Chyba
pierwszy raz w życiu tak bardzo bałam się wilczego spotkania.
Bałam
się, bo wiedziałam, że teraz, gdy emocje już opadły, nie będzie
mi wcale tak łatwo utrzymać w tajemnicy tej dziwnej rozmowy z
półdemonem. Choćbym nie wiem, jak się starała, chłopaki i tak
bez najmniejszego problemu będą mogli wygrzebać ją w mojej
głowie, wydobyć na światło dzienne i obejrzeć z każdej możliwej
strony, doszukując się ukrytych znaczeń. A ja... A ja nie chciałam
tych znaczeń tam szukać razem z nimi. Wolałabym najpierw ułożyć
to samodzielnie... No cóż, jako członek wilkołaczej watahy mogłam
sobie jedynie pomarzyć o takim luksusie.
Tylko
jak z tego wybrnąć? Z pewnością pojawią się setki pytań, na
które nie znałam odpowiedzi. I nie chciałam znać...
Tuż
po wyjściu ze sztolni wszyscy byli zdenerwowani. Adrenalina nie
opadła na tyle, by byli w stanie na poważnie się nad wypadkami
zastanowić, wściekłość aż w nich kipiała, martwili się o mnie
i Quillsa, że stało się nam coś poważnego, więc nikt nie
zagłębiał się specjalnie w moje wspomnienia. Wystarczyło im
wtedy to, co sama im pokazałam. Teraz jednak wiedziałam, że dla
obmyślających plan wilków każdy trop tego rodzaju będzie ważny,
więc każde ze wspomnień zostanie przemaglowane aż do przesady.
Jak ja czasem tego nienawidziłam...
Najgorsze
pozostawało jednak pytanie... co dalej? Coś tak czułam, że żaden
z ewentualnych planów nie przypadnie mi do gustu. O ile
jakikolwiek powstanie.
Pierwszą
myślą, jaka pojawiła mi się w głowie po tym, gdy już udało mi
się wyrwać z domu nie alarmując rodziców i przemienić w wilka,
było...
...no
cóż, było „ja pierdolę”. Tak, wiem, miałam nie przeklinać,
bo to dowód na braki w słownictwie i inteligencji, ale co ja
poradzę, że tak właśnie było? Tego zwyczajnie nie dało się
inaczej skomentować. Gdy już zmieniłam postać i opadłam na
przednie łapy, lewa – ta potłuczona – dosłownie się pode mną
ugięła. Żeby skontrować, nieco mocniej przeniosłam ciężar na
prawą, by w ostateczności się nie przewrócić, wtedy jednak
napięłam jakiś mięsień, o którego istnieniu nie wiedziałam, a
który spowodował taki ból w pękniętym żebrze, że aż
zaskowyczałam. I to tak pięknie zaskowyczałam, że jeśli nikt nie
wyjrzał przez okno, by sprawdzić, co się dzieje, to chyba musiał
być zupełnie głuchy. Ciekawe, czy rodziców tym nie obudziłam.
Trochę głupio by było, gdyby akurat teraz włączył się ich
instynkt „gdzieś jest biedne zwierzątko, trzeba uratować”.
Zawsze w takich sytuacjach wołali mnie do pomocy, a trochę słabo
by było, gdyby nie zastali mnie w łóżku, do którego podobno
poszłam pół godziny temu...
– Co
to było?! Leah, ciebie właśnie coś wypatroszyło, czy co?! –
odezwał się w mojej głowie przerażony Embry.
– Jak
zwykle współczujący – prychnęłam. – A patrz, ja ci
tak brzydko nie powiedziałam, jak cię półdemon nożem
pogłaskał...
– Nie,
tylko kazałaś mi pozbierać się do kupy lub zdechnąć, żeby nie
przeszkadzać – burknął.
– O.
No, faktycznie... – Speszyłam się nieco. – Dobra,
nieważne. Potem i tak cię do samochodu prawie zaniosłam, więc
można uznać, że nawet cię przeprosiłam. Ale wracając. Okazuje
się, że jak jestem wilkiem, to wczorajsze pamiątki bolą bardziej.
I taka jest przyczyna.
– To
weź się nieco bardziej oszczędzaj, my też to czujemy, a nie
wszyscy mają taki próg bólu jak ty... – jęknął Seth. W
jego stronę natychmiast pofrunęło kilka nieprzychylnych myśli,
lecz wszyscy umilkli, czując zdenerwowanie Quillsa.
– Leah,
za ile będziesz na miejscu? Bo mamy problem.
– No
minutkę mi to zajmie... – Kulałam. Jak słowo daję –
jedyne, na co byłam w stanie się zdobyć, to mocno kulawy trucht. I
to tak kulawy, że w głowie zaczęło mi się kręcić już po kilku
metrach. – Poruszam się na oko w tempie flegmatycznego ślimaka.
– Co
za problem? – Jacob nie zamierzał przejmować się głupotami.
Dzięki ci bardzo, Jacobie.
– O
tym za chwilę, gdy zbiorą się już wszyscy.
– Wszyscy?
– W głosie Brady'ego było słychać niepokój. I nie dziwię
mu się, mi samej sierść stanęła dęba. Na kogo oni niby jeszcze
czekali, skoro w przysłowiowym eterze wyczuwałam wszystkich?
– Zaraz!
– Quills warknął na niego groźnie. To wprawiło mnie w jeszcze
większy strach. Rany, przecież on naprawdę rzadko wścieka się na
nas bez powodu... Coś musiało być na rzeczy. I cokolwiek to
było, nie podobało mu się. A skoro jemu się nie podobało... –
Najpierw inne sprawy. Musimy opracować jakąś w miarę spójną
wersję wydarzeń, a mamy mało czasu.
– Po
co ci wersja wydarzeń? – jęknął Brady. Tym razem Alfa go
zignorował.
– Właśnie
– zaczął drążyć również Collin. – O co chodzi? Masz
taki burdel w głowie...
– No
Becie to już mógłbyś powiedzieć, nie? – wnerwił się
Embry. – Od czego ja tu niby jestem, jak nie od...?
– Dobra,
dobra, panowie, bo się zamieszanie robi. Naprawdę nie mamy czasu
– wycedził albinos. – Wersja wydarzeń. Szybko. Do obgadania
jest mnóstwo spraw. Zaraz się wszystkiego dowiecie. Jeśli teraz
będę się nad tym rozwodził, nie zdążymy z niczym. Do roboty,
cholera!
– Co
tu roztrząsać? Półdemon nas wykiwał. W jakiś sposób zostawił
nam fałszywy ślad i wyskoczył na nas, jak się nie
spodziewaliśmy. – Sam brzmiał zaskakująco obojętnie. Być
może po prostu by przegnać stres, odsunął od siebie wszystkie
silniejsze emocje. Ja sama przecież robiłam podobnie, choć zwykle
stawałam się przy tym jeszcze bardziej wredna, niż normalnie.
– Fałszywy
ślad? – podłapałam.
– Ano
fałszywy. Bardzo dobra, ale jednak iluzja. Trop się rozwiał, gdy
zaczęliście z nim walczyć. Może utrzymanie magii wymagało od
niego za dużo skupienia. Potem już chyba jasna sprawa – walka,
szarpanina, zamieszanie. Zawalenie się korytarza, ucieczka. Co tu
można jeszcze dodać? – prychnął
Jared.
– Może
to, dlaczego korytarz się zawalił? – wtrącił Paul.
– A
ktoś z nas to w ogóle wie?
– Jak
na moje, to najpierw zaczął się walić ten drugi korytarz. Ten, w
którym posłużono się mną, żeby zniszczyć podtrzymujące strop
rusztowanie – wytłumaczyłam spokojnie. – Ten większy
musiał być w jakiś sposób osłabiony, skoro poleciał tuż za
nim... No wiecie, o co mi chodzi. W ten sposób to nawet trzyma się
kupy.
– No
właśnie nie trzyma – warknął Embry. – Ten boczny?
Owszem, mógł się zawalić. Bo nie został wykończony. Runęło
jego betonowe obicie. Wiecie, jak budowali te korytarze? Drążyli je
w skale, a potem murowali. Tak, jakby obklejali żelazobetonem.
Kojarzycie, na pewno. I tylko to miało prawo w tych korytarzach
runąć, skała jest na to zbyt twarda i nie ma prawa się zawalić z
tak głupiego powodu. A przypominam, że ten korytarz, w którym
walczyliście, ten większy, nie był betonowy, tam była goła
skała. Więc? Jak to wytłumaczycie?
– Nie
mam pojęcia, panie chodząca encyklopedio, ale widziałam zawał na
własne oczy – warknęłam. – Widziałam pęknięcie. Szło
od tego mniejszego korytarza. Skała nie mogła być osłabiona? I
skąd tu w ogóle taka skała, do cholery? W nizinach jesteśmy, tu
takie coś chyba siedzi naprawdę głęboko pod ziemią.
– Nie
wiem, skąd ta skała. Co ja, geolog jestem? – Beta zaczynał
się denerwować. – Wiem, że to jest niemożliwe, żeby skalny
strop się tak po prostu tam zawalił.
– Więc
jak brzmi twoja wersja? – spytał spokojnie niewtrącający się
do tej pory Jacob.
– Jak
to jak? Magia.
Gdy
udało mi się wkuśtykać na dworzec, stalowoszary wilk patrzył
akurat po wszystkich stanowczym wzrokiem. Cała sfora zebrała się
wokół niebieskiej ławeczki pod wiatą pierwszego peronu, gdzie
zwykle odbywały się nasze spotkania. Opadłam zdyszana na popękane
płytki chodnikowe, przysiągłszy sobie w myślach, że jeśli tym
razem wymyślą przeprowadzkę na drugi peron, to któregoś zagryzę.
Jeśli myślałam, że po operacji wyrostka cierpiałam katusze, to z
całą mocą przekonałam się, że tamto to było nic.
– Jaka
znowu magia? – złościł się Seth. – Nie mógłbyś
jaśniej? Wściekliście się z Quillsem dzisiaj?!
– Właśnie.
To ma być jakaś zagadka? Nie ma czasu, ale dojdźcie do tego sami?
– podchwyciłam.
– Idziemy
na drugi peron, ktoś jest w budynku – przerwał nam Jacob.
– Tam
będziemy widoczni jak na talerzu z ulicy pod mostem –
zaprotestowałam. – Nie ma mgły i jest jeszcze wcześnie,
ludzie po ulicy łażą, samochody jeżdżą. Tu przynajmniej światła
nie ma...
– Chodźmy.
Jeśli ktoś zacznie się kręcić, pójdziemy między tamte budynki.
– Quills w myślach pokazał, o co mu chodziło. – Tutaj
nie możemy siedzieć.
– Te
budynki to jest stara parowozownia – podsunęłam. – Jedna
z dwóch w mieście, wy moi kochani ignoranci. I
prawdopodobnie mają tam ochronę.
– Ale
da się w paru dziurach ukryć. Chodźcie wreszcie!
Przeleźliśmy
na ten drugi peron, niech ich cholera jasna. Nie miałam siły
żadnego z nich zagryźć, więc przeskoczyłam tylko z jękiem nad
torami i ponownie się położyłam, dysząc ciężko. Miałam przez
to jeszcze mniejszą ochotę na gadanie z nimi. Bolało mnie
okropnie. O wiele bardziej, niż w ludzkim ciele.
– No
to kontynuując... Co z tą magią? – popędził Betę Paul. –
Chodzi ci o takie czary-mary, Harry Potter itepe?
– Mniej
więcej. – Wielki basior wywrócił oczami. Też miałam na to
ochotę, ale szkoda mi było na dresa energii. – Za pomocą
magii da się robić takie rzeczy.
– I
nie tylko takie – wtrącił dziwnie milczący do tej pory
Quills.
– Tylko
niby kto miałby tej magii użyć? Myślicie, że półdemon ma
wystarczająco dużo mocy, by coś takiego zrobić? Przecież...
Przecież to naprawdę dużo wysiłku wymaga. Tego nie zrobi jakiś
tam zwykły podrzędny czarodziej – zaprotestował Collin. –
A on nie dość, że był zajęty walką, to jeszcze jako półdemon
nie powinien raczej być tak potężny.
– Tu
pojawia się magiczne słowo „raczej” – sarknęłam.
– W
historii zdarzały się tak potężne półdemony. Nie wiem, jak
dawno i czy któryś z nich jeszcze żyje, czy wszystkie zabito, ale
przecież nikt nigdy nie mówił, że są słabe. Może nam trafił
się akurat jakiś cholerny heros? Albo faktycznie ktoś mu pomaga.
Ten wampir nie musiał być z nim sam. – To była najdłuższa
przemowa w wykonaniu Jacoba, jaką kiedykolwiek w życiu słyszałam.
Bóg istnieje.
– Leah,
mogłabyś...? – Quills posłał mi spojrzenie, którym dość
jasno określił, co ze mną zrobi, jeśli nieco nie uspokoję myśli.
– No
już, już... – Skuliłam się lekko. – Tylko nie wiem,
czy pamiętacie, że ten wampir wydawał mu rozkazy. Nawet jeśli
istniała jakaś grupka, to raczej się rozpadła, gdy zginął.
– Tu
znowu pojawia się „raczej”. – Brady chodził w kółko od
jakiegoś czasu, nie mogąc ustać w miejscu. Nieświadomość tego,
co Quills kombinuje, coraz mocniej go dobijała. Ja sama miałam
ochotę ruszyć w jego ślady, lecz wszystko bolało mnie na tyle, by
skutecznie osadzić mnie w miejscu.
– Półdemon
jest sam – oznajmił Quills. – Wtedy wydawał się działać
według planu. Pamiętacie? Prowokował nas, porwał Aresa. W tym
miał jakiś cel. Odkąd nie ma z nim wampira, jest bardziej...
chaotyczny w tych swoich decyzjach. Nie podejmuje właściwie
jakichkolwiek działań, bardziej to my natykamy się na niego.
– Ta,
a szkołę nam zjarał też przez przypadek i chaotycznie, nie
podejmując działań? – Paul sceptycznie zmrużył ślepia.
– Aj...
– Alfa jęknął, potrząsnął łbem. – Dobra, nieważne.
Głowa mnie już boli od tego wszystkiego... Wydaje mi się, że
teraz jest sam. Ale to nadal tylko domysły. Jeśli jest sam, to
znaczy, że ma cholernie dużo mocy, co nie wróży nam najlepiej.
Dziadek Lei coś tym przecież wspominał, zastanawialiśmy się
ostatnio, o co chodzi. Czyli na tym stoimy?
– Nie
do końca.
Wszyscy
naraz odwrócili się do mnie.
– A
to niby co miało znaczyć? – wycedził Embry.
– No...
– Zagrzebałam łapą w ziemi, dostrzegając na niej nagle coś
niezwykle interesującego. Szkoda, że sama nie wiedziałam, co to
takiego było. – Chodzi mi o to, że... on był tym zawałem
zaskoczony. Chyba tak samo jak ja.
Chwilę
panowała idealna cisza.
– Czyli
jesteś pewna, że to nie on go wywołał? – spytał Sam.
– Nie
wiem. Wydaje mi się, że nie. No bo nie zdziwiłby się, gdyby
świadomie użył mocy, nie? Nie wiem, co tam się stało. –
Urwałam jak najszybciej.
Za
wolno.
– Zaraz,
jest jeszcze coś. Co to niby...? – Jared mimowolnie zjeżył
sierść na karku. – Jak on cię nazwał?!
Wszyscy
gapili się na mnie tak natarczywie, że aż niemal się paliłam pod
grubą warstwą zimowego futra.
– Nazwał
mnie siostrzyczką – wydukałam, choć i tak doskonale już o
tym wiedzieli. – Wspominałam wam po wyjściu ze Sztolni, nawet
gadaliśmy o tym chwilę, ale widocznie byliście zbyt zdenerwowani,
żeby dotarło.
– Nie
chodzi o samo to, jak cię nazwał, tylko o...
– Ej,
laska, a to co miało znaczyć?! – Paul wystartował w moją
stronę. – Ty się o niego coś za mocno nie martwiłaś?!
– Nadal
jeszcze nie doszliśmy do tego, skąd mamy w okolicy skałę tak
blisko powierzchni ziemi, skoro nie powinno jej tu być. I jak to
możliwe, że zwaliła nam się na łby. Bo, wracając, ja w tą
magię średnio wierzę – zmieniłam szybko temat.
– Nie
ma innego wytłumaczenia...
– Jest.
Bo nie wiemy, jaka to właściwie jest skała, do cholery –
wycedziłam. – Zastanówcie się. Starsi jesteście, mieliście
w życiu nieco więcej geografii, niż ja. Są chyba skały, które
łatwo się kruszą i pękają. Na przykład... piaskowiec chyba.
– A
wyglądało ci to na piaskowiec?
– Przykład
tylko podałam. To by tłumaczyło, dlaczego gostek był zdziwiony.
Gdyby użył magii do wyrąbania korytarza w kosmos, to by nie
wyglądał na szczerze tym przerażonego. I teraz by się to trzymało
kupy.
– Co
ci się tu trzyma kupy? – zdenerwował się Embry. – To,
że korytarz zawalił się przez przypadek?
– To,
że istnieją tak zwane fizyczne przyczyny – jęknęłam. –
Koledzy, wasza lotność chwilami naprawdę mnie rozbraja.
Przypadki w sumie też czasem się zdarzają.
– Tak
jak to, co do niego czułaś?
Obejrzałam
się na Paula.
– W
sensie że co do niego czułam? – Zastrzygłam uszami. Tylko
nie wracaj do tego tematu, kmiotku, tylko nie...
– Ponownie
zwracam uwagę na pewną kwestię i chcę jednocześnie zaznaczyć,
że Paul ma tym razem sporo racji – wtrącił Sam. – Leah,
ja też czuję twoje myśli. Tam coś się działo. O co chodzi?
– Już
kiedyś wam mówiłam, że mam wrażenie... – Wycofałam się
kilka kroków, gdy nagle zabrakło mi słowa. – No... Że coś
jest nie tak. Może on próbuje mnie potraktować jakąś iluzją,
czy coś... Mało mi się to podoba i sama jestem nieco...
przerażona.
Chwilę
przysłuchiwali się moim myślom. Ślepia błyskały w świetle
migającej latarni, wilcze sylwetki trwały nieruchomo.
– Ty
chciałaś go chronić? I byłaś gotowa... – wykrztusił
wreszcie Jared.
– Chciałaś
zaatakować NAS, żeby go ochronić? – Collin błysnął
wyszczerzonymi kłami.
– Oszalałaś.
Sądzisz, że co my mamy o tym myśleć?
– Już
ta cała „siostrzyczka” brzmi cholernie podejrzanie. A cała
reszta...
– Ej,
przecież w końcu się na niego rzuciłam, nie? – spróbowałam
się obronić. – Chciałam z nim walczyć... Tak, jakbym
przełamała w końcu jakieś zaklęcie.
– Ale
czułaś jego ból. Jakie masz na to wytłumaczenie?
– Nie
jestem pewna, czy go czułam, czy tylko to sobie uroiłam...
– Spokój!
– krzyknął nagle Quills. – Wszyscy cisza!
– Szefie,
co się...? – Embry spojrzał na niego zdezorientowany, lecz
biały basior tylko kłapnął zębiskami i wysunął się kilka
kroków przed nas.
– Ktoś
idzie! – syknął Sam.
Nikt
nie wiedział, o co mu chodziło. Gołym okiem było widać, że
biały basior naraz spiął się jeszcze mocniej, że skulił się
odruchowo i opadł nieco niżej na łapach, jakby w oczekiwaniu na
coś nieprzyjemnego. W razie czego umilkliśmy, zastrzygliśmy
zgodnie uszami, próbując wyłapać...
No
właśnie. Tętent wielu łap. Zerwałam się z ziemi, odruchowo
dopadłam do lewego boku Alfy, tam, gdzie znajdowało się moje
miejsce w szyku bojowym jako dominującej wadery. W tym przypadku
zresztą jedynej.
Bałam
się, że to nasze wyrzutki się znalazły. Że członkom
niegdysiejszej sfory Aresa nagle coś się odwidziało i postanowili
tak ni z tego, ni z owego do nas przyjść – na rozmowę, ciastko,
herbatkę, pal licho. Jednak gdy zobaczyłam mojego dziadka na czele
posiwiałych wilków, zorientowałam się, że może być znacznie
gorzej...
– Ach,
więc o to chodziło Quillsowi – wyrwało się Brady'emu.
– Powiedziałeś
to tak, jakbyś wkurwioną na maksa starą sforę widywał na co
dzień – jęknął Collin.
– Dlaczego
oni tutaj są? – warknął ktoś. Znowu w wilczych głowach
zagościł chaos.
– Pewnie
dowiedzieli się o akcji w sztolniach.
– Ale
co nam mogą zrobić? Przecież nic tam się nie stało z naszej
winy.
– Wyglądają
na nieźle wnerwionych. O co im chodzi?
– Nie
mają prawa na nas naskakiwać. Jedyne, co powinni zrobić, to w
końcu nam pomóc, skoro według nich sobie nie radzimy.
– Zaczekaj,
najpierw dowiedzmy się, co mają nam do powiedzenia.
– A
co mogą mieć? To nie skończy się dobrze...
– Czego
chcecie?! – Seth zebrał się na odwagę i zawołał bardziej
otwarcie, by tamci mogli go usłyszeć.
– Jak
to czego? – Mój dziadek położył uszy płasko na czaszce i
kłapnął wyszczerzonymi zębiskami, siejąc wokół kropelkami
śliny. – Masz czelność jeszcze pytać, szczeniaku?! Czekam na
wyjaśnienia!
Nie
było powitań, nie było wymiany uprzejmości. Stare wilki były
wściekłe. Zamknęły nas w półokręgu, jakby już szykowały się
do wymierzenia kary. W brązowych ślepiach mojego dziadka błysnęło
coś dziwnego, gdy pochylił łeb i wyszczerzył kły, warcząc.
– A
co tu wyjaśniać? – Quills z całych sił starał się nie
patrzeć mu prosto w oczy. – Sprawa jest jasna. Zawaliliśmy po
całości. Znacie całą sytuację.
– Prawie
całą – wyrwało się Paulowi, lecz na szczęście myśl była
tak słaba, że musiała reszcie umknąć. Stara sfora w końcu nie
mogła słyszeć wszystkiego, co działo się w naszych głowach –
ilość informacji zależała jedynie od tego, ile Alfy decydowały
się przekazać sobie nawzajem, a Quills szczególnie otwarty
dzisiaj nie był.
– Wiemy,
co się stało – wycedził któryś ze starych wilków. – Jak
dla mnie wyjście może być tylko jedno.
– Co
oni wymyślili? – jęknął Brady. Spodziewał się raczej
najgorszego.
– Czego
od nas chcecie? Przyszliście wreszcie udzielić nam pomocy, czy
macie ochotę na kolejne wyrzuty? – Embry zjeżył się
potwornie. – Obawiam się, że jeśli według was jesteśmy zbyt
słabo wyszkoleni, winowajca może być tylko jeden.
– Bezczelność!
Miarka się przebrała! – Od jednego ze staruszków biła
dosłowna furia.
– Danielu...
– Dziadek obejrzał się na niego karcąco.
– Masz
wątpliwości? – Staruszek zdecydowanie nie wyglądał na
staruszka, gdy z gracją wyskoczył ze swojego miejsca w szeregu, by
stanąć nos w nos ze swoim przywódcą. – Nie ma co znowu
traktować szczeniaków ulgowo. Tym razem doskonale nam udowodnili,
że na to nie zasługują.
– W
tym, co się stało, nie ma naszej winy – zaprotestował
Quills.
– Milcz,
młody! – Siwy wilk był jego dziadkiem, nie miałam już
żadnych wątpliwości. – Nie chce mi się wierzyć, że
porwaliście się na coś takiego z tak beznadziejnym planem!
Przecież katastrofa była nieunikniona!
– A
nie mówiłam? – nie mogłam
się powstrzymać.
– To
nie miało szans skończyć się dobrze i sam o tym doskonale wiesz.
A kara...
– Nie
będziemy nikogo karać! – warknął mój dziadek.
Wszyscy
zamarli, patrząc na niego z niedowierzaniem.
– Jak
to nie będziemy? Przecież kara im się należy – syknął
ktoś.
– Zawinili.
Wyobraź sobie, co jeszcze mogło się stać! Twoim zdaniem nie
zasłużyli na karę?!
– To
najwyższa pora, żeby ich samowolę ukrócić. Tyle razy dali nam po
temu powód, że grzechem byłoby zrezygnować z tego teraz, gdy jest
najlepsza okazja.
– Oni
są za młodzi, by samodzielnie chronić miasto!
– Jesteśmy
za młodzi, żeby zostawiać nas w takich sytuacjach na lodzie –
dobiegło od mojego stada.
– Czyją
winą jest nasze marne wyszkolenie, jak nie ich?
– Wiecie,
że powinni nas nieustannie nadzorować, dopóki Quills nie skończy
dwudziestu jeden lat?
– Całkowicie
umyli ręce, jak tylko stary Alfa przekazał miasto naszemu
pokoleniu. Odwrócili się od nas...
– I
teraz chcąc zwalić na nas całą odpowiedzialność.
– Poniekąd
to jest nasza wina...
– Ale
tylko poniekąd. Bo powinni nam pomóc, do cholery!
– My
powinniśmy wam pomagać? – Stare wilki bez przeszkód
usłyszały zbyt głośny okrzyk Collina. – Nie zasługujecie na
zajmowanie tego stanowiska, a tym bardziej na to, by ktokolwiek wam
pomagał. Jesteście do niczego!
– A
wy jesteście pieprzonymi hipokrytami! – Embry wysunął się
przed Quillsa, jeżąc potwornie. – Ponosicie ogromną część
odpowiedzialności...
– Nie
jesteście jeszcze aż tak starzy, by wybierać się na całkowitą
emeryturę – wtrącił ktoś jeszcze. – Więc gdzie
byliście przez cały ten czas?
– Kara!
Alfo, pokaż im wreszcie, jak powinni się do nas odnosić!
– Gdyby
nie byli naszymi wnukami, z pewnością należałoby ich wygnać, bo
tego jest za wiele!
– Tak
nie może być. Jestem za tym, by całkowicie odsunąć ich od
obowiązków, dopóki...
– Cisza!
– Potężny głos Pełnokrwistego Alfy dosłownie przygiął starą
sforę do ziemi. – O tym, jak i kogo będziemy karać,
decyduję ja – dodał już spokojniej. – A nie mogę karać
za brak doświadczenia. Sytuacja i tak brzmi na zbyt poważną, by
nawet z nami sobie w niej poradzili. Owszem, plan, który obmyślili,
nie był najlepszy, ale co wy zrobilibyście na ich miejscu?
Odpowiedziała
mu cisza.
– Co
proponujesz? – spytał cicho Quills. – Skoro nie
przyszedłeś nas ukarać...
– Przyszedłem,
by powiedzieć wam, że zwołuję Starszyznę.
Poprzednie
zamieszanie z pewnością mogłam określić preludium w stosunku do
tego, co zapanowało po tych słowach.
– Co?!
On nie może tego zrobić! – zawył Seth.
– Co
nam Starszyzna pomoże?! Oni tylko wszystko pogorszą! –
pieklił się Jared.
– Tak!
Bardzo dobrze! Należy im się, żeby ktoś nareszcie ich
utemperował!
– Interwencja
jest niezbędna.
– Interwencja
jest niemożliwa! Nie na naszych ziemiach. Zbyt wielu rzeczy nie
wiedzą...
– Czego
nie wiedzą? Czego konkretnie nie wiedzą? I czy my mamy o tym
pojęcie, czy przed nami też ukrywacie jakieś fakty?
– Od
początku miałem wrażenie, że coś ukrywacie.
– Dziadku,
widziałam w twoich oczach, że coś jest nie tak. Dlaczego nie
chcesz nam powiedzieć, co się dzieje? – syknęłam z
wyrzutem.
– Co
niby wilkołacza Starszyzna może zrobić z potężnym półdemonem?
Są tak samo bezradni jak my, tylko utrudnią nam polowanie –
warczał Collin.
– Obawiam
się, że tu już nie ma czego utrudniać – zgasił go stary
Alfa. – Sytuacja jest już zbyt poważna, by dalej ją
bagatelizować. Wezwanie Starszyzny nie podlega żadnym dyskusjom.
Wiecie, że jestem jej członkiem, więc nie dopuszczę, by
komukolwiek z was stała się w związku z tym krzywda.
– A
jaka krzywda może nam się niby stać? – prychnął Paul.
– Mogą
wrócić po rozum do głowy i chcieć was ukarać – syknął
dziadek Quillsa.
Quills
milczał przez dłuższą chwilę, wreszcie jednak, gdy zamieszanie
osiągnęło apogeum, odezwał się zdecydowanie:
– Proszę
o jeszcze kilka dni.
Stare
wilki oniemiały.
– Co?!
Czy on wie, że tak nie można?! – wściekł się ktoś.
– Już
ja się z tobą rozmówię, szczeniaku!
– Ty
masz czelność...?!
– Uspokójcie
się, ostatni raz o to proszę – wycedził stary Alfa. O dziwo
podziałało to znacznie lepiej, niż gdyby krzyknął. – Cóż,
mnie też się to nie podoba, ale... obawiam się, że Quills może
nas o to poprosić.
– A
ty zamierzasz się na to zgodzić? – Dziadek mojego Alfy
brzmiał już na całkiem zrezygnowanego.
– Nie
mam wyboru. Młody Alfa ma prawo poprosić Starszyznę o wstrzymanie
działania na kilka dni, a Starszyzna ma obowiązek się do prośby
zastosować. Tak brzmi nasz kodeks, nic na to nie poradzę.
– Ile?
Ile jeszcze dni pozwolisz ciągnąć to szaleństwo?
– Macie
tydzień. – Mój dziadek zwrócił się w naszą stronę, jego
ślepia rozbłysły z trudem skrywaną groźbą. – Tym razem
tego nie schrzańcie. A wy... – Posłał
groźne spojrzenie swoim towarzyszom. – Musimy się
poważnie naradzić. Natychmiast!
Równie
nagle, jak się pojawiła, stara sfora zniknęła w gęstniejącej
mgle.
– On
nigdy nie przeklina – powiedziałam cichutko. – Tym razem
będziemy mieć przerąbane, jeśli nam coś nie wyjdzie.
– Jak
bardzo? – Alfa, od którego zmęczenie biło na odległość,
przymknął na moment powieki.
– Bardzo
bardzo.
– I
nad czym oni znów będą się naradzać? Nad ukrywaniem przed nami
kolejnych faktów? – prychnął Collin.
– Jeśli
wcześniej zdawało mi się, że z nimi jest coś nie tak, to teraz
tylko zyskałem pewność – warknął Sam, potrząsając łbem
z niedowierzaniem. – To nasza rodzina. Jak mogą tak robić? Po
prostu nie wierzę...
– Chcą
nas wychowywać. Tylko że na swój sposób. Jakbyśmy byli jakimś
cholernym eksperymentem. Tresura zadziała, albo wszyscy umrzemy
– zaśmiałam się gorzko.
– Obawiam
się, że jeśli wszystko będzie toczyło się jak do tej pory, to
prędzej dopchamy się do dębowej skrzynki, niż miejsca przy
korycie – ocenił Embry.
– I
zgadnijcie, kto najmocniej na tym ucierpi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz