaną mapę tak, byśmy wszyscy mogli na nią spojrzeć. – Jesteśmy tutaj. – Popukał palcem w pożółkły ze starości papier znacznie większego formatu, niż sobie wyobrażałam. – Te dwa korytarze schodzą się z powrotem za około kilometr. Nie pogubimy się.
To po co się rozdzielamy, skoro się schodzą? – zdenerwował się Embry. – Tylko wystawimy się na atak. Może ten gnój tylko na to czeka?
Dlatego musimy się rozdzielić. – Sam wskazał po kolei na dwie węższe odnogi, odchodzące pod kątem prostym od obu korytarzy mniej więcej na tej samej wysokości. – Na moje trzeba sprawdzić oba te korytarze. Kawałek dalej odchodzą kolejne. On może być wszędzie.
A nie możemy wejść najpierw do jednej odnogi, a potem do drugiej? – wtrąciłam nieśmiało. – Zajęłoby to więcej czasu, ale za to byśmy się tak ładnie nie wystawili, co?
Nie mamy tyle czasu, Leah. – Embry spojrzał na mnie dziwnie.
Wolicie dać się zeżreć półdemonowi, niż spóźnić na kolację? – Aż się zapowietrzyłam. – Nie no, mądrze.
Jego tu nie ma. Zdecydowanie nie stąd czuliśmy zapach – wytłumaczył Sam. – Możemy znaleźć trop, ale nie jego samego.
Boże, przecież to bez sensu! Jak znajdziemy trop, to i tak będziemy musieli się przy nim spotkać, co zajmie tyle samo czasu, co gdybyśmy...
Prawdopodobnie nie znajdziemy. Sprawdzamy w razie czego. Nie możemy niczego ominąć, ale wątpię, żeby tędy poszedł. To i tak wygląda mi na jakąś zmyłkę, żeby zatrzymać nas na dłużej.
Jesteście idiotami – skwitowałam.
Być może. Masz lepszy plan? – Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, Quills zaczął rozdzielać nas na dwie grupy.
Przeczucie katastrofy urosło do takich rozmiarów, że ledwo byłam w stanie je dźwignąć. Co ja tu z nimi robię? Powinnam wiać z krzykiem, jeśli mi życie miłe.
Tylko że półdemon...
Musiałam iść. Musiałam, by nie dopuścić, żeby komukolwiek stała się krzywda. Półdemonowi również. Musiałam jakoś dopilnować, by nie pozabijali się nawzajem.
No więc ruszyłam prawym korytarzem w towarzystwie Quillsa, Collina, Brady'ego i Sama, zastanawiając się, ile jeszcze pożyję. I jak ja przejdę kolejny kilometr.
Nie wiem, ile tak szliśmy. Grunt przez moment gwałtownie opadał, w najniższym miejscu korytarza zgromadziło się wody po kostki. Porządne wojskowe glany dały sobie z tym radę, ale nie chciałam nawet myśleć, co by było, gdybym się w to wywaliła. Woda na pewno była lodowata.
Sądząc po minach chłopaków, do zaznaczonego na mapie wąskiego korytarza doszliśmy dość szybko, choć dla mnie ten czas zdawał się wiecznością. Na tym jednak nasza inteligencja się skończyła, ponieważ zwyczajnie nie wiedzieliśmy, jak mamy sprawdzić, co się tam czai – odnoga była wąska i całkowicie wypełniona rozmiękłym drewnianym rusztowaniem, w czasach swojej świetności pewnie podtrzymującym świeży beton na ścianach i suficie. Obecnie wszystko było w takim stanie, że Quills wolał tego nawet nie ruszać, bojąc się, że wraz z konstrukcją może runąć słabe sklepienie...
Tutaj znowu było coś dziwnego. Chłopaki odeszli na kilka kroków, dyskutując zawzięcie, ja zignorowałam ich i podeszłam bliżej. Poświeciłam latarką wgłąb drewnianych bali. Układały się w taki sposób, że można by było tędy przejść – w mocno zgarbionej pozycji, bo miejsca faktycznie było niewiele, ale z pewnością nie było to niemożliwe. Wytyczony drewnem korytarz miał może niecałe półtora metra wysokości, był kwadratowy i w słabym blasku wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Woda kapała, parowała, zdawało się, że jest tam delikatna mgła. Przez chwilę miałam irracjonalne wrażenie, że patrzę w głąb portalu – że to przejście do innego świata, przerażającego, tajemniczego, ale jednocześnie fascynującego. Coś mnie tam ciągnęło. W ciężkim od wilgoci powietrzu unosił się charakterystyczny zapach...
Zaraz.
Drgnęłam niespokojnie, zgasiłam latarkę, przytuliłam się do występu w ścianie. Zamarłam. Collin obejrzał się na mnie z dziwnym wyrazem twarzy, lecz całkowicie pochłonięty tym, o czym mówił Quills, nie zapytał, co się stało. Wstrzymałam oddech, zacisnęłam pięści, przemianę w wilka powstrzymałam chyba tylko cudem. Zaciskałam palce na wyciągniętym szwajcarskim bagnecie, lecz trzymałam go ostrzem wzdłuż przedramienia, tak, by był jak najmniej widoczny.
Po co ja go trzymałam? Kogo chciałam zaatakować? Moją watahę? Moich wilczych braci?
Chroń swojego prawdziwego brata! – zawołało coś w moim wnętrzu. Wzdrygnęłam się – głos był dziwny, nierzeczywisty, słabo słyszalny. Nie byłam pewna, czy go sobie nie uroiłam. No bo skąd niby miałby się tam wziąć? Co mógł oznaczać?
Być może wariowałam. Normalność wymykała mi się między palcami. Czułam w głębi, że to jest koniec jakiegoś początku, po którym nic już nie będzie takie samo. W piersi pojawił się żal, być może nawet ból i... poczucie winy? Tylko dlaczego? Coś miało się wydarzyć, a ja czułam się tak, jakby miało się to stać jedynie z mojej winy.
Gdyby nie ja, do niczego by nie doszło...
Głowa bolała. Chyba nigdy jeszcze tak bardzo nie bolała mnie głowa...
Gdzie jesteś? Pokaż się!
Pojawił się znikąd. Wynurzył się z tego drewnianego portalu, ostrze kukri błysnęło i świsnęło w powietrzu. Brady zaklął i krzyknął, w ostatniej chwili podcinając Collina.
A później...
...później rozpętał się kompletny chaos.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz