Gdy
tylko półdemon się pojawił, gdy tylko zakrzywione ostrze noża
kukri przecięło ze świstem powietrze, gdy Brady krzyknął, w
ostatniej chwili ratując Collina przed ciosem, który przy
pomyślnych wiatrach mógł okazać się nawet śmiertelny,
wybudziłam się. Inaczej nie potrafię tego określić.
Do
tej pory zdawało mi się, że tracę świadomość. Unosiłam się
na jakichś chorych oparach absurdu, przepełniona emocjami, których
nie rozumiałam – których nie chciałam rozumieć! – dryfowałam
na powierzchni normalności, nie mogąc się jej uchwycić.
Znajdowała się tak blisko, lecz ilekroć sięgałam w jej stronę,
ilekroć chciałam już zaciskać na niej palce, wymykała mi się
w ostatniej chwili na tyle blisko, że byłam w stanie musnąć
ją dłonią, lecz nic więcej. Czułam się jak zahipnotyzowana.
Nigdy nie znalazłam się pod wpływem magii, która narzucałaby mi
czyjąś wolę, i przez chwilę poważnie zastanawiałam się
nad tym, czy to właśnie tak nie wygląda – w końcu półdemon
mógłby mnie wykorzystać dla jakiegoś swojego celu – lecz wciąż
gdzieś tam w głębi miałam wrażenie, że to nie o to chodzi. Że
to nie jest jego magia, że to tak naprawdę siedzi we mnie...
Co
to było, do cholery? I dlaczego zalęgło się akurat we mnie?
Czułam,
że półdemon nie mógłby życzyć mi źle. Wciąż miałam przed
oczami wyraz jego twarzy pamiętnego wieczoru w parku. Tak nie
wyglądał ktoś, kto posługiwał się mną jak marionetką.
Tylko... Tylko skoro to nie było to, to niby co?
Bałam
się. Nie mogłam skupić myśli, moim ciałem zdawał się sterować
ktoś inny. Do czasu.
Bo
gdy tylko wyskoczył z małego przejścia, w które przed momentem z
taką fascynacją patrzyłam, poczułam się tak, jakbym nareszcie
się obudziła. Wszystkie zmysły i odczucia w karnym porządku
powróciły na swoje miejsca, a instynkt z całą mocą zaczął bić
na alarm.
No,
rychło w czas, bym powiedziała.
Wydarłam
się jak typowa zestrachana laska z kiepskiego filmu akcji –
inaczej nie potrafię tego określić. Zakotłowało się –
półdemon błyskawicznie uniknął ciosu reagującego zaskakująco
szybko Quillsa, obrócił się, wykorzystując jego własny impet, by
dosłownie rzucić nim o ziemię, zajął się już skaczącym na
niego w wilczej postaci Samem. Gigantyczny wilk w mgnieniu oka
wylądował na gramolących się z ziemi Brady'm i Collinie, ponownie
ich przewracając. Quills już wstawał, lecz był obrócony tyłem –
nie miał szans obronić się przed ciosem kukri...
No
i tu wkroczyłam do akcji ja.
Ponownie
opanowało mnie dziwne uczucie rozpierającej ciało mocy. Ponownie
miałam wrażenie, że jestem w stanie w pojedynkę poradzić sobie z
każdym zagrożeniem. Gdy tylko ruszyłam naprzód, przekładając
bagnet w palcach do pozycji, w której mogłam wygodnie walczyć,
zdziwiłam się tym, jak płynne są moje ruchy. Tak poruszała się
wyszkolona maszyna do zabijania, a nie jakaś tam zwyczajna
Leah, której nic w życiu nie wychodzi. To nie mogło być
możliwe...
Nie
miałam czasu się nad tym zastanawiać.
Ladon
z pewnością się mnie tam nie spodziewał. Nadal nie wiem, jak to
zrobiłam, nie tracąc jednocześnie ręki lub przynajmniej któregoś
z palców, lecz zdołałam silnym zamachem odbić ostrze kukri, zanim
sięgnęło celu. Quills już skakał do ataku, lecz to był mój
moment – cięłam ukośnie, błyskawicznie powtórzyłam to od
drugiej strony, na krzyż, jak uczył mnie tego zafascynowany
wojskiem tata – półdemon zachwiał się, rzucił w bok, chcąc
uskoczyć poza zasięg bagnetu, lecz nie zdążył. Krew się polała,
gdy rozcięłam mu lewe przedramię i zawadziłam o policzek.
Ale to musiało boleć...
I
bolało. Tylko dlaczego mnie?
Ponownie
krzyknęłam. W lewej – silniejszej – ręce naraz poczułam
ogniste smagnięcie. Tego na twarzy zasadniczo już nie, byłam na
tyle oniemiała, że nie zarejestrowałam niczego więcej.
Odskoczyłam, potknęłam się, złapałam za pulsującą potwornym
bólem rękę... lecz tam niczego nie było. Zero krwi, nawet rękaw
okazał się cały. Zachwiałam się z nieistniejącego przecież
bólu i jak najbardziej prawdziwego zaskoczenia; prawie upadłam, gdy
przemieniony w wilka Collin przemknął obok mnie i rzucił się na
rozsiewającego wokół krople krwi półdemona.
– Co
się stało?! – Quills szybko dopadł do mnie, obejrzał mnie,
szukając obrażeń. Musiałam wyglądać okropnie, bo w jego oczach
pojawił się błysk paniki. – Zrobił ci krzywdę?! Gdzie
dostałaś?! Odezwij się, do cholery!
– Nic
się nie stało... Chyba – wydukałam wreszcie.
Zaklął,
odskoczył, gdy wielki wilk przeleciał tuż obok, lądując
ostatecznie na ścianie; dołączył wreszcie do ataku.
No
dobra, Leah. Nic ci nie jest, do cholery. Nad tym, co to było,
możesz zastanowić się nieco później. Chwilowo powinnaś raczej
skupić się na ratowaniu kilku włochatych tyłków, w tym też
swojego.
Trzy
lata uczęszczania na treningi szermierki nie dały się łatwo
zapomnieć – gdy tym razem na spotkanie ze ścianą popędził
skowyczący Sam, wykonałam tak piękny unik grawitacyjny, że aż
prawie wpadłam w samozachwyt. Wilk przeleciał mi dosłownie nad
głową, lecz nie czekałam, by sprawdzić, co się z nim stało.
Wybiłam się z niskiego przysiadu i rzuciłam na stojącego do mnie
tyłem Ladona z zamiarem założenia mu misternego nelsona.
To
znaczy... wiecie jak to u mnie z zamiarami.
Półdemon
się zachwiał, gdy całym ciężarem uwiesiłam mu się na szyi.
Poleciał gwałtownie w tył, upuszczając nóż, jednak pech chciał,
że plecami wpadł w doszczętnie spróchniałe rusztowanie, które
znajdowało się przecież tuż za nami...
Tylko
że to ja byłam w tej chwili jego plecami, co nie? Uderzenie o
drewniany filar wybiło mi powietrze z płuc, niemal czułam pękające
pod jego siłą żebra. Coś faktycznie trzasnęło, lecz okazało
się, że było gorzej...
Bo
to coś było rozmiękłym przez lata trwania w podziemnych warunkach
drewnem.
Drewniany
filar, choć tak gruby, że spokojnie mogłabym się za nim schować,
załamał się po chwili. Ladon nadal nie odzyskał równowagi, więc
poleciał w tył razem z nim. Ponownie lądując na mnie, oczywiście.
Wygięłam się w pałąk, idealnie dopasowując plecami do kształtu
tego cholernego słupa, i wreszcie puściłam półdemona. On
podniósł się po tym błyskawicznie, ale ja oczywiście zostałam
na filarze, zapomniawszy, jak się oddychało i poruszało
kończynami.
Świetnie.
Obezwładniłam się sama.
Myślałam,
że to było najgorsze, co mi się mogło przydarzyć. He he,
niedoczekanie... W następnej chwili całe drewniane rusztowanie
zwaliło mi się na łeb.
No
dobra, może nie dosłownie. Wszystko zaczęło się walić,
najbliższa belka stropowa wylądowała na mnie, przygniatając mi
pierś. Aż jęknęłam, zabolało jak cholera. Ktoś krzyknął –
z pewnością nie byłam to ja, bo brakowało mi powietrza na
takie cuda. Gdy wreszcie zapadła cisza, a cały stos
rozmiękłych belek znieruchomiał, z ulgą zauważyłam, że
przygniotła mnie tylko jedna.
Nie
wiem, czy to był wpływ adrenaliny, że zaczęłam wszystko
postrzegać z takim spokojem. Nie bałam się, nie zastanawiałam nad
tym, co tak właściwie mogło mi się stać, po prostu na spokojnie
oceniłam sytuację i zaczęłam kombinować, jak z niej wybrnąć.
Obok na nowo rozgorzała walka, więc na żadne pomocne dłonie
liczyć nie mogłam.
Belka
była za ciężka, bym mogła ruszyć ją w ludzkiej skórze,
przemieniłam się więc w wilka. Rumowisko zatrzeszczało
przejmująco, gdy zaczęłam się spod niego wygrzebywać, potłuczone
ciało zaprotestowało przeciwko takiemu wysiłkowi, lecz mocne łapy
nie zamierzały się poddać. Uniosłam się nieco, wysunęłam
spokojnie, dziękując Opatrzności, że przy takiej wilgotności
drewna mogłam zapomnieć o drzazgach, i wreszcie stanęłam
wyprostowana, otrzepując się. Niemal przygniotło mi ogon, ale na
szczęście zdołałam w porę odskoczyć na kilka kroków.
Nie
przedłużając – bolało mnie. Cholernie mnie bolało wręcz.
Ledwo oddychałam, miałam wrażenie, że coś w piersi mi trzeszczy,
ilekroć się poruszę. Nie wiem, czy na tyle mocno, by liczyć na
złamanie i zwolnienie ze szkoły, które od razu zaświtało mi w
głowie, ale wystarczająco, by pożegnać się z wygodnym życiem na
dłuższy czas – przecież to się w godzinę nie zagoi... Coś tak
czułam, że radość z tego, że udało mi się to przeżyć,
wyparuje jutro rano, gdy przyjdzie mi się ruszyć.
Lub
powiedzieć o wszystkim rodzicom. Szlag.
Starając
się o tym nie myśleć, rozejrzałam się, szukając wzrokiem
zamieszania. Chłopaki wciąż obskakiwali Ladona, on nadal nie
zamieniał się w wilka, lecz... coś było nie tak. Musiał
w trakcie mojego wydostawania się spod zwałowiska poważnie
oberwać – przyciskał prawą rękę do boku, jakby coś go w nim
bolało, lewą – pokaleczoną przeze mnie – wymachiwał
okrwawionym kukri. Ciekawa byłam, który z chłopaków dostał, bo
na pierwszy rzut oka żaden z nich nie wyglądał na rannego. Cztery
wściekłe basiory zaczynały powoli półdemona otaczać, choć ten
bronił się przed tym jak mógł; w słabiutkim świetle błyskały
białka rozszerzonych oczu i wyszczerzone, pokryte pianą zębiska.
Przez chwilę chciałam dołączyć, lecz coś mnie przed tym
powstrzymywało. Zatrzymałam się z uniesioną przednią łapą,
obserwowałam.
Cholera,
a gdzie mój ukochany bagnet? Rozejrzałam się w panice,
przemieniłam w człowieka, pomimo bólu padłam na kolana i
zaczęłam go szukać w tłuczniu i wśród połamanych resztek
drewnianego rusztowania. Odetchnęłam z ulgą, gdy udało mi się
wygrzebać nieco porysowane ostrze spomiędzy kamieni. Otarłam je
rękawem i tak już zniszczonego płaszcza i schowałam do
pochwy.
I
właśnie wtedy ktoś musiał stanąć na ostatniej działającej
latarce.
Quills
zaszczekał wściekle, Ladon zaklął, w ciemności się zakotłowało.
Dźwięki się niebezpiecznie przybliżyły, więc czym prędzej
przemieniłam się z powrotem w wilka i spróbowałam wytężyć
wzrok. Zrobiłam kilka niepewnych kroków naprzód – okazało się,
że nawet ze wspaniałym wilkołaczym wzrokiem jestem tu kompletnie
ślepa – i wpadłam na kogoś. To musiał być półdemon, bo
kształt za mocno przypominał ludzki. Grunt, że krzyknął, czując
mnie za plecami, i nie dość, że zachwiał mnie całym swoim
impetem, odwinął się jeszcze i z całej siły uderzył we mnie
pięścią.
Zaskowyczałam
z bólu; łapa, w której bark mi się oberwało, dosłownie się
pode mną ugięła. Chciałam odpowiedzieć ugryzieniem, którym
spokojnie mogłabym go zdekapitować, lecz pech chciał, że zdążył
zniknąć – moje szczęki zacisnęły się na pustce.
Nareszcie
jakiś inteligent wpadł na to, że można by schylić się po
latarkę. Quills z trudem zdołał jedną z nich namacać i w jakiś
sposób zapalić, choć myślałam, że od upadku na kamieniste
podłoże potłukły się wszystkie.
Musiał
być cholernie zadowolony z siebie. Szkoda tylko, że w ten sposób
ściągnął na siebie uwagę półdemona.
Ladon
wpadł na niego, poddusił, zaczęli się szarpać. Nie mam bladego
pojęcia, dlaczego żaden z nich nie przybierał wilczej skóry.
Collin spróbował rzucić się Alfie na ratunek, lecz półdemon
zagroził mu nożem, nie puszczając ofiary. Quills najwidoczniej
próbował go podciąć, bo zachwiali się obaj; jakimś sposobem
zdołał się na chwilę wyślizgnąć z chwytu i wcisnął mu pięść
w splot słoneczny. Przeciwnik aż złożył się wpół, lecz zanim
zatoczył się na ścianę, zdążył uderzyć go pięknym
technicznie prawym sierpowym w twarz. Albinos przewrócił się z
takim impetem, że aż zwalił z nóg stojącego na czterech łapach
Brady'ego.
A
ja...
Ja
sama nie wiem, jak to się stało, że dalej wypadki potoczyły się
tak, a nie inaczej. Bo to było – krótko mówiąc – niezbyt
możliwe. No ale cóż... stało się. Zbiegi okoliczności, nawet
jeśli tak dziwne, też się zdarzają.
Mianowicie
wyobraziłam sobie coś.
Wszystko
mnie bolało. Ledwo trzymałam się na trzech drżących łapach,
lewa nie była w stanie mnie utrzymać, każdy oddech potwornie
bolał, we łbie mi się kręciło. W takim stanie i słabym
świetle, rzucającym na ściany i sklepienie setkę migotliwych
cieni, czułam się jeszcze gorzej niż w zupełnej ciemności. Byłam
zupełnie bezradna, przerażona i... przede wszystkim zła.
Lubię
wyobrażać sobie scenki. Często uciekam do świata dziejącego się
jedynie w mojej głowie, gdy ten prawdziwy wydaje mi się zbyt szary,
nijaki i nieprzyjazny, bo tam czuję się lepiej. Wyobrażanie sobie
weszło mi w nawyk tak bardzo, że nawet w takiej chwili nie mogłam
się od niego powstrzymać. Wizja zresztą i tak była na tyle
krótka, że nie zdołałaby mnie zaskoczyć, a nadal przecież
zachowywałam czujność, gdybym musiała nagle się bronić.
No
więc wyobraziłam sobie, że korytarz zaczyna się walić. Że
osłabiona upadkiem rusztowania odnoga całkowicie niszczeje, ciągnąc
za sobą sklepienie również tej, w której się znajdowaliśmy. Że
od półdemona oddziela nas wysoka ściana gruzu, dzięki której
zyskalibyśmy czas, by rzucić się do ucieczki. No bo nie było
raczej co się oszukiwać – nie mieliśmy z nim kompletnie żadnych
szans. Ja nie nadawałam się do użytku, walcząc o zachowanie
równowagi i każdy oddech, Quills krztusił się na podłodze
krwią płynącą ze złamanego nosa, Collin i Brady okrążali
wymachującego kukri półdemona, Sama nie widziałam już od
jakiegoś czasu. Być może oberwał na tyle mocno, że stracił
przytomność. Od samego początku, odkąd tylko powstał ten durny
pomysł rozdzielania się, wiedziałam, że tak to się skończy. Nie
wiem, na ile było to kolejne objawienie mojego czarnowidztwa, a na
ile zdroworozsądkowe przewidywanie przyszłości, ale grunt, że
sprawdziło się w stu procentach.
Tylko
że jakoś tak nie czułam satysfakcji. Ciekawe dlaczego, nie?
Ladon
poruszył się w nieoczekiwaną stronę, co wyrwało mnie z
zamyślenia. Zauważyłam, że w ostatniej chwili unika przed
kłapnięciem szczęk potężnego stalowoszarego wilka, rzuca się na
ziemię, robi przewrót i wstaje błyskawicznie plecami do ściany.
Zaraz.
Embry? Kurde, chyba jesteśmy uratowani!
Albo
i nie.
No
więc wyobraziłam sobie, że korytarz się wali. Ale gdy zauważyłam,
że po nierównym sklepieniu pełznie szerokie na kilka palców
pęknięcie, szczęka dosłownie mi opadła. Wyobrażać sobie to
jedno, ale spodziewać się...
Szlag.
Nie
zważając na chaos w wilczych głowach, zawyłam w panice:
– Nad
wami, uważajcie!
Nie
wiem, jak to możliwe, ale wszyscy, łącznie z przemieniającym się
w wilka półdemonem, spojrzeli w odpowiednim kierunku. Na kilka
chwil zapadła zupełna cisza, przerywana jedynie szmerem ciężkich
oddechów...
I
dobiegającym gdzieś z głębi ziemi głębokim pomrukiem.
Wszyscy
podskoczyli, gdy boczny korytarz zaczął się walić. W powietrze
mimo wilgoci uniósł się tuman kurzu, hałas był niemożliwy do
zniesienia. Miałam wrażenie, jakby cały mój świat ograniczył
się jedynie do tego huku...
– Odwrót!
Cholera, odwrót! – zaskowyczał Embry. Wszyscy zgodnie rzucili
się za nim, gdy przeskoczył obok półdemona i rzucił się biegiem
w stronę, z której przyszliśmy.
Quills
z wyraźnym trudem przemienił się w wilka, ktoś – chyba Jacob –
musiał podbiec do niego i pozwolić, by oparł się na nim, żeby
utrzymać równowagę. Potruchtali za galopującą resztą, nie
oglądając się za siebie.
Tylko
ja zostałam. Nie wiem, dlaczego się wtedy zawahałam. Po prostu
odprowadziłam ich wzrokiem, wciąż niepewnym i zawodzącym przez
unoszący się w powietrzu pył. Słyszałam gruchotanie kamienia,
gdy pękało sklepienie nad moją głową, i czułam, że ten
korytarz też lada moment całkowicie się zawali, lecz nie byłam w
stanie się ruszyć. Stałam jak sparaliżowana, choć zadziwiająco
spokojna.
Patrzyłam
na Ladona.
Wielki
biały basior o nieludzko jasnych oczach spojrzał na mnie. W
źrenicach pojawiło się coś dziwnego, jakiś rodzaj strachu,
którego nie potrafiłam zrozumieć, w głowie usłyszałam obcy
głos, od którego się wzdrygnęłam:
– Na
co czekasz? Uciekaj wreszcie!
– Dlaczego
ja to czuję? – spytałam, zanim sama zdążyłam się nad tym
na dobre zastanowić.
Warknął,
otrząsnął się z kurzu.
– To
nie pora na to. Uciekaj stąd wreszcie!
– Ale...
Ale co z tobą?
Skąd
we mnie ta troska? Powinnam modlić się, żeby pogrzebało go pod
tonami ziemi i betonu. Ile zmartwień by mi odeszło, gdyby tu
umarł... Z jakiego powodu nie mogłam znieść myśli, że to
mogłoby się tak skończyć? Że mogłaby stać mu się jakakolwiek
krzywda?
– Dlaczego
ja to czuję? – powtórzyłam. – Powiedz mi!
– Nie
teraz! Uciekaj, do cholery! Mnie nic nie będzie! – Kłapnął
na mnie zębami i odbiegł w przeciwną stronę. Zanim jednak
zdążyłam ruszyć się z miejsca, usłyszałam jeszcze znacznie
słabsze:
– Uciekaj,
siostrzyczko!
Co?
Zadziałałam
instynktownie. Pozwoliłam mózgowi zupełnie się wyłączyć,
odwróciłam się na tyle gwałtownie, na ile pozwalało obite ciało,
i popędziłam jeszcze ciepłym tropem sfory. Choć mój węch nie
był szczególnie mocny jak na wilkołaka, ślad był na tyle
wyraźny, że spokojnie dałam radę podążać nim w zupełnej
ciemności.
Dołączyłam
do reszty w pobliżu uskoku, o którym pamiętałam, ale z którego i
tak się w pięknym stylu zwaliłam. Cała reszta, która
zdołała zeskoczyć z gracją, obejrzała się na mnie dziwnie, lecz
barwa moich myśli musiała zniechęcać do zadawania jakichkolwiek
pytań.
Gdy
wskoczyłam do cuchnącego śmieciami bunkra, a następnie
wygrzebałam się na zbyt jasne światło słoneczne, miałam ochotę
wyć ze szczęścia. Ostatkiem sił wdrapałam się na górkę, razem
z resztą schroniłam między wysmukłymi sosnami i padłam wreszcie
na ziemię, wycieńczona.
– Co
się dzieje? Wszyscy cali? – dopytywał Paul. – Mieliście
taki burdel w głowach, że w tym korytarzu mieliśmy nawet
problem, żeby was znaleźć! Nie wiedzieliśmy, czy lepiej będzie
zawrócić, czy iść do końca...
– Co
tam się stało?
– Skąd
on się wziął?!
– Jakim
cudem ten korytarz się zawalił? Coście tam zrobili?
Wilki
krążyły wściekle, warcząc i poszczekując.
– Jesteśmy
w komplecie – ocenił Embry. – O tyle dobrze. Quills, co z
tobą?
– Trudno
powiedzieć. – Biały basior oddychał otwartym pyskiem. Z
różowego nosa wciąż kapała krew, na jego zwykle prostej linii
pojawiła się wyraźna górka. – Raczej wybiorę się na ostry
dyżur.
– Jestem
samochodem – zaproponował szybko Beta. – Zawiozę cię.
– Dzięki.
– Alfa nie spojrzał na niego, lecz wdzięczność była wyraźnie
wyczuwalna w jego głosie.
– Ale
zanim znikniecie, powiecie może, co tam się stało?! –
denerwował się Seth.
– Właśnie,
na czym stoimy? – poparł szybko Jared. – I co się dzieje
z Leą?
Dopiero
teraz wszyscy zwrócili uwagę, że leżę na ziemi i dyszę, jakbym
zaraz miała – nie przymierzając – zdechnąć. I to w
męczarniach. Kurde, myślałam, że ten koniec będzie mniej
męczący...
– Jaki
znowu koniec?! – Brązowy wilk dopadł do mnie jednym susem. –
Odezwij się wreszcie!
– Jeśli
zastanawiacie się, jakim cudem zawaliło się rusztowanie, a potem
korytarz... – Chojnie obdarowałam wszystkich swoimi
wspomnieniami.
– Kurwa
mać! – wydarł się Collin.
– Ja
pierdolę, już do samochodu! – Embry odtrącił Jareda i
łapiąc mnie lekko zębami za skórę na karku, pomógł mi wstać.
Dobrze, że nie próbował pchać nosa pod mój brzuch, bo z bólu
bym go chyba zabiła. – Jedziesz z nami do szpitala!
– Ale
ja nie chcę znowu do szpitala... – zaskamlałam żałośnie.
– Nie
obchodzi mnie to!
Tak
więc ruszyłam chwiejnie za stalowoszarym wilkiem, opierając się
na boku niemal równie zmarnowanego jak ja Quillsa. Reszta, choć
przejęła się naszym stanem, nie zamierzała przestać zasypywać
nas myślami.
– Czyli
co, on tam pojawił się z tego mniejszego korytarza, tak? Dziwne, bo
według tego, co wywąchaliśmy wcześniej, nie mógł tam
siedzieć... – przeżywał Jacob.
– Wasze
nosy zawodzą, tropicielu. Może na emeryturę pora, co? –
zaszydził Paul.
– Jakim
cudem nie wyczuliśmy go wcześniej? – denerwował się Sam.
– Rany,
dobrze, że tylko na tym się skończyło. Przecież mógł tam
któreś z was załatwić. Zawał też mógł nie czekać, aż
stamtąd sobie pójdziemy.
– Leah,
ty naprawdę dziabnęłaś go tym bagnetem? A myślałem, że tylko
dla picu go nosisz.
– Wbrew
pozorom umiem posługiwać się ostrymi przedmiotami inaczej, niż do
krojenia jedzenia. Choć krojeniem jedzenia też bym w tej chwili nie
pogardziła. – Pomimo tego, że czułam się jak przepuszczona
przez sokowirówkę, zaśmiałam się w duchu.
– Dobra,
to na czym stoimy? Uznajemy, że go w tym korytarzu zasypało? Koniec
problemów? Tu leży pies pogrzebany i te sprawy? – dopytywał
Seth.
Nie
chciałam zdradzać tego, co się stało w korytarzu po tym, jak już
cała reszta się zwinęła, niestety szybko wszyscy zdołali sami
się do tego dokopać.
– Ta,
czyli dalej tak samo – skwitował Paul.
– A
skąd wiesz? Może jednak coś mu się zwaliło na łeb? Nie możemy
tego na razie wiedzieć. Trzeba będzie zachować czujność tak czy
siak, ale można mieć nadzieję...
– A
dlaczego on nazwał cię siostrzyczką? – wtrącił nagle
Jared.
– A
bo ja wiem? – prychnęłam. – Też się nad tym
zastanawiam. W sumie tutaj w sforze też sobie
siostrzyczkujemy i braciszkujemy, więc to chyba nic takiego.
– On
nie jest wilkołakiem, więc po co miałby cię tak nazywać?
– Kurde,
nie wiem. Mogę teraz o tym nie myśleć? – jęknęłam. Już
widziałam zaparkowany na leśnej drodze samochód Embry'ego.
– Dobra.
Niech wam będzie...
– Obgadamy
wszystko później. Na razie wiecie mniej więcej, co się stało
– skwitował Quills. Nie dodawszy nic więcej, przemienił się w
człowieka i podszedł do drzwiczek.
– Ja
siadam z przodu – zaznaczyłam. – Chyba że chcecie prać
tapicerkę z rzygów.
– Nie
chcemy – burknął i zajął miejsce z tyłu.
Podróż
upłynęła nam zaskakująco spokojnie. Embry o dziwo nie prowadził
jak wariat, choć tego się po nim spodziewałam, i prawie udało mi
się przysnąć, niestety obudziło mnie, gdy zaczął gadać o czymś
z Quillsem. Nawet mnie zbytnio nie obeszło o czym, nie
przysłuchiwałam się, tak wykończona psychicznie, że samo
utrzymanie skupienia, by głowa mi nie opadła, okazało się
nadzwyczaj trudne. Żebra bolały, bark też zaczynał... Ogólnie
czułam się tak, jakbym miała zaraz umrzeć.
Oczywiście
przeszło mi jak ręką odjął, gdy zaparkowaliśmy pod szpitalem.
Zamarłam pod wejściem z telefonem w dłoni, zapominając, co
konkretnie miałam zrobić. Zaraz przypomniała mi się historia z
zapaleniem wyrostka, chemiczny smrodek izby przyjęć i arcymiła
ratowniczka.
– Zadzwoń
do rodziców – powtórzył cierpliwie Embry.
Aha,
więc to miałam zrobić...
Do
mamy raczej nie miałam co dzwonić, i tak by nie odebrała. Tata za
to, choć nie brzmiał na szczególnie przejętego, gdy tłumaczyłam
mu, jak się sprawy mają, pojawił się jeszcze zanim zdołaliśmy
dopchać się do okienka w rejestracji. Ciasny korytarz w piwnicy
ponownie był tak zatłoczony, jakby ludzie nie mieli co robić,
tylko wszyscy naraz na coś zachorowali. Mnie już nic nie bolało.
Poważnie. Byłam zdrowiutka i rześka jak skowronek. Aż bym chętnie
do szkoły poszła, tak się wspaniale czułam.
I
miałam pietra jak stąd do Częstochowy. Aż się trzęsłam.
– Jak
się czujesz? – dopytywał tata, gdy już wreszcie usiadł na
niewygodnym krześle obok mnie. Quills miał to szczęście, że był
pełnoletni – opierał się o ścianę kilka kroków dalej,
przytykając do twarzy gazę, którą pielęgniarka łaskawie mu
dała, i się do nas nie przyznawał za mocno.
– Ja
się wspaniale czuję! – wykrzyknęłam. – Jestem zupełnie
zdrowa! Zupełnie! No zobacz, jaka jestem zdrowa! – Zerwałam się
z miejsca, chcąc zacząć robić pajacyki, lecz ojciec w porę
złapał mnie za ramię i posadził z powrotem.
Pech
chciał, że za to ramię, które obił mi półdemon. Mój
braciszek, cholera jasna. Wydarłam się jak zarzynana, aż pani z
pokoju zabiegowego wyjrzała, żeby zobaczyć, co się dzieje. Przy
okazji zaprosiła Quillsa do siebie, widocznie dopiero teraz
zauważywszy, że chłopak chyba jednak potrzebował nieco
pilniejszej pomocy, bo coraz bardziej się pod tą ścianą chwiał.
W
sumie nie mam pojęcia, dlaczego nie usiadł. Przecież było wolne.
Może bał się mojego taty...? Cóż, ojczulek – łysy, z kozią
bródką, w spodniach moro, wojskowych butach i skórzanej kurtce –
nie sprawiał wrażenia szczególnie przyjaźnie nastawionego.
Czekałam.
Bałam się. I z każdą chwilą bardziej czułam się jak w jakimś
cholernym polowym szpitalu tuż przy linii frontu. Kilka krzeseł
dalej siedział jakiś facet z pociętymi palcami i rozwalonym łukiem
brwiowym – nie wiem, co konkretnie mu się stało, ale musiał być
w szoku, bo wył „jak boli!” i „mama, ja chcę do mamy!”.
Podejrzewam, że nie był jakoś szczególnie poturbowany, skoro
mojego przyjaciela wpuszczono przed nim, no ale cholera tam wie, w
szpitalach z kolejkami czasem dzieją się dziwne rzeczy. Inna pani
jęczała, że zaraz zacznie rodzić, jakaś staruszka awanturowała
się, że ona tu stała, całkiem młody facet krzyczał, że umiera,
choć nie widać po nim było żadnych obrażeń.
Nigdy
więcej szpitala. Jestem gotowa już do końca życia nie wychodzić
z domu, by móc uniknąć tego, co tu się dzieje... Zaraz z ryzyka
połamanych żeber ewoluuję w ostatnie stadium raka, jeśli dalej
tak pójdzie. Nie minęło nawet pół godziny, zanim zawołali mnie
na prześwietlenie, a już zdążyłam dorobić sobie przynajmniej
dziesięć nowych chorób, z których tylko jedna nie była
śmiertelna.
Gdy
już wreszcie się na to prześwietlenie dowlokłam, dowiedziałam
się, że na wynik będę czekać dwie godziny. No jak fajnie, nie?
Przygryzając język, by nie powiedzieć zblazowanemu lekarzowi
bardziej dosadnie, co o tym myślę, pozwoliłam dokładnie się
obmacać. Bolało jak jasna cholera, a gdy zdjęłam bluzkę okazało
się, że jestem niemal jednolicie fioletowa. Jeśli wcześniej choć
trochę cieszyłam się z tego, że udało mi się całą akcję
przeżyć, to jutro z rana pewnie będę zupełnie innego zdania.
Jak
dowlokłam się z powrotem do poczekalni, w dłoni dzierżąc
najbardziej absurdalną kopertę, jaką kiedykolwiek dostałam (była
duża, brązowa, podpisana krzywo moim imieniem i nazwiskiem i w
jej środku znajdowała się moja szkolna legitymacja, która z
pewnością mogłaby obyć się bez takiego opakowania), czekała na
mnie niespodzianka, na widok której niemal dostałam zawału.
Poważnie, całe życie przeleciało mi przed oczami, gdy zobaczyłam
na krześle zmartwioną mamę. O ile tata szczególnie nie drążył,
co się stało, widząc, że nie mam ochoty o tym rozmawiać –
upewnił się jedynie, że nikomu więcej nic nie było i że
zrobiłam to sobie sama, a nikt nie próbował mi zrobić krzywdy –
o tyle ze strony mamy mogłam spodziewać się pełnego wywiadu. I to
takiego, w którym prawdopodobnie dodatkowo zacznie czytać między
wierszami.
No
ale przecież prawdy nie mogę im powiedzieć... Sama nie wiem
dlaczego – wszyscy ze sfory jakoś żyli ze swoimi uświadomionymi
rodzicami i tylko na tym zyskiwali. Dlaczego dziadek mi zabronił o
tym rozmawiać? Do tej pory przyjmowałam to po prostu jako fakt, nie
drążąc, ale chyba w końcu muszę zadać kilka pytań.
Mama
na mój widok zerwała się z miejsca, podbiegła i przytuliła mnie
mocno, co skomentowałam głośnym wrzaskiem. Wymyśliłam naprędce
jakąś w miarę prawdopodobną historię, modląc się, bym ją
zdołała w razie czego zapamiętać i powtórzyć chłopakom, zanim
moi rodzice sami zapragną ją z nimi zweryfikować, odebrałam
ochrzan za wagary, o których nikogo nie powiadomiłam (moi rodzice,
jak już wspominałam, są przyzwyczajeni, że traktuję szkołę
dość luźno, ale postawili zasadę, by zawsze ich informować,
gdybym zamierzała się z niej urwać, by wiedzieli, gdzie jestem) i
wreszcie z powrotem usiadłam. Już mnie nogi rozbolały.
Całkiem
ciekawe, że gdy poświęciłam uwagę telefonowi, nie wiedząc, co
zrobić z rękami, zauważyłam, że jest dopiero piętnasta. Zdawało
mi się, że w tych cholernych podziemiach spędziliśmy cały dzień.
Gdy
zdążyłam przeczytać całą opowieść z bloga, którego
obserwuję, pośmiać się z tatą i wypytać mamę o co
ciekawszych pacjentów, jacy jej się ostatnio trafili, pojawił się
lekarz z moim prześwietleniem. Oczywiście okazało się, że raczej
nic mi nie jest – potłukłam się i mam pęknięte jedno żebro,
lecz i tak nic z tym się nie da zrobić, mam się tylko oszczędzać
przez jakiś czas. No bo żebra w gips przecież nie wsadzą. Nie
dostrzegłszy nigdzie Quillsa, któremu mogłabym zdać raport ze
stanu zdrowia, powlokłam się do domu, gdzie od razu padłam
wyczerpana do łóżka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz