poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 31


Gdy tylko półdemon się pojawił, gdy tylko zakrzywione ostrze noża kukri przecięło ze świstem powietrze, gdy Brady krzyknął, w ostatniej chwili ratując Collina przed ciosem, który przy pomyślnych wiatrach mógł okazać się nawet śmiertelny, wybudziłam się. Inaczej nie potrafię tego określić.
Do tej pory zdawało mi się, że tracę świadomość. Unosiłam się na jakichś chorych oparach absurdu, przepełniona emocjami, których nie rozumiałam – których nie chciałam rozumieć! – dryfowałam na powierzchni normalności, nie mogąc się jej uchwycić. Znajdowała się tak blisko, lecz ilekroć sięgałam w jej stronę, ilekroć chciałam już zaciskać na niej palce, wymykała mi się w ostatniej chwili na tyle blisko, że byłam w stanie musnąć ją dłonią, lecz nic więcej. Czułam się jak zahipnotyzowana. Nigdy nie znalazłam się pod wpływem magii, która narzucałaby mi czyjąś wolę, i przez chwilę poważnie zastanawiałam się nad tym, czy to właśnie tak nie wygląda – w końcu półdemon mógłby mnie wykorzystać dla jakiegoś swojego celu – lecz wciąż gdzieś tam w głębi miałam wrażenie, że to nie o to chodzi. Że to nie jest jego magia, że to tak naprawdę siedzi we mnie...
Co to było, do cholery? I dlaczego zalęgło się akurat we mnie?
Czułam, że półdemon nie mógłby życzyć mi źle. Wciąż miałam przed oczami wyraz jego twarzy pamiętnego wieczoru w parku. Tak nie wyglądał ktoś, kto posługiwał się mną jak marionetką. Tylko... Tylko skoro to nie było to, to niby co?
Bałam się. Nie mogłam skupić myśli, moim ciałem zdawał się sterować ktoś inny. Do czasu.
Bo gdy tylko wyskoczył z małego przejścia, w które przed momentem z taką fascynacją patrzyłam, poczułam się tak, jakbym nareszcie się obudziła. Wszystkie zmysły i odczucia w karnym porządku powróciły na swoje miejsca, a instynkt z całą mocą zaczął bić na alarm.
No, rychło w czas, bym powiedziała.
Wydarłam się jak typowa zestrachana laska z kiepskiego filmu akcji – inaczej nie potrafię tego określić. Zakotłowało się – półdemon błyskawicznie uniknął ciosu reagującego zaskakująco szybko Quillsa, obrócił się, wykorzystując jego własny impet, by dosłownie rzucić nim o ziemię, zajął się już skaczącym na niego w wilczej postaci Samem. Gigantyczny wilk w mgnieniu oka wylądował na gramolących się z ziemi Brady'm i Collinie, ponownie ich przewracając. Quills już wstawał, lecz był obrócony tyłem – nie miał szans obronić się przed ciosem kukri...
No i tu wkroczyłam do akcji ja.
Ponownie opanowało mnie dziwne uczucie rozpierającej ciało mocy. Ponownie miałam wrażenie, że jestem w stanie w pojedynkę poradzić sobie z każdym zagrożeniem. Gdy tylko ruszyłam naprzód, przekładając bagnet w palcach do pozycji, w której mogłam wygodnie walczyć, zdziwiłam się tym, jak płynne są moje ruchy. Tak poruszała się wyszkolona maszyna do zabijania, a nie jakaś tam zwyczajna Leah, której nic w życiu nie wychodzi. To nie mogło być możliwe...
Nie miałam czasu się nad tym zastanawiać.
Ladon z pewnością się mnie tam nie spodziewał. Nadal nie wiem, jak to zrobiłam, nie tracąc jednocześnie ręki lub przynajmniej któregoś z palców, lecz zdołałam silnym zamachem odbić ostrze kukri, zanim sięgnęło celu. Quills już skakał do ataku, lecz to był mój moment – cięłam ukośnie, błyskawicznie powtórzyłam to od drugiej strony, na krzyż, jak uczył mnie tego zafascynowany wojskiem tata – półdemon zachwiał się, rzucił w bok, chcąc uskoczyć poza zasięg bagnetu, lecz nie zdążył. Krew się polała, gdy rozcięłam mu lewe przedramię i zawadziłam o policzek. Ale to musiało boleć...
I bolało. Tylko dlaczego mnie?
Ponownie krzyknęłam. W lewej – silniejszej – ręce naraz poczułam ogniste smagnięcie. Tego na twarzy zasadniczo już nie, byłam na tyle oniemiała, że nie zarejestrowałam niczego więcej. Odskoczyłam, potknęłam się, złapałam za pulsującą potwornym bólem rękę... lecz tam niczego nie było. Zero krwi, nawet rękaw okazał się cały. Zachwiałam się z nieistniejącego przecież bólu i jak najbardziej prawdziwego zaskoczenia; prawie upadłam, gdy przemieniony w wilka Collin przemknął obok mnie i rzucił się na rozsiewającego wokół krople krwi półdemona.
Co się stało?! – Quills szybko dopadł do mnie, obejrzał mnie, szukając obrażeń. Musiałam wyglądać okropnie, bo w jego oczach pojawił się błysk paniki. – Zrobił ci krzywdę?! Gdzie dostałaś?! Odezwij się, do cholery!
Nic się nie stało... Chyba – wydukałam wreszcie.
Zaklął, odskoczył, gdy wielki wilk przeleciał tuż obok, lądując ostatecznie na ścianie; dołączył wreszcie do ataku.
No dobra, Leah. Nic ci nie jest, do cholery. Nad tym, co to było, możesz zastanowić się nieco później. Chwilowo powinnaś raczej skupić się na ratowaniu kilku włochatych tyłków, w tym też swojego.
Trzy lata uczęszczania na treningi szermierki nie dały się łatwo zapomnieć – gdy tym razem na spotkanie ze ścianą popędził skowyczący Sam, wykonałam tak piękny unik grawitacyjny, że aż prawie wpadłam w samozachwyt. Wilk przeleciał mi dosłownie nad głową, lecz nie czekałam, by sprawdzić, co się z nim stało. Wybiłam się z niskiego przysiadu i rzuciłam na stojącego do mnie tyłem Ladona z zamiarem założenia mu misternego nelsona.
To znaczy... wiecie jak to u mnie z zamiarami.
Półdemon się zachwiał, gdy całym ciężarem uwiesiłam mu się na szyi. Poleciał gwałtownie w tył, upuszczając nóż, jednak pech chciał, że plecami wpadł w doszczętnie spróchniałe rusztowanie, które znajdowało się przecież tuż za nami...
Tylko że to ja byłam w tej chwili jego plecami, co nie? Uderzenie o drewniany filar wybiło mi powietrze z płuc, niemal czułam pękające pod jego siłą żebra. Coś faktycznie trzasnęło, lecz okazało się, że było gorzej...
Bo to coś było rozmiękłym przez lata trwania w podziemnych warunkach drewnem.
Drewniany filar, choć tak gruby, że spokojnie mogłabym się za nim schować, załamał się po chwili. Ladon nadal nie odzyskał równowagi, więc poleciał w tył razem z nim. Ponownie lądując na mnie, oczywiście. Wygięłam się w pałąk, idealnie dopasowując plecami do kształtu tego cholernego słupa, i wreszcie puściłam półdemona. On podniósł się po tym błyskawicznie, ale ja oczywiście zostałam na filarze, zapomniawszy, jak się oddychało i poruszało kończynami.
Świetnie. Obezwładniłam się sama.
Myślałam, że to było najgorsze, co mi się mogło przydarzyć. He he, niedoczekanie... W następnej chwili całe drewniane rusztowanie zwaliło mi się na łeb.
No dobra, może nie dosłownie. Wszystko zaczęło się walić, najbliższa belka stropowa wylądowała na mnie, przygniatając mi pierś. Aż jęknęłam, zabolało jak cholera. Ktoś krzyknął – z pewnością nie byłam to ja, bo brakowało mi powietrza na takie cuda. Gdy wreszcie zapadła cisza, a cały stos rozmiękłych belek znieruchomiał, z ulgą zauważyłam, że przygniotła mnie tylko jedna.
Nie wiem, czy to był wpływ adrenaliny, że zaczęłam wszystko postrzegać z takim spokojem. Nie bałam się, nie zastanawiałam nad tym, co tak właściwie mogło mi się stać, po prostu na spokojnie oceniłam sytuację i zaczęłam kombinować, jak z niej wybrnąć. Obok na nowo rozgorzała walka, więc na żadne pomocne dłonie liczyć nie mogłam.
Belka była za ciężka, bym mogła ruszyć ją w ludzkiej skórze, przemieniłam się więc w wilka. Rumowisko zatrzeszczało przejmująco, gdy zaczęłam się spod niego wygrzebywać, potłuczone ciało zaprotestowało przeciwko takiemu wysiłkowi, lecz mocne łapy nie zamierzały się poddać. Uniosłam się nieco, wysunęłam spokojnie, dziękując Opatrzności, że przy takiej wilgotności drewna mogłam zapomnieć o drzazgach, i wreszcie stanęłam wyprostowana, otrzepując się. Niemal przygniotło mi ogon, ale na szczęście zdołałam w porę odskoczyć na kilka kroków.
Nie przedłużając – bolało mnie. Cholernie mnie bolało wręcz. Ledwo oddychałam, miałam wrażenie, że coś w piersi mi trzeszczy, ilekroć się poruszę. Nie wiem, czy na tyle mocno, by liczyć na złamanie i zwolnienie ze szkoły, które od razu zaświtało mi w głowie, ale wystarczająco, by pożegnać się z wygodnym życiem na dłuższy czas – przecież to się w godzinę nie zagoi... Coś tak czułam, że radość z tego, że udało mi się to przeżyć, wyparuje jutro rano, gdy przyjdzie mi się ruszyć.
Lub powiedzieć o wszystkim rodzicom. Szlag.
Starając się o tym nie myśleć, rozejrzałam się, szukając wzrokiem zamieszania. Chłopaki wciąż obskakiwali Ladona, on nadal nie zamieniał się w wilka, lecz... coś było nie tak. Musiał w trakcie mojego wydostawania się spod zwałowiska poważnie oberwać – przyciskał prawą rękę do boku, jakby coś go w nim bolało, lewą – pokaleczoną przeze mnie – wymachiwał okrwawionym kukri. Ciekawa byłam, który z chłopaków dostał, bo na pierwszy rzut oka żaden z nich nie wyglądał na rannego. Cztery wściekłe basiory zaczynały powoli półdemona otaczać, choć ten bronił się przed tym jak mógł; w słabiutkim świetle błyskały białka rozszerzonych oczu i wyszczerzone, pokryte pianą zębiska. Przez chwilę chciałam dołączyć, lecz coś mnie przed tym powstrzymywało. Zatrzymałam się z uniesioną przednią łapą, obserwowałam.
Cholera, a gdzie mój ukochany bagnet? Rozejrzałam się w panice, przemieniłam w człowieka, pomimo bólu padłam na kolana i zaczęłam go szukać w tłuczniu i wśród połamanych resztek drewnianego rusztowania. Odetchnęłam z ulgą, gdy udało mi się wygrzebać nieco porysowane ostrze spomiędzy kamieni. Otarłam je rękawem i tak już zniszczonego płaszcza i schowałam do pochwy.
I właśnie wtedy ktoś musiał stanąć na ostatniej działającej latarce.
Quills zaszczekał wściekle, Ladon zaklął, w ciemności się zakotłowało. Dźwięki się niebezpiecznie przybliżyły, więc czym prędzej przemieniłam się z powrotem w wilka i spróbowałam wytężyć wzrok. Zrobiłam kilka niepewnych kroków naprzód – okazało się, że nawet ze wspaniałym wilkołaczym wzrokiem jestem tu kompletnie ślepa – i wpadłam na kogoś. To musiał być półdemon, bo kształt za mocno przypominał ludzki. Grunt, że krzyknął, czując mnie za plecami, i nie dość, że zachwiał mnie całym swoim impetem, odwinął się jeszcze i z całej siły uderzył we mnie pięścią.
Zaskowyczałam z bólu; łapa, w której bark mi się oberwało, dosłownie się pode mną ugięła. Chciałam odpowiedzieć ugryzieniem, którym spokojnie mogłabym go zdekapitować, lecz pech chciał, że zdążył zniknąć – moje szczęki zacisnęły się na pustce.
Nareszcie jakiś inteligent wpadł na to, że można by schylić się po latarkę. Quills z trudem zdołał jedną z nich namacać i w jakiś sposób zapalić, choć myślałam, że od upadku na kamieniste podłoże potłukły się wszystkie.
Musiał być cholernie zadowolony z siebie. Szkoda tylko, że w ten sposób ściągnął na siebie uwagę półdemona.
Ladon wpadł na niego, poddusił, zaczęli się szarpać. Nie mam bladego pojęcia, dlaczego żaden z nich nie przybierał wilczej skóry. Collin spróbował rzucić się Alfie na ratunek, lecz półdemon zagroził mu nożem, nie puszczając ofiary. Quills najwidoczniej próbował go podciąć, bo zachwiali się obaj; jakimś sposobem zdołał się na chwilę wyślizgnąć z chwytu i wcisnął mu pięść w splot słoneczny. Przeciwnik aż złożył się wpół, lecz zanim zatoczył się na ścianę, zdążył uderzyć go pięknym technicznie prawym sierpowym w twarz. Albinos przewrócił się z takim impetem, że aż zwalił z nóg stojącego na czterech łapach Brady'ego.
A ja...
Ja sama nie wiem, jak to się stało, że dalej wypadki potoczyły się tak, a nie inaczej. Bo to było – krótko mówiąc – niezbyt możliwe. No ale cóż... stało się. Zbiegi okoliczności, nawet jeśli tak dziwne, też się zdarzają.
Mianowicie wyobraziłam sobie coś.
Wszystko mnie bolało. Ledwo trzymałam się na trzech drżących łapach, lewa nie była w stanie mnie utrzymać, każdy oddech potwornie bolał, we łbie mi się kręciło. W takim stanie i słabym świetle, rzucającym na ściany i sklepienie setkę migotliwych cieni, czułam się jeszcze gorzej niż w zupełnej ciemności. Byłam zupełnie bezradna, przerażona i... przede wszystkim zła.
Lubię wyobrażać sobie scenki. Często uciekam do świata dziejącego się jedynie w mojej głowie, gdy ten prawdziwy wydaje mi się zbyt szary, nijaki i nieprzyjazny, bo tam czuję się lepiej. Wyobrażanie sobie weszło mi w nawyk tak bardzo, że nawet w takiej chwili nie mogłam się od niego powstrzymać. Wizja zresztą i tak była na tyle krótka, że nie zdołałaby mnie zaskoczyć, a nadal przecież zachowywałam czujność, gdybym musiała nagle się bronić.
No więc wyobraziłam sobie, że korytarz zaczyna się walić. Że osłabiona upadkiem rusztowania odnoga całkowicie niszczeje, ciągnąc za sobą sklepienie również tej, w której się znajdowaliśmy. Że od półdemona oddziela nas wysoka ściana gruzu, dzięki której zyskalibyśmy czas, by rzucić się do ucieczki. No bo nie było raczej co się oszukiwać – nie mieliśmy z nim kompletnie żadnych szans. Ja nie nadawałam się do użytku, walcząc o zachowanie równowagi i każdy oddech, Quills krztusił się na podłodze krwią płynącą ze złamanego nosa, Collin i Brady okrążali wymachującego kukri półdemona, Sama nie widziałam już od jakiegoś czasu. Być może oberwał na tyle mocno, że stracił przytomność. Od samego początku, odkąd tylko powstał ten durny pomysł rozdzielania się, wiedziałam, że tak to się skończy. Nie wiem, na ile było to kolejne objawienie mojego czarnowidztwa, a na ile zdroworozsądkowe przewidywanie przyszłości, ale grunt, że sprawdziło się w stu procentach.
Tylko że jakoś tak nie czułam satysfakcji. Ciekawe dlaczego, nie?
Ladon poruszył się w nieoczekiwaną stronę, co wyrwało mnie z zamyślenia. Zauważyłam, że w ostatniej chwili unika przed kłapnięciem szczęk potężnego stalowoszarego wilka, rzuca się na ziemię, robi przewrót i wstaje błyskawicznie plecami do ściany.
Zaraz. Embry? Kurde, chyba jesteśmy uratowani!
Albo i nie.
No więc wyobraziłam sobie, że korytarz się wali. Ale gdy zauważyłam, że po nierównym sklepieniu pełznie szerokie na kilka palców pęknięcie, szczęka dosłownie mi opadła. Wyobrażać sobie to jedno, ale spodziewać się...
Szlag.
Nie zważając na chaos w wilczych głowach, zawyłam w panice:
Nad wami, uważajcie!
Nie wiem, jak to możliwe, ale wszyscy, łącznie z przemieniającym się w wilka półdemonem, spojrzeli w odpowiednim kierunku. Na kilka chwil zapadła zupełna cisza, przerywana jedynie szmerem ciężkich oddechów...
I dobiegającym gdzieś z głębi ziemi głębokim pomrukiem.
Wszyscy podskoczyli, gdy boczny korytarz zaczął się walić. W powietrze mimo wilgoci uniósł się tuman kurzu, hałas był niemożliwy do zniesienia. Miałam wrażenie, jakby cały mój świat ograniczył się jedynie do tego huku...
Odwrót! Cholera, odwrót! – zaskowyczał Embry. Wszyscy zgodnie rzucili się za nim, gdy przeskoczył obok półdemona i rzucił się biegiem w stronę, z której przyszliśmy.
Quills z wyraźnym trudem przemienił się w wilka, ktoś – chyba Jacob – musiał podbiec do niego i pozwolić, by oparł się na nim, żeby utrzymać równowagę. Potruchtali za galopującą resztą, nie oglądając się za siebie.
Tylko ja zostałam. Nie wiem, dlaczego się wtedy zawahałam. Po prostu odprowadziłam ich wzrokiem, wciąż niepewnym i zawodzącym przez unoszący się w powietrzu pył. Słyszałam gruchotanie kamienia, gdy pękało sklepienie nad moją głową, i czułam, że ten korytarz też lada moment całkowicie się zawali, lecz nie byłam w stanie się ruszyć. Stałam jak sparaliżowana, choć zadziwiająco spokojna.
Patrzyłam na Ladona.
Wielki biały basior o nieludzko jasnych oczach spojrzał na mnie. W źrenicach pojawiło się coś dziwnego, jakiś rodzaj strachu, którego nie potrafiłam zrozumieć, w głowie usłyszałam obcy głos, od którego się wzdrygnęłam:
Na co czekasz? Uciekaj wreszcie!
Dlaczego ja to czuję? – spytałam, zanim sama zdążyłam się nad tym na dobre zastanowić.
Warknął, otrząsnął się z kurzu.
To nie pora na to. Uciekaj stąd wreszcie!
Ale... Ale co z tobą?
Skąd we mnie ta troska? Powinnam modlić się, żeby pogrzebało go pod tonami ziemi i betonu. Ile zmartwień by mi odeszło, gdyby tu umarł... Z jakiego powodu nie mogłam znieść myśli, że to mogłoby się tak skończyć? Że mogłaby stać mu się jakakolwiek krzywda?
Dlaczego ja to czuję? – powtórzyłam. – Powiedz mi!
Nie teraz! Uciekaj, do cholery! Mnie nic nie będzie! – Kłapnął na mnie zębami i odbiegł w przeciwną stronę. Zanim jednak zdążyłam ruszyć się z miejsca, usłyszałam jeszcze znacznie słabsze:
Uciekaj, siostrzyczko!
Co?
Zadziałałam instynktownie. Pozwoliłam mózgowi zupełnie się wyłączyć, odwróciłam się na tyle gwałtownie, na ile pozwalało obite ciało, i popędziłam jeszcze ciepłym tropem sfory. Choć mój węch nie był szczególnie mocny jak na wilkołaka, ślad był na tyle wyraźny, że spokojnie dałam radę podążać nim w zupełnej ciemności.
Dołączyłam do reszty w pobliżu uskoku, o którym pamiętałam, ale z którego i tak się w pięknym stylu zwaliłam. Cała reszta, która zdołała zeskoczyć z gracją, obejrzała się na mnie dziwnie, lecz barwa moich myśli musiała zniechęcać do zadawania jakichkolwiek pytań.
Gdy wskoczyłam do cuchnącego śmieciami bunkra, a następnie wygrzebałam się na zbyt jasne światło słoneczne, miałam ochotę wyć ze szczęścia. Ostatkiem sił wdrapałam się na górkę, razem z resztą schroniłam między wysmukłymi sosnami i padłam wreszcie na ziemię, wycieńczona.
Co się dzieje? Wszyscy cali? – dopytywał Paul. – Mieliście taki burdel w głowach, że w tym korytarzu mieliśmy nawet problem, żeby was znaleźć! Nie wiedzieliśmy, czy lepiej będzie zawrócić, czy iść do końca...
Co tam się stało?
Skąd on się wziął?!
Jakim cudem ten korytarz się zawalił? Coście tam zrobili?
Wilki krążyły wściekle, warcząc i poszczekując.
Jesteśmy w komplecie – ocenił Embry. – O tyle dobrze. Quills, co z tobą?
Trudno powiedzieć. – Biały basior oddychał otwartym pyskiem. Z różowego nosa wciąż kapała krew, na jego zwykle prostej linii pojawiła się wyraźna górka. – Raczej wybiorę się na ostry dyżur.
Jestem samochodem – zaproponował szybko Beta. – Zawiozę cię.
Dzięki. – Alfa nie spojrzał na niego, lecz wdzięczność była wyraźnie wyczuwalna w jego głosie.
Ale zanim znikniecie, powiecie może, co tam się stało?! – denerwował się Seth.
Właśnie, na czym stoimy? – poparł szybko Jared. – I co się dzieje z Leą?
Dopiero teraz wszyscy zwrócili uwagę, że leżę na ziemi i dyszę, jakbym zaraz miała – nie przymierzając – zdechnąć. I to w męczarniach. Kurde, myślałam, że ten koniec będzie mniej męczący...
Jaki znowu koniec?! – Brązowy wilk dopadł do mnie jednym susem. – Odezwij się wreszcie!
Jeśli zastanawiacie się, jakim cudem zawaliło się rusztowanie, a potem korytarz... – Chojnie obdarowałam wszystkich swoimi wspomnieniami.
Kurwa mać! – wydarł się Collin.
Ja pierdolę, już do samochodu! – Embry odtrącił Jareda i łapiąc mnie lekko zębami za skórę na karku, pomógł mi wstać. Dobrze, że nie próbował pchać nosa pod mój brzuch, bo z bólu bym go chyba zabiła. – Jedziesz z nami do szpitala!
Ale ja nie chcę znowu do szpitala... – zaskamlałam żałośnie.
Nie obchodzi mnie to!
Tak więc ruszyłam chwiejnie za stalowoszarym wilkiem, opierając się na boku niemal równie zmarnowanego jak ja Quillsa. Reszta, choć przejęła się naszym stanem, nie zamierzała przestać zasypywać nas myślami.
Czyli co, on tam pojawił się z tego mniejszego korytarza, tak? Dziwne, bo według tego, co wywąchaliśmy wcześniej, nie mógł tam siedzieć... – przeżywał Jacob.
Wasze nosy zawodzą, tropicielu. Może na emeryturę pora, co? – zaszydził Paul.
Jakim cudem nie wyczuliśmy go wcześniej? – denerwował się Sam.
Rany, dobrze, że tylko na tym się skończyło. Przecież mógł tam któreś z was załatwić. Zawał też mógł nie czekać, aż stamtąd sobie pójdziemy.
Leah, ty naprawdę dziabnęłaś go tym bagnetem? A myślałem, że tylko dla picu go nosisz.
Wbrew pozorom umiem posługiwać się ostrymi przedmiotami inaczej, niż do krojenia jedzenia. Choć krojeniem jedzenia też bym w tej chwili nie pogardziła. – Pomimo tego, że czułam się jak przepuszczona przez sokowirówkę, zaśmiałam się w duchu.
Dobra, to na czym stoimy? Uznajemy, że go w tym korytarzu zasypało? Koniec problemów? Tu leży pies pogrzebany i te sprawy? – dopytywał Seth.
Nie chciałam zdradzać tego, co się stało w korytarzu po tym, jak już cała reszta się zwinęła, niestety szybko wszyscy zdołali sami się do tego dokopać.
Ta, czyli dalej tak samo – skwitował Paul.
A skąd wiesz? Może jednak coś mu się zwaliło na łeb? Nie możemy tego na razie wiedzieć. Trzeba będzie zachować czujność tak czy siak, ale można mieć nadzieję...
A dlaczego on nazwał cię siostrzyczką? – wtrącił nagle Jared.
A bo ja wiem? – prychnęłam. – Też się nad tym zastanawiam. W sumie tutaj w sforze też sobie siostrzyczkujemy i braciszkujemy, więc to chyba nic takiego.
On nie jest wilkołakiem, więc po co miałby cię tak nazywać?
Kurde, nie wiem. Mogę teraz o tym nie myśleć? – jęknęłam. Już widziałam zaparkowany na leśnej drodze samochód Embry'ego.
Dobra. Niech wam będzie...
Obgadamy wszystko później. Na razie wiecie mniej więcej, co się stało – skwitował Quills. Nie dodawszy nic więcej, przemienił się w człowieka i podszedł do drzwiczek.
Ja siadam z przodu – zaznaczyłam. – Chyba że chcecie prać tapicerkę z rzygów.
Nie chcemy – burknął i zajął miejsce z tyłu.
Podróż upłynęła nam zaskakująco spokojnie. Embry o dziwo nie prowadził jak wariat, choć tego się po nim spodziewałam, i prawie udało mi się przysnąć, niestety obudziło mnie, gdy zaczął gadać o czymś z Quillsem. Nawet mnie zbytnio nie obeszło o czym, nie przysłuchiwałam się, tak wykończona psychicznie, że samo utrzymanie skupienia, by głowa mi nie opadła, okazało się nadzwyczaj trudne. Żebra bolały, bark też zaczynał... Ogólnie czułam się tak, jakbym miała zaraz umrzeć.
Oczywiście przeszło mi jak ręką odjął, gdy zaparkowaliśmy pod szpitalem. Zamarłam pod wejściem z telefonem w dłoni, zapominając, co konkretnie miałam zrobić. Zaraz przypomniała mi się historia z zapaleniem wyrostka, chemiczny smrodek izby przyjęć i arcymiła ratowniczka.
Zadzwoń do rodziców – powtórzył cierpliwie Embry.
Aha, więc to miałam zrobić...
Do mamy raczej nie miałam co dzwonić, i tak by nie odebrała. Tata za to, choć nie brzmiał na szczególnie przejętego, gdy tłumaczyłam mu, jak się sprawy mają, pojawił się jeszcze zanim zdołaliśmy dopchać się do okienka w rejestracji. Ciasny korytarz w piwnicy ponownie był tak zatłoczony, jakby ludzie nie mieli co robić, tylko wszyscy naraz na coś zachorowali. Mnie już nic nie bolało. Poważnie. Byłam zdrowiutka i rześka jak skowronek. Aż bym chętnie do szkoły poszła, tak się wspaniale czułam.
I miałam pietra jak stąd do Częstochowy. Aż się trzęsłam.
Jak się czujesz? – dopytywał tata, gdy już wreszcie usiadł na niewygodnym krześle obok mnie. Quills miał to szczęście, że był pełnoletni – opierał się o ścianę kilka kroków dalej, przytykając do twarzy gazę, którą pielęgniarka łaskawie mu dała, i się do nas nie przyznawał za mocno.
Ja się wspaniale czuję! – wykrzyknęłam. – Jestem zupełnie zdrowa! Zupełnie! No zobacz, jaka jestem zdrowa! – Zerwałam się z miejsca, chcąc zacząć robić pajacyki, lecz ojciec w porę złapał mnie za ramię i posadził z powrotem.
Pech chciał, że za to ramię, które obił mi półdemon. Mój braciszek, cholera jasna. Wydarłam się jak zarzynana, aż pani z pokoju zabiegowego wyjrzała, żeby zobaczyć, co się dzieje. Przy okazji zaprosiła Quillsa do siebie, widocznie dopiero teraz zauważywszy, że chłopak chyba jednak potrzebował nieco pilniejszej pomocy, bo coraz bardziej się pod tą ścianą chwiał.
W sumie nie mam pojęcia, dlaczego nie usiadł. Przecież było wolne. Może bał się mojego taty...? Cóż, ojczulek – łysy, z kozią bródką, w spodniach moro, wojskowych butach i skórzanej kurtce – nie sprawiał wrażenia szczególnie przyjaźnie nastawionego.
Czekałam. Bałam się. I z każdą chwilą bardziej czułam się jak w jakimś cholernym polowym szpitalu tuż przy linii frontu. Kilka krzeseł dalej siedział jakiś facet z pociętymi palcami i rozwalonym łukiem brwiowym – nie wiem, co konkretnie mu się stało, ale musiał być w szoku, bo wył „jak boli!” i „mama, ja chcę do mamy!”. Podejrzewam, że nie był jakoś szczególnie poturbowany, skoro mojego przyjaciela wpuszczono przed nim, no ale cholera tam wie, w szpitalach z kolejkami czasem dzieją się dziwne rzeczy. Inna pani jęczała, że zaraz zacznie rodzić, jakaś staruszka awanturowała się, że ona tu stała, całkiem młody facet krzyczał, że umiera, choć nie widać po nim było żadnych obrażeń.
Nigdy więcej szpitala. Jestem gotowa już do końca życia nie wychodzić z domu, by móc uniknąć tego, co tu się dzieje... Zaraz z ryzyka połamanych żeber ewoluuję w ostatnie stadium raka, jeśli dalej tak pójdzie. Nie minęło nawet pół godziny, zanim zawołali mnie na prześwietlenie, a już zdążyłam dorobić sobie przynajmniej dziesięć nowych chorób, z których tylko jedna nie była śmiertelna.
Gdy już wreszcie się na to prześwietlenie dowlokłam, dowiedziałam się, że na wynik będę czekać dwie godziny. No jak fajnie, nie? Przygryzając język, by nie powiedzieć zblazowanemu lekarzowi bardziej dosadnie, co o tym myślę, pozwoliłam dokładnie się obmacać. Bolało jak jasna cholera, a gdy zdjęłam bluzkę okazało się, że jestem niemal jednolicie fioletowa. Jeśli wcześniej choć trochę cieszyłam się z tego, że udało mi się całą akcję przeżyć, to jutro z rana pewnie będę zupełnie innego zdania.
Jak dowlokłam się z powrotem do poczekalni, w dłoni dzierżąc najbardziej absurdalną kopertę, jaką kiedykolwiek dostałam (była duża, brązowa, podpisana krzywo moim imieniem i nazwiskiem i w jej środku znajdowała się moja szkolna legitymacja, która z pewnością mogłaby obyć się bez takiego opakowania), czekała na mnie niespodzianka, na widok której niemal dostałam zawału. Poważnie, całe życie przeleciało mi przed oczami, gdy zobaczyłam na krześle zmartwioną mamę. O ile tata szczególnie nie drążył, co się stało, widząc, że nie mam ochoty o tym rozmawiać – upewnił się jedynie, że nikomu więcej nic nie było i że zrobiłam to sobie sama, a nikt nie próbował mi zrobić krzywdy – o tyle ze strony mamy mogłam spodziewać się pełnego wywiadu. I to takiego, w którym prawdopodobnie dodatkowo zacznie czytać między wierszami.
No ale przecież prawdy nie mogę im powiedzieć... Sama nie wiem dlaczego – wszyscy ze sfory jakoś żyli ze swoimi uświadomionymi rodzicami i tylko na tym zyskiwali. Dlaczego dziadek mi zabronił o tym rozmawiać? Do tej pory przyjmowałam to po prostu jako fakt, nie drążąc, ale chyba w końcu muszę zadać kilka pytań.
Mama na mój widok zerwała się z miejsca, podbiegła i przytuliła mnie mocno, co skomentowałam głośnym wrzaskiem. Wymyśliłam naprędce jakąś w miarę prawdopodobną historię, modląc się, bym ją zdołała w razie czego zapamiętać i powtórzyć chłopakom, zanim moi rodzice sami zapragną ją z nimi zweryfikować, odebrałam ochrzan za wagary, o których nikogo nie powiadomiłam (moi rodzice, jak już wspominałam, są przyzwyczajeni, że traktuję szkołę dość luźno, ale postawili zasadę, by zawsze ich informować, gdybym zamierzała się z niej urwać, by wiedzieli, gdzie jestem) i wreszcie z powrotem usiadłam. Już mnie nogi rozbolały.
Całkiem ciekawe, że gdy poświęciłam uwagę telefonowi, nie wiedząc, co zrobić z rękami, zauważyłam, że jest dopiero piętnasta. Zdawało mi się, że w tych cholernych podziemiach spędziliśmy cały dzień.
Gdy zdążyłam przeczytać całą opowieść z bloga, którego obserwuję, pośmiać się z tatą i wypytać mamę o co ciekawszych pacjentów, jacy jej się ostatnio trafili, pojawił się lekarz z moim prześwietleniem. Oczywiście okazało się, że raczej nic mi nie jest – potłukłam się i mam pęknięte jedno żebro, lecz i tak nic z tym się nie da zrobić, mam się tylko oszczędzać przez jakiś czas. No bo żebra w gips przecież nie wsadzą. Nie dostrzegłszy nigdzie Quillsa, któremu mogłabym zdać raport ze stanu zdrowia, powlokłam się do domu, gdzie od razu padłam wyczerpana do łóżka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz