Okej.
Źle było dopiero dzisiaj.
Ja
nie mam pojęcia, dlaczego tak się dzieje, ale w ostatnim czasie
moje życie zamieniło się w kompletny szereg niewiadomych. I to w
dosłownie wszystkich możliwych aspektach.
Nie
wiem, jak ja przeżyję w szkole po nieprzespanej nocy. Nie wiem,
jakim cudem mamie udało się zeskrobać mnie z łóżka, bo byłam
tak nieprzytomna, że do kuchni na śniadanie właściwie mnie
zaniosła. W sumie nie wiem też, dlaczego była w domu – lekcje
zaczynałam o dziesiątej z minutami, a ona pracę podobno o
ósmej, ale wolałam już nie wnikać. Jeszcze by sobie przypomniała,
że miała się wybrać do gabinetu, to wtedy musiałabym do szkoły
jechać taksówką... Nienawidzę jeździć taksówkami. Głównie
dlatego, że wszyscy ich kierowcy z niewiadomych przyczyn widzą we
mnie idealnego kompana do rozmów o polityce, a co jeden, to głupsze
głosi poglądy. Jak już pewnie wszyscy wiedzą, ja nie mam jakoś
sprecyzowanych poglądów, ale zdecydowanie wiem, czego nie popieram,
i bywam mało sympatyczna, gdy ktoś tego nie szanuje. W sumie gdy
szanuje, ale i tak myśli inaczej, też jestem mało sympatyczna.
O,
patrzcie, jedna pewna rzecz jednak się znalazła. Ten mój stosunek
do osób o upośledzonych poglądach jest taki właściwie od
zawsze.
Kurde,
a może ja po prostu ogólnie jestem mało sympatyczna?
Dobra,
nieważne. Grunt, że nie wiem, jak dostałam się później do
szkoły – byłam tak wykończona, że przez dłuższą chwilę nie
mogłam sobie przypomnieć, jak się odpinało samochodowy pas
bezpieczeństwa. Otworzenie drzwi budynku również okazało się
wyzwaniem – co ja się naszarpałam, choć miałam dosłownie na
wysokości oczu tabliczkę z napisem „pchać”, to moje.
Nie
wiem, dlaczego ostatecznie nie było Gabrysi. Czyżby moja ukochana
koleżanka wzięła przykład z najlepszych (czyli ze mnie) i na
dobre wzięła się za wagarowanie? Zawsze mogłam mieć wtedy
nadzieję, że nie przygotowała się jednak tak dobrze jak ja i może
ją z tej szkoły zwyczajnie wywalą. Nie obraziłabym się. A nawet
bym wysłała dyrektorce kwiaty w podzięce. I to bynajmniej nie
takie z szarfą „ostatnie pożegnanie”, jak to mi się kluje, by
zrobić na koniec szkoły.
Jednak
spośród tego wszystkiego największą niewiadomą pozostało
męczące mnie od dawna to, skąd, u diabła, wzięło się u ludzi
przeświadczenie, że jeśli jesteś wilkołakiem, to musisz być
przy okazji jakimś cholernym supermenem.
Naczytałam
się książek o wilkołakach. Nie tylko książek właściwie, bo
wśród blogów i wątpliwej jakości „ksionżek” na mojej
ulubionej internetowej stronie Wattpad również chętnie wybieram
właśnie taką tematykę. Zawsze zastanawiało mnie, skąd wśród
piszących wzięło się tyle stereotypów, które wszyscy nagminnie
powtarzają, jakby bali się spróbować z tworzeniem czegoś
nowego... Czy naprawdę żadna z tysięcy tych osób nie była
prawdziwym wilkołakiem?
Bajki
o więzi mate już niech sobie będą, w końcu brzmi to całkiem
ciekawie i atrakcyjnie dla ewentualnych czytelników (oprócz mnie).
Ludzie, a zwłaszcza nastolatki, doszukują się przecież we
wszystkim wątków przesadnie silnej, przesłodzonej miłości.
Wzmianki o nękającym podczas pełni silnym popędzie seksualnym z
kolei mnie śmieszyły, i to tak na całego – weź w końcu myśl
o takich rzeczach, gdy siedzisz w ciele ogromnego wilka, nie
możesz zmienić się w człowieka, a kilkanaście chętnych
osób ochoczo cię przez cały czas podsłuchuje, nie? Ciekawiły
mnie zawsze rozmowy z wewnętrznym wilkiem, tak jakby był oddzielną
istotą siedzącą w umyśle. Ja tam bym podziękowała – już
wystarczy mi, że ta zgraja idiotów nadmiernie często siedzi mi w
głowie, brakowałoby mi jeszcze jakiejś niematerialnej istoty,
przez którą nigdy nie byłabym tak naprawdę sama. Cieszyłam się
z tego, że podczas przemiany nie tracimy ubrań, jak bohaterowie
takich opowiadanek.
Ale
przede wszystkim wielką uwagę kierowałam na to, jak opisywano
wilkołaki jako ludzi.
Zmieniające
kolor oczy? Nic bardziej mylnego. Oczy są jedynym, co pozostaje
niezmienne, gdy przyoblekamy różne skóry. Oczy mamy bardziej
ludzkie niż wilcze i w przypadków wilkołaków pełnej krwi
obowiązkowo brązowe. Żadnych czerwieni, fioletu, pomarańczy, różu
i innych pierdół. Ja wolę nie, z moim pechem miałabym pewnie
najbardziej rzygowatą odmianę fioletowego, jaka tylko istnieje...
Właściwie to lubię fioletowy, ale jakoś tak średnio mi było
wyobrazić sobie siebie z takimi fluorescencyjnymi gałami.
Nienaturalnie
wyostrzone zmysły? Superczuły słuch, niesamowity węch, wspaniały
wzrok? He he. No dobra, te nasze ludzkie zmysły są z pewnością
nieco mocniejsze od normalnych ludzkich zmysłów. Nie mamy wad
wzroku (oprócz Quillsa, ale w jego przypadku wpisane to przecież
jest w chorobę genetyczną). Bezbłędnie widzimy w
trójwymiarze, świetnie rozróżniamy kolory. Bardzo przeszkadzają
nam ostre lub nieprzyjemne zapachy, często prześladuje obronny
katar i gotujące się żarełko potrafimy wyczuć z bardzo daleka,
ale to też nie jest szczególnie spektakularne. To bardzo mocny
węch, ale nadal ludzki. Ja tam na przykład jako człowiek mam
bardzo dobry, ale już jako wilk znacznie od reszty odstaję – na
tropiciela nie nadaję się za żadne skarby. Słuch? No, ze słuchem
bywa trochę inaczej. Słyszymy więcej wysokich tonów od ludzi i
nieco mniej niskich. Słyszymy wyraźniej, przeszkadza nam przesadnie
głośna muzyka, włączony za ścianą telewizor lub rozmawiający
normalnym głosem sąsiedzi. Ciężko nam się przyzwyczaić do
używania słuchawek, wnerwia nas hałas uliczny, kulimy się, gdy
ktoś przy nas krzyknie. Ale to nadal nie jest więcej, niż może
osiągnąć człowiek z bardzo dobrym słuchem. Jesteśmy nieco
lepszymi, ale jednak ludźmi. Nie tylko ja przecież muszę zatykać
uszy, gdy dzwoni szkolny dzwonek.
Ale...
to nie jest najważniejsze. Zawsze w tego typu opowiadankach pojawia
się inna kwestia. A konkretnie nadludzka siła, nadludzka szybkość,
wspaniała rzeźba ciała...
Dobra,
chyba nie muszę dalej wymieniać. Nie umiem czytelnie pisać, gdy
się tak śmieję...
Ja
pierdzielę, jak ja chciałabym móc przebiec na wf-ie trzy kółka i
nie czuć się tak, jakbym zapomniała, jak się oddychało. Jak ja
chciałabym mieć sylwetkę Chodakowskiej, dźwigać jedną ręką
osoby postury Gabrysi, biegać tak, by wyprzedzać najszybsze auta, i
skakać z okna na trzecim piętrze bez żadnego uszczerbku na
zdrowiu... Bardzo bym tak chciała. Naprawdę bardzo. Szkoda tylko,
że życie nie jest wcale takie piękne.
No
dobra, może i mamy nieco więcej siły od ludzi. Może i nie
wyglądam na taką, która podniesie miecz i da radę nim walczyć, a
doskonale daję sobie z tym radę. Ale na tym się bajka kończy. Nie
mam żadnej kondycji – mam ochotę wypluć płuca po przebiegnięciu
kilku metrów. Potykam się o wszystkie możliwe elementy
infrastruktury, czasem o własne nogi. Gdy nie jem jak przysłowiowy
chłop od pługa, to zaczynam chudnąć. A gdy jem, nie tyję. No
cóż, większość dziewczyn z pewnością dałaby się za taką
cechę pochlastać, ale... ja tam doskonale wiem, że większość
facetów nie przepada jednak za wieszakami. A chciałabym kiedyś tam
jakiegoś faceta mieć. Tu przydałaby się ta cholerna więź mate –
przynajmniej miałabym gwarancję, że znajdę kogoś, kto pokocha
mnie równie, jak ja kocham siebie samą, a tak to... mam takie
wymagania, a wszyscy przedstawiciele płci męskiej wokół są
tak beznadziejni, że pisany mi jest z pewnością los zdziwaczałej
starej panny z siedemdziesięcioma kotami.
Albo
i siedemdziesięcioma dwoma. Kiedyś tak mi wyszło, gdy
zastanawiałam się, ile bym musiała mieć, by było po jednym z
każdego możliwego koloru...
Wracając,
bo się rozgadałam. Nie, ja nie wiem, skąd to się ludziom wzięło.
Może po prostu uznali, że jak już ci się poszczęści i rodzisz
się kimś więcej niż zwykłym śmiertelnikiem, to los powinien być
nieco hojniejszy i nie żałować podobnych atrakcji. Może ludzie
czują się słabi i poszukują potęgi wszędzie, gdzie tylko
wyobraźnia daje im więcej pola do popisu. Nie wiem po prostu.
Grunt, że chętnie bym jednak czasem poczuła się jak superwilkołak
z ich wyobrażeń. A zwłaszcza w sytuacjach, gdy okazuje się,
że dzwonek zadzwonił w momencie, gdy wszedłeś do szatni, a
pierwsza jest twoja ulubiona geografia.
Wyplątałam
się z kurtki, pierdyknęłam ją na wieszak, zignorowałam
reklamówkę ze szkolnymi butami, potulnie czekającą na mnie na
wieszaczku, i wyprułam w stronę odpowiedniej klasy jak – nie
przymierzając – dzika. Gdy dotarłam już na miejsce, okazało
się, że wszyscy już byli w środku, a ja znowu nie wiem, jak
powinnam oddychać.
Ta,
jako wilkołak z ludzkich wyobrażeń z pewnością nie miałabym
najmniejszych problemów ani ze zdążeniem na lekcję, ani ze
złapaniem później tchu. Szkoda, że moje ciało ma co do tego parę
własnych obiekcji...
Musiałam
się na chwilę zatrzymać, odetchnąć kilka razy głęboko,
wybadać, czy aby na pewno nie zemdleję, i dokładnie obmyślić
wymówkę tak haniebnego spóźnienia. I tak już było za późno na
udawanie, że nic się nie stało, więc chociaż historyjka dobra by
się przydała...
Nienawidzę
geografii. O ile matematykę prowadzi przynajmniej przemiła
nauczycielka, którą jako osobę dosłownie uwielbiam, o tyle
tutaj... Ech, a zresztą zaraz pewnie przekonacie się sami. Nigdy
nie ma spokojnych lekcji.
W
sumie całkiem mnie to zastanawia. Mam wrażenie, że chętnie bym
się zainteresowała geologią. Poważnie – fascynują mnie
wszystkie minerały, wody gruntowe, gejzery, kratery, powstawanie
jezior i cała reszta. Chciałabym dowiedzieć się o tym czegoś
więcej. Ale z taką zachętą ze strony ciała pedagogicznego nie ma
co marzyć.
Gdy
weszłam do klasy, ciało oczywiście natychmiast przeniosło na mnie
wzrok, choć starałam się zrobić to tak cichutko i dyskretnie, jak
to tylko było możliwe.
– No
proszę, a pani Wilkosz jak zwykle spóźniona? – Kobieta
uśmiechnęła się z pozoru przyjaźnie.
– Przepraszam
– wydukałam. No bo co innego mogłam zrobić? Gdybym spróbowała
jakiejkolwiek bajki, pewnie skończyłoby się to dla mnie tym
gorzej.
– Siadaj.
Odetchnęłam
z ulgą i skierowałam się do swojej ulubionej ostatniej ławki.
Dziwiłam się, że tak łatwo poszło, ale starając się nie
zapeszać szczególnym okazywaniem radości, wyjęłam z plecaka
zeszyt. Podręcznika jak zwykle nie miałam – liczyłam na to, że
siedząca ze mną na wszystkich lekcjach Gabrysia na coś się
przyda, jak zawsze do tej pory – ale szybciutko pożyczyłam jeden
od siedzących w ławce przede mną dziewczyn. Tak przygotowana,
zajęłam się udawaniem pilnej uczennicy, ale nie na tyle, by
zwracać na siebie uwagę. Miałam nadzieję, że kobitka o mnie
zapomni...
He,
chyba już dawno powinnam się zorientować, że nie dzieje się nic,
na co mam nadzieję.
– A
więc dzisiaj do odpowiedzi zapraszam... – Nauczycielka zajrzała
do dziennika, a cała klasa w razie czego wstrzymała oddech, jakby
to mogło w czymkolwiek pomóc.
Jedno
muszę pokornie przyznać: nasza nauczycielka geografii nie wygląda
źle. Zwykle złe nauczycielki kojarzą się z zaniedbanymi,
starszymi paniami, które straszą nie tylko zachowaniem, ale i
wyglądem (coś jak moja ulubiona pani od plastyki), ale tutaj... Ona
właściwie jest całkiem ładna. Nie jakoś powalająco, ale jak
zwyczajna babka. Ma brązowe włosy, sięgające prawie do ramion,
zawsze nienagannie ułożone – wygląda dzięki nim dość młodo,
bo nie na więcej, niż czterdzieści lat. Maluje się dość
dziwnie, nakładając za dużo ciemnego cienia na dolną powiekę,
przez co zawsze wygląda jakby akurat płakała, ale to też nie jest
szczególnie rażące. Ubiera się w ciemne, spokojne kolory,
tylko buty nosi odważne – zawsze czarne, ciężkie, chętnie na
solidnym obcasie.
No
więc nic z zewnątrz nie wskazuje na to, że w rzeczywistości ma
się do czynienia z kimś, komu nastroje zmieniają się z sekundy na
sekundę i kto za nic nie rozumie tego, że ktoś może mieć w
czymkolwiek odmienne zdanie.
– Och,
Leah! – Już w momencie, gdy wyszczerzyła się miło tuż przed
okrzykiem, zorientowałam się, że mam dzisiaj szczególnie
przerąbane. – Ty nie masz jeszcze oceny. Zapraszam.
Zaklęłam
w myślach tak solidnie, że aż sama nabrałam do siebie szacunku,
uśmiechnęłam się grzecznie, wygrzebałam z torebki książeczkę
z ćwiczeniami (oczywiście w trakcie niemal dostałam zawału, że
jej nie wzięłam) i pokornie ruszyłam do tablicy. Czułam się co
najmniej tak, jakby mieli mnie tam rozstrzelać.
– Masz
pracę domową? – padło pytanie.
Wyjątkowo
miałam. Potwierdziłam przesadnie grzecznie, otworzyłam książkę
na odpowiedniej stronie i wsunęłam w wyciągnięte nauczycielskie
dłonie.
– Czemu
tak to wygląda? Ja tego tak nie przyjmę – zaprotestowała, ledwo
rzuciwszy okiem na zadania.
Lekko
oniemiałam. Wszystko wypełniłam – ściągnęłam wczoraj ze
strony internetowej wydawnictwa, gdzie były udostępnione odpowiedzi
do zadań dla nauczycieli, więc wszystko na pewno miałam dobrze.
Starałam się też pisać czytelnie.
– Ale
dlaczego? – wydukałam. Nawet tego pytania bałam się zadać. Tak
to już jest – babka w każdej wypowiedzi, w każdym twoim geście
może znaleźć powód do tego, by się wydrzeć. Czujna jest.
– Dlaczego
wypełniasz ćwiczeniówkę ołówkiem?
To
pytanie wydało mi się absurdalnie głupie, ale odpowiedziałam:
– Bo
chciałabym ją później sprzedać. Nie niszczę książek, więc...
– Masz
pisać długopisem. Nie zgadzam się. Z pracy domowej masz jedynkę.
Mało
brakło, a walnęłabym takim śmiechem, po którym nie dałabym rady
się pozbierać przez najbliższe pół godziny. Serio, jeśli
kobitka nie ma jakichś układów z wydawcą, dla którego handel
używanymi książkami przecież nie jest na rękę, to ja jestem
królowa Elżbieta.
– Ale
dlaczego? – wydukałam kolejny raz. A właściwie nie tyle
zaskamlałam, co zapytałam z grzecznym, nieco podszytym zaskoczeniem
spokojem, w myślach plując sobie w twarz za tak haniebne
powtórzenie. Jeszcze ktoś powie tutaj „ale dlaczego”, a
przysięgam, że mnie szlag trafi. – Przecież mam zrobione
wszystkie ćwiczenia. Co to za różnica, czym pisałam?
– Ty
jeszcze pytasz? – Na chwilę zamarła, nie mogąc uwierzyć, że
miałam na coś takiego odwagę. – Ja przepraszam bardzo, ale wy
wszyscy myślicie, że będziecie sprzedawać ćwiczenia? –
zwróciła się do całej klasy.
Podejrzewam,
że w pomieszczeniu nie było osoby, która orientowałaby się w
sytuacji lepiej ode mnie. Nikt nie odpowiedział.
– Co
w tym złego? – Ja oczywiście nie mogłam siedzieć cicho. A
miałam być miła, żeby postawiła mi w miarę pozytywną ocenę na
koniec roku pomimo nieobecności... – Taka książka kosztuje
kilkadziesiąt złotych, a dla niektórych to przecież bardzo dużo.
Co w tym złego, że napiszę ołówkiem, zetrę na koniec roku i
sprzedam to na kiermaszu szkolnym o wiele taniej?
– Macie
tak nie robić! – Pedagogiczny wrzask z pewnością miał moc
pozwalającą na potłuczenie kilku szklanek, ale jak na złość nie
było żadnej w pobliżu. – W zeszytach ćwiczeń piszecie
długopisem! Masz jedynkę z pracy domowej. Mam powiedzieć to
jeszcze raz?
Nie,
ja chętnie osobiście przekażę to rodzicom, pomyślałam, udając,
że z pokorą przyjmuję wyrok. No cóż, jeśli moim rodzicom
zameldować o czymś takim, z pewnością można się spodziewać, że
urządzą piekło...
– Dobrze
– warknęło ciało pedagogiczne po bardzo długiej chwili
przeznaczonej na wpisanie kanciastej jedyneczki do dziennika. – To
teraz opowiedz mi o problemach państw wysoko rozwiniętych
gospodarczo.
Niekoniecznie
to było związane z tematem, który ostatnio omawialiśmy, ale
zachowałam pokerową twarz. Co by ze mnie było, gdybym tak łatwo
ulegała emocjom, jak reszta klasy...
He
he, ładnie powiedziane. A to ja rzucam przedmiotami, gdy się mnie
zdenerwuje.
Wyrecytowałam
kilka czynników, których bynajmniej się nie uczyłam, tylko
wywnioskowałam na przysłowiową logikę, i poczekałam, co dalej.
Kobitka widocznie też czekała, bo po chwili podniosła na mnie
nieco protekcjonalny wzrok.
– To
wszystko?
Nie
odezwałam się. Tak w razie czego. I tak nie musiałam, bo zaraz
kontynuowała:
– A
ujemny przyrost naturalny?
– O,
to też, myślałam, że tyle wystarczy – powiedziałam ze słodkim
uśmiechem. – Poza tym nie widzę nic złego w ujemnym przyroście
naturalnym.
Ręka
kobitki drgnęła i zamarła nad kartką.
Kurde,
po co żeś to mówiła?! Życie ci niemiłe?! Ja pierniczę, gdzie
tu jest przycisk przewijania?!
– Nie
widzisz w ujemnym przyroście naturalnym niczego złego? –
powtórzyła powoli. – Może rozwiniesz?
– No...
– A może chociaż katapulta? Atak terrorystyczny? Kolejny objaw
piromanii półdemona? – Świat jest przeludniony. Podobno w wielu
krajach to ogromny problem. Ludzie degradują środowisko, wycinają
lasy. Może potrzebny jest światu taki odpoczynek...
– Tak
mówisz? – westchnęła, przeciągając się. – Obawiam się, że
się mylisz. To ogromny problem. A wszystko przez to, że młode
kobiety przedkładają karierę zawodową nad prawdziwe wartości
rodzinne.
W
głowie zajaśniała mi ostrzegawcza lampka. Przysięgam, że jeśli
zaraz padnie coś o prawdziwych katolickich rodzinach, to ktoś
tu straci którąś z kończyn...
– Przecież
to nic złego, że kobiety chcą pracować i spełniać się w
różnych dziedzinach życia – powiedziałam. Już naprawdę
nieśmiało, bo zbyt mocno się bałam, że zostanę sprowokowana do
czegoś, po czym wypierdzielą mnie z tej szkoły na zbity ryj... –
I to, że rodzi się coraz mniej dzieci, nie ma wiele wspólnego z
tym, że kobiety chcą pracować. Moim zdaniem to dzięki większej
świadomości odnośnie metod antykoncepcji i...
– Ach
tak? – Kolejne pytanie retoryczne ze strony ciała potwierdziło,
że jestem w jego oczach skończona. – Kobietom się teraz w
głowach przewraca. Chcą pracować, rozwijać się, zamiast skupić
na tym, na czym powinny się skupić, a świat na tym cierpi.
Większość kobiet teraz decyduje się tylko na jedno dziecko, lub
nie chce dzieci wcale. Mało jest takich rodzin, w których jest
więcej niż dwójka dzieci...
– Boże,
no ale przecież każda kobieta ma prawo sama za siebie zadecydować,
prawda? Nie każda musi mieć dziecko, a z tego, co pani mówi
wynika, że każda, która woli skupić się na sobie niż dzieciach,
jest od razu zła – nie wytrzymałam. I to by było na tyle, jeśli
idzie o próby udawania nieśmiałej i przestraszonej.
– To
samolubne, tak się zachowywać! – zaprotestowała z żarem.
– Przecież
żyjemy dla siebie, a nie dla kogoś. Każdy człowiek ma prawo sam
zadecydować, co chce zrobić ze swoim życiem, i ja nie widzę w tym
niczego złego. Widzę coś złego w tym, co pani mówi. Skoro
wszystko jest teraz dostępne dla każdego niezależnie od płci, to
dlaczego z tego nie korzystać? Co jest złego w poświęcaniu się
pasji, jeśli to nikogo nie krzywdzi?
– Nie
taka jest rola kobiety w rodzinie. Może teraz tego nie widzisz, ale
za parę lat...
– Ja
mam marzenia, ambicje, zainteresowania i plany. I nie należy do nich
wychowywanie dzieci – warknęłam. – Jeśli ktoś chce, to proszę
bardzo. Ale nie zamierzam popierać zmuszania innych do czegoś,
czego nie chcą.
Teraz
już chyba naprawdę przesadziłam, bo kobitka się zapowietrzyła.
– Dziecko,
możliwość zajścia w ciążę to dar od Boga, a... – zaczęła,
ale przerwałam już na całego:
– Bóg,
z tego co kojarzę, dał nam wolną wolę. A skoro mamy wolną wolę,
to chyba możemy same zadecydować, czy chcemy mieć dzieci i w
jakiej ilości.
Patrzyła
na mnie z otwartymi ustami. Cała klasa milczała jak zaklęta,
kilkadziesiąt par rozszerzonych w niedowierzaniu oczu wpatrywało
się w nas. Nikt nie śmiał się poruszyć. Nigdy nie widziałam, by
na jakiejkolwiek lekcji panowało takie skupienie. Wszyscy z
niecierpliwością czekali na to, jak skończy się moja
asertywność...
Asertywność
w szkołach nigdy nie kończy się dobrze.
– Wyjdź
– padło wreszcie.
Myślałam,
że się przesłyszałam.
– Co?
– spytałam mało inteligentnie. Teraz to ja głupio otworzyłam
usta.
– Wyjdź
z klasy. Natychmiast! Dostajesz jedynkę z odpowiedzi i uwagę do
dziennika, a zaraz po lekcji dzwonię do twoich rodziców! A wy
wszyscy pamiętajcie, że ja BUTEM MIAŻDŻĘ TAKIE ZACHOWANIE! –
wydarła się jeszcze na koniec. Mimo woli spojrzałam na botki na
masywnym obcasie. Auć.
Jak
dobrze, że swoją ławkę miałam po drodze do drzwi – dzięki
temu zdążyłam zgarnąć z niej szybko wszystkie rzeczy. Nie
chciałam zostawiać ich w klasie. Wśród pozostałych uczniów
brakowało raczej uprzejmej duszyczki, która bez zachęty by je dla
mnie potem wzięła, a dzisiaj już wolę się tutaj nie kręcić...
Cóż,
pomyliłam się. Takich duszyczek znalazło się całkiem sporo.
Resztę
lekcji spędziłam całkiem przyjemnie. Kupiłam sobie wyjątkowo
okazałego pączka w sklepiku (okazało się, że sprzedająca
mimo zakazu trzymała ich nieco pod przysłowiową ladą),
przysiadłam na parapecie i tak sobie na zmianę patrzyłam przez
okienko i czytałam opowiadanko na telefonie, nie przejmując niczym.
Miałam jedynie nadzieję, że nie będzie tędy przechodził żaden
nauczyciel – była zasada, że jak miało się akurat wolne, trzeba
było zostać w świetlicy lub bibliotece, a nie kręcić się
samopas po korytarzach, poza tym za siedzenie na parapetach groziło
coś w rodzaju kary śmierci – ale tym razem miałam szczęście.
Za
to gdy zadzwonił dzwonek i moja klasa wysypała się na korytarz,
wokół mnie powstał cały wianuszek psychofanów.
– Kurde,
to było świetne! Ty wiesz, jaką ona miała potem cały czas minę?!
– krzyczał ktoś. Wszyscy mi gratulowali, przerzucali się
żartami, przeżywali, że w życiu nie mieliby tyle odwagi...
Pierwszy
raz moja klasa zauważyła moje istnienie. Niewiarygodne.
W
sumie ciekawe było to, że w ich oczach wyszłam na odważną
feministkę. Nie jestem feministką. A to, co zrobiłam, nie miało
raczej nic wspólnego z odwagą. Ja po prostu nie ugryzłam się w
porę w jęzor...
***
Wieczór...
Tak,
jeśli myślałam, że po tym, jak dzięki rodzicom udało mi się
obejrzeć skruszoną nauczycielkę geografii, ten dzień będzie już
tylko lepszy, to się grubo myliłam.
Owszem,
babka spełniła swą mrożącą krew w żyłach groźbę i
powiadomiła o wszystkim moich rodziców. To znaczy... nie tyle nawet
powiadomiła, co złożyła raport, iż zachowuję się karygodnie,
jestem bezczelna i życzy sobie natychmiastowej rozmowy zarówno ze
mną, jak i z nimi, a całą resztę szczegółów przedstawiła
dopiero gdy zaniepokojeni rodzice usiedli z nią i ze mną na
niewygodnych krzesłach w klasie. Jak można to było łatwo
przewidzieć – o ile tata starał się zachować powagę,
chichocząc w szalik, którego przezornie nie zdjął, o tyle mama
wpadła w szał. Awantura była przednia. Ani razu nie musiałam się
odezwać, a i tak wszystko ostatecznie było po mojej myśli...
Szkoda tylko, że w najbliższym czasie muszę przygotować się do
odpowiedzi. Jedynkę za pracę domową dało się zmazać, ta jednak
pozostała w mocy pomimo rodzicielskich gróźb.
No
to, skoro to się tak ładnie skończyło, to sobie myślałam, że
później będzie tylko lepiej. Chciałam nieco odpocząć od tych
wrażeń, zrobić sobie kubek kisielu, wziąć Kota na kolana i
zasiąść do pisania na resztę południa... a tu kij.
Bo
włączył mi się Zew.
Nie
było jakoś szczególnie źle. Nie rozpierało mnie od środka, nie
bolało. Nie krążyłam niespokojnie po pokoju, nie mogąc znaleźć
sobie miejsca. Zrobiło mi się po prostu jakoś... smutno. Smutno i
melancholijnie, a powietrze z otworzonego na moment okna tak pięknie
pachniało wolnością, że tym bardziej mnie ściskało w gardle.
Chciałam znaleźć się pod nocnym niebem. Chciałam pooddychać
światem i dzięki temu postarać się zapomnieć o wszystkim.
Dzisiejsze
wydarzenia bardziej mnie śmieszyły niż przerażały. Jak już
nieraz mówiłam, nigdy nie przejmowałam się szczególnie szkołą.
Co wredny nauczyciel może mi zrobić? Wstawi jedynkę? Powie kilka
niemiłych słów? Przecież to nic strasznego...
Ja
zdałam sobie sprawę, że boję się samotności.
Było
w tym coś sprzecznego. Nadal nie widziałam metody na to, by jakoś
się z tego życia odludka wycofać. Nadal czułam, że najlepszą
metodą na zebranie myśli jest dla mnie wyjście na samotny nocny
spacer, na co tak strasznie miałam ochotę. Ale z drugiej strony...
brakowało mi kogoś. Brakowało mi chociaż jednej takiej osoby,
dzięki której nie czułabym się wreszcie sama jak palec.
Mogę
mówić, że ludzie nie są mi potrzebni do szczęścia, ale zawsze
gdy przyjdzie co do czego, tak właśnie się to kończy.
Byłam
samotna. Coś mnie bolało, lecz im mocniej się nad tym skupiałam,
tym silniej przekonywałam się, że nie jest to nic materialnego.
Tęskniłam za nienazwanym. I to tęskniłam tak mocno, że aż
miałam ochotę skamleć.
Musiałam
znaleźć się na zewnątrz. Musiałam, bo inaczej pewnie skończyłoby
się to płaczem przez pół nocy.
Tylko...
dlaczego? Przecież właściwie to nie działo się nic złego,
prawda?
Rodzice
akurat wybierali się do sąsiadów na herbatę. Wprawdzie miałam
pierwotnie iść razem z nimi, lecz wykręciłam się typowo kobiecym
bólem głowy i chęcią wcześniejszego położenia się do łóżka.
Uwierzyli bez żadnego problemu, mogłam więc poprosić, by nie
hałasowali, jak wrócą, i spokojnie wyjść parę minut po tym, gdy
zniknęli. Trochę bałam się, jak to wyjdzie z powrotem – może w
końcu okazać się ciężko, skoro z racji użycia drzwi nie
zostawiłam otwartego okna – ale postanowiłam na razie się tym
nie przejmować. Będę się martwić, gdy się okaże, że jest
czym.
Znowu
było jakoś dziwnie, jak w zbyt realistycznym świadomym śnie.
Powietrze, jak zwykle ostatnio po zapadnięciu zmroku, okazało się
duszne i wilgotne, przywodzące na myśl deszczowy dzień w środku
lata, gdy cała wilgoć zaczynała parować w gorących promieniach
słońca. Niebo pozostawało idealnie czyste, dzięki czemu widziałam
migające gwiazdy. Dźwięki niosły się jakoś dziwnie, jakby
wyraźniejsze, głośniejsze, a jednocześnie przytłumione. Jak
latem. Jak podczas gorącej letniej nocy, gdy otwieram okno na oścież
i delektuję się światem.
Nie
wiedziałam, gdzie iść, co ze sobą zrobić. Tak jak zwykle podczas
Zewu, pozwoliłam, by to ciało decydowało za mnie.
A
moje ciało uznało, że jest głodne.
No
nic to. Wypadało w takim razie znaleźć coś do jedzenia. Przecież
nie będę jeszcze wracać...
Wielki
hipermarket koło bloku okazał się zamknięty. Nie wiem, jak to
możliwe, bo zawsze myślałam, że jest czynny do dwudziestej
drugiej, a tu proszę – trzy minuty po dziewiątej, a tu już
ciemno i głucho. Z jednej strony się ucieszyłam, bo jakoś po
drodze przestała mi się uśmiechać wizja batonika, a nabrałam
ochoty na coś ciepłego, skierowałam się więc na najbliższą
stację benzynową. To było blisko, maksymalnie trzy minutki – z
supermarketu było już ją widać. Z mojego kuchennego okna też by
było, gdyby nie zasłaniał jej jeden z bloków.
Stacje
benzynowe nigdy mnie nie zawodzą. Są całodobowe, czynne również
w niedzielę i lubią ratować mi życie, gdy najbardziej tego
potrzebuję... ale nie tym razem. Dłuższą chwilę kontemplowałam
wzrokiem kartkę z napisem „nieczynne do odwołania” na
przeszklonych drzwiach, zanim dotarło do mnie, co ona oznacza.
Zaklęłam pod nosem, zerknęłam na pobliskiego Lidla, w którym
również było ciemno, i zdecydowałam się na dalszy spacer. Z
jakiegoś powodu wolałam już to, niż tak szybki powrót do domu.
Było
już raczej późno, ale po ulicy kręciło się sporo ludzi. Wciąż
było jakoś tak spokojnie i wakacyjnie, czego nie potrafiłam
zrozumieć. Podobało mi się to. Właśnie takiej atmosfery sennego
rozluźnienia potrzebowałam. Takiego braku pośpiechu...
Nie
musiałam o niczym konkretnym myśleć. Mogłam po prostu iść przed
siebie, szukać otwartego sklepu i przyglądać się oświetlonemu
ciepłym blaskiem latarń miastu nocą. Miasto nocą od zawsze miało
w sobie coś, co jednocześnie budziło we mnie cień bliżej
niezidentyfikowanej obawy, ale i tonę fascynacji, której nie
potrafiłam się oprzeć.
Stary
stadion znajdował się bardzo niedaleko mojego osiedla. Właściwie
dzieliła je od niego tylko dość wąska ulica, opuszczona linia
kolejowa, jeden rządek bloków i kilka garaży. W dzień to miejsce
jest raczej odpychające, bo ze stadionu nie zostało mu nic więcej
prócz nazwy. To po prostu wielki, pusty plac. Częściowo
wybetonowany, z niedziałającymi latarniami i starymi chodnikami,
częściowo po prostu wysypany czymś w rodzaju drobnego żużlu i
zostawiony sam sobie. To tutaj w weekendy odbywa się targ, na którym
można kupić dosłownie wszystko – od ubrań, przez meble, rowery
i samochody, do staroci i prawdziwych antyków. To tutaj zwykle
polujemy z tatą na sprzęt muzyczny, który skupujemy za grosze. Gdy
akurat nie ma targu, jest to jedno z tych miejsc, w którym jest
zawsze pusto. Mało kto tędy chodzi, bo i po co? Skrót praktycznie
żaden, bo teren jest w większości ogrodzony, a poza tym... nadal
nic tam nie ma. To znaczy jest: w jednym z rogów stoi supermarket, a
w drugim przycupnęła sobie następna stacja benzynowa, ale oprócz?
Nic.
Wybrałam
się właśnie na stację benzynową. Bo nadal byłam głodna, nie
zapominajmy.
Od
tej strony wejście na stadion jest nieco trudniejsze. To tędy
biegnie dwupasmowa, szeroka droga zbudowana na rzece, z torami
kolejowymi pośrodku, która trochę dalej tworzy również jedną ze
ścian mojego osiedla. Tutaj właśnie znajduje się przy niej
malutki parczek – a właściwie całkiem szeroki pas
posadzonych przez ludzi drzew – który w pewnym momencie dość
ostro pnie się do góry. Jest tam dużo błota, bo teren na chwilę
staje się nieco podmokły – może dlatego też rozebrano stadion,
bo miejsce na duże budowle z pewnością się nie nadaje –
i zasadniczo trzeba by było być masochistą, żeby tamtędy
przejść. Na szczęście na stację benzynową prowadzi kulturalny
podjazd...
Tutaj
się nie zawiodłam. Potwornie głodna, kupiłam wreszcie
największego hot doga, jakiego mieli w ofercie, i ruszyłam dalej w
noc.
Łaziłam
po stadionie. Nie umiem powiedzieć, co w nim nagle zobaczyłam
takiego fascynującego, ale coś spodobało mi się w uczuciu, jakie
opanowywało mnie, gdy stawałam pośrodku idealnie ciemnego, pustego
placu. Sama pod ogromem nieco fioletowawego miejskiego nieba...
Kręciłam
się w kółko. Nie myślałam o niczym konkretnym. Coraz mocniej
przekonywałam się, że warto by było wybrać się już do domu.
Mama czasem tak miała, że gdy widziała, że źle się czuję,
wchodziła do mnie do pokoju nawet w nocy, by spytać, czy czegoś
nie potrzebuję. A paradoksalnie właśnie tego nie
potrzebowałam... Wciąż było mi jakoś dziwnie źle. Wciąż za
czymś tęskniłam i wciąż nie umiałam powiedzieć, co to może
być. Po prostu miałam wrażenie, że jeśli zamknę się w swoim
pokoju i nie będę już widzieć tego nieba i czuć przestrzeni
wokół, to oszaleję. W takich chwilach jak ta nie potrafię
uwierzyć samej sobie w to, że mieszkanie cały czas do tej pory
stanowiło mój przytulny azyl.
Ostatni
raz doszłam do krańca terenu. Miałam tutaj zawrócić i już
kierować się w stronę swojego osiedla, gdy mignęło mi coś
białego...
Tutaj
znajduje się kilka ruin. A właściwie nie tyle ruin, co smutnych
pozostałości po czymś, co sama nie wiem, jak kiedyś musiało
wyglądać. Ot ceglany cypel, w większości już porośnięty trawą,
chwastami i małymi drzewkami, zostawiony tu nie wiadomo po co. W
jego cieniu błysnął mi fragment białej sierści i wilczych oczu,
zbliżyłam się więc, nie chcąc wyjść na ostatniego chama.
Quills z pewnością już mnie zauważył, więc głupio by było
udawać, że ja go nie widzę...
Tylko
że to nie był Quills.
Wielki
biały wilk patrzył na mnie w zamyśleniu. Bez złości, bez
nienawiści... po prostu wyglądał na skupionego, może nawet nieco
zaciekawionego, co poznałam po postawionych uszach. Nie zjeżył
sierści, nie uniósł warg, by pokazać swoje wrogie nastawienie,
ale nie zadarł też zwisającego luźno ogona.
Stanęłam.
Nie odezwałam się. Chwilę patrzyłam na niego podobnie, jak on
patrzył na mnie, czekając w zupełniej ciszy na to, co się stanie.
Zdrowy rozsądek podpowiadał, że powinnam się bać, że muszę
zaalarmować sforę, być może wziąć nogi za pas... ale ja nic
takiego nie czułam. Nie obawiałam się go. Ciekawił mnie równie
mocno, jak ja intrygowałam jego. I... I czułam między nami coś na
kształt ulotnego porozumienia, którego nici nie chciałam zrywać.
Dlaczego tak mi na tym zależało?
Dlaczego
miałam wrażenie, że idealnie wypełnił tę dziwną pustkę, która
mnie tutaj przygnała?
– Dlaczego?
– spytałam w końcu na głos.
Poruszył
łbem. Opuścił go nisko, lecz nie ruszył się oprócz tego nawet
na centymetr.
– Dlaczego
ja to wszystko czuję? Powiesz mi kiedyś? Boję się tego. Boję
się, że nie rozumiem – wyznałam pod wpływem chwili. – A
przecież czuję, że w tym jest coś więcej. Jest, prawda?
Wydawało
mi się, że delikatnie pokiwał głową, lecz zanim zdążyłam się
nad tym zastanowić, odwrócił się i zniknął w ciemności, jakby
się w niej rozpłynął. Całkowicie, bez najmniejszego śladu.
Czego
ja się spodziewałam? Że mi odpowie? Przecież w wilczej skórze
nie dało się mówić, a jako człowiek nie mogłam słyszeć mowy
telepatycznej.
Wróciłam
do domu. Poszłam do łóżka. Długo nie mogłam zasnąć, lecz
nawet przez chwilę nie zamierzałam się nad tym zastanawiać. Wciąż
nie dawało mi spokoju idiotyczne wrażenie, że to były jedne z
tych pytań, na które nie chciałam znać odpowiedzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz