poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 35


Ten dzień miał być cudowny.
Nastrój, w którym się obudziłam, można określić jedynie słowem „euforia”. Dziwne jest już samo to, że zwykle tuż po przebudzeniu mam raczej ochotę kogoś zamordować, zwłaszcza że gówniarze sąsiadów znowu czymś łomotały tak, że aż trzęsły się szyby w oknach, a tu...
Dobra, słówko wyjaśnienia. Zasadniczo okna w mieszkaniu mam tak stare, że niewiele trzeba, by szyby w nich drżały. To takie drewniane, pomalowane na biało cudeńka, jakie wprawiano fabrycznie w czasie, gdy blok dopiero co powstawał, więc swoje już przeżyły. Ale nie zmienia to faktu, że było głośno, no. Czasami się zastanawiam, ile jeszcze wytrzymają przy tych dzieciakach. W końcu one robią się coraz starsze, słabsze i mniej szczelne, a gówniaki rosną i nabierają masy...
Dobra, wracając. Czułam się tak wspaniale, że dobiegające z góry hałasy sklasyfikowałam jedynie jako obecne, ale nieuciążliwe. Rany, ja chciałam się nawet na nie roześmiać! Powstrzymałam się wprawdzie w ostatniej chwili, ale taka słabość również mi się zdarzyła, i nie ma tu czego kryć. Gdy tylko podniosłam się z łóżka, miałam ochotę kogoś uściskać i zacząć tańczyć w kółeczko jak na jakimś wyjątkowo niedorobionym filmie dla przedszkolaków. Dawno nie było mi tak wspaniale. Miałam przed sobą calutki dzień wolnego – po południu miałam tylko przejść się do dziadków, skąd pojedziemy razem na cmentarz z okazji święta, ale tak to czekały mnie same przyjemności. Mogłam czytać, mogłam pisać, mogłam spać (choć tu pojawiał się znak zapytania), mogłam rysować, jeść, oglądać telewizję, słuchać muzyki, mogłam uczyć Kota sztuczek... mogłam nawet usiąść przy biurku i bezmyślnie gapić się przez okno, kontemplując, jaki to świat jest przepiękny. Świeciło słonko, ostatnie liście złociły się na nim, migocząc na delikatnym wietrze, na niebie nie było ani jednej chmury. Ptaki śpiewały, jakby pomyliły się im pory roku.
Dzisiaj pełnia. Gdzie ból kości i mięśni? Gdzie rozpierająca od środka niecierpliwość, nie dająca usiedzieć chwilę w jednym miejscu? Gdzie przemożna chęć patrzenia, jak wszyscy wokoło płoną w mękach? Gdzie chęć krzyknięcia światu „spieprzaj”? Niemożliwe. Po prostu niemożliwe. Albo miał miejsce jakiś cholerny cud, albo moja depresja postanowiła mnie zostawić, jak wszyscy przyjaciele.
W sumie to też mnie bawiło... bo przecież gdybym nadal przyjaźniła się z Wiktorią, na pewno chciałaby się dzisiaj spotkać i nie mogłabym się lenić z czystym sumieniem, nie?
Gabrysia się ode mnie odwaliła. Gabrysia się mnie bała. Gabrysia się mną prawdopodobnie wręcz brzydziła. Ech, to było tak wspaniałe, że mało brakowało, a rzuciłabym się do radosnego tańca, podczas którego mogłabym wszystkie te słowa wykrzyczeć, by świat zaczął radować się razem ze mną.
Ubrałam się błyskawicznie, popędziłam do kuchni po coś do jedzenia. Rodzice już po samej mojej minie i tym, że chciało mi się zrobić coś więcej oprócz bezmyślnego nalania mleka do miski zorientowali się, że coś jest nie tak, ale nie mówili nic, popatrując jedynie z odległości i wymieniając się zaniepokojonymi spojrzeniami.
Życie jest cudowne, no!
Zeżarłam pizzę, popiłam kawką i równie radośnie, jak się pojawiłam, odmaszerowałam do swojego pokoju, by zająć się czymś przyjemnym. Tylko czym? Miałam tyle możliwości, że sama nie wiedziałam, za co powinnam się wziąć w pierwszej kolejności. Może by porysować, korzystając z dobrego światła?
Cóż, nigdy chyba nie opisywałam dokładniej swojego pokoju, więc czemu by nie teraz? Myślę, że miejsce, w którym się wychowałam i które jest dla mnie najważniejszym azylem jest na tyle istotne, by zasłużyć sobie na akapit czy dwa.
Podejrzewam, że wszyscy w momencie, gdy mnie nieco poznali, widzieli oczyma wyobraźni mój azyl jako mroczny, być może z czarnymi ścianami i bałaganem wylewającym się aż do przedpokoju. Cóż, sama chętnie zobaczyłabym tam czarne ściany, tylko że do zabytkowych mebli, a bałaganu wbrew pozorom nie mam aż tak wielkiego. Może dlatego, że sama zbyt często wywalam się o rozrzucone rzeczy i zwyczajnie nauczyłam się zgarniania ich pod ściany lub na meble, by nie zabić się w nocy. Lub nie narobić zbytniego hałasu, gdy to kolejny raz przychodzi mi zwinąć się na zewnątrz niezauważenie...
Mieszkanie jak na standardy bloku z lat siedemdziesiątych jest duże, bo ma sześćdziesiąt cztery metry. Mi dostał się średni pokój, w którym układ okien wskazuje na to, że powinien znajdować się balkon, ponieważ jest identyczny jak w salonie. Niestety do dyspozycji mam jedynie pordzewiałą kratkę, potocznie zwaną podobno rzygownikiem. Coś mi się kojarzy, że rodzice swego czasu chcieli ją zamurować, ale nie zgodziłabym się na to – w ten sposób zwyczajnie jest widniej. Pod oknami z prawej strony stoi biurko – a właściwie stół, bo taki miałam kaprys jako małe dziecko. Po lewej nie ma nic, dzięki czemu doskonale widać żeberkowy grzejnik. Ogólnie pod lewą ścianą mam ogromną szafę – niegdyś stosowaną przez rodziców jako graciarnia, obecnie niemal całkowicie zaanektowaną na moje ciuchy, które i tak się w niej ledwie mieszczą – zaś pod samym oknem, gdy szafa się już kończy, mam wnękę, którą wykorzystałam na fotel. I półki z książkami. Pod prawą ścianą mam biblioteczkę, na której książki stoją w dwóch rzędach (jakoś trzeba sobie radzić), a pod ostatnią ścianą – tą, w której znajdują się drzwi – stoi... no cóż. Kanapa, łóżko – zwał jak zwał. To sprawa w sumie całkiem ciekawa. Ciemnogranatowa kanapa, która wprawdzie nie pasuje do kompletnie niczego, ale tak się do niej przyzwyczaiłam, że nie mogę się przemóc do kupna nowej, nie jest do końca przysunięta do ściany. Gdy jest złożona, wciskam za nią materac i nakrywam kocem, by nie było go widać. Do spania rozkładam kanapę, kładę na niej materac i mam całkiem wygodnie. Mama już od dłuższego czasu rwie sobie włosy z głowy, że robię kompletną wieś, melinę i nie wiadomo co jeszcze i żebym wreszcie dała sobie kupić łóżko, ale... no kurde, nie lubię zmieniać, jak już się przyzwyczaiłam. Poza tym kanapa też mi potrzebna, a że jedno i drugie nie zmieści się jednocześnie... Nad kanapą jest długa drewniana półka, na której trzymam modele. Wagoniki i lokomotywki straszą wszystkich, którzy mnie odwiedzają, ale mnie osobiście wprawiają w zachwyt. Uwielbiam je odkurzać, macać i oglądać z każdej strony. Quills twierdzi, że to nie jest już pasja, a fanatyzm kolejowy. Cóż, może. Ale nie jest mi z tym szczególnie źle.
Ścian nie mam wcale czarnych. Mam nieco już podstarzałą, ale jeszcze nie wołającą o wymianę tapetę w kolorze eleganckiego ceglastego pomarańczu. W połączeniu z meblami z jasnego drewna i białym wełnianym dywanikiem wygląda to całkiem nieźle. Już od dawna zabieram się, by urządzić to miejsce inaczej – mniej nowocześnie, a bardziej skupić się na kutym metalu, postarzanych biblioteczkach i całej masie ozdób na ścianach – no ale wiecie, jak to jest. Pewnie będę się tak zabierać do końca liceum.
No dobra, dobra. Starczy tych podstawówkowych opisów. Chciałam jedynie powiedzieć, że dzień był tak wspaniały, że kompletnie wszystko mnie w nim zachwycało, a doskonale znane pomieszczenie stało się nagle jakby świeże i na nowo intrygujące. Każdy najgłupszy szczegół wydawał mi się godny uwagi i uśmiechu. Kurde, jak naćpana się czułam. Zachowywałam pewnie też.
Nie wnikałam, co o tym myślą rodzice. Rozsiadłam się zadowolona przy biurku, odsunęłam walające się na blacie bagnety na tyle, by mieć miejsce na kartkę, i zabrałam się za szkicowanie następnego smoka, którego zaraz zamierzałam pokolorować absurdalnymi barwami, jak to zwykle robię. I wtedy zawibrował mój telefon...
Sms brzmiał: „Leiczkuu wżuciłam na fejsika nasze focie z imprezki wejdź sobacz i polajkuj troszkem pliiiizzz”.
Ja pierniczę.
Dlaczego to cholerne słońce tak daje po gałach? I dlaczego ta kreska nie idzie tak, jak wydawało mi się, że ją stawiam? Wściekle zgniotłam kartkę i pierdyknęłam do kosza z taką siłą, że aż się przewrócił i poturlał po podłodze. Całkiem ciekawe, jak to mi się udało...
Co się stało? Taki dobry humor miałaś – zagadała mama, gdy wybrałam się do kuchni po następną kawę.
Nic nie mów – wycedziłam, walnęłam się o kant szafki, zaklęłam, potłukłam kubek i odmaszerowałam do siebie.
O trzynastej musiałam wyprostować się z kłębka rozpaczy, w jaki zwinęłam się w łóżku, i iść do ludzi. Sama nie wiedziałam, czy bardziej mam z tego powodu ochotę zabić kogoś, czy jednak siebie. Ból przed pełnią zaatakował mnie z pełną mocą – miałam wrażenie, że przejechał po mnie walec drogowy. I to trzy razy, tak dla pewności, bym się oby nie pozbierała. Żebro przeszkadzało mi w oddychaniu, a cała reszta zachowywała się jak po wyjątkowo ciężkim treningu. Chyba każdy wie, jak to jest wstać następnego dnia po wielkim wysiłku fizycznym, gdy zakwasy odzywają się nawet w miejscach, o których nie miało się do tej pory najmniejszego pojęcia... Myślałam, że tego nie przeżyję. Nie chciałam tego przeżyć.
Jakoś się wyszykowałam, posłałam rodzicom ostatnie zrozpaczone spojrzenie, obarczając odpowiedzialnością za wszystkie nieszczęścia, jakie mnie dzisiaj spotkały, i wylazłam na klatkę schodową. Na widok schodów mało brakło, a bym się popłakała. Rany, jak ja żałowałam, że nie zgodziłam się, by w tym roku w święta było tak jak zawsze...
Co roku jeżdżę na cmentarz z mamą. Gdzieś tam po drodze zgarniamy dziadka, który organizuje zbiórkę pieniędzy na renowację zabytkowych grobów, spotykamy się z ciocią i ruszamy wspólnie na obchód, gdy już jest ciemno. Bo tak wolimy. Raz, że jest mniej ludzi, a dwa, że powstaje mniejsze ryzyko spotkania kogoś z rodzinki, kogo niekoniecznie chciałyśmy spotykać. To znaczy mama nie chciała spotkać, bo ja tam nie mam nic przeciwko integracjom z rodziną, no ale sami wiecie – mama, będąc jeszcze bardziej aspołeczną ode mnie i wypominając mi tą cechę na każdym kroku, nie chce w razie czego na nikogo wpaść. Jeszcze by trzeba było z tym kimś rozmawiać, jeszcze by na herbatę zaprosił z okazji górnolotnie określanego „jak to my się dawno nie widzieliśmy”, i co wtedy? Należało się przed tym ochronić wszelkimi możliwymi sposobami. A biedna Leah w tym roku stwierdziła, że taka nie będzie.
Dla mnie Wszystkich Świętych to dzień, gdy właśnie powinno się integrować z rodziną. Powspominać zmarłych, zaprzyjaźnić z żywymi, okazać sobie nieco ciepła... po prostu pokazać, że jednak się jakoś tam lubimy, a nie ciągle uciekamy przed sobą nawzajem, jeśli tylko zobaczymy się na horyzoncie. Dlatego właśnie w tym roku postanowiłam jechać z tatą i moimi przybranymi dziadkami, czyli jego rodzicami. Bo oni wybierają się na cmentarz wcześniej, chętnie spotykają z innymi członkami rodziny i są jacyś tacy... cieplejsi. Z moim prawdziwym dziadkiem zawsze jest oficjalnie i nieco sztucznie.
Ta, tylko że jest jeden mały kruczek. Z obiadu u babci już się nie wykręciłam, a tata owszem. No i weź się tam teraz dostań na piechotę... Odległość nie jest jakaś powalająca, ale gdy każdy krok boli tak, że ma się ochotę wymyślić kilka nowych przekleństw, nawet to może okazać się wyrokiem śmierci.
Tylko nadal nie wiedziałam, czy mam zabić kogoś, czy lepiej zacząć od siebie.
Pod blokiem za to czekała na mnie niespodzianka.
Kurde, Leah, czy słyszałaś może o tym, że telefon się odbiera?! Od pół godziny się do ciebie dobijam! – wydarł się Quills, ledwo tylko wyłoniłam się z klatki schodowej. Tak mnie przestraszył, że musiałam się zatrzymać na chwilę i ochłonąć, zanim spytałam wielce inteligentnie:
O, dzwoniłeś do mnie? Serio?
Serio? Serio?! – Albinosowi zatrzęsła się zaciśnięta na telefonie dłoń, jakby zamierzał nim we mnie rzucić, ale powstrzymał się w ostatnim momencie. – Od pół godziny dzwonię – powtórzył w razie, jakbym nie usłyszała za pierwszym.
To dlaczego domofonu nie użyłeś?
Alfa nagle nabrał kolorów, ale postarał się to ukryć za kolejną falą złości.
A ty dlaczego łaskawie nie włączysz dzwonka raz na jakiś czas?
A po co mam włączyć dzwonek? Jeszcze by ktoś do mnie zadzwonił – burknęłam pod nosem. – Czego ode mnie chcieliście, że się tak rozpaczliwie dobijacie? – Dopiero teraz zauważyłam, że na podniszczonej ławeczce na placu zabaw przed blokiem siedzą Paul, Seth i Jacob.
Potrzebna nam jest jeszcze jedna osoba na patrol. Reflektowałabyś? – Nałożył okulary przeciwsłoneczne iście teatralnym gestem i schował wreszcie ten przeklęty telefon do kieszeni.
Obawiam się, że nie do końca mogę. Właśnie idę do babci na obiad.
Niemal poczułam, że zrobiło mu się przykro. Ja pierdzielę, a jemu co?
Hm, szkoda – powiedział wreszcie. – No cóż, to pamiętaj chociaż o spotkaniu wieczorem.
Trudno nie pamiętać, skoro mamy pełnię – prychnęłam. Jakoś nie potrafiłam być miła, gdy z taką mocą prześladowało mnie wrażenie, że coś jest z nim nie tak. – Przecież to jasne, że będę.
Okej. No to... do wieczora. – Ruszył w stronę chłopaków, nie dodając nic więcej.
Chwilę odprowadziłam ich wzrokiem, ale nie obejrzał się ani razu. Zastanawiałam się, o co mu mogło chodzić?
Stanęła mi przed oczami rozmowa z tatą, jaką odbyłam jakiś czas temu. Poszło wtedy o przyjaźń damsko-męską. Jak dziś pamiętam, co tata wtedy powiedział. Ja upierałam się, że owszem, to możliwe, że mam więcej przyjaciół niż przyjaciółek, że przecież to dość powszechne, tata zaś... Tata się ze mnie w pewnym momencie zaczął śmiać. To chyba już samo w sobie obrazowało, co sądzi o temacie, ale dodał jeszcze krótkie kazanie o tym, jak to młodzieńcza przyjaźń z chłopakami się kończy, gdy dziewczyna zaczyna dorastać.
Nie chciałam. Jezu, jak ja nie chciałam mieć kolejnego amanta w sforze! Kurde, przecież to by było coś okropnego... Zwłaszcza że to Quills.
Quillsa traktuję jak starszego brata. Nasze mamy bardzo blisko się przyjaźnią jeszcze od studiów, nas poznały ze sobą, gdy miałam chyba rok. Od tego czasu nieustannie przewijaliśmy się w swoim towarzystwie, widzieliśmy się bardzo często, zawsze to z nim chciałam się bawić, gdy tylko miałam do tego okazję. Przez to, że zawsze chodziliśmy do tych samych szkół, stał się kimś na kształt mojego obrońcy, jak to w przypadku kochanego starszego brata bywa. Bo ja zawsze strasznie chciałam mieć starszego brata, marzyłam o tym. Albinos doskonale pasował na to miejsce. Gdy okazało się, że oboje jesteśmy wilkołakami, tylko się ta nasza więź wzmocniła. To on zawsze stawał po mojej stronie, gdy jeszcze członkowie sfory za mną nie przepadali, to on zawsze był skory pomóc mi w pracach domowych, to jego mogłam nasyłać w podstawówce na młodocianych dresików z klasy, który mnie wyzywali. To z nim się przekomarzałam tak, że wszystkim wokół włos stawał dęba ze zgrozy, to jego mogłam wyzywać, popychać, kopać i bić, a i tak się z tego śmiał. No po prostu brat. To on wciąż wściekał się na mało dyskretne awanse Jareda.
Tylko właśnie... Czy wściekał się jak brat, czy z czasem pojawiło się w tym coś więcej?
Nie chcę. Kurde, nie chcę, żeby taka cudowna relacja poszła się bujać przez jakiegoś tam miłosnego pasożyta...
Ale może histeryzuję bez powodu? W końcu gdyby chciał się umówić na randkę, nie wściekłby się tak o to nieodbieranie telefonu, nie?
Dobra. Kij z tym. Za dużo mam zmartwień, by teraz przejmować się jeszcze tym. Ruszyłam wreszcie w stronę osiedla, na którym mieszkają moi przybrani dziadkowie. Zrobiło mi się trochę nieprzyjemnie, gdy przypomniałam sobie czatowanie pod wieżowcem na półdemona. Nie ma już chyba miejsca w tym mieście, które nie kojarzyłoby mi się z czymś, nad czym musiałam pomyśleć. Problem w tym, że dzisiaj jakoś szczególnie myśleć mi się nie chciało...
Szkoda tylko, że to nie był dzień taki jak inne. Bo znowu musiałam nieświadomie wleźć w jakieś bagno...
Nie wiem, dlaczego ostatecznie zatrzymałam się w szczycie bloku dziadków. Nie potrafiłam powiedzieć, co zmieniło się w otoczeniu, ale coś mi zdecydowanie nie grało. W powietrzu pojawiła się delikatna nuta dziwacznego zapachu, podobnego do tego, jaki unosił się wokół krateru, ono samo jakby zmieniło konsystencję, jak tuż przed burzą z licznymi wyładowaniami atmosferycznymi, dziwnie ciężkie i jakby naelektryzowane. Zmiana była jak na razie subtelna na tyle, że nie wiedziałam, jakim cudem udało mi się ją tak szybko zauważyć, ale nie zastanawiałam się nad tym długo. Grunt, że się pojawiła... i że wszystkie symptomy zagrożenia narastały z każdą sekundą.
Co się dzieje?
Rozejrzałam się niepewnie, jak na złość w pobliżu nikogo nie było. Gdybym dostrzegła ludzi, mogłabym sporo wywnioskować z ich zachowania. Mogłabym wybadać, czy oni też czują to coś, czy może tylko mi się uroiło. Gdybym widziała ludzi, znaczyłoby to, że wszystko tak naprawdę jest w porządku...
Nikogo nie było. Ale to nikogo, cholera. Ruchliwą drogą nie przejechał żaden samochód, przechodnie jakby zniknęli. Ja wiem, że jest dzisiaj święto, no ale żeby aż tak...?
Nie wiem, kiedy wszyscy zniknęli. Zaczęłam odruchowo przeklinać się za brak uwagi, ale zreflektowałam się szybko. Przecież nie mogę być czujna cały czas, prawda?
Instynkt mówił co innego. Hej, w twoim mieście czai się wielkie nie wiadomo co. Klimat się zmienia, z dziury w ziemi, która może prowadzić do samych piekieł, prawdopodobnie coś wylazło, a do tego po ulicach kręci się półdemon, który najprawdopodobniej mąci ci we łbie. To chyba jasne, że powinnaś się trochę częściej interesować tym, co dzieje się wokół? Odpoczniesz sobie po tym, gdy niebezpieczeństwo zostanie zażegnane, a teraz nie jesteś zwykłym człowiekiem, by chować się przed nim w domu!
No cóż. Poczułam się ochrzaniona przez samą siebie. Ale miło...
Coś nakazywało mi uciekać jak najszybciej. Czułam się tak, jakby za chwilę miało rozegrać się coś strasznego, czego jednak za nic nie mogłam bliżej określić. Słońce zaszło, niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami, zerwał się wiatr, lecz powietrze paradoksalnie stało się znacznie cieplejsze, aż spociłam się pod zimową kurtką.
Gdzie są ludzie?
Nie wytrzymałam – puściłam się biegiem w stronę odpowiedniej klatki schodowej. Jakby dostanie się do mieszkania mogło uchronić mnie przed tym, co miało nadejść...
Nie uchroniło.
Ziemia zadrżała delikatnie. Byłam tym tak zdziwiona, że aż zatrzymałam się jak wryta. Właściwie to się nie bałam. Nie miałam czasu, by skupić się na wszystkim na tyle, by poczuć wobec zdarzeń jaśniejsze emocje. Wszystko działo się bardzo szybko.
Ziemia zadrżała, czy mi się wydawało? Ostrzegawczy alarm wył w mojej głowie, a ciało samo nie wiedziało, czego właśnie doświadczyło. Serce biło mi tak mocno, że miałam wrażenie, jakby szykował mi się pierwszorzędny zawał. Coś paliło mnie w plecy, jak natarczywie wbity wzrok, lecz gdy obróciłam się przez ramię, nikogo nie dostrzegłam.
Czułam... zło. Coś tu było. Coś, czego nie powinno tutaj być...
Miałam wrażenie, że o czymś zapomniałam.
Ziemia ponownie zadrżała, tym razem na tyle, bym nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Wyrwał mi się zduszony krzyk, czym prędzej odbiłam w lewo, przedarłam się przez rzadki żywopłot, niemal drąc kurtkę. Zatrzymałam się dopiero w połowie zielonego terenu, gotowa do przemiany w wilka, i odwróciłam.
I oniemiałam.
Niebo błyskawicznie ciemniało, jakbym oglądała na przyspieszonym filmie nadchodzącą burzę. Chmury zaczynały się robić niemal granatowe, coraz cięższe, kłębiące jak żywe istoty i przerażające. W pewnym momencie coś błysnęło, ale nie usłyszałam uderzenia pioruna. Za to blok...
Ziemia ponownie zadrżała, lecz tym razem na tyle, że niemal mnie to przewróciło. Czteropiętrowy szary blok zatrząsł się w posadach. Okna zaczęły pękać i sypać się falą lśniących srebrzyście odłamków na pusty chodnik, tynk odpadał całymi płatami, za nim leciały większe kawałki kruszącej się elewacji. Na ścianie pojawiło się długie pęknięcie – z każdą chwilą się powiększało, rozszerzało, aż wreszcie było tak ogromne, że widziałam przez nie wnętrza zupełnie pustych mieszkań. Po ziemi zaczęła pełznąć następna rysa, zbliżając się do mnie.
Chciałam zawyć. Chciałam odskoczyć, przemienić się w wilka, zwołać sforę i zwinąć się stamtąd czym prędzej. Serce mnie zabolało, gdy przypomniałam sobie o dziadkach. Przecież nie mogę pozwolić, żeby coś im się stało! Tylko co ja mam zrobić?! Jęknęłam w panice, złapałam się za głowę, próbując zebrać myśli, zanim budynek całkowicie runie. Dlaczego...?
Błysnęło. Wszystko skończyło się o wiele szybciej, niż zaczęło – zupełnie jakby ktoś przełączył w telewizorze na inny kanał. Wyszło bijące po oczach słonko, chmury zniknęły, blok jak za dotknięciem magicznej różdżki ponownie stanął w jednym kawałku. Przechodząca obok starsza pani spojrzała na mnie ze strachem w oczach, bijąc się ze sobą, czy powinna dzwonić po pogotowie, czy lepiej zostawić mnie w spokoju, bo mogę zarażać.
Iluzja. Jak on to, do jasnej cholery, zrobił?
Opadłam na pobliską ławkę w zupełnej ciszy. Nie byłam w stanie się ruszyć przez dłuższy czas. Nie wierzyłam. Miałam problemy z oddychaniem, a dłonie tak mi drżały, że przez dłuższy czas nie mogłam odblokować ekranu w telefonie, by sprawdzić, która godzina.
Nie wiem, ile mi zajęło, by się pozbierać. W głowie miałam zupełną pustkę. Nie wiedziałam, co powinnam o tym myśleć. Wiedziałam, że powinnam coś myśleć, ale zwyczajnie... nie potrafiłam. Być może byłam w szoku.
Oszalałam, czy to była kolejna magiczna sztuczka półdemona?
Jak automat doszłam do drzwi klatki schodowej, dostałam się do środka. Weszłam po schodach na pierwsze piętro i...
I zderzyłam się z sąsiadem dziadków.
Gdyby to był zwyczajny człowiek, z pewnością bym przeprosiła i posnuła się dalej. Ale pech chciał, że los postawił przede mną pana Rysia.
Rysiek jest w wieku mojego taty i za czasów szkolnych był jego najlepszym przyjacielem. Tylko że Rysiu nie wyszedł na ludzi, jak mój tata. O nie... Podczas gdy mój ojczulek zajął się studiami i pracą, tak pasją i zajęciem Rysia od dawien dawna jest degustacja napoi wysokoprocentowych i słuchanie na cały regulator muzyki. Tudzież dosrywanie sąsiadom, którzy to podobno go nie rozumieją.
Rysiu mnie przeraża. Ale przede wszystkim Rysiu mnie tak śmieszy, że aż w pewnym sensie go lubię. W przypływie humoru i realizmu lubię powtarzać, że prawdopodobnie skończę kiedyś jak on. Przecież to jasne jak słońce, że pisany mi jest los starej panny z siedemdziesięcioma kotami, więc czemu by nie polecieć dalej, nie zacząć słuchać muzyki o dziwnych porach i przestać interesować się światem zewnętrznym? Jeśli nie wyjdzie mi z koleją, prawdopodobnie właśnie to mnie czeka.
Rysiu właściwie jest nieszkodliwy. I w jakiś sposób mi go szkoda. Nie ma żony, nie ma dzieci, nie miał chyba nigdy żadnej dziewczyny. Owszem, bywa kłótliwy i nieco chamski, ale gdzieś pod tym wszystkim od zawsze widzę człowieka, który jest po prostu nieszczęśliwy.
Ale zwykle mnie śmieszy.
O, cześć, młoda! – ucieszył się na mój widok. – Powiedz no kiedyś starszemu, żeby do mnie wpadł, co?
Jasne, powiem – zapewniłam. Tata czasem dostaje podobne zaproszenia, by odebrać od Rysia kolejną porcję płyt z muzyką. Kiedyś nas to cieszyło, bo w końcu im więcej fajnych rzeczy do słuchania, tym lepiej, ale z czasem, gdy ta muzyka zaczęła coraz mocniej zbaczać w stronę black metalu, zaczęło nas to nieco... wkurzać. Zawsze otrzymujemy wielką hałdę wszystkiego, a tylko ze dwie czy trzy płyty są tam warte uwagi. No ale jest w tym coś w rodzaju tradycji.
Wtedy z mieszkania wyżej wychynęła babcia.
Leah, to ty? Chodź wreszcie, obiad czeka!
O, cześć, ciocia! – Rysiu pomachał ochoczo.
Babcia jak tylko go zobaczyła, odpaliła przysłowiowego pierdolca.
A ty jeszcze masz czelność mi „cześć” mówić?! – Wzięła się groźnie pod boki. – Taki jesteś cham, żydzisko niedobre, hałasujesz, jakiegoś łomotu na pół bloku słuchasz, a teraz mi „cześć” mówisz?!
A no bo ciocia, no... Wiesz, każdy musi sobie czasem muzyki posłuchać... – Prawie umarłam ze wstrzymywanego śmiechu, tak głupio proszącą minę zrobił.
To nie jest muzyka, tylko jakieś walenie garnkiem w kaloryfer! I ja ci dam ciocię, ty...! – Aż się zapowietrzyła. – Leah, chodź wreszcie! Ciocia, ciocia... Ja ci dam ciocię! – pyskując pod nosem, trzasnęła drzwiami.
Ej, młoda, a ty nadal tam Black Sabbath słuchasz? – zawołał Rysiu za mną, gdy byłam już w połowie wejścia na drugie piętro.
No pewnie, zawsze będę wierna Black Sabbath! – zawołałam z oburzeniem.
No. Bo pamiętaj, rock nie umarł! – Po tym zapewnieniu zniknął wreszcie w swoim mieszkaniu.
Czułam się beznadziejnie, lecz i tak zdołałam się roześmiać. Facet potrafi zdziałać cuda z moim samopoczuciem.


***


No dobra. Dopiero tym razem bałam się przemieniania w wilka.
Obawiałam się już wiele razy, między innymi wtedy, gdy to mieli doszukać się w moich myślach wspomnienia dziwnych uczuć podczas wizyty w Sztolniach. Lub wtedy, gdy musiałam powiedzieć, że nie powiodło się moje zadanie z dołączeniem do sfory Aresa. Obawiałam się, tak, ale... za żadnym razem to nie był strach, od którego aż ściskało mnie w piersiach.
Nie chciałam rozmawiać o tej iluzji. I to bynajmniej nie dlatego, że bałam się odpowiedzialności, snucia nowych domysłów i ogólnej reakcji na podobną rewelację. Ja się bałam, że to nie była tak naprawdę iluzja, tylko że mi zaczęło zwyczajnie odbijać... Już wystarczająco dużo się działo, tylko psychiatryka mi do tego brakowało.
Zachowywałam się... dziwnie i nielogicznie. Po wizycie na cmentarzu byłam bardzo zmęczona, więc do wieczora już snułam się po mieszkaniu bez celu, nic mnie nie interesowało... Wyczekiwałam momentu, gdy mogłabym z czystym sumieniem zgasić światło i... iść spać. No właśnie – bo było to cholernie nielogiczne, ale ja irracjonalnie chciałam uniknąć przemiany w wilka. Jak dziecko chciałam sprawdzić, czy problemy samoistnie nie znikną, gdy nakryję się kołdrą na głowę i nie będę o nich myśleć.
Cóż. Bałam się tego, co by było, gdybym przemieniła się w wilka w domu. Mogłoby być dość... zabawnie, zwłaszcza że nie zdołałabym przez to wydostać się na zewnątrz. Okazało się jednak, że choć kości bolały mnie coraz mocniej, bez trudu się kontrolowałam. Nie wiem, czy musiałabym się przemieniać, gdyby nie to, że w końcu zdołałam wziąć się w garść i wylazłam na zewnątrz, odczekawszy wcześniej, by rodzice zgasili światło.
Dziwne to było. Zawsze myślałam, że przemiana podczas pełni jest obowiązkowa. A tu co? Okazuje się, że tyle nocy przemarzłam na dworze na próżno, gdy mogłam to po prostu przeczekać?
Tego nie da się przeczekać – odezwał się Quills. – Może minęłoby trochę czasu, ale i tak by cię dopadło. Ja też kiedyś eksperymentowałem, na dobre mi to nie wyszło.
Też próbowałem kiedyś – wtrącił się Collin. – Skończyło się na tym, że zmieniłem się przy starych. Oni o tym nie wiedzieli, stary tak się przestraszył, że aż mu się tryb agresora włączył. Zapędził mnie miotłą do garażu i tam zamknął na całą noc. Myślałem, że spicnieję tam do reszty, z minus dwadzieścia stopni wtedy było...
Zaśmiałam się na wspomnienie. Wyglądało to po prostu przezabawnie... Trudno powiedzieć, kto był bardziej przerażony – szpakowaty mężczyzna koło pięćdziesiątki, czy Collin, którego oczami wszystko widziałam.
Ty sieroto! – posypały się komentarze.
Było pokazać brzuszek do głaskania, to zaraz by zmiękli...
Gdybyś lepiej to rozegrał, to by było jak z moimi. Jakoś by to szybciej przełknęli...
Znaczy oni to przełknęli. Tylko musiałem do tego poczekać do rana i przemienić się z powrotem. Wyobraźcie sobie minę ojca, gdy zajrzał do garażu i mnie tam znalazł... Wcześniej chyba wmawiali sobie, że mieli halucynacje ze zmęczenia czy coś, nie wierzyli w to do końca, a w taki sposób się wszystko potwierdziło.
I co? Poważnie dostałeś przez to szlaban na komputer? – Brady odgrzebał z jego myśli coś jeszcze.
Niemal się przewróciłam ze śmiechu.
Dobra, to teraz na poważnie. – Mój napad wesołości przerwał nagle Sam. – Co jest, Leah?
A dlaczego sądzisz, że coś jest? – odparłam na odczepnego. Chyba wciąż miałam nadzieję, że odwlekę w czasie nieuniknione...
Zbliżałam się już do górki za starą stacją, gdzie miało odbyć się zebranie. Przeskoczyłam przez tory, myśląc o jakichś kompletnych głupotach – rozejrzałam się z wyraźną nadzieją na to, że zobaczę jakiś pociąg, przyjrzałam się nowemu rozkładowi jazdy w zadziwiająco eleganckiej gablotce, którą chyba niedawno tu postawili, liczyłam kroki. Uwaga wilków w końcu odwróciła się ode mnie i skupiła na jakiejś błahostce, której nie przysłuchiwałam się zbytnio. Zanurzyłam się w cieniu między drzewami, zaczęłam się wspinać po dość stromym wzniesieniu, uważając, by nie nadwyrężyć za mocno boku, w którym pulsowało bólem pęknięte żebro. Nie wiem dlaczego, ale jakoś szczególnie mocno mi dzisiaj dokuczało.
Wilki zgromadziły się na samym szczycie, gdzie to znajdowała się polanka, na której często robimy grilla. Nieopodal, wśród rozrastających się nadmiernie chaszczy jest też niewielkie jeziorko, a może nie tyle nawet jeziorko, co błotniste oczko wodne, zmieniające swój rozmiar w zależności od pogody. Właściwie to nic atrakcyjnego, ale dla mnie to miejsce zawsze wydawało się urokliwe. Latem podczas ciepłych nocy bardzo głośno rechotały tam żaby. Uwielbiałam ten dźwięk.
No dobra, Leah, serio coś się stało. Przecież to widać – warknął w pewnym momencie Brady.
Ech, przy was nie da się pobyć tajemniczym przez chwilę – jęknęłam. – Nie doceniacie emocji, jakie wywiera dobrze zorganizowana niespodzianka...
No jakoś nie – warknął Quills. – Zwłaszcza gdy budzi w tobie takie emocje. I chcąc nie chcąc widzimy jej strzępy. Mów, o co chodzi.
Aleś ty niecierpliwy. Niech ci będzie, macie. – Poczęstowałam wszystkich swoimi wspomnieniami. – Podczas gdy wy świetnie bawiliście się na patrolu, a ja beztrosko zmierzałam do babci, spotkało mnie... to.
Ogromne wilki znieruchomiały jak posągi. W skupieniu przyglądali się moim myślom, żaden z nich nie drgnął, wydawało się, że przestali nawet oddychać. Nie zagłębiali się szczególnie w moje odczucia, ale przecież nie musieli...
Co to było?! – warknął wreszcie któryś.
Iluzja? – syknął Jacob.
Iluzja. Ale wywołał ją ten półdemon? – zwątpił Seth. – Była cholernie skomplikowana.
Była o wiele większa, niż poprzednie. Zacieranie śladów... to każdy może opanować. Ale to? – biadolił Jared.
On jest chyba o wiele potężniejszy, niż przez cały czas myśleliśmy.
Iluzje są skomplikowane, ale podobno nie wymagają wielkiej mocy magicznej. O ile nikt nie rozprasza twórcy iluzji, zależy ona tylko od jego cierpliwości i wyobraźni – wymądrzył się Embry.
Ale co my z tym zrobimy?
Coraz mniej mi się podoba.
Jesteśmy w niebezpieczeństwie! Musimy chronić miasto!
Musimy chronić nasze rodziny!
Musimy szukać tropu – wycedził Quills. – I działać o wiele bardziej zdecydowanie, niż do tej pory.
Myślałam, że to już od jakiegoś czasu jest oczywiste – sarknęłam mało sympatycznie.
Ale jak się za to zabrać? Tak po prostu pójdziemy w miasto węszyć? Nie wiemy, od czego zacząć...
Od najprostszego. – Alfa obejrzał się na mnie. – Opowiedz nam to słowami. Nie chcę, żeby się okazało, że nam coś umknęło. Jak to się zaczęło? Jak to możliwe, że wszyscy ludzie nagle zniknęli?
Nie mam bladego pojęcia. – Wzruszyłam po wilczemu ramionami. – Zamyśliłam się. A gdy się zorientowałam, że coś nie gra, to już nikogo nie było. Gdy iluzja się skończyła, to nagle się pojawili.
Nie przemieniałaś się w wilka? Raczej nie mógłby ukryć tylu ludzi przed wilczymi zmysłami.
Nie przemieniałam się. Myślę, że to raczej dobrze – trochę głupio byłoby tak na środku trawnika w biały dzień...
Pokazał ci się?
Nie. Widzieliście przecież. Przestańcie zadawać oczywiste pytania i powiedzcie mi lepiej, co z tym dalej robimy? Tego nie można tak zostawić.
Nie można. To zaszło za daleko – wycedził wściekły Embry. – Bierzemy się za szukanie tego cholernego tropu, choćbyśmy mieli przetrząsnąć całe miasto i zajrzeć pod każdy kamień...
Potrzebujemy planu – zaprotestował Sam. – Nie możemy znowu działać tak chaotycznie, jak do tej pory. Stara sfora przecież wyraźnie powiedziała...
Nie mamy czasu na wymyślanie żadnych planów! – zdenerwował się Paul. – Czas nam się kończy, a my jeszcze nie mamy niczego!
Jestem zdania, że powinniśmy się zgodzić na zwołanie Starszyzny. Dopóki jeszcze nikomu nic się nie stało... – Jacob sklecił dwa w miarę poprawne zdania. Święto w końcu jest.
Następny atak nie musi już być iluzją, tylko załatwi coś tak jak naszą szkołę – poparł go Brady.
Mamy jeszcze kilka dni. Będziemy szukać. Może nam się uda – burknął Quills. – Wy nawet nie wiecie, jakie problemy będziemy mieć, gdy Starszyzna się tutaj pojawi!
Na pewno nie większe, niż mamy teraz – zapewniłam złowrogo.
Szukamy tropu. – Alfa obstawał przy swoim.
A Gabrysia, która może się dzisiaj przemienić? A dziura w ziemi? A śmierć Aresa i burdel w jego sforze? Teraz już naszej właściwie? Nie mamy czasu na to wszystko! – Jared zastąpił mu drogę, gdy szykował się do odejścia.
Gabrysią bym się nie przejmował. Jeśli do tej pory się nie przemieniła, dzisiaj już tego nie zrobi. – Znacząco wskazał nosem w niebo, skąd patrzył na nas idealnie okrągły księżyc.
Nie damy rady, Quills. Tydzień to za mało, żeby zrobić coś konkretnego...
Ale nie możemy nie spróbować! – Biały basior wyszczerzył zębiska.
Brązowy wilk wycofał się kilka kroków, lecz nie zrezygnował.
A jeśli w czasie, gdy będziemy próbować, coś się stanie? Nie wybaczysz sobie tego.
Co ty mi sugerujesz? – Czerwone ślepia błysnęły niebezpiecznie. Ja tam już zabierałabym nogi za pas, ale mój amant chyba zupełnie był pozbawiony dzisiaj instynktu samozachowawczego.
Jeśli komuś stanie się krzywda, jeśli zginie jakiś człowiek, to będzie tylko twoja wina. Bo chciałeś udowodnić, jak to wspaniale sobie radzisz, zamiast pokornie pozwolić, by zajęli się tym lepsi.
Embry i Seth odskoczyli w ostatniej chwili, gdy biało-brązowa kula futra runęła w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stali. Stuliłam uszy do głowy, gdy ciszę nocy rozdarł wilczy skowyt. Beta od razu rzucił się ich rozdzielać, ale zanim zdołał przemówić wściekłemu Alfie do rozumu i przetłumaczyć Jaredowi, że był mało delikatny, w powietrzu zdążyło pojawić się całkiem sporo wyrwanych kłaków.
Jared, siad! – warknął na wściekłego basiora. – Skoro Quills ma taki plan, wypada nam się podporządkować. I tak widać, że zdania nie zmieni.
To zabrzmiało tak, jakbyś sam miał wątpliwości – wycedził biały, ale został zignorowany.
Czyli co? Wychodzi na to, że mam go ślepo słuchać, gdy prowadzi nas być może na śmierć? Mam ignorować, gdy jego decyzja może doprowadzić do tragedii? Nie mam prawa głosu, gdy mu odwala? – wściekał się Jared. Dopiero teraz zauważyłam, że niemal dorównywał Becie wielkością – wcale nie było takie oczywiste, który z nich by wygrał, gdyby rzucili się sobie do gardeł.
To tylko szukanie tropu. Co może się stać?
To zaniedbanie. I co, jak już ten trop znajdziemy? Quills przecież planuje wydać półdemonowi bitwę. A co, jeśli jeszcze dobitniej nam pokaże, że nie mamy z nim szans? Już ostatnio skończyło się to dla ciebie marnie, więc tym bardziej powinieneś wiedzieć, o co mi chodzi.
Ladon nie działa zdecydowanie. On się nami bawi, podpuszcza nas, jakby badał, co zrobimy. Myślę, że nie wykona następnego kroku, jak dopiero co nastraszył Leę – wtrącił Collin. – Znowu będzie się chciał na jakiś czas przyczaić. Możemy ruszać tropem bez obaw. A może go zaskoczymy...
Ciekawe czym. On nie widzi w nas żadnego zagrożenia. – Jared wywrócił oczami.
A może my powinniśmy mu się tym odwdzięczyć?
Że co? Mamy zignorować zagrożenie, jakie może dla nas stanowić, i potraktować jak upierdliwego dzieciaka, któremu trzeba pokazać drzwi?
Nie mówię, że mamy go zlekceważyć. – Srebrny wilk pokręcił z politowaniem łbem. – Po prostu powinniśmy wziąć się w garść, przestać się go bać i zaatakować zdecydowanie, zamiast bawić się w takie podchody.
Jak ty chcesz uniknąć podchodów, skoro nie mamy pojęcia, gdzie się teraz ukrywa?
Collinowi chyba powoli zaczynało brakować cierpliwości.
Chodzi mi o to, że jak już znajdziemy ten trop, zaatakujemy od razu. Nie następnego dnia, nie gdy obgadamy, co to może oznaczać, nie po powiadomieniu starej sfory. Już. Natychmiast.
To może się udać – uznał Seth.
Taa, tylko najpierw ten trop musimy znaleźć – ziewnęłam.
Więc bierzmy się w końcu do roboty! – wycedził Quills.
Tym razem wszyscy zgodnie poszli za nim. Wciąż wyczuwałam ze strony Jareda wątpliwości, lecz nie wygłosił już żadnej, pokornie spuściwszy łeb. Milczał przez całą drogę.
Bałam się. I tym razem nie tego, że coś nam znowu nie wyjdzie. Bałam się, że coś znajdziemy. Bo jakbyśmy coś znaleźli... Tym razem bitwa nie była odległa i podkreślona słowem „może”. Tym razem była prawdziwa, namacalna i tak bliska, że aż obleciała mnie gęsia skórka.
Ale... no cóż. Niczego nie znaleźliśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz