poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 34


O Boże.
No co, mała wilczyco, myślałaś, że nieszczęsna impreza urodzinowa wśród plastików i politycznie nieutalentowanych dresiarzy jest twoim oficjalnym społecznym upadkiem i że nic już aż tak złego nie może ci się przytrafić? Oj, jaka ty byłaś naiwna...
No bo teraz wrobiłam się po całości. I to tak, że ciężko o tym opowiedzieć tak, bym nieodwracalnie nie straciła do siebie szacunku. Tak to w myślach mogę sobie naginać fakty, wmawiać, że przecież i tak nie miałam wyboru, ale jak przychodzi do przedstawienia wszystkiego dokładnie tak, jak było...
Cóż, sporą część mogę z pewnością zwalić na rodziców, a konkretniej mamę. Gdyby akurat nie było jej w domu, z pewnością nic takiego by się nie stało, a ja spędziłabym ten wieczór jak każdy inny do tej pory, przysypiając nad książką lub rwąc sobie włosy z głowy nad sprawą szwendającego się po mieście półdemona i tego, co sama wobec niego czułam, a co rozumiałam z każdym dniem coraz mniej i co napawało mnie takim strachem. O rany, jak ja chętnie bym się nad tym pozastanawiała...
Dobra, może by tak zacząć mniej więcej od początku.
Halloween. Z niewiadomych przyczyn nazywany świętem i potępiany przez wszystkich szanujących się katolików dzień przeznaczony na robienie z siebie idioty – przebieranie się w kretyńskie stroje, dzwonienie po domach i żebranie o słodycze, opowiadanie sobie historii o duchach i te sprawy. Każdy wie, o co tutaj chodzi. Problem w tym, że akurat ten dzień okazał się naturalnym dniem, podczas którego emosie wylęgają się na mieście, a moja mama jeszcze raz załamała się nad moim życiem towarzyskim, tudzież jego brakiem. Moim rodzicom raz na jakiś czas tak się robi, do czego jestem względnie przyzwyczajona. O ile tata jest podczas podobnych „napadów” raczej spokojny, powzdycha sobie po prostu chwilę, ponarzeka i szybko przestanie, o tyle mama...
Mama zawsze była załamana moimi kontaktami z rówieśnikami. Jeszcze w przedszkolu miałam tylko jedną koleżankę, a pozostałe dzieci traktowały mnie tak, jakbym zarażała jakąś śmiertelną chorobą. Owszem, bolało, przejmowałam się tym, no bo w końcu wtedy nie było jeszcze co mówić o różnicy charakterów, innych zainteresowaniach i pozostałych bzdetach, jakimi zasłaniam się teraz. Zastanawiałam się nad tym wiele razy na tyle, na ile mogłam w wieku tych kilku lat, starałam się nawet dopasować do innych dzieci, ale nic nie pomagało. Potem w podstawówce co jakiś zmieniałam koleżanki, lecz za każdym razem przyjaźniłam się z tylko jedną naraz. I zawsze ta jedna przez przyjaźń ze mną zostawała wykluczana z grona pozostałych... Nie wiem. Nie rozumiem. Nie wnikam. Z czasem sama przestałam się tym jakoś przejmować, zauważając coraz więcej różnic pomiędzy mną a resztą osób w moim wieku. Jak wcześniej nie miałam prawa ich zauważać, tak w okolicy trzeciej klasy podstawówki zaczęło się ich robić coraz więcej. No bo ja nie oglądałam się za chłopcami. Ja nie interesowałam się młodzieżowymi filmami i serialami, nie zbierałam zdjęć aktorów i nie czytałam młodzieżowych czasopism. Ja nie miałam pojęcia, jak nazywa się największy idol nastolatek i nie słuchałam muzyki, którą dziewczyny się zachwycały. Ja interesowałam się bronią, literaturą, której żadna z nich nie umiała zrozumieć, rysowaniem, do którego żadna nie miała cierpliwości, i pociągami, czego się wręcz bały, tak absurdalne się to dla nich wydawało. Mam wrażenie, że gdyby chłopcy z mojej podstawówkowej klasy byli nieco normalniejsi, to z nimi bym się trzymała, ale wspominałam chyba już o tym, jakie dno sobą reprezentowali. No więc rodzice od lat widzieli mnie samą. A ja nie widziałam w tym problemu. Szkoda, że tylko ja...
Mianowicie w przypadku mojej mamy włączenie się trybu „ale ty wcale nie masz znajomych” oznacza obowiązkową histerię i szukanie mi społecznych rozrywek na siłę. W tym właśnie problem.
Tamtego dnia, gdy to oficjalnie zapoczątkowałam początek swojego upadku, zaczęło się raczej niewinnie, bo od nużącej pogadanki rankiem w kuchni, gdy to mocniej niż na słyszanym kazaniu skupiałam się, by nie zasnąć i nie wylądować twarzą w misce z mlekiem. Owszem, słuchałam, owszem, wtrąciłam się parokrotnie, gdy padała kolejna z głupot rodzaju „przecież jak musi ci być z tym niedobrze”, ale byłam na tyle bierna, że temat jakoś tak sam z siebie ucichł. Być może dlatego też straciłam czujność... To była sobota, więc gdy już ochłonęłam nieco i przeniosłam się do swojego pokoju na kanapę, nie miałam żadnych przeciwwskazań, by spodziewać się dnia leniwego, przewidywalnego i w gruncie rzeczy przyjemnego. Jak ja się pomyliłam...
I jak się zdziwiłam, gdy nagle ktoś zapukał do drzwi. Już wtedy wiedziałam, kogo diabli nadali, w końcu dziewięćdziesiąt procent normalnych osób używa dzwonka, więc nie ruszyłam się ze swojego miejsca na centymetr. Nikt się nie zapowiadał? Nikt się nie zapowiadał. Moja mama też zwykła bojkotować otwieranie drzwi, a tata akurat wybył na zakupy, więc nie przejęłam się zbytnio. Sekundę zajęło mi odnalezienie wzrokiem fragmentu, który akurat czytałam, ale był to jedyny efekt, jaki odczułam.
Tylko że moja kochana mamusia, pamiętając o rozmowie o uspołecznianiu się i tym, jak niezwykle inteligentnie i zarąbiście pewnie uświadomiłam ją o tym, że sama jest najlepszą osobą do rozmawiania o mojej aspołeczności, skoro nawet nie otwiera, gdy ktoś dzwoni do drzwi, bo nie chce rozmawiać z ludźmi (serio, tak właśnie powiedziałam, gdy wstawałam od śniadania. To było coś, co nazywa się gwoździem do trumny...) postanowiła ze swoim przyzwyczajeniem zerwać. Nie minęła chwila, gdy usłyszałam grzechotanie przekręcanej zasuwki i okrzyk:
Och, Gabrysia!
Dzień dobry, pani. – Głos mojej ulubionej koleżanki ociekał słodyczą. Ewidentnie czegoś chciała. Chyba próbuje mi tu zmanipulować rodzicielkę...
Coś się stało? – W tonie mojej mamy za to coraz mocniej pobrzmiewało zaskoczenie.
Ja tylko... – Emosia całkiem skutecznie udała, że się peszy. – Przyszłam porozmawiać chwilkę z Leą, jeśli to nie problem...
Oczywiście, zaraz ją zawołam. A wybieracie się gdzieś może jutro?
Że co?! Książka wypadła mi z rąk i potoczyła się po podłodze. Kot niemal dostał na to zawału – poderwał się na równe nogi i wybiegł z pokoju, zamiatając ogonem w kształcie szczotki do butelek.
I to by było na tyle, jeśli chodziło o ambitny plan udawania, że śpię.
Hm, no właśnie o tym chciałam z nią porozmawiać, jeśli to nie problem.
Już za samo powtarzanie się w tak okropny sposób zasłużyła sobie na pastucha elektrycznego na wysokości kostek w drzwiach mojego pokoju... Kurde, muszę poważnie nad tym pomyśleć, niektórym naprawdę by się należało.
Wejdź. – Sądząc po skrzypnięciu zawiasów, mama szerzej otworzyła wewnętrzne drzwi. Tak jest, rodzinka Wilkoszów zatrzymała się jeszcze w średniowieczu i zamiast zainwestować w szczelniejsze, solidniejsze drzwi, mamy nadal dwie pary bardziej tandetnych. Wewnętrznych bardzo tandetnych, obitych białym korkiem jak ściany w przedpokoju, dzięki czemu wyglądają nieźle, ale nadal do wyważenia wystarczyłoby sprzedać im jednego niewysilonego kopa, i zewnętrznych – mniej tandetnych, solidniejszych w obejściu, ale za to obłożonych okleiną, która niby jest nowa i niezniszczona, ale drewno przypomina jedynie z parteru.
Emosia wlazła na mój teren i wepchnęła się do mojego pokoju, nie fatygując się wcześniej ze zdejmowaniem (czy chociaż wycieraniem) butów. Przysięgłam sobie, że jeśli zostawi ślady błota, każę je jej własnoręcznie szorować... Nie zauważając, że w mojej głowie tworzył się już kolejny krwiożerczy plan, pomachała mi idiotycznie. Liczyłam na to, że jej się dłoń urwie i odleci gdzieś hen, daleko, i oby długo jej szukała...
Ale skupiłam się na czymś innym. Bo już dowiedziałam się, dlaczego moja mama tak dziwnie brzmiała... Emosia znowu miała ten swój arcykretyński makijaż, obrożę z kolcami, podkoszulkę z pentagramem i przeróbką religijnej ikony i... I zrobiła sobie kolczyk w nosie. Nie takie małe, niemal niedostrzegalne sreberko, na jakie czasem decydują się gimnazjalistki, mając nadzieję, że jeśli będzie na tyle dyskretne, rodzice i nauczyciele nie będą się czepiać. O nie! To były dwa ogromne kolce po obu stronach kartoflowatego noska, sterczące jak coś wbitego w skórę zupełnie omyłkowo. Opuchliznę dookoła zapaćkała krzywo korektorem w odcieniu o kilka tonów ciemniejszym od bladej skóry. Wyglądało to... Rany, nawet mi brakuje słów, żeby to opisać...
Cześć, Leah! – zawołała, składając machnięte na fioletowo usteczka w ciasny dzióbek. Swoją drogą, chyba muszę ją spytać, skąd wytrzasnęła tak trwałą szminkę. Chyba że lakierem do paznokci pomalowała.
No cześć... – jęknęłam. Ważyłam niepewnie książkę w rękach, zastanawiając się, czy lepiej ją będzie odłożyć, czy pierdyknąć nią w niechcianego gościa.
No bo ja przyszłam spytać, czy idziesz z nami jutro na imprezkę?
Jaką znowu imprezkę? – O ile w ogóle był moment, w którym ta heca mi się podobała, to w tamtym momencie definitywnie przestała.
No nie żartuj! – Zmarszczyła gniewnie wyliniałe, ale i tak pociągnięte henną brwi. – Przecież jutro jest Halloween. Świetna okazja do imprezki.
Rany, ja wtedy prawie zawału dostałam.
E, bo wiesz... – pisnęłam desperacko, naprędce szukając jakiejś wymówki. – Ja nie mogę jutro.
Tak? A twoja mama to wyglądała, jakby zamierzała się zgodzić.
Ale... Nie wiem, dlaczego tak wyglądała, mam przecież... szlaban na wychodzenie.
Możesz poprosić, żeby na chwilę ci go zdjęła, co? Na pewno się zgodzi. A za co masz ten szlaban?
Nieeee, no dlaczegooo?!
Bo nie chciałam się uczyć – palnęłam.
Że co? – teraz to ona oniemiała. – Przecież ty i tak się nigdy nie uczysz. Serio, za co masz? Powiedz, musimy wymyślić, jak ją przekonać.
Oj, może być problem, bo jak tata się nie zgodzi, to i tak będzie ciężko – wypaliłam wreszcie, cholernie zadowolona z siebie. – Nie ma go teraz w domu.
To zadzwoń do niego. – Rozsiadła się na fotelu przy biurku, wcześniej przeszedłszy ubłoconymi buciorami po białym dywanie. To już było bezczelne, nawet jak na nią...
Ale... – spróbowałam jeszcze raz.
Co ale? Dzwoń, dzwoń! – Wzięła z biurka mój telefon i wcisnęła mi go w ręce, choć zachowywałam się tak, jakby zaczął mnie parzyć.
I co ja miałam zrobić? Dlaczego ja umiem być asertywna jedynie w zależności od pogody? Powstrzymując cisnące się do oczu łzy bezsilności, wybrałam odpowiedni numer i przyłożyłam słuchawkę do ucha, modląc się, by tata nie odbierał.
On odbiera zawsze.
Pronto? – spytał jak zwykle.
Tataaa, bo jest taka sprawa... – zaczęłam tak, by nie miał żadnych wątpliwości, że to, co zaraz nastąpi, będzie cokolwiek niezwykłe. I desperackie.
Co, czipsy chcesz?
Nie, bo wiesz, właśnie przyszła do mnie Gabrysia i chce, żebym jutro gdzieś z nią poszła, a ja przecież mam szlaban, prawda? – wyrzuciłam z siebie jednym tchem i zacisnęłam pięści w oczekiwaniu na reakcję.
Jaki znowu...? A, rozumiem. Matki spytaj – padło w odpowiedzi.
Nie zgadzasz się? – zaskomlałam z ostatnią nadzieją.
Podobno za mało się uspołeczniasz. Spytaj starszej. – I się rozłączył.
Nie wiedziałam, czy bardziej mam ochotę rzucić telefonem o ścianę, czy w Gabrysię. Gdyby tylko nie był mój...
I co powiedział? – niecierpliwiła się emo, podrygując na krześle.
Że mam spytać... – I w tym momencie przerwała mi wbiegająca do pokoju mama:
Ale dlaczego dzwonisz do taty w takich sprawach? Oczywiście, że możesz iść! Skąd w ogóle pomysł, że mielibyśmy się nie zgodzić?
Moja nadzieja i resztki lekko dychającego animuszu umarły.
O, to super! – ucieszyła się Gabrysia. – To będziemy po ciebie jutro o siedemnastej.
Siedemnasta? To trochę nie za późno? Będziecie chodzić po ciemku po dworze? – zaniepokoiła się rodzicielka. Moja nadzieja zmartwychwstała...
Będziemy iść naprawdę dużą grupą, nic się nie stanie. I tak docelowo idziemy do jednego z kolegów, bo zimno nam pewnie będzie.
Ach, to w porządku. Siedemnasta, tak? Leah, przygotuj się jakoś.
Nadzieja zmartwychwstała z pewnością przedwcześnie. Obudziła się, przeciągnęła, zaryła łbem w sufit zamrażarki w prosektorium i legła ponownie.
No więc tak właśnie doszło do tego, że dzisiejszej nocy będę wywoływać demony na miejskim cmentarzu z jakąś bandą kompletnych wariatów.
Próbowałam walczyć. Żebyście wiedzieli, że próbowałam. Jednak jedynym, co w tej kwestii udało mi się osiągnąć, to barwne kazanie na temat „przecież to obłędnie zajebiście dobry pomysł i jesteśmy tak bardzo zadowoleni, że spędzasz czas z przyjaciółmi, a zwłaszcza z Gabrysią, która wydaje się taką fajną koleżanką”. Ciekawe, co by kochany tatuś mówił, gdyby zobaczył tą pogańską podkoszulkę... O ile sam ubierał się jak metalowiec, o tyle satanistów traktował jak do odstrzału.
Rodzice mieli więcej entuzjazmu niż ja. Trochę to było smutne, no ale... Z początku proponowali nawet, że kupią nam jakieś fajne słodycze, ale wykręciłam się szybko, tłumacząc, że przecież nie będę tego nosić nie wiadomo ile. Teraz żałuję, bo równie dobrze przecież mogłabym zachomikować je w swoim pokoju i wykorzystać, gdy będę tego potrzebować.
Gdy rozległo się w końcu pukanie do drzwi, zwlekłam się z kanapy i poważnie zastanowiłam nad kierunkiem, który powinnam obrać. Do wyboru miałam otworzenie i narażenie się na kilka godzin męki, lub natychmiastowe zawrócenie w stronę okna, by wyskoczyć przez nie w pełnym pędzie, wrzeszcząc coś wzruszającego w stylu „kocham cię, Polsko”.
E, w sumie nie kocham Polski. Ale opcja kusząca...
W końcu otworzyłam. Nie zrobiłam przecież jeszcze licencji maszynisty, a bardzo bym chciała... Z przetrąconym karkiem mogłoby to okazać się nieco trudne.
Gabrysia przebierała nogami na wycieraczce, jakby miała zamiar zacząć zaraz saneczkować, a na mój widok podskoczyła i wykrzyknęła:
Cześć, tak się cieszę, że idziesz z nami! – Przytuliła mnie mocno, choć próbowałam zamknąć drzwi na tyle szybko, by się od nich odbiła.
Wyglądała po prostu koszmarnie. Oczy obwiodła idealnie czarnymi obwódkami, identyczny cień nałożyła też na kości policzkowe i okolice ust, by wyglądały jak zasznurowane. Przypominać to pewnie miało czaszkę. Nie pojmuję, jak można coś takiego z siebie zrobić. Włosy nastroszyła, przez co wyglądała jak trafiona piorunem, a do każdego elementu samej w sobie normalnej czarnej kurtki doczepiła breloczki z odwróconych krzyży. Na plecach też coś miała, ale nie byłam w stanie na razie tego dostrzec.
To jesteś już gotowa? Tak idziesz? – Obrzuciła mnie oceniającym wzrokiem.
Tak idę. – Ciekawe, czy skacząc z trzeciego piętra można się zabić, czy tylko połamać?
No coś ty? Przecież jest Halloween, musisz jakoś wyglądać. Czekaj, dawaj swoje kosmetyki, zaraz ci zrobię makijaż...
Nie! – Nieco zbyt gwałtownie zatrzymałam ją w progu. Jeszcze tego brakuje, żebym dała zrobić z siebie idiotkę... – Nie, ja i tak mam inny pomysł – wyjaśniłam, widząc, że chce zaprotestować.
O, jaki?
Poczekaj.
Nie zamierzałam się przebierać, ale po tym, jak dzięki jej twarzyczce tak ładnie upewniłam się, że nie ma co liczyć na w miarę ludzkie towarzystwo, uznałam, że nie ma co ryzykować, że zobaczy mnie ktoś znajomy. Jezu, przecież ja bym po tym życia nie miała... Szybko ubrałam się w normalny strój, zawiązałam buty, zapięłam kurtkę i... założyłam maskę przeciwgazową.
Jesteś pewna? – zdziwiła się na ten widok emo. – Przecież wcale nie wyglądasz strasznie.
Jest okej. – Cały puder mi zejdzie, ale przynajmniej nikt mnie nie będzie potem z wami kojarzył, dodałam w myślach.
Pod blokiem czekało już na nas najbrzydsze stado ludzi, jakie kiedykolwiek widziałam. Wszyscy byli chudzi, mroczni, bladzi, cierpiący i... I no cóż, wiedziałam, że niektórzy mają płeć inną niż żeńska, ale za diabła nie mogłam rozpoznać którzy. Od razu, jak mnie tylko zobaczyli, zaczęli się niemal chórem przedstawiać. Było ich około dziesięciu, a i tak zanim dobrnęli do końca rozbolała mnie głowa. Byłam całkowicie pewna, że nic z tego nie zapamiętałam. A nawet jakbym zapamiętała, wiele by mi to nie pomogło – oni po prostu byli identyczni.
No i ruszyliśmy w stronę cmentarza. Ciekawa byłam, jak się tam dowleczemy – odległość była naprawdę spora, nawet jeśli patrzeć na w gruncie rzeczy niewielkie rozmiary miasta – ale nie wnikałam w to na razie. Dla mnie byłoby całkiem na rękę, gdybyśmy do tego cmentarza w końcu się nie dowlekli. Nadal nie miałam pojęcia, co my tam niby mieliśmy robić – to było jakieś oryginalne miejsce na imprezowanie i chlanie na umór, czy faktycznie zamierzali wywoływać duchy? Po takim towarzystwie to bym się raczej nie zdziwiła...
Starałam się nie udzielać zbytnio w rozmowach. Nawet jeśli nagle naszłaby mnie na to ochota, nie miałam raczej co próbować – towarzystwo było za głośne, rozwrzeszczane i nie przejmowało się szczególnie mocno tym, że nie wszyscy mogą orientować się w tym, o czym mówią, i wciąż wspominało o znajomych, o których pierwszy raz w życiu słyszałam. Guzik mnie to interesowało. Udawałam, że słucham, wtrącałam jakieś monosylabowe komentarze, gdy dało się to bezpiecznie robić bez rozeznania w temacie, i w kółko popatrywałam na ekran telefonu, za każdym razem mając nadzieję, że czas zacznie biec szybciej lub rodzice nagle z niewiadomych przyczyn każą mi natychmiast wracać do domu.
Myślałam, że spalę się ze wstydu. Z maski przeciwgazowej musiałam zrezygnować, gdy po dwudziestu minutach zaczęło mi się kręcić w głowie z niedoboru tlenu, a jak na złość akurat wtedy musiała włączyć się moja paranoja – w każdej mijanej osobie widziałam potencjalnego znajomego, zewsząd czułam skupiające się na mnie oceniające spojrzenia. Bałam się. Rany, jak ja nie chciałam, żeby mnie z nimi kojarzono... Istniało za dużo osób, które mogłyby to wykorzystać przeciwko mnie – taka Wiktoria na przykład, która jeszcze w czasach naszej przyjaźni lubowała się w kolekcjonowaniu i rozpowiadaniu przykrych i śmiesznych sytuacji z życia osób, których nie lubiła. Teraz zdecydowanie się w ten jej poczet zaliczałam, więc...
Gabrysia nie ułatwiała. Szła wciąż obok mnie, jakby pilnując, bym jej nie uciekła, a do każdego napotkanego na ulicy człowieka darła się „bu!”, robiąc straszne w swoim mniemaniu miny. Nie widziałam, żeby ktokolwiek się jej przestraszył, natomiast wszyscy co do jednego podnosili wzrok i... No cóż, po podniesieniu wzroku widzieli mnie. Czego bym w tej sytuacji nie zrobiła, i tak wyszłoby mi to na złe – no bo jakie ja miałam opcje? Rozpłakać się? Uciec z wrzaskiem? Dać się zgubić w tłumie? Tylko gdzie tu jakiś tłum...? W tym cholernym mieście nigdy nie ma tłumów, a już zwłaszcza gdy się ich potrzebuje. Gdy nieco pooddychałam ciężkim od smogu powietrzem, naciągnęłam ponownie maskę. Coś tak czułam, że i tak moim płucom to wyjdzie na zdrowie... Pociłam się pod nią okropnie, ale to było już lepsze niż ewentualne problemy w życiu codziennym, gdyby ktoś zaczął mnie z tą przerażającą grupką utożsamiać.
Jezu, jak dobrze, że ja wzięłam tę maskę...
Przez godzinę kwitnęliśmy pod nieczynną fontanną przed starym kinem, czekając na jakiegoś znajomego, który uparcie nie chciał się pojawić, choć dzwonili do niego co minutę. Trzęsłam się z zimna (lub strachu przed głupotą, kij wie) i uparcie starałam stopić z panującym na niewielkim skwerze cieniem. Latarnie na szczęście nie działały, więc jak stanęło się bardziej pod drzewem, nie było to wcale takie trudne. Co chwilę ktoś próbował wcisnąć mi butelkę z najtańszym winem. Z początku w tym właśnie upatrywałam swojej szansy na przeżycie – w rozgrzewającym alkoholu, po którego sporej ilości może zrobiłoby mi się wszystko jedno – ale napój był tak obrzydliwy, że po kilku łykach oddałam go jednemu z tych, którzy wydawali się być chłopakami. Zastanawiałam się, czy któryś z nich nie jest pełnoletni, wtedy mogłabym go urobić, by w najbliższym sklepie kupił mi coś normalnego, ale jakoś średnio chciało mi się zaczynać z nimi rozmawiać. Nawet gdybym miała ostatecznie wyciągnąć z tego korzyści.
Gdy równie dziwny jak cała reszta i kompletnie od niej nieodróżnialny znajomy raczył się pojawić, nawet się ucieszyłam. Jak się chodzi, to w końcu jest cieplej... Ruszyliśmy na cmentarz. Po drodze drużyna wstąpiła jeszcze do mocno szemranego sklepu spożywczego na starym mieście, w którym kupili mi butelkę karmelowego likieru, o który wreszcie zdołałam poprosić, nie wplątując się przy okazji w rozmowę, i plastikowe kły wampira, które czym prędzej przywdziali i tak kontynuowali „straszenie” ludzi. O ile wcześniej chciałam się rozpłakać, tak teraz pragnęłam umrzeć. Likier był strasznie smaczny, ale zdecydowanie za słaby na takie coś. Nawet jakbym wytrąbiła cały naraz...
Gdzieś w okolicy rynku, gdy już nogi bolały mnie tak, że chciało mi się skamleć za każdym krokiem, załapałam się na słitfocię bez maski, której nie zdążyłam w porę naciągnąć. Szlag, będą mieli dowód, że się z nimi szlajam... Całkiem się załamałam, gdy jeden z podobno chłopaków objął mnie od tyłu i stanął tak blisko, że mogłam bez przeszkód wyczuć zapach szamponu do włosów. Tak, wiem, lepsze to niż skarpetki Gabrysi, ale i tak byłam bliska puszczenia pawia. Po tych żelkach o smaku betonu, które były dołączone do sztucznych kłów i które zjadłam, bo nie wiedziałam, co powinnam zrobić z rękami, pewnie mieniłby się wszystkimi kolorami tęczy i świecił w ciemności.
Gdy już wreszcie na ten cholerny cmentarz dotarliśmy, nóg dosłownie nie czułam. Starałam się nie myśleć o tym, że czeka mnie jeszcze powrót, pocieszyłam się, że mogę wezwać taksówkę, i wlokłam się dalej za rozchichraną drużyną, tuląc butelkę z likierem jak największy skarb. Słodko mi od niego było okropnie, ale tylko on mnie ratował przed rzuceniem się pod samochód – za bardzo bałam się, że się wyleje...
Jedno musiałam emosiom przyznać: cmentarz w moim mieście naprawdę ma w sobie coś przyciągającego i fascynującego. Może nie na tyle, by wyprawiać na nim huczne imprezy, ale...
Właściwie to cmentarze są cztery. Nie są rozrzucone po całym mieście, jak to często w większych metropoliach bywa, i choć są naprawdę wielkie, mieszczą się przy jednej ulicy, dlatego utarło się mówić, że to jeden twór. Ulica jest dość wąska, brukowana, długa i opadająca lekko, przez co stojąc u jej szczytu można odnieść wrażenie, że znalazło się w tunelu, którego obie ściany wytyczają stare kasztanowce. Gałęzie drzew splatają się nad ulicą w ten sposób, że naprawdę idąc tamtędy wydaje się, jakby nie znajdowało się na dworze, a w wielkiej, przepięknej sali. Nad samymi cmentarzami zresztą jest identycznie – ogromne stare drzewa, stare nagrobki o pięknie rzeźbionych pomnikach, kilka równie ozdobnych kapliczek. U samego wejścia ulicy znajduje się również niewielki zabytkowy kościółek – nie potrafię powiedzieć, w jakim stylu go wykonano, ale obstawiałabym na jakąś odmianę gotyku, ponieważ cały jest proporcjonalnie wysoki, wydłużony, strzelisty, z kilkoma wieżyczkami, przepiękną kolorową rozetą nad wejściem i licznymi rzeźbieniami. Szkoda tylko, że pomalowano go na ciemnoszary, aż grafitowy kolor, przez co całość kojarzy mi się raczej negatywnie. Ładnie, ale negatywnie. To po prostu nie pasuje do miejsca kojarzącego się z Bogiem.
Tak, cmentarz w moim mieście to piękne miejsce i chętnie spędziłabym więcej czasu na opisywaniu go, ale... no cóż, było ciemno. Z ludzkim wzrokiem i tak byłam tu niemal ślepa. Na uliczce latarnie niby są, ale chyba nigdy nie widziałam, by którakolwiek z nich działała.
Cmentarze ogrodzono niemal się rozpadającymi, ale wciąż wysokimi na ponad dwa metry murami z surowej cegły. Dłuższy czas szliśmy po nierównym chodniku wzdłuż jednego z nich, przez co myślałam, że kierujemy się do pobliskiej bramy, która o tej porze powinna raczej być zamknięta, dlatego tak mnie zaskoczyło, gdy pochód zatrzymał się w zupełnie przypadkowym miejscu. Emosie po kolei zaczęli pomagać sobie we wspięciu się na mur. Niektóre cegły kruszyły się pod butami, odsunęłam się więc czym prędzej, nie chcąc ubrudzić się czerwonym pyłem. Tylko tego mi do szczęścia brakowało.
Nie lepiej byłoby bramą? – spytałam głupio, gdy przyszła moja kolej.
Brama jest zamknięta – wytłumaczył bodajże Robert. – Właź, podsadzę cię.
Nawet nie wiecie, jak strasznie chciałam upitolić mu łeb przypiętym do paska bagnetem, gdy złapał mnie wpół i podniósł. Okazja była tak dobra... Ale głupio kisić się w pierdlu przez pół życia tylko dlatego, że jakieś emo-coś przez chwilę mnie dotknęło, a ja sobie tego nie życzyłam. Musiałam przyznać pokornie, że bez pomocy bym tam nie wlazła. Ciekawe, jak przerzucą na drugą stronę Gabrysię...
Cmentarz tonął w mroku. Chwilę mi zajęło, zanim przyzwyczaiłam oczy na tyle, by móc ruszyć za resztą alejką bez ryzyka wejścia w coś, w co nie powinnam wchodzić. Pojedyncze ognie kolorowych lampek błyskały co jakiś czas, nie dając się cieniom rzucanym przez poruszane niemal niewyczuwalnym wiatrem łyse gałęzie drzew. Niebo zasnuły chmury, lecz między nimi przebijało się trochę blasku niemal idealnie okrągłego księżyca. Jutro pełnia... Coś dziwnie skrzypiało nieco nade mną, widziałam już wyłaniającą się z mroku najstarszą kapliczkę. Jedna z lampek stała na jej popękanych schodkach, w jej świetle błyskały zakurzone witraże i rozpięte na zawiasach metalowych, dwuskrzydłowych wrót pajęczyny. Wrażenie to stwarzało magiczne i po prostu niepowtarzalne. Mogłabym stać tak dłuższy czas i patrzeć na obrazek jak żywcem wycięty z przesadnie barwnego filmu grozy...
No i wtedy ktoś włączył latarkę. Sklęłam go w myślach i ruszyłam za oddalającą się grupką. Nie wiedziałam, gdzie mnie prowadzą. I chyba nie chciałam wiedzieć. Szkoda, że świat miał co do tego inne obiekcje.
I co teraz? – dopytywałam niecierpliwie. Nie miałam ochoty na niespodzianki, a zaciśnięta na butelce z likierem dłoń niemal już mi odmarzła.
Tam dalej czeka na nas reszta – wyjaśniła Gabrysia.
Chryste Panie, to ich jest więcej?!
Ehm, to znaczy... gdzie konkretnie, kochana koleżanko?
Dowiedziałam się tego szybciej, niż się spodziewałam. Przy ogromnym rodzinnym grobowcu, który był dość niski, ale idealnie płaski i mógł przez to robić za jakiś wyjątkowo niefartowny stół, czekało na nas następnych piętnaście osób. Sama nie wiedziałam, czy najpierw powinnam się ze wszystkimi przywitać, czy mogę już usiąść sobie z boku i popłakać w samotności...
Nie, zaraz. Za bardzo byłam ciekawa tego, co zrobią. Wyjmą alkohol i grilla, czy zaczną rysować pentagram?
Cóż. Po tym, jak Robert wyjął z plecaka opakowanie kredy, było się dość łatwo zorientować. Aż musiałam przetrzeć oczy, tak nie chciało mi się wierzyć w to, co widzę. Poważnie, ja wciąż miałam nadzieję, że nie są aż tak nienormalni, że mają jakieś w miarę ludzkie zainteresowania... He he, a kij. Jeśli gdziekolwiek istnieją wariaci, którzy w Halloween wywołują duchy na cmentarzach, to chyba jasne, że ze swoim pechem musiałam na nich trafić.
Masz, przydaj się na coś i rysuj. – Robert kredę musiał wcisnąć akurat mnie.
A co ja mam rysować? – spytałam głupio.
Jak to co? Pentagram, mała. A co byś wolała? Jednorożca? – Zaśmiał się ze w swoim mniemaniu śmiesznego dowcipu. Jak dla mnie był śmieszny i bez tego sucharka na końcu, ale co poradzić...
No patrzcie, nie wiem, jakim cudem się uchowałam, ale jeszcze nigdy w życiu nie rysowałam pentagramu. Po trzeciej próbie, gdy pojechałam z linią nie tam, gdzie zamierzałam i próbowałam to jakoś zetrzeć, zastanawiając się jednocześnie, czy by zamiast tego nie walnąć swastyki, Robert zabrał mi kredę i posadził na moim miejscu Gabrysię. Jej poszło to zadziwiająco sprawnie. Myk, i emo-pentagram zrobiony...
Napiłam się. Kurde, czy ja już nie powinnam być pijana? Dlaczego ten głupi alkohol na mnie nie działa?!
Jakaś dziewczyna ustawiła na rogach pentagramu czarne świece (jestem bardzo ciekawa, skąd oni wzięli czarne świeczki?) i zapaliła je. Kilka osób usiadło na rogach pentagramu i złapało się za ręce, reszta zamknęła je w okręgu, do którego mnie też wciągnęli. Rozglądałam się idiotycznie, wciąż licząc na to, że zaraz ktoś ryknie śmiechem i powie, że chcieli mnie tak tylko nastraszyć. Nadal miałam wrażenie, że znalazłam się na planie jakiejś komedii, gdy osoby z pentagramu zaczęły intonować – czy raczej zawodzić – jakiś łaciński tekst. Reszta kiwała się dziwacznie, a ja z całych sił próbowałam nie zakrztusić się własnym atakiem śmiechu. Nie wytrzymałam, gdy Robert podniósł dłonie i zaczął krzyczeć jeszcze głośniej – pierdyknęłam takim śmiechem, że aż musiałam złożyć się wpół.
Zwariowałaś?! Zepsułaś nam wszystko! – wydarł się na mnie koleś, którego chyba nazywali Karol. Reszta patrzyła na mnie z przerażeniem, niedowierzaniem i szczerą dezaprobatą.
Uspokoiłam się na tyle, by zdołać wykrztusić:
Sorry, ale... No to zabawne było, no! Już nie będę, obiecuję. – Jakby na potwierdzenie tych słów poddałam się kolejnemu atakowi. Aż musiałam usiąść na rozchybotanej ławeczce koło sąsiedniego nagrobka, bo nie mogłam już utrzymać się na nogach.
Leah, przez ciebie znowu nam się nie udało! – Gabrysia tupnęła jak małe dziecko, któremu nie spodobała się decyzja rodzica. – Przecież prosiłam cię, żebyś była poważna!
Serio mnie o to prosiła? Hm, naprawdę musiałam jej nie słuchać.
Dobra, dobra, przepraszam, okej? Nie spodziewałam się tego wszystkiego – spróbowałam się usprawiedliwić. Gdy dokładniej przyjrzałam się minom wszystkich, natychmiast odechciało mi się śmiać. Jeśli zaraz nie nastąpi tu zbiorowy lincz, to uznam to za cud...
Idiotka – syknął ktoś.
Swój wyczuwa swego – burknęłam pod nosem, bardzo się tym przejąwszy. Na szczęście Gabrysia mnie zagłuszyła:
Daj spokój, Em, to jej pierwszy raz, w sumie to faktycznie mogłam jej najpierw opowiedzieć. Nie wiedziała, że to na poważnie.
Ugryzłam się w język i wypiłam duszkiem smutną resztkę likieru, by przełknąć następny napad głupawki. Lepiej stwarzać pozory, ich jednak jest więcej.
Sprawa jakoś tak sama się rozeszła. Ze smutkiem i złością pogasili świeczki i zmazali pentagram z płyty nagrobnej, następnie faktycznie wyjęli z plecaków więcej alkoholu. Okazało się, że ktoś przywlókł też kiełbasę i grilla, przemogłam się więc i polubiłam ich na minutkę. Mój ukochany bagnet – tym razem miałam ze sobą jugosłowiański – przydał się szybciej, niż przypuszczałam, bo wyszło na to, że jest jedynym sztućcem, jaki posiadaliśmy. Przez to padło też na mnie, jeśli chodziło o ostateczne przygotowanie ciepłych przekąsek. Nawet się ucieszyłam – podczas gdy reszta zajęła się wódką i sobą nawzajem, ja mogłam skupić się na swoim, jako że i jedno i drugie guzik mnie interesowało. Rozpaliłam w grillu, ponacinałam kiełbaski, rozpakowałam szaszłyki i zabrałam się za przysłowiowe pitraszenie. Szkoda mi potem tylko było, że musiałam górkę własnoręcznie przyrządzonego żarełka rozdać tym kretynom, podczas gdy sama bym się chętnie nim zajęła. Przypadała niestety tylko jedna kiełbaska na głowę.
No, dwie, bo jedna z dziewczyn zadeklarowała się jako wegetarianka, a ja byłam najszybsza w zgłaszaniu się po niechcianą porcję.
Podczas jedzenia potworzyło się dookoła kilka grupek, z których każda rozmawiała o czym innym. Wszystkie tak samo mnie interesowały, więc zostałam na swoim miejscu przy grillu. Przemawiało za tym też to, że zwyczajnie tu było najcieplej...
Pech chciał, że w ten sposób wyczaiła mnie Gabrysia. Dosiadła się szybko ze swoją plastikową tacką i jednym tak smętnym szaszłyczkiem, że aż mi się jej szkoda zrobiło. Powstrzymałam jednak szybko pozytywniejsze uczucia na widok jej miny – no z kilometra było widać, że coś knuje.
Nie pomyliłam się. Dlaczego muszę mieć nosa do ludzi akurat wtedy, gdy nie powinnam?
Słuchaj, Leiczku... – zaczęła dziwnie cichym głosem. Cichym jak na nią, znaczy się. – Bo ty wierzysz w istoty nadprzyrodzone, prawda?
Burknęłam tylko coś niezrozumiałego nawet dla siebie samej, całkowicie pochłonięta przełykaniem kawałka kiełbasy. Żarcie interesowało mnie o wiele bardziej od kolejnej nieśmiesznej gadki o duchach.
To dobrze, że wierzysz – zinterpretowała po swojemu. – Bo ja... muszę z tobą poważnie porozmawiać.
Słucham – wymamlałam. Mi tu druga kiełbaska stygnie, a ona mi jakieś rozmowy proponuje...
Co byś zrobiła, gdybym była wilkołakiem?
A bo ja wiem? A jesteś? – spytałam na odczepnego. Szukałam po pustych siatkach jakiegoś zapomnianego jedzenia, jednocześnie pogryzając mięsko nadziane na czubek bagnetu. Ona naprawdę mnie nie interesowała. Czy to tak trudno zrozumieć...?
No... właśnie tutaj pojawia się problem. Bo chyba jestem.
Poplułam się piwem. Tylko zdążyłam skosztować, i już taka sytuacja...
Ty jesteś...? – wydukałam, już znacznie czujniejsza. – A dlaczego tak sądzisz?
Niedawno ugryzł mnie ogromny wilk. Jeśli to nie był wilkołak, to ja nie wiem, co to było. – Krótko pokazała na zadrapanie na nadgarstku. Krew na chwilę dosłownie zamarzła mi w żyłach. Rana nie była duża – to było raczej jedno z tych zadrapań, które nawet nie krwawiły – ale... Ale skóra była zdarta. Jeśli ona mówiła prawdę...
Coś ty. Wilkołak? Oszalałaś? Wyrośnięty pies, i tyle – spróbowałam zbagatelizować.
On miał ze dwa metry, Leiczku! – zaprotestowała. – I posłuchaj, bo tu jest ta sprawa, którą chciałabym z tobą omówić. Bo... pamiętasz, jak ci wróżyłam z aury?
Trudno nie pamiętać – jęknęłam. Znowu zachciało mi się śmiać. Humor powrócił równie nagle, jak odszedł, gdy w stercie naszykowanych do wyrzucenia papierów znalazłam jeszcze jedną paczkę kiełbasy. Czym prędzej zaczęłam ją rozpakowywać.
No i wywróżyłam ci wtedy, że masz jakieś powiązania z wilkołakami. Ja wiem, że w naszym mieście żyje wielka wataha wilków. I że wszyscy jej członkowie są mężczyznami.
Zacięłam się. Niech to cholera jasna... Wsadziłam palec do ust, a kiełbaskę niemal rzuciłam na grill.
I co w związku z tym? – pogoniłam niewyraźnie. Zaczęło mnie to nawet intrygować.
Ja wiem, jakie wilkołaki są. Zwłaszcza chłopcy. I wiem, że ciebie coś z nimi łączy. Ale mam też wrażenie, że to nie jest coś dobrego, że ty w jakiś sposób im... służysz. Aż boję się pomyśleć, w jaki sposób. Wiem, że dzieje ci się tam krzywda. I ja... Ja chciałabym ci pomóc.
Eeee... co? – Teraz to już się popisałam.
No bo przecież wszyscy wiedzą, że kobiety-wilkołaki się nie przemieniają, nie? Ale znam parę sztuczek, mogę pomóc ci się z tego wyplątać, żeby nie mogli cię wykorzystywać...
Jezu, nikt mnie nie wykorzystuje! – zdenerwowałam się. – Daj już spokój, jedzenie zrobiłam.
Ja już nie chcę. Zastanów się poważnie...
Tak, wiem, wiem – ucięłam jak najszybciej. – Zajebiście. To rozumiem, że twoją porcję mogę wziąć?
Leah, ale dlaczego tak mnie traktujesz? Ja chcę ci tylko pomóc – wkurzyła się, unosząc lekko.
Ej, długo jeszcze z tymi kiełbaskami?! – krzyknął w tym samym czasie jeden z chłopaków.
Posłałam emosi ostatnie ostrzegawcze spojrzenie, przyjęłam tackę głodnego i nałożyłam na nią żarcia. Oczywiście najmniejszą porcję, resztę radośnie zostawiłam dla siebie.
Temat umarł śmiercią naturalną, gdy przylepiło się do nas kilka dziewczyn. Wciągnęły Gabrysię w dialog, podczas którego również udawałam, że doskonale się bawię, nie chcąc wyjść na gbura. Co chwilę zerkałam niecierpliwie na zegarek w telefonie, mając nadzieję, że nadejdzie w końcu pora, bym mogła zmyć się bez wyrzutów sumienia.
Jednak... ta dziwna rozmowa mnie gryzła. Męczyła wręcz, przez co nie mogłam skupić się na niczym konkretnym. Wciąż powtarzałam sobie w myślach słowa Gabrysi i próbowałam doszukać się w nich czegoś, co pomogłoby mi zrozumieć, czy rzeczywiście została ugryziona przez wilkołaka. Nie bałam się tego, co opowiadała o moich rzekomych stosunkach ze sforą, mało interesowały mnie głupoty, które wymyślała o przemienianiu się kobiet, ale... jeśli to była prawda, mogliśmy mieć przez nią niewyobrażalne kłopoty. I to już jutro, podczas pełni. Skoro uważa, że kobiety się nie przemieniają, nie będzie uważać, a jak nagle porośnie futerkiem podczas rodzinnej kolacji...
Trzeba było powiedzieć o tym Quillsowi. Tylko niby kiedy? I jak poradzić sobie z dowiedzeniem się, czy nie robię przypadkiem problemu z niczego? Może to po prostu jej kolejne emo-dziwactwo? Może sama się skaleczyła, ale nie byłaby sobą, gdyby nie dorobiła do tego paranormalnej historyjki? Po tym, co tu się niedawno działo, nic już nie byłoby w stanie mnie zdziwić.
Jak zachować zdrowy rozsądek, ale jednocześnie nie zbagatelizować sprawy, jeśli okaże się prawdziwa? Znowu zaczęła mnie boleć głowa, a ostatnia – szósta – kiełbaska przestała smakować. Musiałam grubo polać ją keczupem i zadziwiająco ostrą musztardą, żeby przełknąć.
Gdy wybiła północ, postanowiłam się nareszcie zwinąć. Żegnana zawiedzionymi okrzykami, których zupełnie się nie spodziewałam, powlokłam się w stronę muru, zastanawiając, jak niby przez niego przelezę, skoro nie miałam tym razem nikogo do pomocy. Gabrysia przez chwilę chciała mnie odprowadzić, zbyłam ją jednak wzruszającą historią rodzaju „ale zostań z przyjaciółmi, nie poświęcaj się dla mnie” i zostawiłam na swoim miejscu przy ciepłym grillu z rozszczebiotanymi koleżaneczkami.
Do muru szłam wolno. Myślałam. Delektowałam się ciszą, która dosłownie mnie oczarowała, jak tylko odeszłam wystarczająco daleko. Słyszałam szum wiatru, słyszałam lekko skrzypiące drzewa, słyszałam z bardzo daleka przejeżdżający samochód. Aż miałam ochotę zamknąć oczy i dłużej się tym rozkoszować.
Rozejrzałam się uważnie, szukając wzrokiem, czy nikt przypadkiem za mną nie szedł. Zdecydowanie potrzebowałam rozmowy z wilkołakami (a i przez mur nie przelazłabym inaczej niż w wilczej skórze), więc upewniwszy się, że jestem sama, przemieniłam się w wilka, mając nadzieję, że uda mi się dorwać kogoś w eterze. Powinni tam siedzieć i patrolować miasto – w końcu po przeszłonocnej awanturze musieli jakoś zabrać się do roboty...
Był tam Quills. Odszukałam go bez problemu, lecz to, co chciałam przekazać, było zbyt skomplikowane, żeby móc skupić się oprócz tego na czymkolwiek innym. Niestety jestem jedną z tych osób, które nie potrafią jednocześnie chodzić i rozmawiać o czymś wymagającym użycia większej ilości szarych komórek, więc zatrzymałam się tuż pod samym murem i zamarłam.
Quills, Alfo kochany, masz może minutkę? – posłałam myśl.
No? Co się stało? – Brzmiał na potwornie zmęczonego, lecz pech chciał, że nie mogłam się teraz nad nim rozczulać.
Obawiam się, że możemy mieć kolejny problem. Gabrysia twierdzi, że ugryzł ją wilkołak.
Że co? I ty jej wierzysz? – zaśmiał się z politowaniem. – Bez obrazy, ale to nie jest pierwsza osoba, której bym w takiej sytuacji...
Wiem, wiem, sama średnio jej wierzę, ale co, jeśli faktycznie ktoś ją tam dziabnął? Ona nie wierzy, że kobiety przemieniają się w wilki, więc jak jutro coś nie pyknie, możemy mieć przerąbane. Kurde, za często powtarzam „wierzyć”, koniec z alkoholem...
Najlepiej byłoby mieć ją na oku – powiedział po chwili ciszy. – Tu niestety muszę zaznaczyć, że kimś, kto będzie miał ją na oku, jesteś ty. Żadne z nas się z nią nie... hm... przyjaźni. Jak znasz jakiś sposób, żeby wyciągnąć ją na noc z domu, to też najlepiej wykorzystaj.
Okej... – jęknęłam boleśnie. – A co z...
Leiczku?
Niemal dostałam zawału. Kurde, ja tak pięknie podskoczyłam, że aż obróciłam się nieco w powietrzu, zaryłam grzbietem w mur i zapiszczałam, gdy ukłuło mnie w pękniętym żebrze, następnie potknęłam się po desperackim kroku w tył i mało brakło, a dodatkowo leżałabym jak długa na pobliskim grobie. Wilk-sierota.
Ale chyba przyznacie, że można się przestraszyć, gdy za waszymi plecami tak znikąd pojawia się... no Gabrysia właśnie.
Leah? Leah, co jest? – zdenerwował się Quills.
Nie odpowiedziałam. Zamarłam, skamieniałam wręcz, patrząc w oczy stojącej równie nieruchomo dziewczyny.
Ona stała, patrzyła... a w jej źrenicach pojawił się strach. Strach, ale i...
Obrzydzenie? Nie wiem, co to było. Nie mam pojęcia. Grunt, że nie było pozytywne. Po krótkiej chwili odwróciła się na pięcie i odbiegła w stronę, gdzie nadal trwała przesadnie głośna impreza. Wreszcie zobaczyłam, co miała na plecach kurtki – to było logo jakiegoś satanistycznego zespołu, czego w sumie się właśnie spodziewałam.
Leah, do cholery! – ryknął Quills.
Quills... ona chyba się na mnie... obraziła? – wydukałam wreszcie.
To była ona? Szlag! Nie dogonisz jej? Albo nie, nie idź tam, lepiej odejdź... To może wszystko dodatkowo...
Kurde, chłopie, ona się na mnie wkurzyła! Przestanie się do mnie odzywać! Życie jest wspaniałe! – przerwałam euforycznie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz