O
Boże.
No
co, mała wilczyco, myślałaś, że nieszczęsna impreza urodzinowa
wśród plastików i politycznie nieutalentowanych dresiarzy
jest twoim oficjalnym społecznym upadkiem i że nic już aż tak
złego nie może ci się przytrafić? Oj, jaka ty byłaś naiwna...
No
bo teraz wrobiłam się po całości. I to tak, że ciężko o tym
opowiedzieć tak, bym nieodwracalnie nie straciła do siebie
szacunku. Tak to w myślach mogę sobie naginać fakty, wmawiać, że
przecież i tak nie miałam wyboru, ale jak przychodzi do
przedstawienia wszystkiego dokładnie tak, jak było...
Cóż,
sporą część mogę z pewnością zwalić na rodziców, a
konkretniej mamę. Gdyby akurat nie było jej w domu, z pewnością
nic takiego by się nie stało, a ja spędziłabym ten wieczór jak
każdy inny do tej pory, przysypiając nad książką lub rwąc sobie
włosy z głowy nad sprawą szwendającego się po mieście półdemona
i tego, co sama wobec niego czułam, a co rozumiałam z każdym
dniem coraz mniej i co napawało mnie takim strachem. O rany, jak ja
chętnie bym się nad tym pozastanawiała...
Dobra,
może by tak zacząć mniej więcej od początku.
Halloween.
Z niewiadomych przyczyn nazywany świętem i potępiany przez
wszystkich szanujących się katolików dzień przeznaczony na
robienie z siebie idioty – przebieranie się w kretyńskie
stroje, dzwonienie po domach i żebranie o słodycze, opowiadanie
sobie historii o duchach i te sprawy. Każdy wie, o co tutaj
chodzi. Problem w tym, że akurat ten dzień okazał się naturalnym
dniem, podczas którego emosie wylęgają się na mieście, a moja
mama jeszcze raz załamała się nad moim życiem towarzyskim,
tudzież jego brakiem. Moim rodzicom raz na jakiś czas tak się
robi, do czego jestem względnie przyzwyczajona. O ile tata jest
podczas podobnych „napadów” raczej spokojny, powzdycha sobie po
prostu chwilę, ponarzeka i szybko przestanie, o tyle mama...
Mama
zawsze była załamana moimi kontaktami z rówieśnikami. Jeszcze w
przedszkolu miałam tylko jedną koleżankę, a pozostałe dzieci
traktowały mnie tak, jakbym zarażała jakąś śmiertelną chorobą.
Owszem, bolało, przejmowałam się tym, no bo w końcu wtedy nie
było jeszcze co mówić o różnicy charakterów, innych
zainteresowaniach i pozostałych bzdetach, jakimi zasłaniam się
teraz. Zastanawiałam się nad tym wiele razy na tyle, na ile mogłam
w wieku tych kilku lat, starałam się nawet dopasować do innych
dzieci, ale nic nie pomagało. Potem w podstawówce co jakiś
zmieniałam koleżanki, lecz za każdym razem przyjaźniłam się z
tylko jedną naraz. I zawsze ta jedna przez przyjaźń ze mną
zostawała wykluczana z grona pozostałych... Nie wiem. Nie rozumiem.
Nie wnikam. Z czasem sama przestałam się tym jakoś przejmować,
zauważając coraz więcej różnic pomiędzy mną a resztą osób w
moim wieku. Jak wcześniej nie miałam prawa ich zauważać, tak
w okolicy trzeciej klasy podstawówki zaczęło się ich robić
coraz więcej. No bo ja nie oglądałam się za chłopcami. Ja nie
interesowałam się młodzieżowymi filmami i serialami, nie
zbierałam zdjęć aktorów i nie czytałam młodzieżowych
czasopism. Ja nie miałam pojęcia, jak nazywa się największy idol
nastolatek i nie słuchałam muzyki, którą dziewczyny się
zachwycały. Ja interesowałam się bronią, literaturą, której
żadna z nich nie umiała zrozumieć, rysowaniem, do którego żadna
nie miała cierpliwości, i pociągami, czego się wręcz bały, tak
absurdalne się to dla nich wydawało. Mam wrażenie, że gdyby
chłopcy z mojej podstawówkowej klasy byli nieco normalniejsi, to z
nimi bym się trzymała, ale wspominałam chyba już o tym, jakie dno
sobą reprezentowali. No więc rodzice od lat widzieli mnie samą. A
ja nie widziałam w tym problemu. Szkoda, że tylko ja...
Mianowicie
w przypadku mojej mamy włączenie się trybu „ale ty wcale nie
masz znajomych” oznacza obowiązkową histerię i szukanie mi
społecznych rozrywek na siłę. W tym właśnie problem.
Tamtego
dnia, gdy to oficjalnie zapoczątkowałam początek swojego upadku,
zaczęło się raczej niewinnie, bo od nużącej pogadanki rankiem w
kuchni, gdy to mocniej niż na słyszanym kazaniu skupiałam się, by
nie zasnąć i nie wylądować twarzą w misce z mlekiem. Owszem,
słuchałam, owszem, wtrąciłam się parokrotnie, gdy padała
kolejna z głupot rodzaju „przecież jak musi ci być z tym
niedobrze”, ale byłam na tyle bierna, że temat jakoś tak sam z
siebie ucichł. Być może dlatego też straciłam czujność... To
była sobota, więc gdy już ochłonęłam nieco i przeniosłam się
do swojego pokoju na kanapę, nie miałam żadnych przeciwwskazań,
by spodziewać się dnia leniwego, przewidywalnego i w gruncie rzeczy
przyjemnego. Jak ja się pomyliłam...
I
jak się zdziwiłam, gdy nagle ktoś zapukał do drzwi. Już wtedy
wiedziałam, kogo diabli nadali, w końcu dziewięćdziesiąt procent
normalnych osób używa dzwonka, więc nie ruszyłam się ze swojego
miejsca na centymetr. Nikt się nie zapowiadał? Nikt się nie
zapowiadał. Moja mama też zwykła bojkotować otwieranie drzwi, a
tata akurat wybył na zakupy, więc nie przejęłam się zbytnio.
Sekundę zajęło mi odnalezienie wzrokiem fragmentu, który akurat
czytałam, ale był to jedyny efekt, jaki odczułam.
Tylko
że moja kochana mamusia, pamiętając o rozmowie o uspołecznianiu
się i tym, jak niezwykle inteligentnie i zarąbiście pewnie
uświadomiłam ją o tym, że sama jest najlepszą osobą do
rozmawiania o mojej aspołeczności, skoro nawet nie otwiera, gdy
ktoś dzwoni do drzwi, bo nie chce rozmawiać z ludźmi (serio, tak
właśnie powiedziałam, gdy wstawałam od śniadania. To było coś,
co nazywa się gwoździem do trumny...) postanowiła ze swoim
przyzwyczajeniem zerwać. Nie minęła chwila, gdy usłyszałam
grzechotanie przekręcanej zasuwki i okrzyk:
– Och,
Gabrysia!
– Dzień
dobry, pani. – Głos mojej ulubionej koleżanki ociekał słodyczą.
Ewidentnie czegoś chciała. Chyba próbuje mi tu zmanipulować
rodzicielkę...
– Coś
się stało? – W tonie mojej mamy za to coraz mocniej pobrzmiewało
zaskoczenie.
– Ja
tylko... – Emosia całkiem skutecznie udała, że się peszy. –
Przyszłam porozmawiać chwilkę z Leą, jeśli to nie problem...
– Oczywiście,
zaraz ją zawołam. A wybieracie się gdzieś może jutro?
Że
co?! Książka wypadła mi z rąk i potoczyła się po podłodze. Kot
niemal dostał na to zawału – poderwał się na równe nogi i
wybiegł z pokoju, zamiatając ogonem w kształcie szczotki do
butelek.
I
to by było na tyle, jeśli chodziło o ambitny plan udawania, że
śpię.
– Hm,
no właśnie o tym chciałam z nią porozmawiać, jeśli to nie
problem.
Już
za samo powtarzanie się w tak okropny sposób zasłużyła sobie na
pastucha elektrycznego na wysokości kostek w drzwiach mojego
pokoju... Kurde, muszę poważnie nad tym pomyśleć, niektórym
naprawdę by się należało.
– Wejdź.
– Sądząc po skrzypnięciu zawiasów, mama szerzej otworzyła
wewnętrzne drzwi. Tak jest, rodzinka Wilkoszów zatrzymała się
jeszcze w średniowieczu i zamiast zainwestować w szczelniejsze,
solidniejsze drzwi, mamy nadal dwie pary bardziej tandetnych.
Wewnętrznych bardzo tandetnych, obitych białym korkiem jak ściany
w przedpokoju, dzięki czemu wyglądają nieźle, ale nadal do
wyważenia wystarczyłoby sprzedać im jednego niewysilonego kopa,
i zewnętrznych – mniej tandetnych, solidniejszych w obejściu,
ale za to obłożonych okleiną, która niby jest nowa i
niezniszczona, ale drewno przypomina jedynie z parteru.
Emosia
wlazła na mój teren i wepchnęła się do mojego pokoju, nie
fatygując się wcześniej ze zdejmowaniem (czy chociaż wycieraniem)
butów. Przysięgłam sobie, że jeśli zostawi ślady błota, każę
je jej własnoręcznie szorować... Nie zauważając, że w mojej
głowie tworzył się już kolejny krwiożerczy plan, pomachała mi
idiotycznie. Liczyłam na to, że jej się dłoń urwie i odleci
gdzieś hen, daleko, i oby długo jej szukała...
Ale
skupiłam się na czymś innym. Bo już dowiedziałam się, dlaczego
moja mama tak dziwnie brzmiała... Emosia znowu miała ten swój
arcykretyński makijaż, obrożę z kolcami, podkoszulkę z
pentagramem i przeróbką religijnej ikony i... I zrobiła sobie
kolczyk w nosie. Nie takie małe, niemal niedostrzegalne sreberko, na
jakie czasem decydują się gimnazjalistki, mając nadzieję, że
jeśli będzie na tyle dyskretne, rodzice i nauczyciele nie będą
się czepiać. O nie! To były dwa ogromne kolce po obu stronach
kartoflowatego noska, sterczące jak coś wbitego w skórę zupełnie
omyłkowo. Opuchliznę dookoła zapaćkała krzywo korektorem w
odcieniu o kilka tonów ciemniejszym od bladej skóry. Wyglądało
to... Rany, nawet mi brakuje słów, żeby to opisać...
– Cześć,
Leah! – zawołała, składając machnięte na fioletowo usteczka w
ciasny dzióbek. Swoją drogą, chyba muszę ją spytać, skąd
wytrzasnęła tak trwałą szminkę. Chyba że lakierem do paznokci
pomalowała.
– No
cześć... – jęknęłam. Ważyłam niepewnie książkę w rękach,
zastanawiając się, czy lepiej ją będzie odłożyć, czy
pierdyknąć nią w niechcianego gościa.
– No
bo ja przyszłam spytać, czy idziesz z nami jutro na imprezkę?
– Jaką
znowu imprezkę? – O ile w ogóle był moment, w którym ta heca mi
się podobała, to w tamtym momencie definitywnie przestała.
– No
nie żartuj! – Zmarszczyła gniewnie wyliniałe, ale i tak
pociągnięte henną brwi. – Przecież jutro jest Halloween.
Świetna okazja do imprezki.
Rany,
ja wtedy prawie zawału dostałam.
– E,
bo wiesz... – pisnęłam desperacko, naprędce szukając jakiejś
wymówki. – Ja nie mogę jutro.
– Tak?
A twoja mama to wyglądała, jakby zamierzała się zgodzić.
– Ale...
Nie wiem, dlaczego tak wyglądała, mam przecież... szlaban na
wychodzenie.
– Możesz
poprosić, żeby na chwilę ci go zdjęła, co? Na pewno się zgodzi.
A za co masz ten szlaban?
Nieeee,
no dlaczegooo?!
– Bo
nie chciałam się uczyć – palnęłam.
– Że
co? – teraz to ona oniemiała. – Przecież ty i tak się nigdy
nie uczysz. Serio, za co masz? Powiedz, musimy wymyślić, jak ją
przekonać.
– Oj,
może być problem, bo jak tata się nie zgodzi, to i tak będzie
ciężko – wypaliłam wreszcie, cholernie zadowolona z siebie. –
Nie ma go teraz w domu.
– To
zadzwoń do niego. – Rozsiadła się na fotelu przy biurku,
wcześniej przeszedłszy ubłoconymi buciorami po białym dywanie. To
już było bezczelne, nawet jak na nią...
– Ale...
– spróbowałam jeszcze raz.
– Co
ale? Dzwoń, dzwoń! – Wzięła z biurka mój telefon i wcisnęła
mi go w ręce, choć zachowywałam się tak, jakby zaczął mnie
parzyć.
I
co ja miałam zrobić? Dlaczego ja umiem być asertywna jedynie w
zależności od pogody? Powstrzymując cisnące się do oczu łzy
bezsilności, wybrałam odpowiedni numer i przyłożyłam słuchawkę
do ucha, modląc się, by tata nie odbierał.
On
odbiera zawsze.
– Pronto?
– spytał jak zwykle.
– Tataaa,
bo jest taka sprawa... – zaczęłam tak, by nie miał żadnych
wątpliwości, że to, co zaraz nastąpi, będzie cokolwiek
niezwykłe. I desperackie.
– Co,
czipsy chcesz?
– Nie,
bo wiesz, właśnie przyszła do mnie Gabrysia i chce, żebym jutro
gdzieś z nią poszła, a ja przecież mam szlaban, prawda? –
wyrzuciłam z siebie jednym tchem i zacisnęłam pięści
w oczekiwaniu na reakcję.
– Jaki
znowu...? A, rozumiem. Matki spytaj – padło w odpowiedzi.
– Nie
zgadzasz się? – zaskomlałam z ostatnią nadzieją.
– Podobno
za mało się uspołeczniasz. Spytaj starszej. – I się rozłączył.
Nie
wiedziałam, czy bardziej mam ochotę rzucić telefonem o ścianę,
czy w Gabrysię. Gdyby tylko nie był mój...
– I
co powiedział? – niecierpliwiła się emo, podrygując na krześle.
– Że
mam spytać... – I w tym momencie przerwała mi wbiegająca do
pokoju mama:
– Ale
dlaczego dzwonisz do taty w takich sprawach? Oczywiście, że możesz
iść! Skąd w ogóle pomysł, że mielibyśmy się nie zgodzić?
Moja
nadzieja i resztki lekko dychającego animuszu umarły.
– O,
to super! – ucieszyła się Gabrysia. – To będziemy po ciebie
jutro o siedemnastej.
– Siedemnasta?
To trochę nie za późno? Będziecie chodzić po ciemku po dworze? –
zaniepokoiła się rodzicielka. Moja nadzieja zmartwychwstała...
– Będziemy
iść naprawdę dużą grupą, nic się nie stanie. I tak docelowo
idziemy do jednego z kolegów, bo zimno nam pewnie będzie.
– Ach,
to w porządku. Siedemnasta, tak? Leah, przygotuj się jakoś.
Nadzieja
zmartwychwstała z pewnością przedwcześnie. Obudziła się,
przeciągnęła, zaryła łbem w sufit zamrażarki w prosektorium i
legła ponownie.
No
więc tak właśnie doszło do tego, że dzisiejszej nocy będę
wywoływać demony na miejskim cmentarzu z jakąś bandą kompletnych
wariatów.
Próbowałam
walczyć. Żebyście wiedzieli, że próbowałam. Jednak jedynym, co
w tej kwestii udało mi się osiągnąć, to barwne kazanie na temat
„przecież to obłędnie zajebiście dobry pomysł i jesteśmy
tak bardzo zadowoleni, że spędzasz czas z przyjaciółmi, a
zwłaszcza z Gabrysią, która wydaje się taką fajną koleżanką”.
Ciekawe, co by kochany tatuś mówił, gdyby zobaczył tą pogańską
podkoszulkę... O ile sam ubierał się jak metalowiec, o tyle
satanistów traktował jak do odstrzału.
Rodzice
mieli więcej entuzjazmu niż ja. Trochę to było smutne, no ale...
Z początku proponowali nawet, że kupią nam jakieś fajne słodycze,
ale wykręciłam się szybko, tłumacząc, że przecież nie będę
tego nosić nie wiadomo ile. Teraz żałuję, bo równie dobrze
przecież mogłabym zachomikować je w swoim pokoju i wykorzystać,
gdy będę tego potrzebować.
Gdy
rozległo się w końcu pukanie do drzwi, zwlekłam się z kanapy i
poważnie zastanowiłam nad kierunkiem, który powinnam obrać. Do
wyboru miałam otworzenie i narażenie się na kilka godzin męki,
lub natychmiastowe zawrócenie w stronę okna, by wyskoczyć przez
nie w pełnym pędzie, wrzeszcząc coś wzruszającego w stylu
„kocham cię, Polsko”.
E,
w sumie nie kocham Polski. Ale opcja kusząca...
W
końcu otworzyłam. Nie zrobiłam przecież jeszcze licencji
maszynisty, a bardzo bym chciała... Z przetrąconym karkiem mogłoby
to okazać się nieco trudne.
Gabrysia
przebierała nogami na wycieraczce, jakby miała zamiar zacząć
zaraz saneczkować, a na mój widok podskoczyła i wykrzyknęła:
– Cześć,
tak się cieszę, że idziesz z nami! – Przytuliła mnie mocno,
choć próbowałam zamknąć drzwi na tyle szybko, by się od nich
odbiła.
Wyglądała
po prostu koszmarnie. Oczy obwiodła idealnie czarnymi obwódkami,
identyczny cień nałożyła też na kości policzkowe i okolice ust,
by wyglądały jak zasznurowane. Przypominać to pewnie miało
czaszkę. Nie pojmuję, jak można coś takiego z siebie zrobić.
Włosy nastroszyła, przez co wyglądała jak trafiona piorunem, a do
każdego elementu samej w sobie normalnej czarnej kurtki doczepiła
breloczki z odwróconych krzyży. Na plecach też coś miała, ale
nie byłam w stanie na razie tego dostrzec.
– To
jesteś już gotowa? Tak idziesz? – Obrzuciła mnie oceniającym
wzrokiem.
– Tak
idę. – Ciekawe, czy skacząc z trzeciego piętra można się
zabić, czy tylko połamać?
– No
coś ty? Przecież jest Halloween, musisz jakoś wyglądać. Czekaj,
dawaj swoje kosmetyki, zaraz ci zrobię makijaż...
– Nie!
– Nieco zbyt gwałtownie zatrzymałam ją w progu. Jeszcze tego
brakuje, żebym dała zrobić z siebie idiotkę... – Nie, ja i tak
mam inny pomysł – wyjaśniłam, widząc, że chce zaprotestować.
– O,
jaki?
– Poczekaj.
Nie
zamierzałam się przebierać, ale po tym, jak dzięki jej twarzyczce
tak ładnie upewniłam się, że nie ma co liczyć na w miarę
ludzkie towarzystwo, uznałam, że nie ma co ryzykować, że zobaczy
mnie ktoś znajomy. Jezu, przecież ja bym po tym życia nie miała...
Szybko ubrałam się w normalny strój, zawiązałam buty,
zapięłam kurtkę i... założyłam maskę przeciwgazową.
– Jesteś
pewna? – zdziwiła się na ten widok emo. – Przecież wcale nie
wyglądasz strasznie.
– Jest
okej. – Cały puder mi zejdzie, ale przynajmniej nikt mnie nie
będzie potem z wami kojarzył, dodałam w myślach.
Pod
blokiem czekało już na nas najbrzydsze stado ludzi, jakie
kiedykolwiek widziałam. Wszyscy byli chudzi, mroczni, bladzi,
cierpiący i... I no cóż, wiedziałam, że niektórzy mają płeć
inną niż żeńska, ale za diabła nie mogłam rozpoznać którzy.
Od razu, jak mnie tylko zobaczyli, zaczęli się niemal chórem
przedstawiać. Było ich około dziesięciu, a i tak zanim dobrnęli
do końca rozbolała mnie głowa. Byłam całkowicie pewna, że nic z
tego nie zapamiętałam. A nawet jakbym zapamiętała, wiele by mi to
nie pomogło – oni po prostu byli identyczni.
No
i ruszyliśmy w stronę cmentarza. Ciekawa byłam, jak się tam
dowleczemy – odległość była naprawdę spora, nawet jeśli
patrzeć na w gruncie rzeczy niewielkie rozmiary miasta – ale nie
wnikałam w to na razie. Dla mnie byłoby całkiem na rękę,
gdybyśmy do tego cmentarza w końcu się nie dowlekli. Nadal nie
miałam pojęcia, co my tam niby mieliśmy robić – to było jakieś
oryginalne miejsce na imprezowanie i chlanie na umór, czy faktycznie
zamierzali wywoływać duchy? Po takim towarzystwie to bym się
raczej nie zdziwiła...
Starałam
się nie udzielać zbytnio w rozmowach. Nawet jeśli nagle naszłaby
mnie na to ochota, nie miałam raczej co próbować – towarzystwo
było za głośne, rozwrzeszczane i nie przejmowało się szczególnie
mocno tym, że nie wszyscy mogą orientować się w tym, o czym
mówią, i wciąż wspominało o znajomych, o których pierwszy raz w
życiu słyszałam. Guzik mnie to interesowało. Udawałam, że
słucham, wtrącałam jakieś monosylabowe komentarze, gdy dało się
to bezpiecznie robić bez rozeznania w temacie, i w kółko
popatrywałam na ekran telefonu, za każdym razem mając nadzieję,
że czas zacznie biec szybciej lub rodzice nagle z niewiadomych
przyczyn każą mi natychmiast wracać do domu.
Myślałam,
że spalę się ze wstydu. Z maski przeciwgazowej musiałam
zrezygnować, gdy po dwudziestu minutach zaczęło mi się kręcić w
głowie z niedoboru tlenu, a jak na złość akurat wtedy musiała
włączyć się moja paranoja – w każdej mijanej osobie widziałam
potencjalnego znajomego, zewsząd czułam skupiające się na mnie
oceniające spojrzenia. Bałam się. Rany, jak ja nie chciałam, żeby
mnie z nimi kojarzono... Istniało za dużo osób, które mogłyby to
wykorzystać przeciwko mnie – taka Wiktoria na przykład, która
jeszcze w czasach naszej przyjaźni lubowała się w kolekcjonowaniu
i rozpowiadaniu przykrych i śmiesznych sytuacji z życia osób,
których nie lubiła. Teraz zdecydowanie się w ten jej poczet
zaliczałam, więc...
Gabrysia
nie ułatwiała. Szła wciąż obok mnie, jakby pilnując, bym jej
nie uciekła, a do każdego napotkanego na ulicy człowieka darła
się „bu!”, robiąc straszne w swoim mniemaniu miny. Nie
widziałam, żeby ktokolwiek się jej przestraszył, natomiast
wszyscy co do jednego podnosili wzrok i... No cóż, po podniesieniu
wzroku widzieli mnie. Czego bym w tej sytuacji nie zrobiła, i tak
wyszłoby mi to na złe – no bo jakie ja miałam opcje? Rozpłakać
się? Uciec z wrzaskiem? Dać się zgubić w tłumie? Tylko gdzie tu
jakiś tłum...? W tym cholernym mieście nigdy nie ma tłumów, a
już zwłaszcza gdy się ich potrzebuje. Gdy nieco pooddychałam
ciężkim od smogu powietrzem, naciągnęłam ponownie maskę. Coś
tak czułam, że i tak moim płucom to wyjdzie na zdrowie... Pociłam
się pod nią okropnie, ale to było już lepsze niż ewentualne
problemy w życiu codziennym, gdyby ktoś zaczął mnie z tą
przerażającą grupką utożsamiać.
Jezu,
jak dobrze, że ja wzięłam tę maskę...
Przez
godzinę kwitnęliśmy pod nieczynną fontanną przed starym kinem,
czekając na jakiegoś znajomego, który uparcie nie chciał się
pojawić, choć dzwonili do niego co minutę. Trzęsłam się z zimna
(lub strachu przed głupotą, kij wie) i uparcie starałam stopić z
panującym na niewielkim skwerze cieniem. Latarnie na szczęście nie
działały, więc jak stanęło się bardziej pod drzewem, nie było
to wcale takie trudne. Co chwilę ktoś próbował wcisnąć mi
butelkę z najtańszym winem. Z początku w tym właśnie upatrywałam
swojej szansy na przeżycie – w rozgrzewającym alkoholu, po
którego sporej ilości może zrobiłoby mi się wszystko jedno –
ale napój był tak obrzydliwy, że po kilku łykach oddałam go
jednemu z tych, którzy wydawali się być chłopakami. Zastanawiałam
się, czy któryś z nich nie jest pełnoletni, wtedy mogłabym go
urobić, by w najbliższym sklepie kupił mi coś normalnego,
ale jakoś średnio chciało mi się zaczynać z nimi rozmawiać.
Nawet gdybym miała ostatecznie wyciągnąć z tego korzyści.
Gdy
równie dziwny jak cała reszta i kompletnie od niej nieodróżnialny
znajomy raczył się pojawić, nawet się ucieszyłam. Jak się
chodzi, to w końcu jest cieplej... Ruszyliśmy na cmentarz. Po
drodze drużyna wstąpiła jeszcze do mocno szemranego sklepu
spożywczego na starym mieście, w którym kupili mi butelkę
karmelowego likieru, o który wreszcie zdołałam poprosić, nie
wplątując się przy okazji w rozmowę, i plastikowe kły wampira,
które czym prędzej przywdziali i tak kontynuowali „straszenie”
ludzi. O ile wcześniej chciałam się rozpłakać, tak teraz
pragnęłam umrzeć. Likier był strasznie smaczny, ale zdecydowanie
za słaby na takie coś. Nawet jakbym wytrąbiła cały naraz...
Gdzieś
w okolicy rynku, gdy już nogi bolały mnie tak, że chciało mi się
skamleć za każdym krokiem, załapałam się na słitfocię bez
maski, której nie zdążyłam w porę naciągnąć. Szlag, będą
mieli dowód, że się z nimi szlajam... Całkiem się załamałam,
gdy jeden z podobno chłopaków objął mnie od tyłu i stanął tak
blisko, że mogłam bez przeszkód wyczuć zapach szamponu do włosów.
Tak, wiem, lepsze to niż skarpetki Gabrysi, ale i tak byłam bliska
puszczenia pawia. Po tych żelkach o smaku betonu, które były
dołączone do sztucznych kłów i które zjadłam, bo nie
wiedziałam, co powinnam zrobić z rękami, pewnie mieniłby się
wszystkimi kolorami tęczy i świecił w ciemności.
Gdy
już wreszcie na ten cholerny cmentarz dotarliśmy, nóg dosłownie
nie czułam. Starałam się nie myśleć o tym, że czeka mnie
jeszcze powrót, pocieszyłam się, że mogę wezwać taksówkę, i
wlokłam się dalej za rozchichraną drużyną, tuląc butelkę z
likierem jak największy skarb. Słodko mi od niego było okropnie,
ale tylko on mnie ratował przed rzuceniem się pod samochód – za
bardzo bałam się, że się wyleje...
Jedno
musiałam emosiom przyznać: cmentarz w moim mieście naprawdę ma w
sobie coś przyciągającego i fascynującego. Może nie na tyle, by
wyprawiać na nim huczne imprezy, ale...
Właściwie
to cmentarze są cztery. Nie są rozrzucone po całym mieście, jak
to często w większych metropoliach bywa, i choć są naprawdę
wielkie, mieszczą się przy jednej ulicy, dlatego utarło się
mówić, że to jeden twór. Ulica jest dość wąska, brukowana,
długa i opadająca lekko, przez co stojąc u jej szczytu można
odnieść wrażenie, że znalazło się w tunelu, którego obie
ściany wytyczają stare kasztanowce. Gałęzie drzew splatają się
nad ulicą w ten sposób, że naprawdę idąc tamtędy wydaje się,
jakby nie znajdowało się na dworze, a w wielkiej, przepięknej
sali. Nad samymi cmentarzami zresztą jest identycznie – ogromne
stare drzewa, stare nagrobki o pięknie rzeźbionych pomnikach, kilka
równie ozdobnych kapliczek. U samego wejścia ulicy znajduje się
również niewielki zabytkowy kościółek – nie potrafię
powiedzieć, w jakim stylu go wykonano, ale obstawiałabym na jakąś
odmianę gotyku, ponieważ cały jest proporcjonalnie wysoki,
wydłużony, strzelisty, z kilkoma wieżyczkami, przepiękną
kolorową rozetą nad wejściem i licznymi rzeźbieniami. Szkoda
tylko, że pomalowano go na ciemnoszary, aż grafitowy kolor, przez
co całość kojarzy mi się raczej negatywnie. Ładnie, ale
negatywnie. To po prostu nie pasuje do miejsca kojarzącego się
z Bogiem.
Tak,
cmentarz w moim mieście to piękne miejsce i chętnie spędziłabym
więcej czasu na opisywaniu go, ale... no cóż, było ciemno. Z
ludzkim wzrokiem i tak byłam tu niemal ślepa. Na uliczce latarnie
niby są, ale chyba nigdy nie widziałam, by którakolwiek z nich
działała.
Cmentarze
ogrodzono niemal się rozpadającymi, ale wciąż wysokimi na ponad
dwa metry murami z surowej cegły. Dłuższy czas szliśmy po
nierównym chodniku wzdłuż jednego z nich, przez co myślałam, że
kierujemy się do pobliskiej bramy, która o tej porze powinna raczej
być zamknięta, dlatego tak mnie zaskoczyło, gdy pochód zatrzymał
się w zupełnie przypadkowym miejscu. Emosie po kolei zaczęli
pomagać sobie we wspięciu się na mur. Niektóre cegły kruszyły
się pod butami, odsunęłam się więc czym prędzej, nie chcąc
ubrudzić się czerwonym pyłem. Tylko tego mi do szczęścia
brakowało.
– Nie
lepiej byłoby bramą? – spytałam głupio, gdy przyszła moja
kolej.
– Brama
jest zamknięta – wytłumaczył bodajże Robert. – Właź,
podsadzę cię.
Nawet
nie wiecie, jak strasznie chciałam upitolić mu łeb przypiętym do
paska bagnetem, gdy złapał mnie wpół i podniósł. Okazja była
tak dobra... Ale głupio kisić się w pierdlu przez pół życia
tylko dlatego, że jakieś emo-coś przez chwilę mnie dotknęło, a
ja sobie tego nie życzyłam. Musiałam przyznać pokornie, że bez
pomocy bym tam nie wlazła. Ciekawe, jak przerzucą na drugą stronę
Gabrysię...
Cmentarz
tonął w mroku. Chwilę mi zajęło, zanim przyzwyczaiłam oczy na
tyle, by móc ruszyć za resztą alejką bez ryzyka wejścia w coś,
w co nie powinnam wchodzić. Pojedyncze ognie kolorowych lampek
błyskały co jakiś czas, nie dając się cieniom rzucanym przez
poruszane niemal niewyczuwalnym wiatrem łyse gałęzie drzew. Niebo
zasnuły chmury, lecz między nimi przebijało się trochę blasku
niemal idealnie okrągłego księżyca. Jutro pełnia... Coś dziwnie
skrzypiało nieco nade mną, widziałam już wyłaniającą się z
mroku najstarszą kapliczkę. Jedna z lampek stała na jej popękanych
schodkach, w jej świetle błyskały zakurzone witraże i rozpięte
na zawiasach metalowych, dwuskrzydłowych wrót pajęczyny. Wrażenie
to stwarzało magiczne i po prostu niepowtarzalne. Mogłabym stać
tak dłuższy czas i patrzeć na obrazek jak żywcem wycięty
z przesadnie barwnego filmu grozy...
No
i wtedy ktoś włączył latarkę. Sklęłam go w myślach i ruszyłam
za oddalającą się grupką. Nie wiedziałam, gdzie mnie prowadzą.
I chyba nie chciałam wiedzieć. Szkoda, że świat miał co do tego
inne obiekcje.
– I
co teraz? – dopytywałam niecierpliwie. Nie miałam ochoty na
niespodzianki, a zaciśnięta na butelce z likierem dłoń
niemal już mi odmarzła.
– Tam
dalej czeka na nas reszta – wyjaśniła Gabrysia.
Chryste
Panie, to ich jest więcej?!
Ehm,
to znaczy... gdzie konkretnie, kochana koleżanko?
Dowiedziałam
się tego szybciej, niż się spodziewałam. Przy ogromnym rodzinnym
grobowcu, który był dość niski, ale idealnie płaski i mógł
przez to robić za jakiś wyjątkowo niefartowny stół, czekało na
nas następnych piętnaście osób. Sama nie wiedziałam, czy
najpierw powinnam się ze wszystkimi przywitać, czy mogę już
usiąść sobie z boku i popłakać w samotności...
Nie,
zaraz. Za bardzo byłam ciekawa tego, co zrobią. Wyjmą alkohol i
grilla, czy zaczną rysować pentagram?
Cóż.
Po tym, jak Robert wyjął z plecaka opakowanie kredy, było się
dość łatwo zorientować. Aż musiałam przetrzeć oczy, tak nie
chciało mi się wierzyć w to, co widzę. Poważnie, ja wciąż
miałam nadzieję, że nie są aż tak nienormalni, że mają jakieś
w miarę ludzkie zainteresowania... He he, a kij. Jeśli gdziekolwiek
istnieją wariaci, którzy w Halloween wywołują duchy na
cmentarzach, to chyba jasne, że ze swoim pechem musiałam na nich
trafić.
– Masz,
przydaj się na coś i rysuj. – Robert kredę musiał wcisnąć
akurat mnie.
– A
co ja mam rysować? – spytałam głupio.
– Jak
to co? Pentagram, mała. A co byś wolała? Jednorożca? – Zaśmiał
się ze w swoim mniemaniu śmiesznego dowcipu. Jak dla mnie był
śmieszny i bez tego sucharka na końcu, ale co poradzić...
No
patrzcie, nie wiem, jakim cudem się uchowałam, ale jeszcze nigdy w
życiu nie rysowałam pentagramu. Po trzeciej próbie, gdy pojechałam
z linią nie tam, gdzie zamierzałam i próbowałam to jakoś
zetrzeć, zastanawiając się jednocześnie, czy by zamiast tego nie
walnąć swastyki, Robert zabrał mi kredę i posadził na moim
miejscu Gabrysię. Jej poszło to zadziwiająco sprawnie. Myk, i
emo-pentagram zrobiony...
Napiłam
się. Kurde, czy ja już nie powinnam być pijana? Dlaczego ten głupi
alkohol na mnie nie działa?!
Jakaś
dziewczyna ustawiła na rogach pentagramu czarne świece (jestem
bardzo ciekawa, skąd oni wzięli czarne świeczki?) i zapaliła je.
Kilka osób usiadło na rogach pentagramu i złapało się za ręce,
reszta zamknęła je w okręgu, do którego mnie też wciągnęli.
Rozglądałam się idiotycznie, wciąż licząc na to, że zaraz ktoś
ryknie śmiechem i powie, że chcieli mnie tak tylko nastraszyć.
Nadal miałam wrażenie, że znalazłam się na planie jakiejś
komedii, gdy osoby z pentagramu zaczęły intonować – czy raczej
zawodzić – jakiś łaciński tekst. Reszta kiwała się
dziwacznie, a ja z całych sił próbowałam nie zakrztusić się
własnym atakiem śmiechu. Nie wytrzymałam, gdy Robert podniósł
dłonie i zaczął krzyczeć jeszcze głośniej – pierdyknęłam
takim śmiechem, że aż musiałam złożyć się wpół.
– Zwariowałaś?!
Zepsułaś nam wszystko! – wydarł się na mnie koleś, którego
chyba nazywali Karol. Reszta patrzyła na mnie z przerażeniem,
niedowierzaniem i szczerą dezaprobatą.
Uspokoiłam
się na tyle, by zdołać wykrztusić:
– Sorry,
ale... No to zabawne było, no! Już nie będę, obiecuję. – Jakby
na potwierdzenie tych słów poddałam się kolejnemu atakowi. Aż
musiałam usiąść na rozchybotanej ławeczce koło sąsiedniego
nagrobka, bo nie mogłam już utrzymać się na nogach.
– Leah,
przez ciebie znowu nam się nie udało! – Gabrysia tupnęła jak
małe dziecko, któremu nie spodobała się decyzja rodzica. –
Przecież prosiłam cię, żebyś była poważna!
Serio
mnie o to prosiła? Hm, naprawdę musiałam jej nie słuchać.
– Dobra,
dobra, przepraszam, okej? Nie spodziewałam się tego wszystkiego –
spróbowałam się usprawiedliwić. Gdy dokładniej przyjrzałam się
minom wszystkich, natychmiast odechciało mi się śmiać. Jeśli
zaraz nie nastąpi tu zbiorowy lincz, to uznam to za cud...
– Idiotka
– syknął ktoś.
– Swój
wyczuwa swego – burknęłam pod nosem, bardzo się tym przejąwszy.
Na szczęście Gabrysia mnie zagłuszyła:
– Daj
spokój, Em, to jej pierwszy raz, w sumie to faktycznie mogłam jej
najpierw opowiedzieć. Nie wiedziała, że to na poważnie.
Ugryzłam
się w język i wypiłam duszkiem smutną resztkę likieru, by
przełknąć następny napad głupawki. Lepiej stwarzać pozory, ich
jednak jest więcej.
Sprawa
jakoś tak sama się rozeszła. Ze smutkiem i złością pogasili
świeczki i zmazali pentagram z płyty nagrobnej, następnie
faktycznie wyjęli z plecaków więcej alkoholu. Okazało się, że
ktoś przywlókł też kiełbasę i grilla, przemogłam się więc i
polubiłam ich na minutkę. Mój ukochany bagnet – tym razem miałam
ze sobą jugosłowiański – przydał się szybciej, niż
przypuszczałam, bo wyszło na to, że jest jedynym sztućcem, jaki
posiadaliśmy. Przez to padło też na mnie, jeśli chodziło o
ostateczne przygotowanie ciepłych przekąsek. Nawet się ucieszyłam
– podczas gdy reszta zajęła się wódką i sobą nawzajem, ja
mogłam skupić się na swoim, jako że i jedno i drugie guzik
mnie interesowało. Rozpaliłam w grillu, ponacinałam kiełbaski,
rozpakowałam szaszłyki i zabrałam się za przysłowiowe
pitraszenie. Szkoda mi potem tylko było, że musiałam górkę
własnoręcznie przyrządzonego żarełka rozdać tym kretynom,
podczas gdy sama bym się chętnie nim zajęła. Przypadała niestety
tylko jedna kiełbaska na głowę.
No,
dwie, bo jedna z dziewczyn zadeklarowała się jako wegetarianka, a
ja byłam najszybsza w zgłaszaniu się po niechcianą porcję.
Podczas
jedzenia potworzyło się dookoła kilka grupek, z których każda
rozmawiała o czym innym. Wszystkie tak samo mnie interesowały, więc
zostałam na swoim miejscu przy grillu. Przemawiało za tym też to,
że zwyczajnie tu było najcieplej...
Pech
chciał, że w ten sposób wyczaiła mnie Gabrysia. Dosiadła się
szybko ze swoją plastikową tacką i jednym tak smętnym
szaszłyczkiem, że aż mi się jej szkoda zrobiło. Powstrzymałam
jednak szybko pozytywniejsze uczucia na widok jej miny – no z
kilometra było widać, że coś knuje.
Nie
pomyliłam się. Dlaczego muszę mieć nosa do ludzi akurat wtedy,
gdy nie powinnam?
– Słuchaj,
Leiczku... – zaczęła dziwnie cichym głosem. Cichym jak na nią,
znaczy się. – Bo ty wierzysz w istoty nadprzyrodzone, prawda?
Burknęłam
tylko coś niezrozumiałego nawet dla siebie samej, całkowicie
pochłonięta przełykaniem kawałka kiełbasy. Żarcie interesowało
mnie o wiele bardziej od kolejnej nieśmiesznej gadki o duchach.
– To
dobrze, że wierzysz – zinterpretowała po swojemu. – Bo ja...
muszę z tobą poważnie porozmawiać.
– Słucham
– wymamlałam. Mi tu druga kiełbaska stygnie, a ona mi jakieś
rozmowy proponuje...
– Co
byś zrobiła, gdybym była wilkołakiem?
– A
bo ja wiem? A jesteś? – spytałam na odczepnego. Szukałam po
pustych siatkach jakiegoś zapomnianego jedzenia, jednocześnie
pogryzając mięsko nadziane na czubek bagnetu. Ona naprawdę mnie
nie interesowała. Czy to tak trudno zrozumieć...?
– No...
właśnie tutaj pojawia się problem. Bo chyba jestem.
Poplułam
się piwem. Tylko zdążyłam skosztować, i już taka sytuacja...
– Ty
jesteś...? – wydukałam, już znacznie czujniejsza. – A dlaczego
tak sądzisz?
– Niedawno
ugryzł mnie ogromny wilk. Jeśli to nie był wilkołak, to ja nie
wiem, co to było. – Krótko pokazała na zadrapanie na nadgarstku.
Krew na chwilę dosłownie zamarzła mi w żyłach. Rana nie była
duża – to było raczej jedno z tych zadrapań, które nawet nie
krwawiły – ale... Ale skóra była zdarta. Jeśli ona mówiła
prawdę...
– Coś
ty. Wilkołak? Oszalałaś? Wyrośnięty pies, i tyle – spróbowałam
zbagatelizować.
– On
miał ze dwa metry, Leiczku! – zaprotestowała. – I posłuchaj,
bo tu jest ta sprawa, którą chciałabym z tobą omówić. Bo...
pamiętasz, jak ci wróżyłam z aury?
– Trudno
nie pamiętać – jęknęłam. Znowu zachciało mi się śmiać.
Humor powrócił równie nagle, jak odszedł, gdy w stercie
naszykowanych do wyrzucenia papierów znalazłam jeszcze jedną
paczkę kiełbasy. Czym prędzej zaczęłam ją rozpakowywać.
– No
i wywróżyłam ci wtedy, że masz jakieś powiązania z wilkołakami.
Ja wiem, że w naszym mieście żyje wielka wataha wilków. I że
wszyscy jej członkowie są mężczyznami.
Zacięłam
się. Niech to cholera jasna... Wsadziłam palec do ust, a kiełbaskę
niemal rzuciłam na grill.
– I
co w związku z tym? – pogoniłam niewyraźnie. Zaczęło mnie to
nawet intrygować.
– Ja
wiem, jakie wilkołaki są. Zwłaszcza chłopcy. I wiem, że ciebie
coś z nimi łączy. Ale mam też wrażenie, że to nie jest coś
dobrego, że ty w jakiś sposób im... służysz. Aż boję się
pomyśleć, w jaki sposób. Wiem, że dzieje ci się tam
krzywda. I ja... Ja chciałabym ci pomóc.
– Eeee...
co? – Teraz to już się popisałam.
– No
bo przecież wszyscy wiedzą, że kobiety-wilkołaki się nie
przemieniają, nie? Ale znam parę sztuczek, mogę pomóc ci się z
tego wyplątać, żeby nie mogli cię wykorzystywać...
– Jezu,
nikt mnie nie wykorzystuje! – zdenerwowałam się. – Daj już
spokój, jedzenie zrobiłam.
– Ja
już nie chcę. Zastanów się poważnie...
– Tak,
wiem, wiem – ucięłam jak najszybciej. – Zajebiście. To
rozumiem, że twoją porcję mogę wziąć?
– Leah,
ale dlaczego tak mnie traktujesz? Ja chcę ci tylko pomóc –
wkurzyła się, unosząc lekko.
– Ej,
długo jeszcze z tymi kiełbaskami?! – krzyknął w tym samym
czasie jeden z chłopaków.
Posłałam
emosi ostatnie ostrzegawcze spojrzenie, przyjęłam tackę głodnego
i nałożyłam na nią żarcia. Oczywiście najmniejszą porcję,
resztę radośnie zostawiłam dla siebie.
Temat
umarł śmiercią naturalną, gdy przylepiło się do nas kilka
dziewczyn. Wciągnęły Gabrysię w dialog, podczas którego również
udawałam, że doskonale się bawię, nie chcąc wyjść na gbura. Co
chwilę zerkałam niecierpliwie na zegarek w telefonie, mając
nadzieję, że nadejdzie w końcu pora, bym mogła zmyć się
bez wyrzutów sumienia.
Jednak...
ta dziwna rozmowa mnie gryzła. Męczyła wręcz, przez co nie mogłam
skupić się na niczym konkretnym. Wciąż powtarzałam sobie w
myślach słowa Gabrysi i próbowałam doszukać się w nich czegoś,
co pomogłoby mi zrozumieć, czy rzeczywiście została ugryziona
przez wilkołaka. Nie bałam się tego, co opowiadała o moich
rzekomych stosunkach ze sforą, mało interesowały mnie głupoty,
które wymyślała o przemienianiu się kobiet, ale... jeśli to była
prawda, mogliśmy mieć przez nią niewyobrażalne kłopoty. I to już
jutro, podczas pełni. Skoro uważa, że kobiety się nie
przemieniają, nie będzie uważać, a jak nagle porośnie futerkiem
podczas rodzinnej kolacji...
Trzeba
było powiedzieć o tym Quillsowi. Tylko niby kiedy? I jak poradzić
sobie z dowiedzeniem się, czy nie robię przypadkiem problemu z
niczego? Może to po prostu jej kolejne emo-dziwactwo? Może sama się
skaleczyła, ale nie byłaby sobą, gdyby nie dorobiła do tego
paranormalnej historyjki? Po tym, co tu się niedawno działo, nic
już nie byłoby w stanie mnie zdziwić.
Jak
zachować zdrowy rozsądek, ale jednocześnie nie zbagatelizować
sprawy, jeśli okaże się prawdziwa? Znowu zaczęła mnie boleć
głowa, a ostatnia – szósta – kiełbaska przestała smakować.
Musiałam grubo polać ją keczupem i zadziwiająco ostrą musztardą,
żeby przełknąć.
Gdy
wybiła północ, postanowiłam się nareszcie zwinąć. Żegnana
zawiedzionymi okrzykami, których zupełnie się nie spodziewałam,
powlokłam się w stronę muru, zastanawiając, jak niby przez niego
przelezę, skoro nie miałam tym razem nikogo do pomocy. Gabrysia
przez chwilę chciała mnie odprowadzić, zbyłam ją jednak
wzruszającą historią rodzaju „ale zostań z przyjaciółmi,
nie poświęcaj się dla mnie” i zostawiłam na swoim miejscu przy
ciepłym grillu z rozszczebiotanymi koleżaneczkami.
Do
muru szłam wolno. Myślałam. Delektowałam się ciszą, która
dosłownie mnie oczarowała, jak tylko odeszłam wystarczająco
daleko. Słyszałam szum wiatru, słyszałam lekko skrzypiące
drzewa, słyszałam z bardzo daleka przejeżdżający samochód. Aż
miałam ochotę zamknąć oczy i dłużej się tym rozkoszować.
Rozejrzałam
się uważnie, szukając wzrokiem, czy nikt przypadkiem za mną nie
szedł. Zdecydowanie potrzebowałam rozmowy z wilkołakami (a i przez
mur nie przelazłabym inaczej niż w wilczej skórze), więc
upewniwszy się, że jestem sama, przemieniłam się w wilka, mając
nadzieję, że uda mi się dorwać kogoś w eterze. Powinni tam
siedzieć i patrolować miasto – w końcu po przeszłonocnej
awanturze musieli jakoś zabrać się do roboty...
Był
tam Quills. Odszukałam go bez problemu, lecz to, co chciałam
przekazać, było zbyt skomplikowane, żeby móc skupić się oprócz
tego na czymkolwiek innym. Niestety jestem jedną z tych osób,
które nie potrafią jednocześnie chodzić i rozmawiać o czymś
wymagającym użycia większej ilości szarych komórek, więc
zatrzymałam się tuż pod samym murem i zamarłam.
– Quills,
Alfo kochany, masz może minutkę? – posłałam myśl.
– No?
Co się stało? – Brzmiał na potwornie zmęczonego, lecz pech
chciał, że nie mogłam się teraz nad nim rozczulać.
– Obawiam
się, że możemy mieć kolejny problem. Gabrysia twierdzi, że
ugryzł ją wilkołak.
– Że
co? I ty jej wierzysz? – zaśmiał się z politowaniem. – Bez
obrazy, ale to nie jest pierwsza osoba, której bym w takiej
sytuacji...
– Wiem,
wiem, sama średnio jej wierzę, ale co, jeśli faktycznie ktoś ją
tam dziabnął? Ona nie wierzy, że kobiety przemieniają się w
wilki, więc jak jutro coś nie pyknie, możemy mieć przerąbane.
Kurde, za często powtarzam „wierzyć”, koniec z alkoholem...
– Najlepiej
byłoby mieć ją na oku – powiedział po chwili ciszy. – Tu
niestety muszę zaznaczyć, że kimś, kto będzie miał ją na oku,
jesteś ty. Żadne z nas się z nią nie... hm... przyjaźni. Jak
znasz jakiś sposób, żeby wyciągnąć ją na noc z domu, to też
najlepiej wykorzystaj.
– Okej...
– jęknęłam boleśnie. – A co z...
– Leiczku?
Niemal
dostałam zawału. Kurde, ja tak pięknie podskoczyłam, że aż
obróciłam się nieco w powietrzu, zaryłam grzbietem w mur i
zapiszczałam, gdy ukłuło mnie w pękniętym żebrze, następnie
potknęłam się po desperackim kroku w tył i mało brakło, a
dodatkowo leżałabym jak długa na pobliskim grobie. Wilk-sierota.
Ale
chyba przyznacie, że można się przestraszyć, gdy za waszymi
plecami tak znikąd pojawia się... no Gabrysia właśnie.
– Leah?
Leah, co jest? – zdenerwował się Quills.
Nie
odpowiedziałam. Zamarłam, skamieniałam wręcz, patrząc w oczy
stojącej równie nieruchomo dziewczyny.
Ona
stała, patrzyła... a w jej źrenicach pojawił się strach. Strach,
ale i...
Obrzydzenie?
Nie wiem, co to było. Nie mam pojęcia. Grunt, że nie było
pozytywne. Po krótkiej chwili odwróciła się na pięcie i odbiegła
w stronę, gdzie nadal trwała przesadnie głośna impreza. Wreszcie
zobaczyłam, co miała na plecach kurtki – to było logo jakiegoś
satanistycznego zespołu, czego w sumie się właśnie spodziewałam.
– Leah,
do cholery! – ryknął Quills.
– Quills...
ona chyba się na mnie... obraziła? – wydukałam wreszcie.
– To
była ona? Szlag! Nie dogonisz jej? Albo nie, nie idź tam, lepiej
odejdź... To może wszystko dodatkowo...
– Kurde,
chłopie, ona się na mnie wkurzyła! Przestanie się do mnie
odzywać! Życie jest wspaniałe! – przerwałam euforycznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz