Ten
dzień miał być cudowny.
Nastrój,
w którym się obudziłam, można określić jedynie słowem
„euforia”. Dziwne jest już samo to, że zwykle tuż po
przebudzeniu mam raczej ochotę kogoś zamordować, zwłaszcza że
gówniarze sąsiadów znowu czymś łomotały tak, że aż trzęsły
się szyby w oknach, a tu...
Dobra,
słówko wyjaśnienia. Zasadniczo okna w mieszkaniu mam tak stare, że
niewiele trzeba, by szyby w nich drżały. To takie drewniane,
pomalowane na biało cudeńka, jakie wprawiano fabrycznie w czasie,
gdy blok dopiero co powstawał, więc swoje już przeżyły. Ale nie
zmienia to faktu, że było głośno, no. Czasami się zastanawiam,
ile jeszcze wytrzymają przy tych dzieciakach. W końcu one
robią się coraz starsze, słabsze i mniej szczelne, a gówniaki
rosną i nabierają masy...
Dobra,
wracając. Czułam się tak wspaniale, że dobiegające z góry
hałasy sklasyfikowałam jedynie jako obecne, ale nieuciążliwe.
Rany, ja chciałam się nawet na nie roześmiać! Powstrzymałam się
wprawdzie w ostatniej chwili, ale taka słabość również mi się
zdarzyła, i nie ma tu czego kryć. Gdy tylko podniosłam się z
łóżka, miałam ochotę kogoś uściskać i zacząć tańczyć
w kółeczko jak na jakimś wyjątkowo niedorobionym filmie dla
przedszkolaków. Dawno nie było mi tak wspaniale. Miałam przed sobą
calutki dzień wolnego – po południu miałam tylko przejść się
do dziadków, skąd pojedziemy razem na cmentarz z okazji święta,
ale tak to czekały mnie same przyjemności. Mogłam czytać, mogłam
pisać, mogłam spać (choć tu pojawiał się znak zapytania),
mogłam rysować, jeść, oglądać telewizję, słuchać muzyki,
mogłam uczyć Kota sztuczek... mogłam nawet usiąść przy biurku i
bezmyślnie gapić się przez okno, kontemplując, jaki to świat
jest przepiękny. Świeciło słonko, ostatnie liście złociły się
na nim, migocząc na delikatnym wietrze, na niebie nie było ani
jednej chmury. Ptaki śpiewały, jakby pomyliły się im pory roku.
Dzisiaj
pełnia. Gdzie ból kości i mięśni? Gdzie rozpierająca od środka
niecierpliwość, nie dająca usiedzieć chwilę w jednym miejscu?
Gdzie przemożna chęć patrzenia, jak wszyscy wokoło płoną w
mękach? Gdzie chęć krzyknięcia światu „spieprzaj”?
Niemożliwe. Po prostu niemożliwe. Albo miał miejsce jakiś
cholerny cud, albo moja depresja postanowiła mnie zostawić, jak
wszyscy przyjaciele.
W
sumie to też mnie bawiło... bo przecież gdybym nadal przyjaźniła
się z Wiktorią, na pewno chciałaby się dzisiaj spotkać i nie
mogłabym się lenić z czystym sumieniem, nie?
Gabrysia
się ode mnie odwaliła. Gabrysia się mnie bała. Gabrysia się mną
prawdopodobnie wręcz brzydziła. Ech, to było tak wspaniałe, że
mało brakowało, a rzuciłabym się do radosnego tańca, podczas
którego mogłabym wszystkie te słowa wykrzyczeć, by świat zaczął
radować się razem ze mną.
Ubrałam
się błyskawicznie, popędziłam do kuchni po coś do jedzenia.
Rodzice już po samej mojej minie i tym, że chciało mi się zrobić
coś więcej oprócz bezmyślnego nalania mleka do miski zorientowali
się, że coś jest nie tak, ale nie mówili nic, popatrując jedynie
z odległości i wymieniając się zaniepokojonymi spojrzeniami.
Życie
jest cudowne, no!
Zeżarłam
pizzę, popiłam kawką i równie radośnie, jak się pojawiłam,
odmaszerowałam do swojego pokoju, by zająć się czymś przyjemnym.
Tylko czym? Miałam tyle możliwości, że sama nie wiedziałam, za
co powinnam się wziąć w pierwszej kolejności. Może by porysować,
korzystając z dobrego światła?
Cóż,
nigdy chyba nie opisywałam dokładniej swojego pokoju, więc czemu
by nie teraz? Myślę, że miejsce, w którym się wychowałam i
które jest dla mnie najważniejszym azylem jest na tyle istotne, by
zasłużyć sobie na akapit czy dwa.
Podejrzewam,
że wszyscy w momencie, gdy mnie nieco poznali, widzieli oczyma
wyobraźni mój azyl jako mroczny, być może z czarnymi ścianami i
bałaganem wylewającym się aż do przedpokoju. Cóż, sama chętnie
zobaczyłabym tam czarne ściany, tylko że do zabytkowych mebli, a
bałaganu wbrew pozorom nie mam aż tak wielkiego. Może dlatego, że
sama zbyt często wywalam się o rozrzucone rzeczy i zwyczajnie
nauczyłam się zgarniania ich pod ściany lub na meble, by nie zabić
się w nocy. Lub nie narobić zbytniego hałasu, gdy to kolejny raz
przychodzi mi zwinąć się na zewnątrz niezauważenie...
Mieszkanie
jak na standardy bloku z lat siedemdziesiątych jest duże, bo ma
sześćdziesiąt cztery metry. Mi dostał się średni pokój, w
którym układ okien wskazuje na to, że powinien znajdować się
balkon, ponieważ jest identyczny jak w salonie. Niestety do
dyspozycji mam jedynie pordzewiałą kratkę, potocznie zwaną
podobno rzygownikiem. Coś mi się kojarzy, że rodzice swego czasu
chcieli ją zamurować, ale nie zgodziłabym się na to – w ten
sposób zwyczajnie jest widniej. Pod oknami z prawej strony stoi
biurko – a właściwie stół, bo taki miałam kaprys jako małe
dziecko. Po lewej nie ma nic, dzięki czemu doskonale widać
żeberkowy grzejnik. Ogólnie pod lewą ścianą mam ogromną szafę
– niegdyś stosowaną przez rodziców jako graciarnia, obecnie
niemal całkowicie zaanektowaną na moje ciuchy, które i tak się w
niej ledwie mieszczą – zaś pod samym oknem, gdy szafa się już
kończy, mam wnękę, którą wykorzystałam na fotel. I półki z
książkami. Pod prawą ścianą mam biblioteczkę, na której
książki stoją w dwóch rzędach (jakoś trzeba sobie radzić), a
pod ostatnią ścianą – tą, w której znajdują się drzwi –
stoi... no cóż. Kanapa, łóżko – zwał jak zwał. To sprawa w
sumie całkiem ciekawa. Ciemnogranatowa kanapa, która wprawdzie nie
pasuje do kompletnie niczego, ale tak się do niej przyzwyczaiłam,
że nie mogę się przemóc do kupna nowej, nie jest do końca
przysunięta do ściany. Gdy jest złożona, wciskam za nią materac
i nakrywam kocem, by nie było go widać. Do spania rozkładam
kanapę, kładę na niej materac i mam całkiem wygodnie. Mama już
od dłuższego czasu rwie sobie włosy z głowy, że robię kompletną
wieś, melinę i nie wiadomo co jeszcze i żebym wreszcie dała sobie
kupić łóżko, ale... no kurde, nie lubię zmieniać, jak już się
przyzwyczaiłam. Poza tym kanapa też mi potrzebna, a że jedno i
drugie nie zmieści się jednocześnie... Nad kanapą jest długa
drewniana półka, na której trzymam modele. Wagoniki i lokomotywki
straszą wszystkich, którzy mnie odwiedzają, ale mnie osobiście
wprawiają w zachwyt. Uwielbiam je odkurzać, macać i oglądać z
każdej strony. Quills twierdzi, że to nie jest już pasja, a
fanatyzm kolejowy. Cóż, może. Ale nie jest mi z tym szczególnie
źle.
Ścian
nie mam wcale czarnych. Mam nieco już podstarzałą, ale jeszcze nie
wołającą o wymianę tapetę w kolorze eleganckiego ceglastego
pomarańczu. W połączeniu z meblami z jasnego drewna i białym
wełnianym dywanikiem wygląda to całkiem nieźle. Już od dawna
zabieram się, by urządzić to miejsce inaczej – mniej
nowocześnie, a bardziej skupić się na kutym metalu, postarzanych
biblioteczkach i całej masie ozdób na ścianach – no ale wiecie,
jak to jest. Pewnie będę się tak zabierać do końca liceum.
No
dobra, dobra. Starczy tych podstawówkowych opisów. Chciałam
jedynie powiedzieć, że dzień był tak wspaniały, że kompletnie
wszystko mnie w nim zachwycało, a doskonale znane pomieszczenie
stało się nagle jakby świeże i na nowo intrygujące. Każdy
najgłupszy szczegół wydawał mi się godny uwagi i uśmiechu.
Kurde, jak naćpana się czułam. Zachowywałam pewnie też.
Nie
wnikałam, co o tym myślą rodzice. Rozsiadłam się zadowolona przy
biurku, odsunęłam walające się na blacie bagnety na tyle, by mieć
miejsce na kartkę, i zabrałam się za szkicowanie następnego
smoka, którego zaraz zamierzałam pokolorować absurdalnymi barwami,
jak to zwykle robię. I wtedy zawibrował mój telefon...
Sms
brzmiał: „Leiczkuu wżuciłam na fejsika nasze focie z imprezki
wejdź sobacz i polajkuj troszkem pliiiizzz”.
Ja
pierniczę.
Dlaczego
to cholerne słońce tak daje po gałach? I dlaczego ta kreska nie
idzie tak, jak wydawało mi się, że ją stawiam? Wściekle
zgniotłam kartkę i pierdyknęłam do kosza z taką siłą, że aż
się przewrócił i poturlał po podłodze. Całkiem ciekawe, jak to
mi się udało...
– Co
się stało? Taki dobry humor miałaś – zagadała mama, gdy
wybrałam się do kuchni po następną kawę.
– Nic
nie mów – wycedziłam, walnęłam się o kant szafki, zaklęłam,
potłukłam kubek i odmaszerowałam do siebie.
O
trzynastej musiałam wyprostować się z kłębka rozpaczy, w jaki
zwinęłam się w łóżku, i iść do ludzi. Sama nie
wiedziałam, czy bardziej mam z tego powodu ochotę zabić kogoś,
czy jednak siebie. Ból przed pełnią zaatakował mnie z pełną
mocą – miałam wrażenie, że przejechał po mnie walec drogowy. I
to trzy razy, tak dla pewności, bym się oby nie pozbierała. Żebro
przeszkadzało mi w oddychaniu, a cała reszta zachowywała się jak
po wyjątkowo ciężkim treningu. Chyba każdy wie, jak to jest wstać
następnego dnia po wielkim wysiłku fizycznym, gdy zakwasy odzywają
się nawet w miejscach, o których nie miało się do tej pory
najmniejszego pojęcia... Myślałam, że tego nie przeżyję. Nie
chciałam tego przeżyć.
Jakoś
się wyszykowałam, posłałam rodzicom ostatnie zrozpaczone
spojrzenie, obarczając odpowiedzialnością za wszystkie
nieszczęścia, jakie mnie dzisiaj spotkały, i wylazłam na klatkę
schodową. Na widok schodów mało brakło, a bym się popłakała.
Rany, jak ja żałowałam, że nie zgodziłam się, by w tym roku w
święta było tak jak zawsze...
Co
roku jeżdżę na cmentarz z mamą. Gdzieś tam po drodze zgarniamy
dziadka, który organizuje zbiórkę pieniędzy na renowację
zabytkowych grobów, spotykamy się z ciocią i ruszamy wspólnie na
obchód, gdy już jest ciemno. Bo tak wolimy. Raz, że jest mniej
ludzi, a dwa, że powstaje mniejsze ryzyko spotkania kogoś z
rodzinki, kogo niekoniecznie chciałyśmy spotykać. To znaczy mama
nie chciała spotkać, bo ja tam nie mam nic przeciwko integracjom z
rodziną, no ale sami wiecie – mama, będąc jeszcze bardziej
aspołeczną ode mnie i wypominając mi tą cechę na każdym kroku,
nie chce w razie czego na nikogo wpaść. Jeszcze by trzeba było z
tym kimś rozmawiać, jeszcze by na herbatę zaprosił z okazji
górnolotnie określanego „jak to my się dawno nie widzieliśmy”,
i co wtedy? Należało się przed tym ochronić wszelkimi możliwymi
sposobami. A biedna Leah w tym roku stwierdziła, że taka nie
będzie.
Dla
mnie Wszystkich Świętych to dzień, gdy właśnie powinno się
integrować z rodziną. Powspominać zmarłych, zaprzyjaźnić z
żywymi, okazać sobie nieco ciepła... po prostu pokazać, że
jednak się jakoś tam lubimy, a nie ciągle uciekamy przed sobą
nawzajem, jeśli tylko zobaczymy się na horyzoncie. Dlatego właśnie
w tym roku postanowiłam jechać z tatą i moimi przybranymi
dziadkami, czyli jego rodzicami. Bo oni wybierają się na cmentarz
wcześniej, chętnie spotykają z innymi członkami rodziny i są
jacyś tacy... cieplejsi. Z moim prawdziwym dziadkiem zawsze jest
oficjalnie i nieco sztucznie.
Ta,
tylko że jest jeden mały kruczek. Z obiadu u babci już się nie
wykręciłam, a tata owszem. No i weź się tam teraz dostań na
piechotę... Odległość nie jest jakaś powalająca, ale gdy każdy
krok boli tak, że ma się ochotę wymyślić kilka nowych
przekleństw, nawet to może okazać się wyrokiem śmierci.
Tylko
nadal nie wiedziałam, czy mam zabić kogoś, czy lepiej zacząć od
siebie.
Pod
blokiem za to czekała na mnie niespodzianka.
– Kurde,
Leah, czy słyszałaś może o tym, że telefon się odbiera?! Od pół
godziny się do ciebie dobijam! – wydarł się Quills, ledwo tylko
wyłoniłam się z klatki schodowej. Tak mnie przestraszył, że
musiałam się zatrzymać na chwilę i ochłonąć, zanim spytałam
wielce inteligentnie:
– O,
dzwoniłeś do mnie? Serio?
– Serio?
Serio?! – Albinosowi zatrzęsła się zaciśnięta na telefonie
dłoń, jakby zamierzał nim we mnie rzucić, ale powstrzymał się w
ostatnim momencie. – Od pół godziny dzwonię – powtórzył w
razie, jakbym nie usłyszała za pierwszym.
– To
dlaczego domofonu nie użyłeś?
Alfa
nagle nabrał kolorów, ale postarał się to ukryć za kolejną falą
złości.
– A
ty dlaczego łaskawie nie włączysz dzwonka raz na jakiś czas?
– A
po co mam włączyć dzwonek? Jeszcze by ktoś do mnie zadzwonił –
burknęłam pod nosem. – Czego ode mnie chcieliście, że się tak
rozpaczliwie dobijacie? – Dopiero teraz zauważyłam, że na
podniszczonej ławeczce na placu zabaw przed blokiem siedzą Paul,
Seth i Jacob.
– Potrzebna
nam jest jeszcze jedna osoba na patrol. Reflektowałabyś? –
Nałożył okulary przeciwsłoneczne iście teatralnym gestem i
schował wreszcie ten przeklęty telefon do kieszeni.
– Obawiam
się, że nie do końca mogę. Właśnie idę do babci na obiad.
Niemal
poczułam, że zrobiło mu się przykro. Ja pierdzielę, a jemu co?
– Hm,
szkoda – powiedział wreszcie. – No cóż, to pamiętaj chociaż
o spotkaniu wieczorem.
– Trudno
nie pamiętać, skoro mamy pełnię – prychnęłam. Jakoś nie
potrafiłam być miła, gdy z taką mocą prześladowało mnie
wrażenie, że coś jest z nim nie tak. – Przecież to jasne, że
będę.
– Okej.
No to... do wieczora. – Ruszył w stronę chłopaków, nie dodając
nic więcej.
Chwilę
odprowadziłam ich wzrokiem, ale nie obejrzał się ani razu.
Zastanawiałam się, o co mu mogło chodzić?
Stanęła
mi przed oczami rozmowa z tatą, jaką odbyłam jakiś czas temu.
Poszło wtedy o przyjaźń damsko-męską. Jak dziś pamiętam,
co tata wtedy powiedział. Ja upierałam się, że owszem, to
możliwe, że mam więcej przyjaciół niż przyjaciółek, że
przecież to dość powszechne, tata zaś... Tata się ze mnie w
pewnym momencie zaczął śmiać. To chyba już samo w sobie
obrazowało, co sądzi o temacie, ale dodał jeszcze krótkie kazanie
o tym, jak to młodzieńcza przyjaźń z chłopakami się kończy,
gdy dziewczyna zaczyna dorastać.
Nie
chciałam. Jezu, jak ja nie chciałam mieć kolejnego amanta w
sforze! Kurde, przecież to by było coś okropnego... Zwłaszcza że
to Quills.
Quillsa
traktuję jak starszego brata. Nasze mamy bardzo blisko się
przyjaźnią jeszcze od studiów, nas poznały ze sobą, gdy miałam
chyba rok. Od tego czasu nieustannie przewijaliśmy się w swoim
towarzystwie, widzieliśmy się bardzo często, zawsze to z nim
chciałam się bawić, gdy tylko miałam do tego okazję. Przez to,
że zawsze chodziliśmy do tych samych szkół, stał się kimś na
kształt mojego obrońcy, jak to w przypadku kochanego starszego
brata bywa. Bo ja zawsze strasznie chciałam mieć starszego brata,
marzyłam o tym. Albinos doskonale pasował na to miejsce. Gdy
okazało się, że oboje jesteśmy wilkołakami, tylko się ta nasza
więź wzmocniła. To on zawsze stawał po mojej stronie, gdy jeszcze
członkowie sfory za mną nie przepadali, to on zawsze był skory
pomóc mi w pracach domowych, to jego mogłam nasyłać w podstawówce
na młodocianych dresików z klasy, który mnie wyzywali. To z
nim się przekomarzałam tak, że wszystkim wokół włos stawał
dęba ze zgrozy, to jego mogłam wyzywać, popychać, kopać i bić,
a i tak się z tego śmiał. No po prostu brat. To on wciąż
wściekał się na mało dyskretne awanse Jareda.
Tylko
właśnie... Czy wściekał się jak brat, czy z czasem pojawiło się
w tym coś więcej?
Nie
chcę. Kurde, nie chcę, żeby taka cudowna relacja poszła się
bujać przez jakiegoś tam miłosnego pasożyta...
Ale
może histeryzuję bez powodu? W końcu gdyby chciał się umówić
na randkę, nie wściekłby się tak o to nieodbieranie telefonu,
nie?
Dobra.
Kij z tym. Za dużo mam zmartwień, by teraz przejmować się jeszcze
tym. Ruszyłam wreszcie w stronę osiedla, na którym mieszkają moi
przybrani dziadkowie. Zrobiło mi się trochę nieprzyjemnie, gdy
przypomniałam sobie czatowanie pod wieżowcem na półdemona. Nie ma
już chyba miejsca w tym mieście, które nie kojarzyłoby mi się z
czymś, nad czym musiałam pomyśleć. Problem w tym, że dzisiaj
jakoś szczególnie myśleć mi się nie chciało...
Szkoda
tylko, że to nie był dzień taki jak inne. Bo znowu musiałam
nieświadomie wleźć w jakieś bagno...
Nie
wiem, dlaczego ostatecznie zatrzymałam się w szczycie bloku
dziadków. Nie potrafiłam powiedzieć, co zmieniło się w
otoczeniu, ale coś mi zdecydowanie nie grało. W powietrzu pojawiła
się delikatna nuta dziwacznego zapachu, podobnego do tego, jaki
unosił się wokół krateru, ono samo jakby zmieniło konsystencję,
jak tuż przed burzą z licznymi wyładowaniami atmosferycznymi,
dziwnie ciężkie i jakby naelektryzowane. Zmiana była jak na razie
subtelna na tyle, że nie wiedziałam, jakim cudem udało mi się ją
tak szybko zauważyć, ale nie zastanawiałam się nad tym długo.
Grunt, że się pojawiła... i że wszystkie symptomy zagrożenia
narastały z każdą sekundą.
Co
się dzieje?
Rozejrzałam
się niepewnie, jak na złość w pobliżu nikogo nie było. Gdybym
dostrzegła ludzi, mogłabym sporo wywnioskować z ich zachowania.
Mogłabym wybadać, czy oni też czują to coś, czy może tylko mi
się uroiło. Gdybym widziała ludzi, znaczyłoby to, że wszystko
tak naprawdę jest w porządku...
Nikogo
nie było. Ale to nikogo, cholera. Ruchliwą drogą nie przejechał
żaden samochód, przechodnie jakby zniknęli. Ja wiem, że jest
dzisiaj święto, no ale żeby aż tak...?
Nie
wiem, kiedy wszyscy zniknęli. Zaczęłam odruchowo przeklinać się
za brak uwagi, ale zreflektowałam się szybko. Przecież nie mogę
być czujna cały czas, prawda?
Instynkt
mówił co innego. Hej, w twoim mieście czai się wielkie nie
wiadomo co. Klimat się zmienia, z dziury w ziemi, która może
prowadzić do samych piekieł, prawdopodobnie coś wylazło, a do
tego po ulicach kręci się półdemon, który najprawdopodobniej
mąci ci we łbie. To chyba jasne, że powinnaś się trochę
częściej interesować tym, co dzieje się wokół? Odpoczniesz
sobie po tym, gdy niebezpieczeństwo zostanie zażegnane, a teraz nie
jesteś zwykłym człowiekiem, by chować się przed nim w domu!
No
cóż. Poczułam się ochrzaniona przez samą siebie. Ale miło...
Coś
nakazywało mi uciekać jak najszybciej. Czułam się tak, jakby za
chwilę miało rozegrać się coś strasznego, czego jednak za nic
nie mogłam bliżej określić. Słońce zaszło, niebo zaciągnęło
się ciemnymi chmurami, zerwał się wiatr, lecz powietrze
paradoksalnie stało się znacznie cieplejsze, aż spociłam się pod
zimową kurtką.
Gdzie
są ludzie?
Nie
wytrzymałam – puściłam się biegiem w stronę odpowiedniej
klatki schodowej. Jakby dostanie się do mieszkania mogło uchronić
mnie przed tym, co miało nadejść...
Nie
uchroniło.
Ziemia
zadrżała delikatnie. Byłam tym tak zdziwiona, że aż zatrzymałam
się jak wryta. Właściwie to się nie bałam. Nie miałam czasu, by
skupić się na wszystkim na tyle, by poczuć wobec zdarzeń
jaśniejsze emocje. Wszystko działo się bardzo szybko.
Ziemia
zadrżała, czy mi się wydawało? Ostrzegawczy alarm wył w mojej
głowie, a ciało samo nie wiedziało, czego właśnie doświadczyło.
Serce biło mi tak mocno, że miałam wrażenie, jakby szykował mi
się pierwszorzędny zawał. Coś paliło mnie w plecy, jak
natarczywie wbity wzrok, lecz gdy obróciłam się przez ramię,
nikogo nie dostrzegłam.
Czułam...
zło. Coś tu było. Coś, czego nie powinno tutaj być...
Miałam
wrażenie, że o czymś zapomniałam.
Ziemia
ponownie zadrżała, tym razem na tyle, bym nie miała co do tego
żadnych wątpliwości. Wyrwał mi się zduszony krzyk, czym prędzej
odbiłam w lewo, przedarłam się przez rzadki żywopłot, niemal
drąc kurtkę. Zatrzymałam się dopiero w połowie zielonego terenu,
gotowa do przemiany w wilka, i odwróciłam.
I
oniemiałam.
Niebo
błyskawicznie ciemniało, jakbym oglądała na przyspieszonym filmie
nadchodzącą burzę. Chmury zaczynały się robić niemal granatowe,
coraz cięższe, kłębiące jak żywe istoty i przerażające.
W pewnym momencie coś błysnęło, ale nie usłyszałam uderzenia
pioruna. Za to blok...
Ziemia
ponownie zadrżała, lecz tym razem na tyle, że niemal mnie to
przewróciło. Czteropiętrowy szary blok zatrząsł się w posadach.
Okna zaczęły pękać i sypać się falą lśniących srebrzyście
odłamków na pusty chodnik, tynk odpadał całymi płatami, za nim
leciały większe kawałki kruszącej się elewacji. Na ścianie
pojawiło się długie pęknięcie – z każdą chwilą się
powiększało, rozszerzało, aż wreszcie było tak ogromne, że
widziałam przez nie wnętrza zupełnie pustych mieszkań. Po ziemi
zaczęła pełznąć następna rysa, zbliżając się do mnie.
Chciałam
zawyć. Chciałam odskoczyć, przemienić się w wilka, zwołać
sforę i zwinąć się stamtąd czym prędzej. Serce mnie zabolało,
gdy przypomniałam sobie o dziadkach. Przecież nie mogę pozwolić,
żeby coś im się stało! Tylko co ja mam zrobić?! Jęknęłam w
panice, złapałam się za głowę, próbując zebrać myśli, zanim
budynek całkowicie runie. Dlaczego...?
Błysnęło.
Wszystko skończyło się o wiele szybciej, niż zaczęło –
zupełnie jakby ktoś przełączył w telewizorze na inny kanał.
Wyszło bijące po oczach słonko, chmury zniknęły, blok jak za
dotknięciem magicznej różdżki ponownie stanął w jednym kawałku.
Przechodząca obok starsza pani spojrzała na mnie ze strachem w
oczach, bijąc się ze sobą, czy powinna dzwonić po pogotowie, czy
lepiej zostawić mnie w spokoju, bo mogę zarażać.
Iluzja.
Jak on to, do jasnej cholery, zrobił?
Opadłam
na pobliską ławkę w zupełnej ciszy. Nie byłam w stanie się
ruszyć przez dłuższy czas. Nie wierzyłam. Miałam problemy z
oddychaniem, a dłonie tak mi drżały, że przez dłuższy czas nie
mogłam odblokować ekranu w telefonie, by sprawdzić, która
godzina.
Nie
wiem, ile mi zajęło, by się pozbierać. W głowie miałam zupełną
pustkę. Nie wiedziałam, co powinnam o tym myśleć. Wiedziałam, że
powinnam coś myśleć, ale zwyczajnie... nie potrafiłam. Być może
byłam w szoku.
Oszalałam,
czy to była kolejna magiczna sztuczka półdemona?
Jak
automat doszłam do drzwi klatki schodowej, dostałam się do środka.
Weszłam po schodach na pierwsze piętro i...
I
zderzyłam się z sąsiadem dziadków.
Gdyby
to był zwyczajny człowiek, z pewnością bym przeprosiła i posnuła
się dalej. Ale pech chciał, że los postawił przede mną pana
Rysia.
Rysiek
jest w wieku mojego taty i za czasów szkolnych był jego najlepszym
przyjacielem. Tylko że Rysiu nie wyszedł na ludzi, jak mój tata. O
nie... Podczas gdy mój ojczulek zajął się studiami i pracą, tak
pasją i zajęciem Rysia od dawien dawna jest degustacja napoi
wysokoprocentowych i słuchanie na cały regulator muzyki.
Tudzież dosrywanie sąsiadom, którzy to podobno go nie rozumieją.
Rysiu
mnie przeraża. Ale przede wszystkim Rysiu mnie tak śmieszy, że aż
w pewnym sensie go lubię. W przypływie humoru i realizmu lubię
powtarzać, że prawdopodobnie skończę kiedyś jak on. Przecież to
jasne jak słońce, że pisany mi jest los starej panny z
siedemdziesięcioma kotami, więc czemu by nie polecieć dalej, nie
zacząć słuchać muzyki o dziwnych porach i przestać interesować
się światem zewnętrznym? Jeśli nie wyjdzie mi z koleją,
prawdopodobnie właśnie to mnie czeka.
Rysiu
właściwie jest nieszkodliwy. I w jakiś sposób mi go szkoda. Nie
ma żony, nie ma dzieci, nie miał chyba nigdy żadnej dziewczyny.
Owszem, bywa kłótliwy i nieco chamski, ale gdzieś pod tym
wszystkim od zawsze widzę człowieka, który jest po prostu
nieszczęśliwy.
Ale
zwykle mnie śmieszy.
– O,
cześć, młoda! – ucieszył się na mój widok. – Powiedz no
kiedyś starszemu, żeby do mnie wpadł, co?
– Jasne,
powiem – zapewniłam. Tata czasem dostaje podobne zaproszenia, by
odebrać od Rysia kolejną porcję płyt z muzyką. Kiedyś nas to
cieszyło, bo w końcu im więcej fajnych rzeczy do słuchania, tym
lepiej, ale z czasem, gdy ta muzyka zaczęła coraz mocniej zbaczać
w stronę black metalu, zaczęło nas to nieco... wkurzać. Zawsze
otrzymujemy wielką hałdę wszystkiego, a tylko ze dwie czy trzy
płyty są tam warte uwagi. No ale jest w tym coś w rodzaju
tradycji.
Wtedy
z mieszkania wyżej wychynęła babcia.
– Leah,
to ty? Chodź wreszcie, obiad czeka!
– O,
cześć, ciocia! – Rysiu pomachał ochoczo.
Babcia
jak tylko go zobaczyła, odpaliła przysłowiowego pierdolca.
– A
ty jeszcze masz czelność mi „cześć” mówić?! – Wzięła
się groźnie pod boki. – Taki jesteś cham, żydzisko niedobre,
hałasujesz, jakiegoś łomotu na pół bloku słuchasz, a teraz mi
„cześć” mówisz?!
– A
no bo ciocia, no... Wiesz, każdy musi sobie czasem muzyki
posłuchać... – Prawie umarłam ze wstrzymywanego śmiechu, tak
głupio proszącą minę zrobił.
– To
nie jest muzyka, tylko jakieś walenie garnkiem w kaloryfer! I ja ci
dam ciocię, ty...! – Aż się zapowietrzyła. – Leah, chodź
wreszcie! Ciocia, ciocia... Ja ci dam ciocię! – pyskując pod
nosem, trzasnęła drzwiami.
– Ej,
młoda, a ty nadal tam Black Sabbath słuchasz? – zawołał Rysiu
za mną, gdy byłam już w połowie wejścia na drugie piętro.
– No
pewnie, zawsze będę wierna Black Sabbath! – zawołałam z
oburzeniem.
– No.
Bo pamiętaj, rock nie umarł! – Po tym zapewnieniu zniknął
wreszcie w swoim mieszkaniu.
Czułam
się beznadziejnie, lecz i tak zdołałam się roześmiać. Facet
potrafi zdziałać cuda z moim samopoczuciem.
***
No
dobra. Dopiero tym razem bałam się przemieniania w wilka.
Obawiałam
się już wiele razy, między innymi wtedy, gdy to mieli doszukać
się w moich myślach wspomnienia dziwnych uczuć podczas wizyty w
Sztolniach. Lub wtedy, gdy musiałam powiedzieć, że nie powiodło
się moje zadanie z dołączeniem do sfory Aresa. Obawiałam się,
tak, ale... za żadnym razem to nie był strach, od którego aż
ściskało mnie w piersiach.
Nie
chciałam rozmawiać o tej iluzji. I to bynajmniej nie dlatego, że
bałam się odpowiedzialności, snucia nowych domysłów i ogólnej
reakcji na podobną rewelację. Ja się bałam, że to nie była tak
naprawdę iluzja, tylko że mi zaczęło zwyczajnie odbijać... Już
wystarczająco dużo się działo, tylko psychiatryka mi do tego
brakowało.
Zachowywałam
się... dziwnie i nielogicznie. Po wizycie na cmentarzu byłam bardzo
zmęczona, więc do wieczora już snułam się po mieszkaniu bez
celu, nic mnie nie interesowało... Wyczekiwałam momentu, gdy
mogłabym z czystym sumieniem zgasić światło i... iść spać. No
właśnie – bo było to cholernie nielogiczne, ale ja irracjonalnie
chciałam uniknąć przemiany w wilka. Jak dziecko chciałam
sprawdzić, czy problemy samoistnie nie znikną, gdy nakryję się
kołdrą na głowę i nie będę o nich myśleć.
Cóż.
Bałam się tego, co by było, gdybym przemieniła się w wilka w
domu. Mogłoby być dość... zabawnie, zwłaszcza że nie zdołałabym
przez to wydostać się na zewnątrz. Okazało się jednak, że choć
kości bolały mnie coraz mocniej, bez trudu się kontrolowałam. Nie
wiem, czy musiałabym się przemieniać, gdyby nie to, że w końcu
zdołałam wziąć się w garść i wylazłam na zewnątrz,
odczekawszy wcześniej, by rodzice zgasili światło.
Dziwne
to było. Zawsze myślałam, że przemiana podczas pełni jest
obowiązkowa. A tu co? Okazuje się, że tyle nocy przemarzłam na
dworze na próżno, gdy mogłam to po prostu przeczekać?
– Tego
nie da się przeczekać – odezwał się Quills. – Może
minęłoby trochę czasu, ale i tak by cię dopadło. Ja też kiedyś
eksperymentowałem, na dobre mi to nie wyszło.
– Też
próbowałem kiedyś – wtrącił się Collin. – Skończyło
się na tym, że zmieniłem się przy starych. Oni o tym nie
wiedzieli, stary tak się przestraszył, że aż mu się tryb
agresora włączył. Zapędził mnie miotłą do garażu i tam
zamknął na całą noc. Myślałem, że spicnieję tam do reszty,
z minus dwadzieścia stopni wtedy było...
Zaśmiałam
się na wspomnienie. Wyglądało to po prostu przezabawnie... Trudno
powiedzieć, kto był bardziej przerażony – szpakowaty mężczyzna
koło pięćdziesiątki, czy Collin, którego oczami wszystko
widziałam.
– Ty
sieroto! – posypały się komentarze.
– Było
pokazać brzuszek do głaskania, to zaraz by zmiękli...
– Gdybyś
lepiej to rozegrał, to by było jak z moimi. Jakoś by to szybciej
przełknęli...
– Znaczy
oni to przełknęli. Tylko musiałem do tego poczekać do rana i
przemienić się z powrotem. Wyobraźcie sobie minę ojca, gdy
zajrzał do garażu i mnie tam znalazł... Wcześniej chyba wmawiali
sobie, że mieli halucynacje ze zmęczenia czy coś, nie wierzyli w
to do końca, a w taki sposób się wszystko potwierdziło.
– I
co? Poważnie dostałeś przez to szlaban na komputer? – Brady
odgrzebał z jego myśli coś jeszcze.
Niemal
się przewróciłam ze śmiechu.
– Dobra,
to teraz na poważnie. – Mój napad wesołości przerwał nagle
Sam. – Co jest, Leah?
– A
dlaczego sądzisz, że coś jest? – odparłam na odczepnego.
Chyba wciąż miałam nadzieję, że odwlekę w czasie
nieuniknione...
Zbliżałam
się już do górki za starą stacją, gdzie miało odbyć się
zebranie. Przeskoczyłam przez tory, myśląc o jakichś kompletnych
głupotach – rozejrzałam się z wyraźną nadzieją na to, że
zobaczę jakiś pociąg, przyjrzałam się nowemu rozkładowi jazdy w
zadziwiająco eleganckiej gablotce, którą chyba niedawno tu
postawili, liczyłam kroki. Uwaga wilków w końcu odwróciła się
ode mnie i skupiła na jakiejś błahostce, której nie
przysłuchiwałam się zbytnio. Zanurzyłam się w cieniu między
drzewami, zaczęłam się wspinać po dość stromym wzniesieniu,
uważając, by nie nadwyrężyć za mocno boku, w którym pulsowało
bólem pęknięte żebro. Nie wiem dlaczego, ale jakoś szczególnie
mocno mi dzisiaj dokuczało.
Wilki
zgromadziły się na samym szczycie, gdzie to znajdowała się
polanka, na której często robimy grilla. Nieopodal, wśród
rozrastających się nadmiernie chaszczy jest też niewielkie
jeziorko, a może nie tyle nawet jeziorko, co błotniste oczko wodne,
zmieniające swój rozmiar w zależności od pogody. Właściwie to
nic atrakcyjnego, ale dla mnie to miejsce zawsze wydawało się
urokliwe. Latem podczas ciepłych nocy bardzo głośno rechotały tam
żaby. Uwielbiałam ten dźwięk.
– No
dobra, Leah, serio coś się stało. Przecież to widać –
warknął w pewnym momencie Brady.
– Ech,
przy was nie da się pobyć tajemniczym przez chwilę –
jęknęłam. – Nie doceniacie emocji, jakie wywiera dobrze
zorganizowana niespodzianka...
– No
jakoś nie – warknął Quills. – Zwłaszcza gdy budzi w
tobie takie emocje. I chcąc nie chcąc widzimy jej strzępy. Mów, o
co chodzi.
– Aleś
ty niecierpliwy. Niech ci będzie, macie. – Poczęstowałam
wszystkich swoimi wspomnieniami. – Podczas gdy wy świetnie
bawiliście się na patrolu, a ja beztrosko zmierzałam do babci,
spotkało mnie... to.
Ogromne
wilki znieruchomiały jak posągi. W skupieniu przyglądali się moim
myślom, żaden z nich nie drgnął, wydawało się, że przestali
nawet oddychać. Nie zagłębiali się szczególnie w moje
odczucia, ale przecież nie musieli...
– Co
to było?! – warknął wreszcie któryś.
– Iluzja?
– syknął Jacob.
– Iluzja.
Ale wywołał ją ten półdemon? – zwątpił Seth. – Była
cholernie skomplikowana.
– Była
o wiele większa, niż poprzednie. Zacieranie śladów... to każdy
może opanować. Ale to? – biadolił Jared.
– On
jest chyba o wiele potężniejszy, niż przez cały czas myśleliśmy.
– Iluzje
są skomplikowane, ale podobno nie wymagają wielkiej mocy magicznej.
O ile nikt nie rozprasza twórcy iluzji, zależy ona tylko od jego
cierpliwości i wyobraźni – wymądrzył się Embry.
– Ale
co my z tym zrobimy?
– Coraz
mniej mi się podoba.
– Jesteśmy
w niebezpieczeństwie! Musimy chronić miasto!
– Musimy
chronić nasze rodziny!
– Musimy
szukać tropu – wycedził Quills. – I działać o wiele
bardziej zdecydowanie, niż do tej pory.
– Myślałam,
że to już od jakiegoś czasu jest oczywiste – sarknęłam
mało sympatycznie.
– Ale
jak się za to zabrać? Tak po prostu pójdziemy w miasto węszyć?
Nie wiemy, od czego zacząć...
– Od
najprostszego. – Alfa obejrzał się na mnie. – Opowiedz
nam to słowami. Nie chcę, żeby się okazało, że nam coś
umknęło. Jak to się zaczęło? Jak to możliwe, że wszyscy ludzie
nagle zniknęli?
– Nie
mam bladego pojęcia. – Wzruszyłam po wilczemu ramionami. –
Zamyśliłam się. A gdy się zorientowałam, że coś nie
gra, to już nikogo nie było. Gdy iluzja się skończyła, to nagle
się pojawili.
– Nie
przemieniałaś się w wilka? Raczej nie mógłby ukryć tylu ludzi
przed wilczymi zmysłami.
– Nie
przemieniałam się. Myślę, że to raczej dobrze – trochę głupio
byłoby tak na środku trawnika w biały dzień...
– Pokazał
ci się?
– Nie.
Widzieliście przecież. Przestańcie zadawać oczywiste pytania i
powiedzcie mi lepiej, co z tym dalej robimy? Tego nie można tak
zostawić.
– Nie
można. To zaszło za daleko – wycedził wściekły Embry. –
Bierzemy się za szukanie tego cholernego tropu, choćbyśmy mieli
przetrząsnąć całe miasto i zajrzeć pod każdy kamień...
– Potrzebujemy
planu – zaprotestował Sam. – Nie możemy znowu działać
tak chaotycznie, jak do tej pory. Stara sfora przecież wyraźnie
powiedziała...
– Nie
mamy czasu na wymyślanie żadnych planów! – zdenerwował się
Paul. – Czas nam się kończy, a my jeszcze nie mamy niczego!
– Jestem
zdania, że powinniśmy się zgodzić na zwołanie Starszyzny. Dopóki
jeszcze nikomu nic się nie stało... – Jacob sklecił dwa w
miarę poprawne zdania. Święto w końcu jest.
– Następny
atak nie musi już być iluzją, tylko załatwi coś tak jak naszą
szkołę – poparł go Brady.
– Mamy
jeszcze kilka dni. Będziemy szukać. Może nam się uda –
burknął Quills. – Wy nawet nie wiecie, jakie problemy będziemy
mieć, gdy Starszyzna się tutaj pojawi!
– Na
pewno nie większe, niż mamy teraz – zapewniłam złowrogo.
– Szukamy
tropu. – Alfa obstawał przy swoim.
– A
Gabrysia, która może się dzisiaj przemienić? A dziura w ziemi? A
śmierć Aresa i burdel w jego sforze? Teraz już naszej właściwie?
Nie mamy czasu na to wszystko! – Jared zastąpił mu drogę,
gdy szykował się do odejścia.
– Gabrysią
bym się nie przejmował. Jeśli do tej pory się nie przemieniła,
dzisiaj już tego nie zrobi. – Znacząco wskazał nosem w
niebo, skąd patrzył na nas idealnie okrągły księżyc.
– Nie
damy rady, Quills. Tydzień to za mało, żeby zrobić coś
konkretnego...
– Ale
nie możemy nie spróbować! – Biały basior wyszczerzył
zębiska.
Brązowy
wilk wycofał się kilka kroków, lecz nie zrezygnował.
– A
jeśli w czasie, gdy będziemy próbować, coś się stanie? Nie
wybaczysz sobie tego.
– Co
ty mi sugerujesz? – Czerwone ślepia błysnęły
niebezpiecznie. Ja tam już zabierałabym nogi za pas, ale mój amant
chyba zupełnie był pozbawiony dzisiaj instynktu samozachowawczego.
– Jeśli
komuś stanie się krzywda, jeśli zginie jakiś człowiek, to będzie
tylko twoja wina. Bo chciałeś udowodnić, jak to wspaniale sobie
radzisz, zamiast pokornie pozwolić, by zajęli się tym lepsi.
Embry
i Seth odskoczyli w ostatniej chwili, gdy biało-brązowa kula futra
runęła w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stali. Stuliłam uszy
do głowy, gdy ciszę nocy rozdarł wilczy skowyt. Beta od razu
rzucił się ich rozdzielać, ale zanim zdołał przemówić
wściekłemu Alfie do rozumu i przetłumaczyć Jaredowi, że był
mało delikatny, w powietrzu zdążyło pojawić się całkiem sporo
wyrwanych kłaków.
– Jared,
siad! – warknął na wściekłego basiora. – Skoro Quills
ma taki plan, wypada nam się podporządkować. I tak widać, że
zdania nie zmieni.
– To
zabrzmiało tak, jakbyś sam miał wątpliwości – wycedził
biały, ale został zignorowany.
– Czyli
co? Wychodzi na to, że mam go ślepo słuchać, gdy prowadzi nas być
może na śmierć? Mam ignorować, gdy jego decyzja może doprowadzić
do tragedii? Nie mam prawa głosu, gdy mu odwala? – wściekał
się Jared. Dopiero teraz zauważyłam, że niemal dorównywał Becie
wielkością – wcale nie było takie oczywiste, który z nich by
wygrał, gdyby rzucili się sobie do gardeł.
– To
tylko szukanie tropu. Co może się stać?
– To
zaniedbanie. I co, jak już ten trop znajdziemy? Quills przecież
planuje wydać półdemonowi bitwę. A co, jeśli jeszcze dobitniej
nam pokaże, że nie mamy z nim szans? Już ostatnio skończyło się
to dla ciebie marnie, więc tym bardziej powinieneś wiedzieć, o co
mi chodzi.
– Ladon
nie działa zdecydowanie. On się nami bawi, podpuszcza nas, jakby
badał, co zrobimy. Myślę, że nie wykona następnego kroku, jak
dopiero co nastraszył Leę – wtrącił Collin. – Znowu
będzie się chciał na jakiś czas przyczaić. Możemy ruszać
tropem bez obaw. A może go zaskoczymy...
– Ciekawe
czym. On nie widzi w nas żadnego zagrożenia. – Jared wywrócił
oczami.
– A
może my powinniśmy mu się tym odwdzięczyć?
– Że
co? Mamy zignorować zagrożenie, jakie może dla nas stanowić, i
potraktować jak upierdliwego dzieciaka, któremu trzeba pokazać
drzwi?
– Nie
mówię, że mamy go zlekceważyć. – Srebrny wilk pokręcił z
politowaniem łbem. – Po prostu powinniśmy wziąć się w
garść, przestać się go bać i zaatakować zdecydowanie, zamiast
bawić się w takie podchody.
– Jak
ty chcesz uniknąć podchodów, skoro nie mamy pojęcia, gdzie się
teraz ukrywa?
Collinowi
chyba powoli zaczynało brakować cierpliwości.
– Chodzi
mi o to, że jak już znajdziemy ten trop, zaatakujemy od razu. Nie
następnego dnia, nie gdy obgadamy, co to może oznaczać, nie po
powiadomieniu starej sfory. Już. Natychmiast.
– To
może się udać – uznał Seth.
– Taa,
tylko najpierw ten trop musimy znaleźć – ziewnęłam.
– Więc
bierzmy się w końcu do roboty! – wycedził Quills.
Tym
razem wszyscy zgodnie poszli za nim. Wciąż wyczuwałam ze strony
Jareda wątpliwości, lecz nie wygłosił już żadnej, pokornie
spuściwszy łeb. Milczał przez całą drogę.
Bałam
się. I tym razem nie tego, że coś nam znowu nie wyjdzie. Bałam
się, że coś znajdziemy. Bo jakbyśmy coś znaleźli... Tym razem
bitwa nie była odległa i podkreślona słowem „może”. Tym
razem była prawdziwa, namacalna i tak bliska, że aż obleciała
mnie gęsia skórka.
Ale...
no cóż. Niczego nie znaleźliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz