poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 32


Jak się okazało – nawet po zjedzonej na kolację niemal całej paczce moich ulubionych przeciwbólowych proszków (które w przypływie nękającego mnie podczas okresu czarnego humoru zwykłam nazywać „cukiereczkami”) nie byłam w stanie spać inaczej, niż na lewym boku. Co i tak szczególnie wygodne nie było, bo obity bark protestował przy tym jak mógł, ale zasadniczo była to jedyna możliwość, bym nie czuła tego cholernego żebra. W sumie całkiem zabawne – do tej pory wszystkie bolały mnie po równo i ciężko mi było określić, które z nich jest tym pękniętym, a teraz... No nie było przyjemnie, no.
Budziłam się co chwilę, męczona najbardziej wyrazistymi koszmarami sennymi, jakie kiedykolwiek miałam. W nich ponownie znajdowałam się w sztolniach, ponownie zawalał się boczny korytarz, lecz nie miałam gdzie uciec – za każdym razem strop grzebał mnie żywcem. Ja pierdzielę... W miarę sensownie przysnęłam tuż nad ranem, a gdy zadzwonił budzik, miałam ochotę na wyrafinowane seppuku porzuconym na podłodze bagnetem. Ból powstrzymał mnie na tyle, że zdążyłam w miarę oprzytomnieć i zrozumieć, że miałabym problem ze schyleniem się po narzędzie.
Kurde, czułam się tak, jakby ktoś wyprał mnie we frani, przepuścił przez wyżymaczkę i wytrzepał na kamieniach.
W miejscach, które wczoraj ucierpiały, miałam takie zabawne fioletowe plamki. Wyglądałam, jakbym wytarzała się w cieście jagodowym, o czym mama, gdy mnie profilaktycznie oglądała, nie omieszkała wspomnieć. Przez chwilę nawet przebąkiwała coś o tym, że powinnam zostać w domu, lecz pech chciał, że wtedy do dialogu włączył się tata, przyleciawszy z karteczką, na której – co całkiem zabawne, bo do tej pory się tym nie przechwalał – miał wypisane wszystkie moje nieobecności. Wpadł w histerię, że za dużo opuszczam, że jak ja sobie w życiu poradzę, że mnie ze szkoły wywalą, że co ja sobie myślę... Choć starałam się jak mogłam wytłumaczyć mu, że przecież zostało mi jeszcze sporo wolnego do wykorzystania w oparciu o to, co na początku każdego roku szkolnego wyliczam, mama błyskawicznie podłapała temat. Zostałam zapewniona, że nie będzie źle, i wysłana do kuchni na śniadanie.
Całkiem śmieszne, że gdy się trochę poruszałam – i przede wszystkim gdy stałam zamiast leżeć – bolało mnie mniej. Ale to chyba jasne, że za cholerę bym się do tego nie przyznała. O nie! Przed rodzicami jak najmocniej zgrywałam wielce cierpiącą, mając nadzieję, że ich skamieniałe dzisiaj serca nieco zmiękną i pozwolą mi zostać. Na nic nie miałam ochoty tak bardzo, jak na uwalenie się przed telewizorem, przykrycie kocem, przytulenie Kota i żarcie łyżką Nutelli prosto ze słoika. Kurde, powinnam korzystać, skoro napadło mnie na coś w miarę normalnego – przecież ja ostatni raz włączyłam telewizor z własnej woli jakieś cztery lata temu. Owszem, nadal uważam, że to narzędzie do ogłupiania, robiące mi wodę z mózgu, i że mam zbyt wysokie IQ na jakieś dziewięćdziesiąt dziewięć procent emitowanych programów, ale dziś jak niczego potrzebowałam... ogłupienia się właśnie. Żeby nie myśleć za dużo o tym wszystkim, co się stało.
No bo półdemon... z każdym spotkaniem zachowywał się jeszcze dziwniej. Coraz mniej rozumiałam, o co może tu chodzić, coraz mocniej gubiłam się we własnych skrzętnie skonstruowanych domysłach, zresztą upadających. Nienawidziłam tego stanu, w którym nie wiedziałam, na czym powinnam się oprzeć. Brakowało mi stabilności, jaką gwarantowało opracowanie dobrego planu, którego mogłabym się trzymać.
On nazwał mnie siostrzyczką. O co, do diabła, mogło mu chodzić? O zwracanie się do siebie nawzajem typowe dla wilkokrwistych? O jakiś zupełnie nieśmieszny żart? Na sto procent mogę powiedzieć, że nie mam brata. To znaczy... owszem, nie znam swojego prawdziwego ojca, ale...
A może właśnie w tym powinnam szukać odpowiedzi? W od zawsze tajemniczej postaci nieznanego ojczulka, o którym w moim domu nigdy się nie rozmawiało?
Nie czułam potrzeby, by dowiadywać się o nim czegokolwiek więcej. Wiedziałam, że gdzieś tam sobie istnieje, ale nie obchodził mnie. Skoro ja jego nie obchodziłam i zostawił mnie i mamę bez słowa wyjaśnienia, to chyba znaczy, że guzik go interesowałyśmy. Skoro ja byłam dla niego obojętna, to dlaczego miałabym poświęcać jego osobie jakąkolwiek uwagę? Tylko dlatego, że jest moim prawdziwym ojcem? A co to niby za zasługa? Powiem przesadnie szczerze, ale za to krótko: skoro on ma w dupie mnie, to ja mam w dupie jego. Nigdy nie brakowało mi ojcowskiej miłości, dostałam taką od taty. Z tatą od zawsze byliśmy do siebie absurdalnie podobni. Z tatą mamy identyczny gust muzyczny, identyczne poczucie humoru, rozumiemy się bez słów. Od zawsze byłam w niego zapatrzona jak w obrazek, i to ze wzajemnością. Więc po co roztrząsać jakiegoś tam bezimiennego ojca, o którym nie wiedziałam nic? Tata pojawił się bardzo szybko po jego odejściu i całe świadome życie to jego widzę na tej pozycji. I nie chcę tego zmieniać.
Tylko że... no właśnie. Nie wiem o moim prawdziwym ojcu nic. Mama nigdy nie chciała o nim mówić – miałam wrażenie, że wręcz go nienawidziła, choć nigdy nie przyznała, by zrobił jej krzywdę. Kiedyś wspomniała, że była w nim naprawdę zakochana, że była z nim szczęśliwa, lecz po moich narodzinach zniknął bez żadnego śladu. Zabrał wszystkie swoje rzeczy i po prostu wyszedł. Raz wspomniała też, że odebrał jej wtedy coś bardzo ważnego, ale gdy drążyłam, zawsze mnie zbywała. Teraz ta drobna rodzinna tajemnica zaczęła nabierać niewyobrażalnych rozmiarów... a w mojej głowie powstawał coraz większy bałagan. Jeszcze chwila, a nie będę miała pojęcia, jak się w nim odnaleźć.
Nie chciałam o tym myśleć. Chciałam się odmóżdżyć. Coś tak czułam, że z niemożności wykorzystania do tego telewizora czekał mnie cały szkolny dzień czytania najbardziej nieudanych blogasków pod ławką. Mam nadzieję, że przynajmniej tym razem zdołam zrobić to na tyle dyskretnie, by żadna zdesperowana nauczycielka nie zechciała zabrać mi telefonu.
Zeżarłam na śniadanie niewyobrażalną górę wszystkiego, pomalowałam się, ubrałam... Z moim ubieraniem zawsze jest śmiesznie. W zależności od nastroju styl zmienia mi się jak w kalejdoskopie – raz chcę być wrednym metalowcem, następnego dnia chcę ubrać się bardziej dziewczęco, lecz przy okazji mocno rockowo, żeby nikt nie miał wątpliwości, z jakimi kręgami się utożsamiam, następnie przychodzą fazy na plastikowatość i kobiecą elegancję. Ubrań mam cholernie dużo, czasami wręcz zapominam, co konkretnie w szafie siedzi. To całkiem przyjemna sprawa – często zdarza mi się wygrzebać wśród wieszaków coś, o czym nie miałam pojęcia, że tam jest, przez co sprawia mi przyjemność jak coś dopiero co kupionego. Dzisiaj postawiłam na skórzane rurki i wiązany w talii krótki sweterek w kolorze wojskowej zieleni. W okolicy piersi na szczęście był dość luźny, więc miałam gwarancję, że nie zacznie mnie w połowie dnia denerwować, dotykając do siniaków.
Okazało się, że przez pogadankę rodziców zapowiadało się na piękne spóźnienie. Pierwsza była geografia – kolejny z moich ulubionych przedmiotów – na który spóźnienie oznaczało dla mnie karę śmierci, więc naprędce wmówiłam mamie, że przed chwilą sprawdziłam na stronie szkoły, że pierwszą lekcję odwołali, i spokojnie wyrobiłam się na drugą. Ciekawa byłam, ile osób zrobiło podobnie, bo gdy wlazłam do szatni, zastałam ich całkiem sporo w przydzielonym nam boksie.
W progu minęłam się z wychodzącą akurat Gabrysią, która, zalatując kilkudniowymi (kilkutygodniowymi?) skarpetkami otarła się o pulsujący bólem bok. A właściwie nie tyle o bok, co o zarzuconą na ramię torebkę. Chętnie nosiłabym ją po drugiej stronie, no ale bark mi przed tym gorąco zaprotestował... Gdy znajdujący się w pakunku jeden zeszyt i któryś z czternastu batoników wbiły się w pęknięte żebro, aż jęknęłam.
Ojej, co się stało?! Zrobiłam ci krzywdę?! – przeraziła się emosia, łapiąc mnie za ramię.
AŁAAAA! – wydarłam się, co niejako mogło posłużyć za odpowiedź na pytanie.
Boże, co się dzieje?! – Dziewczyna była już tak przerażona, że niemal zaczęła spazmować. – Coś ty zrobiła?!
Miałam drobny wypadek – wydusiłam, gdy już odzyskałam głos. Jak tylko ból przeszedł, zaczęła zastępować go złość. No bo, kurde, nie miałam ochoty na to, żeby do tego wszystkiego jeszcze z nią gadać... Drażniła mnie samym zapachem, a co dopiero głosem, jak zwykle przesadnie przesłodzonym i – chcący czy niechcący, bez różnicy – stylizowanym chyba na postać z anime. Ja pierdzielę, przecież to jakaś porażka, nie człowiek...!
Jaki wypadek? Co jest? No mów wreszcie, bo zaraz umrę – zagroziła.
Chętnie, pomyślałam. Czekam.
Razem z kolegami praktykuję urbex – wyjaśniłam pokrótce, starając się trzymać wersji, jaką przedstawiłam wczoraj rodzicom. – Zwiedzaliśmy wczoraj kamienicę i zwaliłam się na niższe piętro przez dziurę w podłodze.
Ja pierdziu! – skomentowała niezwykle dojrzale, łapiąc się za serce w teatralnym geście. – I co dalej?
Teraz pora na to, żebyś dała mi święty spokój, Gabrysiu, inaczej istnieje ryzyko, że tego nie przeżyjesz...
Potłukłam się, mam lekko pęknięte żebro. Ale żyję, jak widać. Mam się nie przemęczać.
Jak dobrze, że tylko tyle! Przecież mogło być o wiele gorzej – uświadomiła mnie konspiracyjnym tonem, od którego dla odmiany zachciało mi się śmiać. Jak się uprzejmie okazało, od śmiechu boli jeszcze bardziej. – A jak się ogólnie czujesz?
Jak maskotka wypatroszona przez psychopatycznego trzylatka – wyznałam. – Co teraz mamy? – Tak jest, dobrze zrozumieliście, Leah nie uczy się planów lekcji. Orientuję się tylko, co jest pierwsze lub ostatnie, a oprócz tego poruszam się po szkole z planem przez cały rok. Trochę wstyd, ale nie lubię zaśmiecać sobie głowy...
Matematykę.
Zajebiście! – zapłakałam. – Ją też mogli odwołać...
Co? – W kaprawych ślepkach pojawiło się pytanie. – Przecież geografii nie odwołali.
Ech, wiesz. Coś trzeba było rodzicom powiedzieć – zbagatelizowałam. Z wielkim trudem zakończyłam zmienianie butów i ruszyłam do wyjścia, nie czekając na dziewczynę. Jak można się było łatwo domyślić, szybko podreptała za mną, zarzucając emo grzywką. Dopiero wtedy zauważyłam, że w krótkie czarne włoski ma wpięte kilka kolorowych warkoczyków. Tak sztucznych, że aż... no aż sztucznych właściwie. Chyba tylko ktoś z wadą wzroku uznałby je za prawdziwe włosy.
Ponownie odniosłam wrażenie, że jak się wyprostuję i chodzę, to jest jakoś lepiej. No jaki pech – jestem skazana na odstawienie lenistwa. Co za parszywa sytuacja... Dlaczego raz dla odmiany nie mogłoby stać się coś, po czym musiałabym leżeć w łóżku?
A nie, zaraz. Wyrostek. Może by tak już nie drążyć tematu...
Matematykę jeszcze za czasów podstawówki miałam w (podobno) przystosowanej do tego sali numer cztery na piętrze trzeciej części szkoły. Pomieszczenie już wtedy było całkiem ciekawe, bo jako jedyne w całej szkole z niewiadomych przyczyn nie dorobiło się w miarę nowych krzeseł w ławkach, a te, w które je wyposażono, sprzyjały rozpadaniu się pod ciężarem siadającego. Jakie było moje zaskoczenie, gdy pierwszego dnia mojego powrotu wyszło na jaw, że... nic się nie zmieniło. Teraz czekała mnie tam kolejna godzina. Obawiam się jednak, że jeśli akurat dzisiaj krzesło się pode mną zarwie, nie dam rady sama się po tym pozbierać.
Byłyśmy już grubo za połową drogi – a konkretnie zbliżałyśmy się do schodów – gdy za sobą usłyszałam dziwnie znajomy głos:
Leah Wilkosz z trzeciej ef? Zaczekaj, zaczekaj!
Z początku stanęłam jak wryta. Za nic się tu nie spodziewałam tej kobiety. Miałam szczerą nadzieję, że po tym, jak budynek szkolny, w którym pracowała, poszedł z dymem, odpocznę nieco od mojej ukochanej higienistki. No bo po co mieliby ją tutaj zatrudniać? Przecież podstawówka też musiała mieć jakąś pielęgniarkę, nie? A gdyby zatrudnili też tą, to by musieli zwolnić poprzednią.
Pomyliłam się.
Tak...? – Odwróciłam się z gulą w gardle.
Tęga kobiecina w niezbyt czystym fartuchu, opinającym ciało tak mocno, że tylko kwestią czasu było unikanie strzelających guzików. Czarne włosy miała jak zwykle rozwiane, owłosiony pieprzyk nad górną wargą bił po oczach, a serdelkowate palce z tipsami straszyły krwistą czerwienią, rzucającą się wśród ubranych w głównie ciemne kolory uczniów jak odblaskowy znak ostrzegawczy. Tak, to ona.
Przestraszyłam się. I to przestraszyłam tak, że prawie złapałam za rękę stojącą obok Gabrysię, by mnie pocieszyła.
No wreszcie cię złapałam! – Nieszczęsna pani zatrzymała się nareszcie naprzeciwko mnie, dysząc jak po przebiegnięciu kilku kilometrów. – Już prawie listopad, a ty jeszcze nie przyszłaś do mnie na bilans, chociaż przypominałam ci o tym ze sto razy! – Podparła się pod boki. – Czy jest jakiś powód, dla którego unikasz kontroli?
Nie myje pani rąk. Przeprowadza pani również kontrole dentystyczne i ani myśli wykorzystywać inne narzędzia dla każdego badanego. Nie słucha pani, co się do niej mówi. Leczy pani złamania otwarte, wstrząsy mózgu i, jak widać na moim przykładzie, zapalenia wyrostka kroplami żołądkowymi. Hm, coś jeszcze...?
A no bo ja nie wiem – wydusiłam na głos. I to by było na tyle, jeśli chodzi o moje kwieciste przemowy.
Nie wiesz? – powtórzyła uszczypliwie, pochylając się jeszcze mocniej. Niemal mnie przy tym opluła, więc cofnęłam się zupełnie odruchowo, na co w jej oczach błysnęło coś na kształt furii. Jakby chciała mnie złapać i przytrzymać... – To skoro nie wiesz, zapraszam do gabinetu.
A to pani tu pracuje? – palnęłam, powodowana idiotyczną nadzieją, że jak będę zwlekać odpowiednio długo, uda mi się z sytuacji jakoś wybrnąć.
Pracuję. Dlaczego miałabym nie pracować?
Chciałam palnąć, że pewnie wchodzi w kompetencje drugiej higienistce, ale na szczęście zdołałam w porę ugryźć się w język. Pewnie bym tylko jeszcze pogorszyła. Kobitka nie wygląda na taką, w której czaiłoby się choć szczątkowe poczucie humoru.
To zapraszam. – Krwistym pazurem wskazała mi odpowiedni kierunek.
Posłałam Gabrysi spojrzenie mówiące „żegnaj” i ruszyłam jak na ścięcie we właściwą stronę.
Gabinet nie zmienił się ani trochę od czasu, gdy byłam w nim ostatni raz. A bywałam dość często – w szóstej klasie miałam takie głupie szczęście, że od razu, gdy skończyło mi się zwolnienie z wf-u, musiałam łapać jakąś kontuzję...
Chociaż może to i dobrze? Przynajmniej nie naćwiczyłam się za dużo. Zawsze nienawidziłam wf-u.
Pomalowane olejną farbą ściany wciąż straszyły pęknięciami; niegdyś biały, obecnie poszarzały ze starości sufit straszył pajęczynami w kątach i bliżej nieokreślonymi zaciekami koloru rdzy; metalowa szafka z rzuconymi na absurdalnie niemożliwą kupę lekami straszyła samą sobą... Tylko leżanka wyglądała na nową. Poprzednia była brązowa, pocięta i cuchnęła starą kamienicą, ta miała jakiś dziwny groszkowy kolor, mocno gryzący się z zatrzymanym w czasie wystrojem. Niemal średniowieczna mechaniczna waga chyba już ledwo się trzymała. Przekrzywiona nawet była. Ciekawe, jak kobitka tu pracuje – w moim nieszczęsnym, zapewne jeszcze dymiącym gimnazjum miała do dyspozycji coś, co można było określić „nowoczesnością”, a tu... strach się do czegokolwiek dotknąć, żeby się nie rozpadło. Aż mi przez chwilę było jej szkoda. Ale tylko przez chwilę...
Zasiadła przy odrapanym biurku, które ktoś nie wiadomo w jakim celu pomalował na biało farbą olejną (pewnie by sprawiało wrażenie czystszego, co po tylu latach wyszło zdecydowanie gorzej, niż gdyby było widać drewnopodobną okleinę), otworzyła opasły zeszyt w jaskraworóżowej okładce, przerzuciła kilka zapisanych typowo lekarskim pismem stron, szukając czegoś. Wreszcie, nie unosząc głowy znad wyrysowanej odręcznie tabelki, rzuciła nieznoszącym sprzeciwu tonem:
Rozbieraj się.
Ugryzłam się w porę w język, zanim zapytałam, czy mam też zatańczyć, i westchnęłam głośno, zabierając się do wyplątywania ze swetra. Z obitymi żebrami średnio mi to wychodziło, ale zacisnęłam zęby i nawet nie pisnęłam. Stanęłam w samych spodniach i luźno zapiętym biustonoszu (weź go w końcu dopasuj, jak tak wszystko boli). Kobitka chwilę jeszcze bazgrała długopisem, lecz wreszcie okręciła się na trzeszczącym panicznie krześle, zdjęła okulary i spojrzała na mnie...
Chryste Panie! – wrzasnęła tak, że aż podskoczyłam.
Coś się stało? – spytałam głupio, sama nie wiedząc, czy nie powinnam przypadkiem czym prędzej zwiać, dopóki nie miała szans mnie złapać. Cholera wie, do czego to był wstęp...
Przecież ty... – Dopadła do mnie tak błyskawicznie, że w życiu bym się nie spodziewała po kimś o jej gabarytach. – Przecież jak ty wyglądasz, dziecko?!
Ach, o to chodzi... Wzruszyłam tylko ramionami, nie chcąc zbytnio zagłębiać się w szczegóły. Syknęłam, gdy spróbowała mnie po siniakach pomacać, i niechętnie skierowałam się w stronę prehistorycznej wagi, poganiana niecierpliwym gestem. Stałam grzecznie, dopóki nie dopasowała odważników, zmarszczyłam w zakłopotaniu brwi, gdy ponownie zauważyłam przelatującą przez jej twarz panikę. Gdy zdołała się otrząsnąć, zmierzyła mnie (wyszło mi metr pięćdziesiąt dziewięć, wkurzyłam się niepomiernie). Kazała mi się pochylić, by zobaczyć, jak z moim kręgosłupem, lecz napotkawszy na moje bezradne spojrzenie i połączywszy je z widocznymi jak na dłoni obrażeniami, machnęła lekceważąco dłonią i uwierzyła mi na słowo, że owszem, mam skoliozę, i tak, widział mnie lekarz. W sumie trudno, żeby mnie nie widział, skoro z jednym nawet mieszkam...
Odczytałam kilka cyfr z zawieszonej na drzwiach tabliczki (wisiała w takiej odległości, że nawet z wadą wzroku dałabym radę, zwłaszcza że dostałam któryś z górnych rządków) i wreszcie mogłam się ubrać. Szybko naciągnęłam sweter i rozsiadłam się na leżance. Po cichu liczyłam na to, że wypuści mnie stąd jeszcze dzisiaj.
To znaczy... to nie tak, że jakoś szczególnie spieszyło mi się na matematykę. Ja po prostu miałam jakieś takie głupie wrażenie, że męczenie się na lekcji, z której kompletnie nic nie rozumiem, i tak mniej na mnie wpłynie, niż dłuższe siedzenie w śmierdzącym chemikaliami gabinecie. Już mi się robiło od tego zapaszku nieco niedobrze. Przy okazji coś tak czułam, że jedyną w miarę chemiczną rzeczą, jaka została tutaj kiedykolwiek użyta, był płyn do mycia podłóg. No bo leki pani przecież bojkotuje, nie? Widać już po samym tym, jaki ma pani zapas...
No dobrze... Leah. – Moje imię wymówiła po krótkiej pauzie, zupełnie jakby nie mogła go zapamiętać. Lub napawało ją obrzydzeniem, cholera wie. – Chciałabym zadać ci teraz kilka pytań.
Tego się nie spodziewałam. Nie ruszyłam się z miejsca, nie odezwałam się, starając ukryć zaskoczenie. To chyba nie była jedna z tych spraw, w których miałam cokolwiek do gadania, więc po co sobie gardło męczyć.
Po pierwsze... – Wreszcie obróciła się na krześle, założyła nogę na nogę, przez co przez chwilę miałabym doskonały widok na to, co znajdowało się pod krótką spódnicą, gdybym czym prędzej nie spojrzała w inną stronę. Zdjęła okulary i przybrała minę, która w założeniu miała chyba zachęcać do zwierzeń. Cóż, nie mnie. – Po pierwsze chciałabym dowiedzieć się, czy ty wiesz, ile ważysz.
Koło czterdziestu trzech kilogramów. Nie ważyłam się dawno. – Już stałam się znacznie czujniejsza.
I o to mi chodzi. Czy nie widzisz w tym niczego złego?
To mało – stwierdziłam. Jezu, czy ja naprawdę muszę tu mówić takie oczywistości? Do czego ona dąży?
Bo wiesz... Leah, wiesz, że tę chorobę się leczy?
Ja pierdzielę, teraz to mało brakło, a spadłabym z leżanki. Tak mnie zatchnęło, że aż nie zdołałam od razu ryknąć śmiechem, choć miałam na to ochotę jak nigdy. Spojrzałam na kobitkę z kompletnym niedowierzaniem, ale nic sobie nie zrobiła z mojej reakcji, kontynuując:
Naprawdę, nie patrz tak na mnie. Nie martw się, są lekarze, którzy mogą ci pomóc, wbrew pozorom wiele osób dotyka ta choroba...
Ja pierniczę, pani myśli, że ja mam anoreksję?! – Tym razem nie zdążyłam się ugryźć.
Wyprostowała się nagle na krześle, zmarszczyła się cała srogo, złożyła usta w dzióbek.
To nie jest coś, z czego powinnaś się śmiać! To bardzo poważne schorzenie, możesz w przyszłości...
Moja mama jest psychiatrą, wiem wszystko o anoreksji – przerwałam czym prędzej. – Poza tym nie jestem chora. Zdziwiłaby się pani, ile jem.
To dlaczego tyle ważysz, dziecko?
Otworzyłam torebkę i pokazałam jej wnętrze, choć za to „dziecko” powinnam nią raczej w babkę rzucić.
Proszę zobaczyć. Moja porcja jedzenia na siedem lekcji. Ja naprawdę dużo jem. Z tatą potrafię zjeść pięć kilogramów ziemniaków na obiad. A tata też jest bardzo szczupły. – Wolałam już nie dodawać, że przy okazji nie jest ze mną spokrewniony. Za duże zamieszanie by było. – Mama też jest szczupła. Ja po prostu mam taką przemianę materii.
Pielęgniarce szczęka opadła, gdy zajrzała do mojego pakunku. Przeliczyła wzrokiem czternaście batoników, chwilę poświęciła dwóm wielkim kanapkom z serem i szynką, dotknęła z niedowierzaniem paczki czekoladowych ciasteczek i plastikowego pudełka z sałatką. W końcu jednak...
W końcu odsunęła moją torebkę sprzed oczu, zamknęła je, jakby broniąc się przed obrazem, stanowczo pokręciła głową i wykonała dłonią gest, jakby chciała mnie powstrzymać, bym się nie zbliżała. Stwierdziła poważnym głosem:
Tak nie może być. Dziewczyno, ty jesteś poważnie chora. Nawet jeśli nie tak, jak do tej pory myślałam... Twoi rodzice muszą coś z tym zrobić, to jest po prostu niewiarygodne!
Byłam niedawno w szpitalu z zapaleniem wyrostka, miałam wtedy robione wszystkie badania. – spróbowałam od innej strony. – Moi rodzice szybko by zareagowali, gdyby...
Już ty mi nie mów, co twoi rodzice, bo i tak już się zastanawiam, czy tego nie zgłosić! – Znacząco spojrzała w okolicę mojej piersi.
No dobra. Jeśli chwilę wcześniej myślałam, że jestem bliska spadnięcia z leżanki, to teraz znalazłam się od tego o włos. Wciąż otwarta torebka wypadła mi z rąk, dłuższą chwilę nie byłam w stanie pozbierać szczęki. I przypomnieć sobie, jak się mówiło...
Pani myśli, że to jest... – wydukałam wreszcie zaskakująco słabym głosem.
To jest właśnie ta druga sprawa. – Pomasowała skrzydełka nosa, próbując się uspokoić. – Leah, wiesz, że istnieją instytucje, w których możesz bezpłatnie coś takiego zgłosić? Nie bój się, jeśli myślisz...
Boże – jęknęłam – nie wie pani, co dzieje się w moim domu, więc mogłaby pani nie tworzyć scenariuszy?
Najmilsze to nie było, i z pewnością nieźle by mi się oberwało, gdyby nie to, że... no cóż, próbowała być delikatna. Bo byłam biedną, anorektyczną ofiarą przemocy domowej. Ja pierdzielę, niewiarygodne...
Leah, nie masz pojęcia, w ilu domach dzieją się rzeczy...
Ale nie w moim! – ucięłam stanowczo. Może nawet przesadnie stanowczo, ale musiałam korzystać, póki takie rzeczy uchodziły mi płazem. – Mam świetny kontakt z rodzicami, nigdy nie zachowali się wobec mnie nie w porządku i wysnuwanie takich przypuszczeń jest dla nich wręcz krzywdzące.
Chyba nie spodziewała się po mnie takiej przemowy, bo zamarła, wpatrzona we mnie, na dłuższą chwilę.
Niech ci będzie – burknęła wreszcie. Miła ciocia odeszła w zapomnienie jak za wciśnięciem magicznego przełącznika. Na jej miejscu ponownie pojawiła się sroga higienistka, przed którą drżała połowa mojego gimnazjum. – Idź już na lekcje.
Zwinęłam się z gabinetu najszybciej jak mogłam, by nie zostało to uznane za desperackie. Na szczęście okazało się, że lekcja w tym czasie zdążyła niezauważalnie przelecieć. Nie do wiary, co się dzieje z czasem, gdy spędza się go w tak pasjonujący sposób...
Z gabinetu szłam dosłownie jak zombie. Zupełnie automatycznie wymijałam ludzi na korytarzu – plączące się pod nogami pierwszaki, przy których nawet ja czułam się olbrzymem, początkujące nastolatki ze starszych klas, które przeklinały i krzyczały zawsze najgłośniej, chcąc zwrócić na siebie całą uwagę, a także plastikowe lale z mojego spalonego gimnazjum, zupełnie niezwracające uwagi na otoczenie, tylko nieraz zatrzymujące się na środku korytarza ni z tego, ni z owego, głęboko w tyle mając to, że ktoś mógłby chcieć przejść, a przez to nie może. Zawsze mnie zadziwiało, jakie problemy sprawia ludziom logiczne myślenie. Jak dla mnie to oczywiste, że nie powinnam blokować drogi, zwłaszcza jak jest taki tłok, ale dla innych widocznie wykoncypowanie czegoś takiego samodzielnie to wysiłek niemożliwy do podołania.
No więc szłam jak zombie. Automatycznie wymijałam ludzi, właściwie nawet ich nie widząc. Snułam się powoli, myślałam... próbowałam jakoś otrząsnąć się z tego dziwacznego szoku, w jaki wprowadziła mnie rozmowa z pielęgniarką. Próbowałam przetrawić rewelacje i zastanowić się nad tym, jak opowiedzieć o sprawie rodzicom. Bo musiałam opowiedzieć, żeby nie byli jakoś przesadnie zdziwieni, jeśli ktoś ze szkoły zadzwoni do nich z prośbą o rozmowę... Tego nie wykluczałam. Przecież prawdziwe problemy się w szkołach ignoruje, a takie wręcz rozchwytuje. Zaraz pójdzie plotka do wszystkich nauczycieli i zaczną się współczujące spojrzenia na korytarzach.
Ja pierdzielę. Zmienić szkołę, czy lepiej od razu miasto?
Pod klasą, w której miałam mieć historię, udało mi się wypatrzeć tłumek dziewczyn. Nie miałam szczególnej ochoty na rozmowy z nimi, ale tak mnie to męczyło, że po prostu musiałam spytać...
Ej, dziewczyny? Mam do was taką nieco dziwną sprawę... – zaczęłam niepewnie, podchodząc bliżej. – Ile ja waszym zdaniem ważę?
Hm? – Magda zmierzyła mnie wzrokiem. – Czterdzieści sześć? Czterdzieści dziewięć? Rany, chciałabym mieć taką figurę... A dlaczego pytasz?
Zostałam przed chwilą posądzona o anoreksję. – Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Owszem, chciałabym nieco przytyć, ale sama nigdy patrząc w lustro nie mogłam powiedzieć, że jestem na poziomie anoreksji.
Ty i anoreksja? Przecież ty cały czas jesz! – Marcie opadła szczęka.
Masz tyłek, cycki i uda. Gdzie ty niby z anoreksją? – włączyła się Laura. – Wiesz, ile lasek ci zazdrości?
Pielęgniarka może też ci zazdrości? – Magda parsknęła śmiechem.
No... może – uznałam wreszcie.
I weź tu bądź normalny, gdy świat wysyła tak sprzeczne sygnały.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz