Jak
się okazało – nawet po zjedzonej na kolację niemal całej paczce
moich ulubionych przeciwbólowych proszków (które w przypływie
nękającego mnie podczas okresu czarnego humoru zwykłam nazywać
„cukiereczkami”) nie byłam w stanie spać inaczej, niż na lewym
boku. Co i tak szczególnie wygodne nie było, bo obity bark
protestował przy tym jak mógł, ale zasadniczo była to jedyna
możliwość, bym nie czuła tego cholernego żebra. W sumie całkiem
zabawne – do tej pory wszystkie bolały mnie po równo i ciężko
mi było określić, które z nich jest tym pękniętym, a teraz...
No nie było przyjemnie, no.
Budziłam
się co chwilę, męczona najbardziej wyrazistymi koszmarami sennymi,
jakie kiedykolwiek miałam. W nich ponownie znajdowałam się w
sztolniach, ponownie zawalał się boczny korytarz, lecz nie miałam
gdzie uciec – za każdym razem strop grzebał mnie żywcem. Ja
pierdzielę... W miarę sensownie przysnęłam tuż nad ranem, a gdy
zadzwonił budzik, miałam ochotę na wyrafinowane seppuku porzuconym
na podłodze bagnetem. Ból powstrzymał mnie na tyle, że zdążyłam
w miarę oprzytomnieć i zrozumieć, że miałabym problem ze
schyleniem się po narzędzie.
Kurde,
czułam się tak, jakby ktoś wyprał mnie we frani, przepuścił
przez wyżymaczkę i wytrzepał na kamieniach.
W
miejscach, które wczoraj ucierpiały, miałam takie zabawne
fioletowe plamki. Wyglądałam, jakbym wytarzała się w cieście
jagodowym, o czym mama, gdy mnie profilaktycznie oglądała, nie
omieszkała wspomnieć. Przez chwilę nawet przebąkiwała coś o
tym, że powinnam zostać w domu, lecz pech chciał, że wtedy do
dialogu włączył się tata, przyleciawszy z karteczką, na której
– co całkiem zabawne, bo do tej pory się tym nie przechwalał –
miał wypisane wszystkie moje nieobecności. Wpadł w histerię, że
za dużo opuszczam, że jak ja sobie w życiu poradzę, że mnie ze
szkoły wywalą, że co ja sobie myślę... Choć starałam się jak
mogłam wytłumaczyć mu, że przecież zostało mi jeszcze sporo
wolnego do wykorzystania w oparciu o to, co na początku każdego
roku szkolnego wyliczam, mama błyskawicznie podłapała temat.
Zostałam zapewniona, że nie będzie źle, i wysłana do kuchni na
śniadanie.
Całkiem
śmieszne, że gdy się trochę poruszałam – i przede wszystkim
gdy stałam zamiast leżeć – bolało mnie mniej. Ale to chyba
jasne, że za cholerę bym się do tego nie przyznała. O nie! Przed
rodzicami jak najmocniej zgrywałam wielce cierpiącą, mając
nadzieję, że ich skamieniałe dzisiaj serca nieco zmiękną i
pozwolą mi zostać. Na nic nie miałam ochoty tak bardzo, jak na
uwalenie się przed telewizorem, przykrycie kocem, przytulenie Kota i
żarcie łyżką Nutelli prosto ze słoika. Kurde, powinnam
korzystać, skoro napadło mnie na coś w miarę normalnego –
przecież ja ostatni raz włączyłam telewizor z własnej woli
jakieś cztery lata temu. Owszem, nadal uważam, że to narzędzie do
ogłupiania, robiące mi wodę z mózgu, i że mam zbyt wysokie IQ na
jakieś dziewięćdziesiąt dziewięć procent emitowanych programów,
ale dziś jak niczego potrzebowałam... ogłupienia się właśnie.
Żeby nie myśleć za dużo o tym wszystkim, co się stało.
No
bo półdemon... z każdym spotkaniem zachowywał się jeszcze
dziwniej. Coraz mniej rozumiałam, o co może tu chodzić, coraz
mocniej gubiłam się we własnych skrzętnie skonstruowanych
domysłach, zresztą upadających. Nienawidziłam tego stanu, w
którym nie wiedziałam, na czym powinnam się oprzeć. Brakowało mi
stabilności, jaką gwarantowało opracowanie dobrego planu, którego
mogłabym się trzymać.
On
nazwał mnie siostrzyczką. O co, do diabła, mogło mu
chodzić? O zwracanie się do siebie nawzajem typowe dla
wilkokrwistych? O jakiś zupełnie nieśmieszny żart? Na sto procent
mogę powiedzieć, że nie mam brata. To znaczy... owszem, nie znam
swojego prawdziwego ojca, ale...
A
może właśnie w tym powinnam szukać odpowiedzi? W od zawsze
tajemniczej postaci nieznanego ojczulka, o którym w moim domu nigdy
się nie rozmawiało?
Nie
czułam potrzeby, by dowiadywać się o nim czegokolwiek więcej.
Wiedziałam, że gdzieś tam sobie istnieje, ale nie obchodził mnie.
Skoro ja jego nie obchodziłam i zostawił mnie i mamę bez słowa
wyjaśnienia, to chyba znaczy, że guzik go interesowałyśmy. Skoro
ja byłam dla niego obojętna, to dlaczego miałabym poświęcać
jego osobie jakąkolwiek uwagę? Tylko dlatego, że jest moim
prawdziwym ojcem? A co to niby za zasługa? Powiem przesadnie
szczerze, ale za to krótko: skoro on ma w dupie mnie, to ja mam w
dupie jego. Nigdy nie brakowało mi ojcowskiej miłości, dostałam
taką od taty. Z tatą od zawsze byliśmy do siebie absurdalnie
podobni. Z tatą mamy identyczny gust muzyczny, identyczne poczucie
humoru, rozumiemy się bez słów. Od zawsze byłam w niego
zapatrzona jak w obrazek, i to ze wzajemnością. Więc po co
roztrząsać jakiegoś tam bezimiennego ojca, o którym nie
wiedziałam nic? Tata pojawił się bardzo szybko po jego odejściu
i całe świadome życie to jego widzę na tej pozycji. I nie
chcę tego zmieniać.
Tylko
że... no właśnie. Nie wiem o moim prawdziwym ojcu nic. Mama nigdy
nie chciała o nim mówić – miałam wrażenie, że wręcz go
nienawidziła, choć nigdy nie przyznała, by zrobił jej krzywdę.
Kiedyś wspomniała, że była w nim naprawdę zakochana, że była z
nim szczęśliwa, lecz po moich narodzinach zniknął bez żadnego
śladu. Zabrał wszystkie swoje rzeczy i po prostu wyszedł. Raz
wspomniała też, że odebrał jej wtedy coś bardzo ważnego, ale
gdy drążyłam, zawsze mnie zbywała. Teraz ta drobna rodzinna
tajemnica zaczęła nabierać niewyobrażalnych rozmiarów...
a w mojej głowie powstawał coraz większy bałagan.
Jeszcze chwila, a nie będę miała pojęcia, jak się w nim
odnaleźć.
Nie
chciałam o tym myśleć. Chciałam się odmóżdżyć. Coś tak
czułam, że z niemożności wykorzystania do tego telewizora czekał
mnie cały szkolny dzień czytania najbardziej nieudanych blogasków
pod ławką. Mam nadzieję, że przynajmniej tym razem zdołam zrobić
to na tyle dyskretnie, by żadna zdesperowana nauczycielka nie
zechciała zabrać mi telefonu.
Zeżarłam
na śniadanie niewyobrażalną górę wszystkiego, pomalowałam się,
ubrałam... Z moim ubieraniem zawsze jest śmiesznie. W
zależności od nastroju styl zmienia mi się jak w kalejdoskopie
– raz chcę być wrednym metalowcem, następnego dnia chcę ubrać
się bardziej dziewczęco, lecz przy okazji mocno rockowo, żeby nikt
nie miał wątpliwości, z jakimi kręgami się utożsamiam,
następnie przychodzą fazy na plastikowatość i kobiecą elegancję.
Ubrań mam cholernie dużo, czasami wręcz zapominam, co konkretnie w
szafie siedzi. To całkiem przyjemna sprawa – często zdarza mi się
wygrzebać wśród wieszaków coś, o czym nie miałam pojęcia, że
tam jest, przez co sprawia mi przyjemność jak coś dopiero co
kupionego. Dzisiaj postawiłam na skórzane rurki i wiązany w talii
krótki sweterek w kolorze wojskowej zieleni. W okolicy piersi na
szczęście był dość luźny, więc miałam gwarancję, że nie
zacznie mnie w połowie dnia denerwować, dotykając do siniaków.
Okazało
się, że przez pogadankę rodziców zapowiadało się na piękne
spóźnienie. Pierwsza była geografia – kolejny z moich ulubionych
przedmiotów – na który spóźnienie oznaczało dla mnie karę
śmierci, więc naprędce wmówiłam mamie, że przed chwilą
sprawdziłam na stronie szkoły, że pierwszą lekcję odwołali, i
spokojnie wyrobiłam się na drugą. Ciekawa byłam, ile osób
zrobiło podobnie, bo gdy wlazłam do szatni, zastałam ich całkiem
sporo w przydzielonym nam boksie.
W
progu minęłam się z wychodzącą akurat Gabrysią, która,
zalatując kilkudniowymi (kilkutygodniowymi?) skarpetkami otarła się
o pulsujący bólem bok. A właściwie nie tyle o bok, co o zarzuconą
na ramię torebkę. Chętnie nosiłabym ją po drugiej stronie, no
ale bark mi przed tym gorąco zaprotestował... Gdy znajdujący się
w pakunku jeden zeszyt i któryś z czternastu batoników wbiły się
w pęknięte żebro, aż jęknęłam.
– Ojej,
co się stało?! Zrobiłam ci krzywdę?! – przeraziła się emosia,
łapiąc mnie za ramię.
– AŁAAAA!
– wydarłam się, co niejako mogło posłużyć za odpowiedź na
pytanie.
– Boże,
co się dzieje?! – Dziewczyna była już tak przerażona, że
niemal zaczęła spazmować. – Coś ty zrobiła?!
– Miałam
drobny wypadek – wydusiłam, gdy już odzyskałam głos. Jak tylko
ból przeszedł, zaczęła zastępować go złość. No bo, kurde,
nie miałam ochoty na to, żeby do tego wszystkiego jeszcze z nią
gadać... Drażniła mnie samym zapachem, a co dopiero głosem, jak
zwykle przesadnie przesłodzonym i – chcący czy niechcący, bez
różnicy – stylizowanym chyba na postać z anime. Ja pierdzielę,
przecież to jakaś porażka, nie człowiek...!
– Jaki
wypadek? Co jest? No mów wreszcie, bo zaraz umrę – zagroziła.
Chętnie,
pomyślałam. Czekam.
– Razem
z kolegami praktykuję urbex – wyjaśniłam pokrótce, starając
się trzymać wersji, jaką przedstawiłam wczoraj rodzicom. –
Zwiedzaliśmy wczoraj kamienicę i zwaliłam się na niższe piętro
przez dziurę w podłodze.
– Ja
pierdziu! – skomentowała niezwykle dojrzale, łapiąc się za
serce w teatralnym geście. – I co dalej?
Teraz
pora na to, żebyś dała mi święty spokój, Gabrysiu, inaczej
istnieje ryzyko, że tego nie przeżyjesz...
– Potłukłam
się, mam lekko pęknięte żebro. Ale żyję, jak widać. Mam się
nie przemęczać.
– Jak
dobrze, że tylko tyle! Przecież mogło być o wiele gorzej –
uświadomiła mnie konspiracyjnym tonem, od którego dla odmiany
zachciało mi się śmiać. Jak się uprzejmie okazało, od śmiechu
boli jeszcze bardziej. – A jak się ogólnie czujesz?
– Jak
maskotka wypatroszona przez psychopatycznego trzylatka – wyznałam.
– Co teraz mamy? – Tak jest, dobrze zrozumieliście, Leah nie
uczy się planów lekcji. Orientuję się tylko, co jest pierwsze lub
ostatnie, a oprócz tego poruszam się po szkole z planem przez cały
rok. Trochę wstyd, ale nie lubię zaśmiecać sobie głowy...
– Matematykę.
– Zajebiście!
– zapłakałam. – Ją też mogli odwołać...
– Co?
– W kaprawych ślepkach pojawiło się pytanie. – Przecież
geografii nie odwołali.
– Ech,
wiesz. Coś trzeba było rodzicom powiedzieć – zbagatelizowałam.
Z wielkim trudem zakończyłam zmienianie butów i ruszyłam do
wyjścia, nie czekając na dziewczynę. Jak można się było łatwo
domyślić, szybko podreptała za mną, zarzucając emo grzywką.
Dopiero wtedy zauważyłam, że w krótkie czarne włoski ma wpięte
kilka kolorowych warkoczyków. Tak sztucznych, że aż... no aż
sztucznych właściwie. Chyba tylko ktoś z wadą wzroku uznałby je
za prawdziwe włosy.
Ponownie
odniosłam wrażenie, że jak się wyprostuję i chodzę, to jest
jakoś lepiej. No jaki pech – jestem skazana na odstawienie
lenistwa. Co za parszywa sytuacja... Dlaczego raz dla odmiany nie
mogłoby stać się coś, po czym musiałabym leżeć w łóżku?
A
nie, zaraz. Wyrostek. Może by tak już nie drążyć tematu...
Matematykę
jeszcze za czasów podstawówki miałam w (podobno) przystosowanej do
tego sali numer cztery na piętrze trzeciej części szkoły.
Pomieszczenie już wtedy było całkiem ciekawe, bo jako jedyne w
całej szkole z niewiadomych przyczyn nie dorobiło się w miarę
nowych krzeseł w ławkach, a te, w które je wyposażono,
sprzyjały rozpadaniu się pod ciężarem siadającego. Jakie było
moje zaskoczenie, gdy pierwszego dnia mojego powrotu wyszło na jaw,
że... nic się nie zmieniło. Teraz czekała mnie tam kolejna
godzina. Obawiam się jednak, że jeśli akurat dzisiaj krzesło się
pode mną zarwie, nie dam rady sama się po tym pozbierać.
Byłyśmy
już grubo za połową drogi – a konkretnie zbliżałyśmy się do
schodów – gdy za sobą usłyszałam dziwnie znajomy głos:
– Leah
Wilkosz z trzeciej ef? Zaczekaj, zaczekaj!
Z
początku stanęłam jak wryta. Za nic się tu nie spodziewałam tej
kobiety. Miałam szczerą nadzieję, że po tym, jak budynek szkolny,
w którym pracowała, poszedł z dymem, odpocznę nieco od mojej
ukochanej higienistki. No bo po co mieliby ją tutaj zatrudniać?
Przecież podstawówka też musiała mieć jakąś pielęgniarkę,
nie? A gdyby zatrudnili też tą, to by musieli zwolnić poprzednią.
Pomyliłam
się.
– Tak...?
– Odwróciłam się z gulą w gardle.
Tęga
kobiecina w niezbyt czystym fartuchu, opinającym ciało tak mocno,
że tylko kwestią czasu było unikanie strzelających guzików.
Czarne włosy miała jak zwykle rozwiane, owłosiony pieprzyk nad
górną wargą bił po oczach, a serdelkowate palce z tipsami
straszyły krwistą czerwienią, rzucającą się wśród ubranych w
głównie ciemne kolory uczniów jak odblaskowy znak ostrzegawczy.
Tak, to ona.
Przestraszyłam
się. I to przestraszyłam tak, że prawie złapałam za rękę
stojącą obok Gabrysię, by mnie pocieszyła.
– No
wreszcie cię złapałam! – Nieszczęsna pani zatrzymała się
nareszcie naprzeciwko mnie, dysząc jak po przebiegnięciu kilku
kilometrów. – Już prawie listopad, a ty jeszcze nie przyszłaś
do mnie na bilans, chociaż przypominałam ci o tym ze sto razy! –
Podparła się pod boki. – Czy jest jakiś powód, dla którego
unikasz kontroli?
Nie
myje pani rąk. Przeprowadza pani również kontrole dentystyczne i
ani myśli wykorzystywać inne narzędzia dla każdego badanego. Nie
słucha pani, co się do niej mówi. Leczy pani złamania otwarte,
wstrząsy mózgu i, jak widać na moim przykładzie, zapalenia
wyrostka kroplami żołądkowymi. Hm, coś jeszcze...?
– A
no bo ja nie wiem – wydusiłam na głos. I to by było na tyle,
jeśli chodzi o moje kwieciste przemowy.
– Nie
wiesz? – powtórzyła uszczypliwie, pochylając się jeszcze
mocniej. Niemal mnie przy tym opluła, więc cofnęłam się zupełnie
odruchowo, na co w jej oczach błysnęło coś na kształt furii.
Jakby chciała mnie złapać i przytrzymać... – To skoro nie
wiesz, zapraszam do gabinetu.
– A
to pani tu pracuje? – palnęłam, powodowana idiotyczną nadzieją,
że jak będę zwlekać odpowiednio długo, uda mi się z sytuacji
jakoś wybrnąć.
– Pracuję.
Dlaczego miałabym nie pracować?
Chciałam
palnąć, że pewnie wchodzi w kompetencje drugiej higienistce, ale
na szczęście zdołałam w porę ugryźć się w język. Pewnie bym
tylko jeszcze pogorszyła. Kobitka nie wygląda na taką, w której
czaiłoby się choć szczątkowe poczucie humoru.
– To
zapraszam. – Krwistym pazurem wskazała mi odpowiedni kierunek.
Posłałam
Gabrysi spojrzenie mówiące „żegnaj” i ruszyłam jak na ścięcie
we właściwą stronę.
Gabinet
nie zmienił się ani trochę od czasu, gdy byłam w nim ostatni raz.
A bywałam dość często – w szóstej klasie miałam takie głupie
szczęście, że od razu, gdy skończyło mi się zwolnienie z wf-u,
musiałam łapać jakąś kontuzję...
Chociaż
może to i dobrze? Przynajmniej nie naćwiczyłam się za dużo.
Zawsze nienawidziłam wf-u.
Pomalowane
olejną farbą ściany wciąż straszyły pęknięciami; niegdyś
biały, obecnie poszarzały ze starości sufit straszył pajęczynami
w kątach i bliżej nieokreślonymi zaciekami koloru rdzy; metalowa
szafka z rzuconymi na absurdalnie niemożliwą kupę lekami straszyła
samą sobą... Tylko leżanka wyglądała na nową. Poprzednia była
brązowa, pocięta i cuchnęła starą kamienicą, ta miała jakiś
dziwny groszkowy kolor, mocno gryzący się z zatrzymanym w czasie
wystrojem. Niemal średniowieczna mechaniczna waga chyba już ledwo
się trzymała. Przekrzywiona nawet była. Ciekawe, jak kobitka tu
pracuje – w moim nieszczęsnym, zapewne jeszcze dymiącym gimnazjum
miała do dyspozycji coś, co można było określić
„nowoczesnością”, a tu... strach się do czegokolwiek dotknąć,
żeby się nie rozpadło. Aż mi przez chwilę było jej szkoda. Ale
tylko przez chwilę...
Zasiadła
przy odrapanym biurku, które ktoś nie wiadomo w jakim celu
pomalował na biało farbą olejną (pewnie by sprawiało wrażenie
czystszego, co po tylu latach wyszło zdecydowanie gorzej, niż gdyby
było widać drewnopodobną okleinę), otworzyła opasły zeszyt w
jaskraworóżowej okładce, przerzuciła kilka zapisanych typowo
lekarskim pismem stron, szukając czegoś. Wreszcie, nie unosząc
głowy znad wyrysowanej odręcznie tabelki, rzuciła nieznoszącym
sprzeciwu tonem:
– Rozbieraj
się.
Ugryzłam
się w porę w język, zanim zapytałam, czy mam też zatańczyć, i
westchnęłam głośno, zabierając się do wyplątywania ze swetra.
Z obitymi żebrami średnio mi to wychodziło, ale zacisnęłam zęby
i nawet nie pisnęłam. Stanęłam w samych spodniach i luźno
zapiętym biustonoszu (weź go w końcu dopasuj, jak tak wszystko
boli). Kobitka chwilę jeszcze bazgrała długopisem, lecz wreszcie
okręciła się na trzeszczącym panicznie krześle, zdjęła okulary
i spojrzała na mnie...
– Chryste
Panie! – wrzasnęła tak, że aż podskoczyłam.
– Coś
się stało? – spytałam głupio, sama nie wiedząc, czy nie
powinnam przypadkiem czym prędzej zwiać, dopóki nie miała szans
mnie złapać. Cholera wie, do czego to był wstęp...
– Przecież
ty... – Dopadła do mnie tak błyskawicznie, że w życiu bym się
nie spodziewała po kimś o jej gabarytach. – Przecież jak ty
wyglądasz, dziecko?!
Ach,
o to chodzi... Wzruszyłam tylko ramionami, nie chcąc zbytnio
zagłębiać się w szczegóły. Syknęłam, gdy spróbowała
mnie po siniakach pomacać, i niechętnie skierowałam się w stronę
prehistorycznej wagi, poganiana niecierpliwym gestem. Stałam
grzecznie, dopóki nie dopasowała odważników, zmarszczyłam w
zakłopotaniu brwi, gdy ponownie zauważyłam przelatującą przez
jej twarz panikę. Gdy zdołała się otrząsnąć, zmierzyła mnie
(wyszło mi metr pięćdziesiąt dziewięć, wkurzyłam się
niepomiernie). Kazała mi się pochylić, by zobaczyć, jak z moim
kręgosłupem, lecz napotkawszy na moje bezradne spojrzenie i
połączywszy je z widocznymi jak na dłoni obrażeniami, machnęła
lekceważąco dłonią i uwierzyła mi na słowo, że owszem, mam
skoliozę, i tak, widział mnie lekarz. W sumie trudno, żeby mnie
nie widział, skoro z jednym nawet mieszkam...
Odczytałam
kilka cyfr z zawieszonej na drzwiach tabliczki (wisiała w takiej
odległości, że nawet z wadą wzroku dałabym radę, zwłaszcza że
dostałam któryś z górnych rządków) i wreszcie mogłam się
ubrać. Szybko naciągnęłam sweter i rozsiadłam się na leżance.
Po cichu liczyłam na to, że wypuści mnie stąd jeszcze dzisiaj.
To
znaczy... to nie tak, że jakoś szczególnie spieszyło mi się na
matematykę. Ja po prostu miałam jakieś takie głupie wrażenie, że
męczenie się na lekcji, z której kompletnie nic nie rozumiem, i
tak mniej na mnie wpłynie, niż dłuższe siedzenie w śmierdzącym
chemikaliami gabinecie. Już mi się robiło od tego zapaszku nieco
niedobrze. Przy okazji coś tak czułam, że jedyną w miarę
chemiczną rzeczą, jaka została tutaj kiedykolwiek użyta, był
płyn do mycia podłóg. No bo leki pani przecież bojkotuje, nie?
Widać już po samym tym, jaki ma pani zapas...
– No
dobrze... Leah. – Moje imię wymówiła po krótkiej pauzie,
zupełnie jakby nie mogła go zapamiętać. Lub napawało ją
obrzydzeniem, cholera wie. – Chciałabym zadać ci teraz kilka
pytań.
Tego
się nie spodziewałam. Nie ruszyłam się z miejsca, nie odezwałam
się, starając ukryć zaskoczenie. To chyba nie była jedna z tych
spraw, w których miałam cokolwiek do gadania, więc po co sobie
gardło męczyć.
– Po
pierwsze... – Wreszcie obróciła się na krześle, założyła
nogę na nogę, przez co przez chwilę miałabym doskonały widok na
to, co znajdowało się pod krótką spódnicą, gdybym czym prędzej
nie spojrzała w inną stronę. Zdjęła okulary i przybrała minę,
która w założeniu miała chyba zachęcać do zwierzeń. Cóż, nie
mnie. – Po pierwsze chciałabym dowiedzieć się, czy ty wiesz, ile
ważysz.
– Koło
czterdziestu trzech kilogramów. Nie ważyłam się dawno. – Już
stałam się znacznie czujniejsza.
– I
o to mi chodzi. Czy nie widzisz w tym niczego złego?
– To
mało – stwierdziłam. Jezu, czy ja naprawdę muszę tu mówić
takie oczywistości? Do czego ona dąży?
– Bo
wiesz... Leah, wiesz, że tę chorobę się leczy?
Ja
pierdzielę, teraz to mało brakło, a spadłabym z leżanki. Tak
mnie zatchnęło, że aż nie zdołałam od razu ryknąć śmiechem,
choć miałam na to ochotę jak nigdy. Spojrzałam na kobitkę
z kompletnym niedowierzaniem, ale nic sobie nie zrobiła z mojej
reakcji, kontynuując:
– Naprawdę,
nie patrz tak na mnie. Nie martw się, są lekarze, którzy mogą ci
pomóc, wbrew pozorom wiele osób dotyka ta choroba...
– Ja
pierniczę, pani myśli, że ja mam anoreksję?! – Tym razem nie
zdążyłam się ugryźć.
Wyprostowała
się nagle na krześle, zmarszczyła się cała srogo, złożyła
usta w dzióbek.
– To
nie jest coś, z czego powinnaś się śmiać! To bardzo poważne
schorzenie, możesz w przyszłości...
– Moja
mama jest psychiatrą, wiem wszystko o anoreksji – przerwałam czym
prędzej. – Poza tym nie jestem chora. Zdziwiłaby się pani, ile
jem.
– To
dlaczego tyle ważysz, dziecko?
Otworzyłam
torebkę i pokazałam jej wnętrze, choć za to „dziecko”
powinnam nią raczej w babkę rzucić.
– Proszę
zobaczyć. Moja porcja jedzenia na siedem lekcji. Ja naprawdę dużo
jem. Z tatą potrafię zjeść pięć kilogramów ziemniaków na
obiad. A tata też jest bardzo szczupły. – Wolałam już nie
dodawać, że przy okazji nie jest ze mną spokrewniony. Za duże
zamieszanie by było. – Mama też jest szczupła. Ja po prostu mam
taką przemianę materii.
Pielęgniarce
szczęka opadła, gdy zajrzała do mojego pakunku. Przeliczyła
wzrokiem czternaście batoników, chwilę poświęciła dwóm wielkim
kanapkom z serem i szynką, dotknęła z niedowierzaniem paczki
czekoladowych ciasteczek i plastikowego pudełka z sałatką. W końcu
jednak...
W
końcu odsunęła moją torebkę sprzed oczu, zamknęła je, jakby
broniąc się przed obrazem, stanowczo pokręciła głową i wykonała
dłonią gest, jakby chciała mnie powstrzymać, bym się nie
zbliżała. Stwierdziła poważnym głosem:
– Tak
nie może być. Dziewczyno, ty jesteś poważnie chora. Nawet jeśli
nie tak, jak do tej pory myślałam... Twoi rodzice muszą coś z tym
zrobić, to jest po prostu niewiarygodne!
– Byłam
niedawno w szpitalu z zapaleniem wyrostka, miałam wtedy robione
wszystkie badania. – spróbowałam od innej strony. – Moi rodzice
szybko by zareagowali, gdyby...
– Już
ty mi nie mów, co twoi rodzice, bo i tak już się zastanawiam, czy
tego nie zgłosić! – Znacząco spojrzała w okolicę mojej piersi.
No
dobra. Jeśli chwilę wcześniej myślałam, że jestem bliska
spadnięcia z leżanki, to teraz znalazłam się od tego o włos.
Wciąż otwarta torebka wypadła mi z rąk, dłuższą chwilę nie
byłam w stanie pozbierać szczęki. I przypomnieć sobie, jak
się mówiło...
– Pani
myśli, że to jest... – wydukałam wreszcie zaskakująco słabym
głosem.
– To
jest właśnie ta druga sprawa. – Pomasowała skrzydełka nosa,
próbując się uspokoić. – Leah, wiesz, że istnieją instytucje,
w których możesz bezpłatnie coś takiego zgłosić? Nie bój się,
jeśli myślisz...
– Boże
– jęknęłam – nie wie pani, co dzieje się w moim domu, więc
mogłaby pani nie tworzyć scenariuszy?
Najmilsze
to nie było, i z pewnością nieźle by mi się oberwało, gdyby nie
to, że... no cóż, próbowała być delikatna. Bo byłam biedną,
anorektyczną ofiarą przemocy domowej. Ja pierdzielę,
niewiarygodne...
– Leah,
nie masz pojęcia, w ilu domach dzieją się rzeczy...
– Ale
nie w moim! – ucięłam stanowczo. Może nawet przesadnie
stanowczo, ale musiałam korzystać, póki takie rzeczy uchodziły mi
płazem. – Mam świetny kontakt z rodzicami, nigdy nie zachowali
się wobec mnie nie w porządku i wysnuwanie takich przypuszczeń
jest dla nich wręcz krzywdzące.
Chyba
nie spodziewała się po mnie takiej przemowy, bo zamarła, wpatrzona
we mnie, na dłuższą chwilę.
– Niech
ci będzie – burknęła wreszcie. Miła ciocia odeszła w
zapomnienie jak za wciśnięciem magicznego przełącznika. Na jej
miejscu ponownie pojawiła się sroga higienistka, przed którą
drżała połowa mojego gimnazjum. – Idź już na lekcje.
Zwinęłam
się z gabinetu najszybciej jak mogłam, by nie zostało to uznane za
desperackie. Na szczęście okazało się, że lekcja w tym czasie
zdążyła niezauważalnie przelecieć. Nie do wiary, co się dzieje
z czasem, gdy spędza się go w tak pasjonujący sposób...
Z
gabinetu szłam dosłownie jak zombie. Zupełnie automatycznie
wymijałam ludzi na korytarzu – plączące się pod nogami
pierwszaki, przy których nawet ja czułam się olbrzymem,
początkujące nastolatki ze starszych klas, które przeklinały i
krzyczały zawsze najgłośniej, chcąc zwrócić na siebie całą
uwagę, a także plastikowe lale z mojego spalonego gimnazjum,
zupełnie niezwracające uwagi na otoczenie, tylko nieraz
zatrzymujące się na środku korytarza ni z tego, ni z owego,
głęboko w tyle mając to, że ktoś mógłby chcieć przejść, a
przez to nie może. Zawsze mnie zadziwiało, jakie problemy sprawia
ludziom logiczne myślenie. Jak dla mnie to oczywiste, że nie
powinnam blokować drogi, zwłaszcza jak jest taki tłok, ale dla
innych widocznie wykoncypowanie czegoś takiego samodzielnie to
wysiłek niemożliwy do podołania.
No
więc szłam jak zombie. Automatycznie wymijałam ludzi, właściwie
nawet ich nie widząc. Snułam się powoli, myślałam... próbowałam
jakoś otrząsnąć się z tego dziwacznego szoku, w jaki wprowadziła
mnie rozmowa z pielęgniarką. Próbowałam przetrawić rewelacje i
zastanowić się nad tym, jak opowiedzieć o sprawie rodzicom. Bo
musiałam opowiedzieć, żeby nie byli jakoś przesadnie zdziwieni,
jeśli ktoś ze szkoły zadzwoni do nich z prośbą o rozmowę...
Tego nie wykluczałam. Przecież prawdziwe problemy się w szkołach
ignoruje, a takie wręcz rozchwytuje. Zaraz pójdzie plotka do
wszystkich nauczycieli i zaczną się współczujące spojrzenia na
korytarzach.
Ja
pierdzielę. Zmienić szkołę, czy lepiej od razu miasto?
Pod
klasą, w której miałam mieć historię, udało mi się wypatrzeć
tłumek dziewczyn. Nie miałam szczególnej ochoty na rozmowy z nimi,
ale tak mnie to męczyło, że po prostu musiałam spytać...
– Ej,
dziewczyny? Mam do was taką nieco dziwną sprawę... – zaczęłam
niepewnie, podchodząc bliżej. – Ile ja waszym zdaniem ważę?
– Hm?
– Magda zmierzyła mnie wzrokiem. – Czterdzieści sześć?
Czterdzieści dziewięć? Rany, chciałabym mieć taką figurę... A
dlaczego pytasz?
– Zostałam
przed chwilą posądzona o anoreksję. – Pokręciłam głową z
niedowierzaniem. Owszem, chciałabym nieco przytyć, ale sama nigdy
patrząc w lustro nie mogłam powiedzieć, że jestem na poziomie
anoreksji.
– Ty
i anoreksja? Przecież ty cały czas jesz! – Marcie opadła
szczęka.
– Masz
tyłek, cycki i uda. Gdzie ty niby z anoreksją? – włączyła się
Laura. – Wiesz, ile lasek ci zazdrości?
– Pielęgniarka
może też ci zazdrości? – Magda parsknęła śmiechem.
– No...
może – uznałam wreszcie.
I
weź tu bądź normalny, gdy świat wysyła tak sprzeczne sygnały.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz