poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 36


Okej. Źle było dopiero dzisiaj.
Ja nie mam pojęcia, dlaczego tak się dzieje, ale w ostatnim czasie moje życie zamieniło się w kompletny szereg niewiadomych. I to w dosłownie wszystkich możliwych aspektach.
Nie wiem, jak ja przeżyję w szkole po nieprzespanej nocy. Nie wiem, jakim cudem mamie udało się zeskrobać mnie z łóżka, bo byłam tak nieprzytomna, że do kuchni na śniadanie właściwie mnie zaniosła. W sumie nie wiem też, dlaczego była w domu – lekcje zaczynałam o dziesiątej z minutami, a ona pracę podobno o ósmej, ale wolałam już nie wnikać. Jeszcze by sobie przypomniała, że miała się wybrać do gabinetu, to wtedy musiałabym do szkoły jechać taksówką... Nienawidzę jeździć taksówkami. Głównie dlatego, że wszyscy ich kierowcy z niewiadomych przyczyn widzą we mnie idealnego kompana do rozmów o polityce, a co jeden, to głupsze głosi poglądy. Jak już pewnie wszyscy wiedzą, ja nie mam jakoś sprecyzowanych poglądów, ale zdecydowanie wiem, czego nie popieram, i bywam mało sympatyczna, gdy ktoś tego nie szanuje. W sumie gdy szanuje, ale i tak myśli inaczej, też jestem mało sympatyczna.
O, patrzcie, jedna pewna rzecz jednak się znalazła. Ten mój stosunek do osób o upośledzonych poglądach jest taki właściwie od zawsze.
Kurde, a może ja po prostu ogólnie jestem mało sympatyczna?
Dobra, nieważne. Grunt, że nie wiem, jak dostałam się później do szkoły – byłam tak wykończona, że przez dłuższą chwilę nie mogłam sobie przypomnieć, jak się odpinało samochodowy pas bezpieczeństwa. Otworzenie drzwi budynku również okazało się wyzwaniem – co ja się naszarpałam, choć miałam dosłownie na wysokości oczu tabliczkę z napisem „pchać”, to moje.
Nie wiem, dlaczego ostatecznie nie było Gabrysi. Czyżby moja ukochana koleżanka wzięła przykład z najlepszych (czyli ze mnie) i na dobre wzięła się za wagarowanie? Zawsze mogłam mieć wtedy nadzieję, że nie przygotowała się jednak tak dobrze jak ja i może ją z tej szkoły zwyczajnie wywalą. Nie obraziłabym się. A nawet bym wysłała dyrektorce kwiaty w podzięce. I to bynajmniej nie takie z szarfą „ostatnie pożegnanie”, jak to mi się kluje, by zrobić na koniec szkoły.
Jednak spośród tego wszystkiego największą niewiadomą pozostało męczące mnie od dawna to, skąd, u diabła, wzięło się u ludzi przeświadczenie, że jeśli jesteś wilkołakiem, to musisz być przy okazji jakimś cholernym supermenem.
Naczytałam się książek o wilkołakach. Nie tylko książek właściwie, bo wśród blogów i wątpliwej jakości „ksionżek” na mojej ulubionej internetowej stronie Wattpad również chętnie wybieram właśnie taką tematykę. Zawsze zastanawiało mnie, skąd wśród piszących wzięło się tyle stereotypów, które wszyscy nagminnie powtarzają, jakby bali się spróbować z tworzeniem czegoś nowego... Czy naprawdę żadna z tysięcy tych osób nie była prawdziwym wilkołakiem?
Bajki o więzi mate już niech sobie będą, w końcu brzmi to całkiem ciekawie i atrakcyjnie dla ewentualnych czytelników (oprócz mnie). Ludzie, a zwłaszcza nastolatki, doszukują się przecież we wszystkim wątków przesadnie silnej, przesłodzonej miłości. Wzmianki o nękającym podczas pełni silnym popędzie seksualnym z kolei mnie śmieszyły, i to tak na całego – weź w końcu myśl o takich rzeczach, gdy siedzisz w ciele ogromnego wilka, nie możesz zmienić się w człowieka, a kilkanaście chętnych osób ochoczo cię przez cały czas podsłuchuje, nie? Ciekawiły mnie zawsze rozmowy z wewnętrznym wilkiem, tak jakby był oddzielną istotą siedzącą w umyśle. Ja tam bym podziękowała – już wystarczy mi, że ta zgraja idiotów nadmiernie często siedzi mi w głowie, brakowałoby mi jeszcze jakiejś niematerialnej istoty, przez którą nigdy nie byłabym tak naprawdę sama. Cieszyłam się z tego, że podczas przemiany nie tracimy ubrań, jak bohaterowie takich opowiadanek.
Ale przede wszystkim wielką uwagę kierowałam na to, jak opisywano wilkołaki jako ludzi.
Zmieniające kolor oczy? Nic bardziej mylnego. Oczy są jedynym, co pozostaje niezmienne, gdy przyoblekamy różne skóry. Oczy mamy bardziej ludzkie niż wilcze i w przypadków wilkołaków pełnej krwi obowiązkowo brązowe. Żadnych czerwieni, fioletu, pomarańczy, różu i innych pierdół. Ja wolę nie, z moim pechem miałabym pewnie najbardziej rzygowatą odmianę fioletowego, jaka tylko istnieje... Właściwie to lubię fioletowy, ale jakoś tak średnio mi było wyobrazić sobie siebie z takimi fluorescencyjnymi gałami.
Nienaturalnie wyostrzone zmysły? Superczuły słuch, niesamowity węch, wspaniały wzrok? He he. No dobra, te nasze ludzkie zmysły są z pewnością nieco mocniejsze od normalnych ludzkich zmysłów. Nie mamy wad wzroku (oprócz Quillsa, ale w jego przypadku wpisane to przecież jest w chorobę genetyczną). Bezbłędnie widzimy w trójwymiarze, świetnie rozróżniamy kolory. Bardzo przeszkadzają nam ostre lub nieprzyjemne zapachy, często prześladuje obronny katar i gotujące się żarełko potrafimy wyczuć z bardzo daleka, ale to też nie jest szczególnie spektakularne. To bardzo mocny węch, ale nadal ludzki. Ja tam na przykład jako człowiek mam bardzo dobry, ale już jako wilk znacznie od reszty odstaję – na tropiciela nie nadaję się za żadne skarby. Słuch? No, ze słuchem bywa trochę inaczej. Słyszymy więcej wysokich tonów od ludzi i nieco mniej niskich. Słyszymy wyraźniej, przeszkadza nam przesadnie głośna muzyka, włączony za ścianą telewizor lub rozmawiający normalnym głosem sąsiedzi. Ciężko nam się przyzwyczaić do używania słuchawek, wnerwia nas hałas uliczny, kulimy się, gdy ktoś przy nas krzyknie. Ale to nadal nie jest więcej, niż może osiągnąć człowiek z bardzo dobrym słuchem. Jesteśmy nieco lepszymi, ale jednak ludźmi. Nie tylko ja przecież muszę zatykać uszy, gdy dzwoni szkolny dzwonek.
Ale... to nie jest najważniejsze. Zawsze w tego typu opowiadankach pojawia się inna kwestia. A konkretnie nadludzka siła, nadludzka szybkość, wspaniała rzeźba ciała...
Dobra, chyba nie muszę dalej wymieniać. Nie umiem czytelnie pisać, gdy się tak śmieję...
Ja pierdzielę, jak ja chciałabym móc przebiec na wf-ie trzy kółka i nie czuć się tak, jakbym zapomniała, jak się oddychało. Jak ja chciałabym mieć sylwetkę Chodakowskiej, dźwigać jedną ręką osoby postury Gabrysi, biegać tak, by wyprzedzać najszybsze auta, i skakać z okna na trzecim piętrze bez żadnego uszczerbku na zdrowiu... Bardzo bym tak chciała. Naprawdę bardzo. Szkoda tylko, że życie nie jest wcale takie piękne.
No dobra, może i mamy nieco więcej siły od ludzi. Może i nie wyglądam na taką, która podniesie miecz i da radę nim walczyć, a doskonale daję sobie z tym radę. Ale na tym się bajka kończy. Nie mam żadnej kondycji – mam ochotę wypluć płuca po przebiegnięciu kilku metrów. Potykam się o wszystkie możliwe elementy infrastruktury, czasem o własne nogi. Gdy nie jem jak przysłowiowy chłop od pługa, to zaczynam chudnąć. A gdy jem, nie tyję. No cóż, większość dziewczyn z pewnością dałaby się za taką cechę pochlastać, ale... ja tam doskonale wiem, że większość facetów nie przepada jednak za wieszakami. A chciałabym kiedyś tam jakiegoś faceta mieć. Tu przydałaby się ta cholerna więź mate – przynajmniej miałabym gwarancję, że znajdę kogoś, kto pokocha mnie równie, jak ja kocham siebie samą, a tak to... mam takie wymagania, a wszyscy przedstawiciele płci męskiej wokół są tak beznadziejni, że pisany mi jest z pewnością los zdziwaczałej starej panny z siedemdziesięcioma kotami.
Albo i siedemdziesięcioma dwoma. Kiedyś tak mi wyszło, gdy zastanawiałam się, ile bym musiała mieć, by było po jednym z każdego możliwego koloru...
Wracając, bo się rozgadałam. Nie, ja nie wiem, skąd to się ludziom wzięło. Może po prostu uznali, że jak już ci się poszczęści i rodzisz się kimś więcej niż zwykłym śmiertelnikiem, to los powinien być nieco hojniejszy i nie żałować podobnych atrakcji. Może ludzie czują się słabi i poszukują potęgi wszędzie, gdzie tylko wyobraźnia daje im więcej pola do popisu. Nie wiem po prostu. Grunt, że chętnie bym jednak czasem poczuła się jak superwilkołak z ich wyobrażeń. A zwłaszcza w sytuacjach, gdy okazuje się, że dzwonek zadzwonił w momencie, gdy wszedłeś do szatni, a pierwsza jest twoja ulubiona geografia.
Wyplątałam się z kurtki, pierdyknęłam ją na wieszak, zignorowałam reklamówkę ze szkolnymi butami, potulnie czekającą na mnie na wieszaczku, i wyprułam w stronę odpowiedniej klasy jak – nie przymierzając – dzika. Gdy dotarłam już na miejsce, okazało się, że wszyscy już byli w środku, a ja znowu nie wiem, jak powinnam oddychać.
Ta, jako wilkołak z ludzkich wyobrażeń z pewnością nie miałabym najmniejszych problemów ani ze zdążeniem na lekcję, ani ze złapaniem później tchu. Szkoda, że moje ciało ma co do tego parę własnych obiekcji...
Musiałam się na chwilę zatrzymać, odetchnąć kilka razy głęboko, wybadać, czy aby na pewno nie zemdleję, i dokładnie obmyślić wymówkę tak haniebnego spóźnienia. I tak już było za późno na udawanie, że nic się nie stało, więc chociaż historyjka dobra by się przydała...
Nienawidzę geografii. O ile matematykę prowadzi przynajmniej przemiła nauczycielka, którą jako osobę dosłownie uwielbiam, o tyle tutaj... Ech, a zresztą zaraz pewnie przekonacie się sami. Nigdy nie ma spokojnych lekcji.
W sumie całkiem mnie to zastanawia. Mam wrażenie, że chętnie bym się zainteresowała geologią. Poważnie – fascynują mnie wszystkie minerały, wody gruntowe, gejzery, kratery, powstawanie jezior i cała reszta. Chciałabym dowiedzieć się o tym czegoś więcej. Ale z taką zachętą ze strony ciała pedagogicznego nie ma co marzyć.
Gdy weszłam do klasy, ciało oczywiście natychmiast przeniosło na mnie wzrok, choć starałam się zrobić to tak cichutko i dyskretnie, jak to tylko było możliwe.
No proszę, a pani Wilkosz jak zwykle spóźniona? – Kobieta uśmiechnęła się z pozoru przyjaźnie.
Przepraszam – wydukałam. No bo co innego mogłam zrobić? Gdybym spróbowała jakiejkolwiek bajki, pewnie skończyłoby się to dla mnie tym gorzej.
Siadaj.
Odetchnęłam z ulgą i skierowałam się do swojej ulubionej ostatniej ławki. Dziwiłam się, że tak łatwo poszło, ale starając się nie zapeszać szczególnym okazywaniem radości, wyjęłam z plecaka zeszyt. Podręcznika jak zwykle nie miałam – liczyłam na to, że siedząca ze mną na wszystkich lekcjach Gabrysia na coś się przyda, jak zawsze do tej pory – ale szybciutko pożyczyłam jeden od siedzących w ławce przede mną dziewczyn. Tak przygotowana, zajęłam się udawaniem pilnej uczennicy, ale nie na tyle, by zwracać na siebie uwagę. Miałam nadzieję, że kobitka o mnie zapomni...
He, chyba już dawno powinnam się zorientować, że nie dzieje się nic, na co mam nadzieję.
A więc dzisiaj do odpowiedzi zapraszam... – Nauczycielka zajrzała do dziennika, a cała klasa w razie czego wstrzymała oddech, jakby to mogło w czymkolwiek pomóc.
Jedno muszę pokornie przyznać: nasza nauczycielka geografii nie wygląda źle. Zwykle złe nauczycielki kojarzą się z zaniedbanymi, starszymi paniami, które straszą nie tylko zachowaniem, ale i wyglądem (coś jak moja ulubiona pani od plastyki), ale tutaj... Ona właściwie jest całkiem ładna. Nie jakoś powalająco, ale jak zwyczajna babka. Ma brązowe włosy, sięgające prawie do ramion, zawsze nienagannie ułożone – wygląda dzięki nim dość młodo, bo nie na więcej, niż czterdzieści lat. Maluje się dość dziwnie, nakładając za dużo ciemnego cienia na dolną powiekę, przez co zawsze wygląda jakby akurat płakała, ale to też nie jest szczególnie rażące. Ubiera się w ciemne, spokojne kolory, tylko buty nosi odważne – zawsze czarne, ciężkie, chętnie na solidnym obcasie.
No więc nic z zewnątrz nie wskazuje na to, że w rzeczywistości ma się do czynienia z kimś, komu nastroje zmieniają się z sekundy na sekundę i kto za nic nie rozumie tego, że ktoś może mieć w czymkolwiek odmienne zdanie.
Och, Leah! – Już w momencie, gdy wyszczerzyła się miło tuż przed okrzykiem, zorientowałam się, że mam dzisiaj szczególnie przerąbane. – Ty nie masz jeszcze oceny. Zapraszam.
Zaklęłam w myślach tak solidnie, że aż sama nabrałam do siebie szacunku, uśmiechnęłam się grzecznie, wygrzebałam z torebki książeczkę z ćwiczeniami (oczywiście w trakcie niemal dostałam zawału, że jej nie wzięłam) i pokornie ruszyłam do tablicy. Czułam się co najmniej tak, jakby mieli mnie tam rozstrzelać.
Masz pracę domową? – padło pytanie.
Wyjątkowo miałam. Potwierdziłam przesadnie grzecznie, otworzyłam książkę na odpowiedniej stronie i wsunęłam w wyciągnięte nauczycielskie dłonie.
Czemu tak to wygląda? Ja tego tak nie przyjmę – zaprotestowała, ledwo rzuciwszy okiem na zadania.
Lekko oniemiałam. Wszystko wypełniłam – ściągnęłam wczoraj ze strony internetowej wydawnictwa, gdzie były udostępnione odpowiedzi do zadań dla nauczycieli, więc wszystko na pewno miałam dobrze. Starałam się też pisać czytelnie.
Ale dlaczego? – wydukałam. Nawet tego pytania bałam się zadać. Tak to już jest – babka w każdej wypowiedzi, w każdym twoim geście może znaleźć powód do tego, by się wydrzeć. Czujna jest.
Dlaczego wypełniasz ćwiczeniówkę ołówkiem?
To pytanie wydało mi się absurdalnie głupie, ale odpowiedziałam:
Bo chciałabym ją później sprzedać. Nie niszczę książek, więc...
Masz pisać długopisem. Nie zgadzam się. Z pracy domowej masz jedynkę.
Mało brakło, a walnęłabym takim śmiechem, po którym nie dałabym rady się pozbierać przez najbliższe pół godziny. Serio, jeśli kobitka nie ma jakichś układów z wydawcą, dla którego handel używanymi książkami przecież nie jest na rękę, to ja jestem królowa Elżbieta.
Ale dlaczego? – wydukałam kolejny raz. A właściwie nie tyle zaskamlałam, co zapytałam z grzecznym, nieco podszytym zaskoczeniem spokojem, w myślach plując sobie w twarz za tak haniebne powtórzenie. Jeszcze ktoś powie tutaj „ale dlaczego”, a przysięgam, że mnie szlag trafi. – Przecież mam zrobione wszystkie ćwiczenia. Co to za różnica, czym pisałam?
Ty jeszcze pytasz? – Na chwilę zamarła, nie mogąc uwierzyć, że miałam na coś takiego odwagę. – Ja przepraszam bardzo, ale wy wszyscy myślicie, że będziecie sprzedawać ćwiczenia? – zwróciła się do całej klasy.
Podejrzewam, że w pomieszczeniu nie było osoby, która orientowałaby się w sytuacji lepiej ode mnie. Nikt nie odpowiedział.
Co w tym złego? – Ja oczywiście nie mogłam siedzieć cicho. A miałam być miła, żeby postawiła mi w miarę pozytywną ocenę na koniec roku pomimo nieobecności... – Taka książka kosztuje kilkadziesiąt złotych, a dla niektórych to przecież bardzo dużo. Co w tym złego, że napiszę ołówkiem, zetrę na koniec roku i sprzedam to na kiermaszu szkolnym o wiele taniej?
Macie tak nie robić! – Pedagogiczny wrzask z pewnością miał moc pozwalającą na potłuczenie kilku szklanek, ale jak na złość nie było żadnej w pobliżu. – W zeszytach ćwiczeń piszecie długopisem! Masz jedynkę z pracy domowej. Mam powiedzieć to jeszcze raz?
Nie, ja chętnie osobiście przekażę to rodzicom, pomyślałam, udając, że z pokorą przyjmuję wyrok. No cóż, jeśli moim rodzicom zameldować o czymś takim, z pewnością można się spodziewać, że urządzą piekło...
Dobrze – warknęło ciało pedagogiczne po bardzo długiej chwili przeznaczonej na wpisanie kanciastej jedyneczki do dziennika. – To teraz opowiedz mi o problemach państw wysoko rozwiniętych gospodarczo.
Niekoniecznie to było związane z tematem, który ostatnio omawialiśmy, ale zachowałam pokerową twarz. Co by ze mnie było, gdybym tak łatwo ulegała emocjom, jak reszta klasy...
He he, ładnie powiedziane. A to ja rzucam przedmiotami, gdy się mnie zdenerwuje.
Wyrecytowałam kilka czynników, których bynajmniej się nie uczyłam, tylko wywnioskowałam na przysłowiową logikę, i poczekałam, co dalej. Kobitka widocznie też czekała, bo po chwili podniosła na mnie nieco protekcjonalny wzrok.
To wszystko?
Nie odezwałam się. Tak w razie czego. I tak nie musiałam, bo zaraz kontynuowała:
A ujemny przyrost naturalny?
O, to też, myślałam, że tyle wystarczy – powiedziałam ze słodkim uśmiechem. – Poza tym nie widzę nic złego w ujemnym przyroście naturalnym.
Ręka kobitki drgnęła i zamarła nad kartką.
Kurde, po co żeś to mówiła?! Życie ci niemiłe?! Ja pierniczę, gdzie tu jest przycisk przewijania?!
Nie widzisz w ujemnym przyroście naturalnym niczego złego? – powtórzyła powoli. – Może rozwiniesz?
No... – A może chociaż katapulta? Atak terrorystyczny? Kolejny objaw piromanii półdemona? – Świat jest przeludniony. Podobno w wielu krajach to ogromny problem. Ludzie degradują środowisko, wycinają lasy. Może potrzebny jest światu taki odpoczynek...
Tak mówisz? – westchnęła, przeciągając się. – Obawiam się, że się mylisz. To ogromny problem. A wszystko przez to, że młode kobiety przedkładają karierę zawodową nad prawdziwe wartości rodzinne.
W głowie zajaśniała mi ostrzegawcza lampka. Przysięgam, że jeśli zaraz padnie coś o prawdziwych katolickich rodzinach, to ktoś tu straci którąś z kończyn...
Przecież to nic złego, że kobiety chcą pracować i spełniać się w różnych dziedzinach życia – powiedziałam. Już naprawdę nieśmiało, bo zbyt mocno się bałam, że zostanę sprowokowana do czegoś, po czym wypierdzielą mnie z tej szkoły na zbity ryj... – I to, że rodzi się coraz mniej dzieci, nie ma wiele wspólnego z tym, że kobiety chcą pracować. Moim zdaniem to dzięki większej świadomości odnośnie metod antykoncepcji i...
Ach tak? – Kolejne pytanie retoryczne ze strony ciała potwierdziło, że jestem w jego oczach skończona. – Kobietom się teraz w głowach przewraca. Chcą pracować, rozwijać się, zamiast skupić na tym, na czym powinny się skupić, a świat na tym cierpi. Większość kobiet teraz decyduje się tylko na jedno dziecko, lub nie chce dzieci wcale. Mało jest takich rodzin, w których jest więcej niż dwójka dzieci...
Boże, no ale przecież każda kobieta ma prawo sama za siebie zadecydować, prawda? Nie każda musi mieć dziecko, a z tego, co pani mówi wynika, że każda, która woli skupić się na sobie niż dzieciach, jest od razu zła – nie wytrzymałam. I to by było na tyle, jeśli idzie o próby udawania nieśmiałej i przestraszonej.
To samolubne, tak się zachowywać! – zaprotestowała z żarem.
Przecież żyjemy dla siebie, a nie dla kogoś. Każdy człowiek ma prawo sam zadecydować, co chce zrobić ze swoim życiem, i ja nie widzę w tym niczego złego. Widzę coś złego w tym, co pani mówi. Skoro wszystko jest teraz dostępne dla każdego niezależnie od płci, to dlaczego z tego nie korzystać? Co jest złego w poświęcaniu się pasji, jeśli to nikogo nie krzywdzi?
Nie taka jest rola kobiety w rodzinie. Może teraz tego nie widzisz, ale za parę lat...
Ja mam marzenia, ambicje, zainteresowania i plany. I nie należy do nich wychowywanie dzieci – warknęłam. – Jeśli ktoś chce, to proszę bardzo. Ale nie zamierzam popierać zmuszania innych do czegoś, czego nie chcą.
Teraz już chyba naprawdę przesadziłam, bo kobitka się zapowietrzyła.
Dziecko, możliwość zajścia w ciążę to dar od Boga, a... – zaczęła, ale przerwałam już na całego:
Bóg, z tego co kojarzę, dał nam wolną wolę. A skoro mamy wolną wolę, to chyba możemy same zadecydować, czy chcemy mieć dzieci i w jakiej ilości.
Patrzyła na mnie z otwartymi ustami. Cała klasa milczała jak zaklęta, kilkadziesiąt par rozszerzonych w niedowierzaniu oczu wpatrywało się w nas. Nikt nie śmiał się poruszyć. Nigdy nie widziałam, by na jakiejkolwiek lekcji panowało takie skupienie. Wszyscy z niecierpliwością czekali na to, jak skończy się moja asertywność...
Asertywność w szkołach nigdy nie kończy się dobrze.
Wyjdź – padło wreszcie.
Myślałam, że się przesłyszałam.
Co? – spytałam mało inteligentnie. Teraz to ja głupio otworzyłam usta.
Wyjdź z klasy. Natychmiast! Dostajesz jedynkę z odpowiedzi i uwagę do dziennika, a zaraz po lekcji dzwonię do twoich rodziców! A wy wszyscy pamiętajcie, że ja BUTEM MIAŻDŻĘ TAKIE ZACHOWANIE! – wydarła się jeszcze na koniec. Mimo woli spojrzałam na botki na masywnym obcasie. Auć.
Jak dobrze, że swoją ławkę miałam po drodze do drzwi – dzięki temu zdążyłam zgarnąć z niej szybko wszystkie rzeczy. Nie chciałam zostawiać ich w klasie. Wśród pozostałych uczniów brakowało raczej uprzejmej duszyczki, która bez zachęty by je dla mnie potem wzięła, a dzisiaj już wolę się tutaj nie kręcić...
Cóż, pomyliłam się. Takich duszyczek znalazło się całkiem sporo.
Resztę lekcji spędziłam całkiem przyjemnie. Kupiłam sobie wyjątkowo okazałego pączka w sklepiku (okazało się, że sprzedająca mimo zakazu trzymała ich nieco pod przysłowiową ladą), przysiadłam na parapecie i tak sobie na zmianę patrzyłam przez okienko i czytałam opowiadanko na telefonie, nie przejmując niczym. Miałam jedynie nadzieję, że nie będzie tędy przechodził żaden nauczyciel – była zasada, że jak miało się akurat wolne, trzeba było zostać w świetlicy lub bibliotece, a nie kręcić się samopas po korytarzach, poza tym za siedzenie na parapetach groziło coś w rodzaju kary śmierci – ale tym razem miałam szczęście.
Za to gdy zadzwonił dzwonek i moja klasa wysypała się na korytarz, wokół mnie powstał cały wianuszek psychofanów.
Kurde, to było świetne! Ty wiesz, jaką ona miała potem cały czas minę?! – krzyczał ktoś. Wszyscy mi gratulowali, przerzucali się żartami, przeżywali, że w życiu nie mieliby tyle odwagi...
Pierwszy raz moja klasa zauważyła moje istnienie. Niewiarygodne.
W sumie ciekawe było to, że w ich oczach wyszłam na odważną feministkę. Nie jestem feministką. A to, co zrobiłam, nie miało raczej nic wspólnego z odwagą. Ja po prostu nie ugryzłam się w porę w jęzor...


***


Wieczór...
Tak, jeśli myślałam, że po tym, jak dzięki rodzicom udało mi się obejrzeć skruszoną nauczycielkę geografii, ten dzień będzie już tylko lepszy, to się grubo myliłam.
Owszem, babka spełniła swą mrożącą krew w żyłach groźbę i powiadomiła o wszystkim moich rodziców. To znaczy... nie tyle nawet powiadomiła, co złożyła raport, iż zachowuję się karygodnie, jestem bezczelna i życzy sobie natychmiastowej rozmowy zarówno ze mną, jak i z nimi, a całą resztę szczegółów przedstawiła dopiero gdy zaniepokojeni rodzice usiedli z nią i ze mną na niewygodnych krzesłach w klasie. Jak można to było łatwo przewidzieć – o ile tata starał się zachować powagę, chichocząc w szalik, którego przezornie nie zdjął, o tyle mama wpadła w szał. Awantura była przednia. Ani razu nie musiałam się odezwać, a i tak wszystko ostatecznie było po mojej myśli... Szkoda tylko, że w najbliższym czasie muszę przygotować się do odpowiedzi. Jedynkę za pracę domową dało się zmazać, ta jednak pozostała w mocy pomimo rodzicielskich gróźb.
No to, skoro to się tak ładnie skończyło, to sobie myślałam, że później będzie tylko lepiej. Chciałam nieco odpocząć od tych wrażeń, zrobić sobie kubek kisielu, wziąć Kota na kolana i zasiąść do pisania na resztę południa... a tu kij.
Bo włączył mi się Zew.
Nie było jakoś szczególnie źle. Nie rozpierało mnie od środka, nie bolało. Nie krążyłam niespokojnie po pokoju, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Zrobiło mi się po prostu jakoś... smutno. Smutno i melancholijnie, a powietrze z otworzonego na moment okna tak pięknie pachniało wolnością, że tym bardziej mnie ściskało w gardle. Chciałam znaleźć się pod nocnym niebem. Chciałam pooddychać światem i dzięki temu postarać się zapomnieć o wszystkim.
Dzisiejsze wydarzenia bardziej mnie śmieszyły niż przerażały. Jak już nieraz mówiłam, nigdy nie przejmowałam się szczególnie szkołą. Co wredny nauczyciel może mi zrobić? Wstawi jedynkę? Powie kilka niemiłych słów? Przecież to nic strasznego...
Ja zdałam sobie sprawę, że boję się samotności.
Było w tym coś sprzecznego. Nadal nie widziałam metody na to, by jakoś się z tego życia odludka wycofać. Nadal czułam, że najlepszą metodą na zebranie myśli jest dla mnie wyjście na samotny nocny spacer, na co tak strasznie miałam ochotę. Ale z drugiej strony... brakowało mi kogoś. Brakowało mi chociaż jednej takiej osoby, dzięki której nie czułabym się wreszcie sama jak palec.
Mogę mówić, że ludzie nie są mi potrzebni do szczęścia, ale zawsze gdy przyjdzie co do czego, tak właśnie się to kończy.
Byłam samotna. Coś mnie bolało, lecz im mocniej się nad tym skupiałam, tym silniej przekonywałam się, że nie jest to nic materialnego. Tęskniłam za nienazwanym. I to tęskniłam tak mocno, że aż miałam ochotę skamleć.
Musiałam znaleźć się na zewnątrz. Musiałam, bo inaczej pewnie skończyłoby się to płaczem przez pół nocy.
Tylko... dlaczego? Przecież właściwie to nie działo się nic złego, prawda?
Rodzice akurat wybierali się do sąsiadów na herbatę. Wprawdzie miałam pierwotnie iść razem z nimi, lecz wykręciłam się typowo kobiecym bólem głowy i chęcią wcześniejszego położenia się do łóżka. Uwierzyli bez żadnego problemu, mogłam więc poprosić, by nie hałasowali, jak wrócą, i spokojnie wyjść parę minut po tym, gdy zniknęli. Trochę bałam się, jak to wyjdzie z powrotem – może w końcu okazać się ciężko, skoro z racji użycia drzwi nie zostawiłam otwartego okna – ale postanowiłam na razie się tym nie przejmować. Będę się martwić, gdy się okaże, że jest czym.
Znowu było jakoś dziwnie, jak w zbyt realistycznym świadomym śnie. Powietrze, jak zwykle ostatnio po zapadnięciu zmroku, okazało się duszne i wilgotne, przywodzące na myśl deszczowy dzień w środku lata, gdy cała wilgoć zaczynała parować w gorących promieniach słońca. Niebo pozostawało idealnie czyste, dzięki czemu widziałam migające gwiazdy. Dźwięki niosły się jakoś dziwnie, jakby wyraźniejsze, głośniejsze, a jednocześnie przytłumione. Jak latem. Jak podczas gorącej letniej nocy, gdy otwieram okno na oścież i delektuję się światem.
Nie wiedziałam, gdzie iść, co ze sobą zrobić. Tak jak zwykle podczas Zewu, pozwoliłam, by to ciało decydowało za mnie.
A moje ciało uznało, że jest głodne.
No nic to. Wypadało w takim razie znaleźć coś do jedzenia. Przecież nie będę jeszcze wracać...
Wielki hipermarket koło bloku okazał się zamknięty. Nie wiem, jak to możliwe, bo zawsze myślałam, że jest czynny do dwudziestej drugiej, a tu proszę – trzy minuty po dziewiątej, a tu już ciemno i głucho. Z jednej strony się ucieszyłam, bo jakoś po drodze przestała mi się uśmiechać wizja batonika, a nabrałam ochoty na coś ciepłego, skierowałam się więc na najbliższą stację benzynową. To było blisko, maksymalnie trzy minutki – z supermarketu było już ją widać. Z mojego kuchennego okna też by było, gdyby nie zasłaniał jej jeden z bloków.
Stacje benzynowe nigdy mnie nie zawodzą. Są całodobowe, czynne również w niedzielę i lubią ratować mi życie, gdy najbardziej tego potrzebuję... ale nie tym razem. Dłuższą chwilę kontemplowałam wzrokiem kartkę z napisem „nieczynne do odwołania” na przeszklonych drzwiach, zanim dotarło do mnie, co ona oznacza. Zaklęłam pod nosem, zerknęłam na pobliskiego Lidla, w którym również było ciemno, i zdecydowałam się na dalszy spacer. Z jakiegoś powodu wolałam już to, niż tak szybki powrót do domu.
Było już raczej późno, ale po ulicy kręciło się sporo ludzi. Wciąż było jakoś tak spokojnie i wakacyjnie, czego nie potrafiłam zrozumieć. Podobało mi się to. Właśnie takiej atmosfery sennego rozluźnienia potrzebowałam. Takiego braku pośpiechu...
Nie musiałam o niczym konkretnym myśleć. Mogłam po prostu iść przed siebie, szukać otwartego sklepu i przyglądać się oświetlonemu ciepłym blaskiem latarń miastu nocą. Miasto nocą od zawsze miało w sobie coś, co jednocześnie budziło we mnie cień bliżej niezidentyfikowanej obawy, ale i tonę fascynacji, której nie potrafiłam się oprzeć.
Stary stadion znajdował się bardzo niedaleko mojego osiedla. Właściwie dzieliła je od niego tylko dość wąska ulica, opuszczona linia kolejowa, jeden rządek bloków i kilka garaży. W dzień to miejsce jest raczej odpychające, bo ze stadionu nie zostało mu nic więcej prócz nazwy. To po prostu wielki, pusty plac. Częściowo wybetonowany, z niedziałającymi latarniami i starymi chodnikami, częściowo po prostu wysypany czymś w rodzaju drobnego żużlu i zostawiony sam sobie. To tutaj w weekendy odbywa się targ, na którym można kupić dosłownie wszystko – od ubrań, przez meble, rowery i samochody, do staroci i prawdziwych antyków. To tutaj zwykle polujemy z tatą na sprzęt muzyczny, który skupujemy za grosze. Gdy akurat nie ma targu, jest to jedno z tych miejsc, w którym jest zawsze pusto. Mało kto tędy chodzi, bo i po co? Skrót praktycznie żaden, bo teren jest w większości ogrodzony, a poza tym... nadal nic tam nie ma. To znaczy jest: w jednym z rogów stoi supermarket, a w drugim przycupnęła sobie następna stacja benzynowa, ale oprócz? Nic.
Wybrałam się właśnie na stację benzynową. Bo nadal byłam głodna, nie zapominajmy.
Od tej strony wejście na stadion jest nieco trudniejsze. To tędy biegnie dwupasmowa, szeroka droga zbudowana na rzece, z torami kolejowymi pośrodku, która trochę dalej tworzy również jedną ze ścian mojego osiedla. Tutaj właśnie znajduje się przy niej malutki parczek – a właściwie całkiem szeroki pas posadzonych przez ludzi drzew – który w pewnym momencie dość ostro pnie się do góry. Jest tam dużo błota, bo teren na chwilę staje się nieco podmokły – może dlatego też rozebrano stadion, bo miejsce na duże budowle z pewnością się nie nadaje – i zasadniczo trzeba by było być masochistą, żeby tamtędy przejść. Na szczęście na stację benzynową prowadzi kulturalny podjazd...
Tutaj się nie zawiodłam. Potwornie głodna, kupiłam wreszcie największego hot doga, jakiego mieli w ofercie, i ruszyłam dalej w noc.
Łaziłam po stadionie. Nie umiem powiedzieć, co w nim nagle zobaczyłam takiego fascynującego, ale coś spodobało mi się w uczuciu, jakie opanowywało mnie, gdy stawałam pośrodku idealnie ciemnego, pustego placu. Sama pod ogromem nieco fioletowawego miejskiego nieba...
Kręciłam się w kółko. Nie myślałam o niczym konkretnym. Coraz mocniej przekonywałam się, że warto by było wybrać się już do domu. Mama czasem tak miała, że gdy widziała, że źle się czuję, wchodziła do mnie do pokoju nawet w nocy, by spytać, czy czegoś nie potrzebuję. A paradoksalnie właśnie tego nie potrzebowałam... Wciąż było mi jakoś dziwnie źle. Wciąż za czymś tęskniłam i wciąż nie umiałam powiedzieć, co to może być. Po prostu miałam wrażenie, że jeśli zamknę się w swoim pokoju i nie będę już widzieć tego nieba i czuć przestrzeni wokół, to oszaleję. W takich chwilach jak ta nie potrafię uwierzyć samej sobie w to, że mieszkanie cały czas do tej pory stanowiło mój przytulny azyl.
Ostatni raz doszłam do krańca terenu. Miałam tutaj zawrócić i już kierować się w stronę swojego osiedla, gdy mignęło mi coś białego...
Tutaj znajduje się kilka ruin. A właściwie nie tyle ruin, co smutnych pozostałości po czymś, co sama nie wiem, jak kiedyś musiało wyglądać. Ot ceglany cypel, w większości już porośnięty trawą, chwastami i małymi drzewkami, zostawiony tu nie wiadomo po co. W jego cieniu błysnął mi fragment białej sierści i wilczych oczu, zbliżyłam się więc, nie chcąc wyjść na ostatniego chama. Quills z pewnością już mnie zauważył, więc głupio by było udawać, że ja go nie widzę...
Tylko że to nie był Quills.
Wielki biały wilk patrzył na mnie w zamyśleniu. Bez złości, bez nienawiści... po prostu wyglądał na skupionego, może nawet nieco zaciekawionego, co poznałam po postawionych uszach. Nie zjeżył sierści, nie uniósł warg, by pokazać swoje wrogie nastawienie, ale nie zadarł też zwisającego luźno ogona.
Stanęłam. Nie odezwałam się. Chwilę patrzyłam na niego podobnie, jak on patrzył na mnie, czekając w zupełniej ciszy na to, co się stanie. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że powinnam się bać, że muszę zaalarmować sforę, być może wziąć nogi za pas... ale ja nic takiego nie czułam. Nie obawiałam się go. Ciekawił mnie równie mocno, jak ja intrygowałam jego. I... I czułam między nami coś na kształt ulotnego porozumienia, którego nici nie chciałam zrywać. Dlaczego tak mi na tym zależało?
Dlaczego miałam wrażenie, że idealnie wypełnił tę dziwną pustkę, która mnie tutaj przygnała?
Dlaczego? – spytałam w końcu na głos.
Poruszył łbem. Opuścił go nisko, lecz nie ruszył się oprócz tego nawet na centymetr.
Dlaczego ja to wszystko czuję? Powiesz mi kiedyś? Boję się tego. Boję się, że nie rozumiem – wyznałam pod wpływem chwili. – A przecież czuję, że w tym jest coś więcej. Jest, prawda?
Wydawało mi się, że delikatnie pokiwał głową, lecz zanim zdążyłam się nad tym zastanowić, odwrócił się i zniknął w ciemności, jakby się w niej rozpłynął. Całkowicie, bez najmniejszego śladu.
Czego ja się spodziewałam? Że mi odpowie? Przecież w wilczej skórze nie dało się mówić, a jako człowiek nie mogłam słyszeć mowy telepatycznej.
Wróciłam do domu. Poszłam do łóżka. Długo nie mogłam zasnąć, lecz nawet przez chwilę nie zamierzałam się nad tym zastanawiać. Wciąż nie dawało mi spokoju idiotyczne wrażenie, że to były jedne z tych pytań, na które nie chciałam znać odpowiedzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz