Ciemność
miała w sobie coś dziwnego. Niewłaściwego, niepokojącego, o czym
świetnie wiedziałam, że nie powinno się w ogóle pojawić, co
zaburzało jej spokojny obraz i sprawiało, że coś w głębi mnie
samej zdawało się wręcz bić na alarm. To było coś, czego nie
potrafiłam nazwać. Coś nieokreślonego, o czym nie mogłam
powiedzieć nic ponadto, że... że jest. Nie umiałam rozpoznać,
czy jest dobre, czy może jednak złe. Mocniej przekonywała mnie
druga opcja, no bo skąd ten niepokój, ale... czy coś całkowicie
złego mogłoby przyciągać mnie i fascynować z taką siłą?
Choć
groźna, ciemność przesiąkła czymś, co mnie przyzywało. Na ile
była to typowa wilkołacza reakcja w obliczu magicznej anomalii, a
na ile moje własne wariactwo – nie potrafiłam powiedzieć. Ciężko
mi było w ogóle ubrać w słowa własne uczucia. Gdybym je ubrała
w słowa, to może bym je chociaż trochę uporządkowała, na tyle,
by rozeznać się w nich choć minimalnie, a tak miałam wrażenie,
że zaraz mnie rozsadzi.
Reszta
kręciła się wokół, ale choć ich widziałam i słyszałam, co
mówią, nie potrafiłam się na tym skupić. Korzystając z tego, że
na chwilę stałam się dla nich niewidoczna, zbliżyłam się do
krawędzi ziejącego w ziemi otworu.
To
przypominało starą piwnicę, do jakiej wchodziło się od zewnątrz.
Umieszczony skośnie do podłoża betonowy cypel z przerdzewiałą na
amen metalową klapą – dziury w niej były tak wielkie, że
zmieściłaby się przez nie pięść. Prawdopodobnie jeśli na
blasze stanąć, zapadłaby się do środka, i to nawet pod ciężarem
kogoś takiego jak ja. W ciemność prowadziły całkiem szerokie
betonowe schodki, lśniące wilgocią w świetle latarki.
Wilgoć...
Jeszcze
raz obejrzałam się dyskretnie, by skontrolować, czy nikt nie
patrzy w moją stronę. Upewniwszy się, że chłopaki nadal mocniej
skupiają się na sobie nawzajem niż na czymkolwiek innym, zajrzałam
w mrok, zmrużyłam lekko oczy, wciągnęłam głęboko powietrze i
skupiłam się na doznaniach.
Buchające
z wnętrza ziemi powietrze było lodowate. Choć typowo jesienna
pogoda gwarantowała już temperatury niższe, niż bym sobie tego
życzyła jako ktoś, komu zawsze jest za zimno, tak nagle wydało mi
się rozkosznie ciepło w porównaniu do tego. Ze sztolni wręcz
wiało – włosy lekko unosiły mi się wokół twarzy, skórę
nagle obsypała gęsia skórka.
To
lodowate powietrze było wilgotne, ciężkie i pachnące. To nie był
sam zapaszek rozpuszczającego się betonu, mokrego kamienia, pleśni
i ogólnego zapomnienia. To był zapach potęgi. Zapach czegoś, w
czego obliczu poczułam się tak maleńka i nic nieznacząca, że aż
w pewnej chwili chciałam się cofnąć, by nie rzucać dłużej
wyzwania. Wyzwanie mogło okazać się dla mnie wyrokiem śmierci.
Czemuś tak wielkiemu nie miałam prawa grozić. Nie miałam prawa
zakłócać jego spokoju...
Gdy
kucnęłam i sięgnęłam palcami w stronę mroku, poczułam się
tak, jakbym wsadzała dłoń do gęstej cieczy.
Ale
czy ta ciemność była zła? Nadal tego nie wiedziałam.
Próbowałam
dalej. Chłopaki znacznie mi w tym przeszkadzali, znowu kłócąc się
o jakąś głupotę, lecz skupiłam się jak najmocniej i wsłuchałam.
Po prostu zamknęłam oczy, odcięłam się od węchu i skupiłam
jedynie na słuchu. Choć było mu daleko do tego, jakim dysponowałam
w wilczej skórze, i tak tym razem dowiedziałam się...
No
właśnie, czego ja się dowiedziałam?
Sztolnie
były żywe. Co jakiś czas słyszałam dziwne, głębokie szmery –
na samej krawędzi słyszalności, ale gdy już podłapało się ich
równy rytm, wiedziało się, czego należy szukać. Brzmiało to jak
powolny, spokojny, potężny oddech. Byłam pewna, że jeśli
postarałabym się jeszcze trochę, wyłapałabym bicie gigantycznego
serca.
Nachyliłam
się jeszcze mocniej.
Latarka
leżała w ten sposób, że cały cuchnący śmietnikiem bunkier
oświetlony był doskonale, lecz zejście niknęło w mroku jak
odcięte nożem. Gdy tylko szybko pokonałam kilka pierwszych
schodków i przykucnęłam tak, by schować się za krawędzią,
poczułam...
Poczułam
się potężna. Szczęśliwa. Ciekawa. Wręcz jak naćpana.
Wniosek
był tylko jeden i sprawił, że wyskoczyłam na środek betonowego
budyneczku w tempie ekspresowym. Wszystkie odczucia zebrane w
jedno miały już dla mnie jasne znaczenie, które nijak nie napawało
optymizmem.
Bo,
cholera, ja się tak samo czułam przy wielkim kraterze w środku
lasu. Kraterze, który być może prowadził do samego Piekła...
– Coś
się stało? – spytał nagle Seth. Wszyscy jak na komendę obrócili
się w moją stronę.
– Wiecie
co? Ja tam chyba nie wejdę – oznajmiłam i skrzyżowałam ramiona
na piersi w obronnym geście. – Tam cuchnie śmiercią.
– Cuchnie
śmiercią? – Embry spojrzał na mnie z mało inteligentną miną.
– Nie
wierzysz? – Wyszczerzyłam zęby po wilczemu zanim zdążyłam o
tym pomyśleć. – To idź, powąchaj, zapraszam. Może przy okazji
coś cię zje...
– Od
razu by go wypluło – burknął pod nosem Paul. Miał pecha, bo
Beta wszystko doskonale słyszał. Wprawdzie nie ruszył na niego,
ale po sadystycznym błysku w oczach można było łatwo
wywnioskować, że upomni się, gdy dresiarz będzie się tego
najmniej spodziewał.
– Możecie
wreszcie przestać? – Quills spojrzał w naszą stronę, skrzywił
się, jakby ugryzł coś kwaśnego. – Leah, naprawdę nie chcesz z
nami iść?
Jeszcze
raz popatrzyłam na niego i obejrzałam się na wejście do sztolni.
Dokładnie wsłuchałam się w siebie.
– E,
tak się tylko zgrywam – powiedziałam wreszcie, choć coś czułam,
że jeszcze będę tego żałować.
Bez
zbędnego przedłużania stłoczyliśmy się nad wąskim przejściem.
Widziałam po wszystkich, że choć jak zwykle zgrywają odważnych,
pomysł nieszczególnie przypadł im do gustu. Chwilę mierzyli się
wzrokiem, w niemy sposób usiłując wymóc pierwszeństwo na kimś
innym, w końcu jednak Quills się zdenerwował i przodem posłał
Paula – i tak miał zmienić się w wilka, więc uznaliśmy, że
mógłby się jednocześnie na coś przydać i sprawdzać trop, o ile
na jakiś natrafimy.
W
sumie całkiem śmiesznie by było, gdybyśmy tyle się stresowali
dla kolejnego fałszywego śladu...
Jasnoszary
wilk, jasno odcinając się na tle mroku, zanurzył się w ciemności
niemal bezszelestnie. Quills i Jared ruszyli za nim, cała reszta po
chwili wahania dołączyła. Zgasły najsilniejsze latarki, dłuższą
chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do słabego półmroku. Nie
chcąc zostać na samym końcu, przyspieszyłam, zostawiając za sobą
zaśmiecony bunkier.
Teraz
nie było odwrotu.
Czułam
się dziwacznie. Uczucie było podobne do tego, jakie opanowywało
mnie tuż przed przemianą w wilka – czułam napierające na skórę
mięśnie, miałam wrażenie, jakbym nagle przestała mieścić się
we własnym ciele. Palce same się zginały na kształt szponów,
pole widzenia rozszerzyło, słuch nienaturalnie wyostrzył, w głowie
pojawiło znacznie więcej miejsca. Słyszałam, czułam i widziałam
wszystko.
Dlaczego?
Schody
schodziły do niewielkiego betonowego pomieszczenia, płynnie
przechodzącego w raczej niski, ale szeroki korytarz. Z wielkim
trudem, ale dałoby się tu zmieścić samochodem, co niejako mnie
pocieszyło – nawet z tak dziwnym samopoczuciem nie miałam ochoty
na przeciskanie się dziurami, w których zapominałabym, jak się
oddychało. Pnąca się lekko pod górę ścieżka była wysypana
tłuczniem – spomiędzy kamieni o ostrych krawędziach, z których
każdy był wielkości dłoni, wysiąkała brudna, cuchnąca
stęchlizną i błotem woda. Na betonowych ścianach widać było
utworzone przez lata nacieki, w większości przypadków zaznaczające
miejsca, w których znajdowały się szyby wentylacyjne. Lub ogromne
pęknięcia, których również zauważyłam całkiem sporo, a
które...
...przestały
mnie przerażać.
Woda
kapała. Nie potrafiłam dokładnie powiedzieć, skąd słyszałam
jej szmer – wydawało mi się, że z wąskiego przejścia, które
minęliśmy – lecz dźwięki rozchodziły się tak dziwnie, że
chociaż wyłapywałam ich tysiące, tylko najwyraźniejsze
potrafiłam właściwie umiejscowić. Tłuczeń chrzęścił,
miażdżony wojskowymi buciorami, szeleściły kurtki, ktoś
chrząknął, ktoś zaklął, ktoś obracał jakiś stukający
przedmiot w palcach. Pociągali nosami, poruszali się, oddychali.
A
ja chciałam ich zabić.
Trudno
powiedzieć, czy to, co mnie opanowało, było w rzeczywistości
złością, czy skutkiem nadmiernie wydzielającej się adrenaliny,
przez którą niczego nie pragnęłam tak mocno, jak wreszcie rzucić
się komuś do gardła. Rozpierało mnie, trzęsłam się lekko... i
jednocześnie czułam się przesadnie silna. Niezwyciężona, gotowa
stawić czoła czemukolwiek, co na mnie czekało w ciemnościach.
Ale
sama! Ja chciałam być sama. Miałam wrażenie, że jeśli
odłączyłabym się od głośnego pochodu, pozwoliła, by mrok mnie
otulił, i wsłuchała się w echo podziemi, zdołałabym bez trudu
poznać je na tyle, by bezbłędnie się w nich poruszać. Mogłabym
na spokojnie pozwolić, by tajemnicze uczucie całkowicie mnie
opanowało, mogłabym zaczerpnąć potężnej mocy, od której
powietrze aż iskrzyło, mogłabym odnaleźć wroga i go zabić...
Tylko
czy tym wrogiem był półdemon?
Nieco
otrzeźwiałam, gdy wśród chaotycznych emocji pojawiła się ta
jedna myśl. Zmyliłam na chwilę krok, potknęłam się, idący za
mną Sam zaklął szpetnie, niemal wchodząc mi w plecy. Choć
normalnie rzuciłabym pewnie jakimś wyjątkowo kąśliwym tekstem,
tak teraz spojrzałam na niego tylko z wyrzutem i podjęłam marsz,
udając, że nic się nie stało. Lepiej, żeby nie zobaczyli, jak
rozrywa mnie od środka...
No
właśnie, bo czy ja chciałam zabić półdemona? Niewyjaśnione
uczucie, ta nienormalna więź wciąż gdzieś tam była, nie
pozwalając o sobie zapomnieć. Mnie do niego ciągnęło. Fascynował
mnie z każdą chwilą coraz mocniej... Chciałam go poznać.
Chciałam dowiedzieć się, po co się tutaj pojawił. Chciałam...
...z
jakiegoś powodu chciałam go chronić przed moją watahą. Dlaczego?
Za
dużo było tych pytań. Odetchnęłam głęboko, policzyłam do
dziesięciu, próbując się uspokoić, dyskretnym ruchem namacałam
w kieszeni rękojeść jednego z bagnetów. Dotyk gładkiego tworzywa
zawsze mnie uspokajał – choć wiedziałam, że w pojedynku z kimś,
kto dobrze się na tym znał nie miałabym żadnych szans, bo
blokowały mnie moje waga i wzrost, ponadto talentu jakiegoś
szczególnego też do tego nie miałam, od zawsze miałam wrażenie,
że jeśli tylko mam jak sięgnąć do ukochanego noża, staję się
bezpieczna. Otacza mnie jakaś bańka, pole siłowe, dzięki któremu
nic złego nie będzie w stanie mnie skrzywdzić...
Jednocześnie
podsyciłam też czające się w głębi serca pragnienia, lecz z
całą siłą postarałam się je odepchnąć i zignorować. To nie
jest najlepsza pora na moje dziwactwa.
Przez
jakiś czas korytarz szedł prosto jak strzelił. Szyk zmienił się
tylko raz po tym, gdy oddelegowany na tyły, żeby się na coś
przydał Seth drugi raz podniósł alarm bez żadnego powodu, niemal
przyprawiając wszystkich o zawał, lecz oprócz tego robiło się...
nudno. Owszem, wszystko mnie fascynowało, sama atmosfera nadal
pompowała we mnie niewytłumaczalną siłę, lecz mózg zaczynał
się męczyć. Każdy metr był bliźniaczo podobny do poprzedniego.
Nie rozmawialiśmy, Paul prowadził pewnie, na migi wyjaśniwszy, że
poczuł wyraźny trop. Nie widziałam wiele, przede mną szło kilku
o wiele wyższych chłopaków, a korytarz nadal się wznosił.
Po
jakimś czasie nareszcie pojawiło się urozmaicenie. Salka miała
kształt szerokiego prostokąta i choć nie była największa,
korytarz rozwidlał się w niej na kilka stron. Pod jedyną ślepą
ścianą znajdowała się sterta niemal rozpuszczonych od
wszechobecnej wilgoci beli drewna, śliskich i wyglądających na
takie, które rozpadną się pod wpływem dotyku. Była tam też
spora metalowa skrzynia, kiedyś zapewne niebieska, i coś, co
okazało się skorodowanym na amen karabinem maszynowym. Przez chwilę
kusiło mnie, żeby go wziąć, ale okazało się, że nie jestem w
stanie podnieść go jedną ręką, a co dopiero nadawać się do
czegoś, gdy już narzuciłabym go sobie na ramię.
Problem
pojawił się w momencie wyboru dalszej drogi. Dwa korytarze
znajdowały się na poziomie tego, którym przyszliśmy, lecz jeden o
wiele wyżej. Betonowy podest miał chyba trzy metry wysokości i z
pewnością niegdyś prowadziły na niego metalowe schody, co można
było łatwo wywnioskować po rdzawych zaciekach w miejscach, gdzie
nadal znajdowały się śruby mocujące, lecz ślad po nich zaginął.
– I
co, Paul? – Quills przerwał ciszę, odezwawszy się pierwszy raz,
odkąd zeszliśmy pod ziemię. Wzdrygnęłam się – głos wydał mi
się ostry, rozcinając dotychczasowe milczenie jak ostrze dobrze
naostrzonego miecza... Był nie na miejscu. Sprawił, że wyrwaliśmy
się nareszcie z sennego otępienia, które opanowywało nas od
jakiegoś czasu, ale jednocześnie... poczułam się odkryta. Jakby
zwrócił tym na nas uwagę wszystkich złych bytów, ostrzących
sobie zęby w ciemności.
Bytów?
Udziela mi się od Gabrysi. Ochłoń, Leah. Dziwne emocje to jedno,
ale wczuwanie się w tamtą raszplę już zwyczajnie nie przystoi,
no.
– Paul?
– Alfa pogonił milczącego wilka, nie doczekawszy się żadnej
reakcji z jego strony.
Paul
zamarł na chwilę, czujnie węszył w powietrzu, lekko przymykając
ślepia dla lepszego skupienia. Nie był tropicielem, więc nic
dziwnego, że zajmowało mu to chwilę dłużej, lecz z każdą
podobną chwilą miałam mocniejsze wrażenie, że drogę zwyczajnie
zgubił... Na szczęście po kilku sekundach otrząsnął się,
kichnął donośnie i wskazał wreszcie ostrym nosem na podest.
– Kurde,
serio musiał poleźć akurat tam? – zaskamlałam żałośnie. –
No jak nie urok, to sraczka...
– Jeszcze
się nie przyzwyczaiłaś, że jak coś może się skomplikować, to
na pewno to zrobi? – Embry spojrzał na mnie dziwnie, ktoś
parsknął śmiechem.
– Dobra,
dobra, żarty żartami, ale jak my tam wejdziemy? – Jared
zdecydowanym krokiem podszedł do betonowej ściany. – Za cholerę
tak wysoko nie podskoczę.
– Musiałbyś
mieć trampolinę – podsunęłam i ryknęłam śmiechem, gdy
wyobraziłam sobie, jak by wyglądał, gdyby próbował...
– Podsadzę
cię – zaproponował Embry, przerywając w połowie mój napad
wesołości.
– Mnie?!
– pisnęłam, wydarłam się i błyskawicznie odskoczyłam, gdy
sięgnął w moją stronę. Odruchowo schowałam się za
zdezorientowanym Collinem. – Mowy nie ma, żebym poszła tam
pierwsza! Za cholerę mnie do tego nie zmusicie!
– Jesteś
najlżejsza... – spróbował Jared.
– Nie
ma mowy! Setha sobie podsadzajcie!
– Co?
Mnie? – Seth wyglądał jak wystraszona tchórzofretka. – Aż tak
chcecie się nas pozbyć, że chcecie nas przodem wysłać? Albo nas
tam co zeżre, albo nas tam zostawicie... – jąkał się.
– Boże...
– Quills pomasował czoło, bliski wybuchu. – Jared, podsadź
mnie.
– I
to się nazywa bohater! – zawołałam za nim. W odpowiedzi pokazał
mi tylko środkowy palec, nie odwracając się.
Jared
podsadził albinosa z zaskakującą łatwością. Nasz wspaniały
przywódca złapał się krawędzi występu, podciągnął, zniknął
nam na chwilę z oczu. Usłyszałam lekki szelest, gdy zmieniał się
w wilka, by sprawdzić zapachową ścieżkę, i ponownie, gdy wracał
do ludzkiej postaci. Wychylił się po kilku sekundach.
– Czysto,
właźcie.
Jared
podsadził Sama i już niepanikującego Setha, wraz z Collinem pomógł
wdrapać się Brady'emu i Embry'emu. Paul, chcąc zaszpanować,
rozpędził się i spróbował przeskoczyć przeszkodę w wilczej
skórze bez pomocy, niestety nie zdołał utrzymać się na przednich
łapach, ześlizgnął się i wylądował w przepiękny sposób na
grzbiecie. Zaskowyczał, co z pewnością można było spokojnie
przetłumaczyć jako zbitek najbardziej wyszukanych przekleństw w
języku polskim, jakie tylko istnieją, a następnie przemienił się
w człowieka i pokornie pozwolił, by jemu również Jared pomógł.
No
i został Jared. I ja.
– Chodź!
– Machnął na mnie zachęcająco.
– Tylko
że... – zawahałam się nieco, nieświadomie wycofałam o kolejny
krok.
– Tylko
co? – Zmarszczył brwi.
Milczałam
dłuższy czas. Słyszałam już, że reszta się niecierpliwi, ale
nie zwracałam na nich uwagi. No bo pojawił się spory problem –
nawet jeśli Jared pomoże mi się wybić tak, bym złapała się
krawędzi, i tak nie dam rady się podciągnąć. Ponieważ mięśnie
rąk mam jak – nie przymierzając – komar pięty. To znaczy –
podobno imponujące jak na kogoś o tej posturze, bo wyrobione
szermierką, ale co mi po ich rzeźbie, skoro i tak nigdy się do
niczego nie przydały....?
– No
co jest? – zdenerwował się lekko. – Coś się stało?
Z
trudem przełknęłam dumę kobiety niezależnej i oznajmiłam jak
najspokojniej:
– Jest
problem.
Quills,
jakby czytając mi w myślach, zawołał z góry:
– Złapię
cię za ręce i wciągnę. Pospiesz się!
Paul,
znowu w wilczej skórze, parsknął cicho. Obiecałam sobie w
myślach, że podłożę mu nogę, jak tylko znajdzie się okazja, i
ruszyłam w stronę Jareda. Pomógł mi się wybić, Quills złapał
mnie za ręce zgodnie z obietnicą, udał, że puszcza, krzycząc „ło
kurde!”, i wreszcie znalazłam się ponownie na własnych nogach.
Nie wyobrażałam sobie, jak teraz miał poradzić sobie Jared, lecz
okazało się, że przetransportowali go jakoś na górę, zanim
skończyłam otrzepywać trencz z błota.
Szlag,
muszę wreszcie coś zrobić z tą swoją powalającą siłą
fizyczną. Nienawidzę, gdy wszyscy muszą mi pomagać, gdy kolejny
raz przestaję radzić sobie sama ze sobą. Nie jestem feministką i
podejrzewam, że daleko mi do takiej, ale nigdy nie lubiłam na siłę
udowadniać światu, że coś mi nie wychodzi. Zwyczajnie w takich
chwilach czułam się tak, jakbym się do niczego nie nadawała.
Poważnie, Leah, ty to sobie usiądź z książeczką na kanapie,
owiń się kocykiem, byle ciasno, żeby nie przyszło ci do głowy
wstawać, bo znowu na tym ucierpisz, a jak się tak owiniesz, to może
w trakcie rozwijania wróci ci rozum do głowy.
Zaskakująco
łatwo mnie to rozzłościło. W powietrzu naprawdę było coś
dziwnego.
Ponownie
szliśmy przez jakiś czas w zupełniej ciszy. Tym razem korytarz
wyglądał jak wywiercony bezpośrednio w skale – brakowało
betonowych szalunków na ścianach, jedynie sklepienie podtrzymywała
zardzewiała na amen metalowa siatka. Nie powiem, żeby jakoś
szczególnie mnie to pocieszyło, ale starałam się skupić na innej
kwestii: skąd tu skała? I to tak płytko pod ziemią? Przecież to
nie ten rejon geograficzny... Tutaj chyba trzeba bardzo głęboko
kopać, żeby się do jakiejś dostać.
Kompletnie
straciłam poczucie czasu. Bezmyślnie wlokłam się za wszystkimi,
starając się zbytnio nie wsłuchiwać we własne wnętrze, bo coraz
mocniej bałam się tego, co się w nim działo. Coś się we mnie
kłębiło... Coś niekoniecznie złego, ale zupełnie nowego, coś,
czego na pewno tam wcześniej nie było. To było potężne. To było
tak dziwne, że nie umiałam tego określić żadnymi słowami. To
wydawało się czymś obcym, pasożytem, lecz jednocześnie coraz
mocniej utwierdzało mnie w przekonaniu, że tak naprawdę jest moją
integralną częścią. Moją nową częścią.
Co
to było? Jakaś myśl, siła zaszczepiona w mojej głowie, mająca
wpływ na całe ciało i wszystko to, co czułam i o czym
myślałam? Do zaszczepionej myśli było temu najbliżej...
A
może do zaszczepionego uczucia? Ciężko było powiedzieć.
Chciałam
półdemona chronić, i to z każdą chwilą było dla mnie coraz
bardziej jasne. To coś – narzucone siłą, stworzone przeze mnie
samą bez udziału świadomości lub wykreowane przez mój zmęczony
mózg, obciążony sytuacją o której nic nie wiedziałam – było
więzią. A może nawet nie więzią, a Więzią. Dlaczego? Po co?
Jak to się stało? Jak to w ogóle było możliwe?
Ja
bym ich pozabijała, gdyby zagrozili życiu Ladona. Owszem, byłoby
mi szkoda, ale nie miałabym skrupułów, byleby tylko go chronić, i
wiedziałam doskonale, że on zrobiłby to samo dla mnie...
Zaraz,
co? Co się dzieje, do cholery?
Ja
chyba nie powinnam tam iść. A przede wszystkim powinnam wszystkim
powiedzieć, co się dzieje, bo to przecież może skończyć się
tragicznie...
Ale
zachowałam ciszę.
Nie
wiem, ile minęło czasu, zanim napotkaliśmy na kolejne rozwidlenie.
Korytarz odchodził pod kątem prostym od tego, którym się
poruszaliśmy, opadał lekko w dół i wydawał się nieco szerszy i
niższy. I coś mnie do niego ciągnęło. Wiejące z niego powietrze
zdawało się minimalnie cieplejsze, a zapach mniej przerażający,
choć nie potrafiłabym dokładniej powiedzieć, na czym to polegało.
Paul czekał na nas, niecierpliwie drobiąc w miejscu, a gdy
znaleźliśmy się wystarczająco blisko, wskazał nosem nową
ścieżkę i czym prędzej nią ruszył.
Tutaj
było już naprawdę mokro. Tłuczeń się ślizgał, kilka razy mało
brakło, a ktoś by się przewrócił. Raz ja sama przepięknie
wylądowałam na plecach i chwilę nie mogłam wstać, zanim idący
obok Jared nie podał mi dłoni. Czułam tutaj...
Kręciło
mi się w głowie. Czułam, że tracę kontakt z rzeczywistością,
jak podczas zasypiania – próbowałam o czymś myśleć, lecz jeśli
przestawałam się na tym skupiać, uciekało mi i zmieniało się w
obrazy całkowicie pozbawione sensu. Dłoń znowu szukała bagnetu,
bo bałam się coraz bardziej. Bałam się, bo nie rozumiałam.
Nienawidzę czegoś nie rozumieć.
Szczerze
mówiąc zaczęłam się do tego przyzwyczajać, dopóki kolejne
rozwidlenie nie pojawiło się nagle za rogiem, wyrywając mnie z
dziwnego transu. Przynajmniej na chwilę. Obie odnogi były
identyczne, a Paul kręcił się niespokojnie od jednej do drugiej,
nie mogąc się zdecydować.
– Zgubiłeś
trop? – spytał go Quills, podchodząc bliżej.
Wielki
wilk pokręcił przecząco łbem i bezradnie wskazał na każdy
korytarz po kolei.
– Rozwidla
się? – próbował dalej Alfa. – Zmień się w człowieka.
Dresiarz
stanął na dwóch nogach, otrzepał się z niewidzialnego brudu,
zaklął pod nosem i powiedział wreszcie:
– Rozwidla
się i w obu tunelach jest tak samo intensywny. Coś tu nie gra.
– Nie
wiedziałam, że znasz tak długie słowa, jak „intensywny” –
parsknęłam pod nosem. Na szczęście nikt nie zwrócił na mnie
uwagi.
– Nie
jesteś w stanie wymyślić niczego konkretniejszego? – spytał
Brady.
– Wymyślić
mogę. – Paul wzruszył ramionami. – Ale to chyba nie o to
chodzi. Nie wiem, którędy iść. To wygląda tak, jakby się
rozdwoił.
– Więc
chyba wychodzi na to, że musimy się rozdzielić – westchnął
Collin.
– Chcesz
się rozdzielać? Tutaj? – Jacob popatrzył na niego jak na
kompletnego idiotę.
– A
mamy jakiś wybór? – wtrącił Sam. Jednocześnie rozłożył
trzymaną mapę tak, byśmy wszyscy mogli na nią spojrzeć. –
Jesteśmy tutaj. – Popukał palcem w pożółkły ze starości
papier znacznie większego formatu, niż sobie wyobrażałam. – Te
dwa korytarze schodzą się z powrotem za około kilometr. Nie
pogubimy się.
– To
po co się rozdzielamy, skoro się schodzą? – zdenerwował się
Embry. – Tylko wystawimy się na atak. Może ten gnój tylko na to
czeka?
– Dlatego
musimy się rozdzielić. – Sam wskazał po kolei na dwie węższe
odnogi, odchodzące pod kątem prostym od obu korytarzy mniej więcej
na tej samej wysokości. – Na moje trzeba sprawdzić oba te
korytarze. Kawałek dalej odchodzą kolejne. On może być wszędzie.
– A
nie możemy wejść najpierw do jednej odnogi, a potem do drugiej? –
wtrąciłam nieśmiało. – Zajęłoby to więcej czasu, ale za to
byśmy się tak ładnie nie wystawili, co?
– Nie
mamy tyle czasu, Leah. – Embry spojrzał na mnie dziwnie.
– Wolicie
dać się zeżreć półdemonowi, niż spóźnić na kolację? – Aż
się zapowietrzyłam. – Nie no, mądrze.
– Jego
tu nie ma. Zdecydowanie nie stąd czuliśmy zapach – wytłumaczył
Sam. – Możemy znaleźć trop, ale nie jego samego.
– Boże,
przecież to bez sensu! Jak znajdziemy trop, to i tak będziemy
musieli się przy nim spotkać, co zajmie tyle samo czasu, co
gdybyśmy...
– Prawdopodobnie
nie znajdziemy. Sprawdzamy w razie czego. Nie możemy niczego ominąć,
ale wątpię, żeby tędy poszedł. To i tak wygląda mi na jakąś
zmyłkę, żeby zatrzymać nas na dłużej.
– Jesteście
idiotami – skwitowałam.
– Być
może. Masz lepszy plan? – Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć,
Quills zaczął rozdzielać nas na dwie grupy.
Przeczucie
katastrofy urosło do takich rozmiarów, że ledwo byłam w stanie je
dźwignąć. Co ja tu z nimi robię? Powinnam wiać z krzykiem, jeśli
mi życie miłe.
Tylko
że półdemon...
Musiałam
iść. Musiałam, by nie dopuścić, żeby komukolwiek stała się
krzywda. Półdemonowi również. Musiałam jakoś dopilnować, by
nie pozabijali się nawzajem.
No
więc ruszyłam prawym korytarzem w towarzystwie Quillsa, Collina,
Brady'ego i Sama, zastanawiając się, ile jeszcze pożyję. I jak ja
przejdę kolejny kilometr.
Nie
wiem, ile tak szliśmy. Grunt przez moment gwałtownie opadał, w
najniższym miejscu korytarza zgromadziło się wody po kostki.
Porządne wojskowe glany dały sobie z tym radę, ale nie chciałam
nawet myśleć, co by było, gdybym się w to wywaliła. Woda na
pewno była lodowata.
Sądząc
po minach chłopaków, do zaznaczonego na mapie wąskiego korytarza
doszliśmy dość szybko, choć dla mnie ten czas zdawał się
wiecznością. Na tym jednak nasza inteligencja się skończyła,
ponieważ zwyczajnie nie wiedzieliśmy, jak mamy sprawdzić, co się
tam czai – odnoga była wąska i całkowicie wypełniona rozmiękłym
drewnianym rusztowaniem, w czasach swojej świetności pewnie
podtrzymującym świeży beton na ścianach i suficie. Obecnie
wszystko było w takim stanie, że Quills wolał tego nawet nie
ruszać, bojąc się, że wraz z konstrukcją może runąć słabe
sklepienie...
Tutaj
znowu było coś dziwnego. Chłopaki odeszli na kilka kroków,
dyskutując zawzięcie, ja zignorowałam ich i podeszłam bliżej.
Poświeciłam latarką wgłąb drewnianych bali. Układały się
w taki sposób, że można by było tędy przejść – w mocno
zgarbionej pozycji, bo miejsca faktycznie było niewiele, ale z
pewnością nie było to niemożliwe. Wytyczony drewnem korytarz miał
może niecałe półtora metra wysokości, był kwadratowy i w słabym
blasku wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Woda
kapała, parowała, zdawało się, że jest tam delikatna mgła.
Przez chwilę miałam irracjonalne wrażenie, że patrzę w głąb
portalu – że to przejście do innego świata, przerażającego,
tajemniczego, ale jednocześnie fascynującego. Coś mnie tam
ciągnęło. W ciężkim od wilgoci powietrzu unosił się
charakterystyczny zapach...
Zaraz.
Drgnęłam
niespokojnie, zgasiłam latarkę, przytuliłam się do występu w
ścianie. Zamarłam. Collin obejrzał się na mnie z dziwnym wyrazem
twarzy, lecz całkowicie pochłonięty tym, o czym mówił Quills,
nie zapytał, co się stało. Wstrzymałam oddech, zacisnęłam
pięści, przemianę w wilka powstrzymałam chyba tylko cudem.
Zaciskałam palce na wyciągniętym szwajcarskim bagnecie, lecz
trzymałam go ostrzem wzdłuż przedramienia, tak, by był jak
najmniej widoczny.
Po
co ja go trzymałam? Kogo chciałam zaatakować? Moją watahę? Moich
wilczych braci?
Chroń
swojego prawdziwego brata! – zawołało coś w moim wnętrzu.
Wzdrygnęłam się – głos był dziwny, nierzeczywisty, słabo
słyszalny. Nie byłam pewna, czy go sobie nie uroiłam. No bo skąd
niby miałby się tam wziąć? Co mógł oznaczać?
Być
może wariowałam. Normalność wymykała mi się między palcami.
Czułam w głębi, że to jest koniec jakiegoś początku, po którym
nic już nie będzie takie samo. W piersi pojawił się żal, być
może nawet ból i... poczucie winy? Tylko dlaczego? Coś miało się
wydarzyć, a ja czułam się tak, jakby miało się to stać jedynie
z mojej winy.
Gdyby
nie ja, do niczego by nie doszło...
Głowa
bolała. Chyba nigdy jeszcze tak bardzo nie bolała mnie głowa...
Gdzie
jesteś? Pokaż się!
Pojawił
się znikąd. Wynurzył się z tego drewnianego portalu, ostrze kukri
błysnęło i świsnęło w powietrzu. Brady zaklął i
krzyknął, w ostatniej chwili podcinając Collina.
A
później...
...później
rozpętał się kompletny chaos.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz