Starszyzna.
Cholerna
Starszyzna w moim mieście. Wścibska, restrykcyjna, doszukująca się
dziury w dosłownie wszystkim, włażąca z butami wszędzie,
gdzie tylko dało się wejść, w każdej głupocie widząca tylko i
wyłącznie winę poddanych wilkołaków, nigdy swoją, nigdy płynącą
z zewnątrz, nigdy przypadkową. Złośliwa tak, jak banda staruszków
w stosunku do młodszych stojących niżej w hierarchii może
być, przepełniona wyższością i manią własnej wielkości.
To
nie tak, że ja nie uważam ich za potężnych i do czegoś tam
potrzebnych. Bo uważam. W jakiś sposób musieli się na tę
pozycję wybić, a i gołym okiem widać, że większość ich
decyzji jest słuszna. Prawie zawsze mają rację. Tylko szlag może
człowieka trafić na to, jak tę rację przedstawiają... Oni nie
potrafią normalnie mówić. Nie umieją doradzać, opowiadać,
tłumaczyć. O nie! Oni przemawiają, dyktują i nakazują.
Zawsze tym samym tonem, jasno wskazującym, że mają cię jedynie za
marny paproch, który najchętniej spuściliby w kiblu. Tak w
skrócie.
Tam
nie ma głaskania po główce. Nie ma podawania pomocnej rączki, nie
ma pocieszania, nie ma gładkich słówek i cukierkowej otoczki,
dzięki której wszystkim byłoby milutko. Oj nie... Jeśli istnieje
cokolwiek, za co można ci w pełnym zakresie dowalić, wykorzystają
to z pełną premedytacją. I to tak, żeby jak najbardziej bolało.
I
to w sumie nie to, że ja ich nie lubię. To znaczy, nie to, że
jestem jakaś dziwna i ich nie lubię. Ja wiem, że ich nie da się
lubić. I tyle. Co się zastanawiać? Nawet nie próbuję się do
nich przekonać. Tylko bym sobie nerwów napsuła, przejechała się
na zaufaniu, dostała kaca psychicznego i załamała się do reszty
nad tym, dlaczego ludzie po prostu nie mogą być dla siebie mili, a
i tak wiadomo, że guzik by z tego wyszedł.
Starszyzna
to tacy formalni strażnicy wilkołaczego porządku. Wiadomo, że
gdyby nie było kogoś takiego, mógłby zapanować kompletny chaos,
więc wiem, że są potrzebni. To oni pilnują, by wszystkie miejskie
sfory wywiązywały się ze swoich obowiązków, to oni je nam
narzucają, choć i bez tego większość z nas nie mogłaby ich
zignorować – instynkt sprawia, że chcemy chronić ludzi, nasze
rodziny, przyjaciół, nasze miasta, a więc naturalne środowiska, w
których przyszło nam żyć, i nasze terytoria. To jasne, że
mało kto z nas potrafiłby się tej chęci sprzeciwić, a i nie
należeć do żadnego stada też jest ciężko. Jeśli już się
przemieniasz, bez swojej sfory zaczynasz chorować, marnieć, tracisz
energię i chęci do życia... To sfora napędza cię do działania,
to ona sprawia, że oddychasz. Ja bym nie mogła inaczej i szczerze
nie znam nikogo, kto potrafiłby się tej naszej naturze sprzeciwić.
No ale okej, zawsze znajdzie się parę takich elementów, które do
roboty się nie garną, i od tego Starszyzna właśnie jest,
żeby im o tej robocie przypomnieć, by delikatnie zasugerować, że
wilkołactwo to nie tylko śliczny dar od losu, taki z rodzaju tych w
szeleszczącej folijce i z ogromną kolorową kokardą na czubku. To
też obowiązki. I to, że pilnują ich wypełniania, jest dobre.
Pochwalam. Szanuję. Starszyzna pilnuje też, by między sforami nie
wybuchały wojny, by szanować się nawzajem, nie krzywdzić tych,
których mamy chronić, ale również tych, przed którymi chronimy.
Sama uważam przecież, że lepiej szukać pokojowego wyjścia z
każdej sytuacji, zamiast od razu nastawiać się na rozlew krwi, ale
wiem też, że jest paru takich, dla których zadawanie śmierci
zmienia się w zabawę. I to też jest dobre, że tego pilnują. Inną
ich funkcją jest określanie statusu wilków, które dołączają do
„wspólnoty”, jak to się pięknie nazywa.
Wspólnota.
Wszystkie sfory z jednego kraju. Takie radosne trzymanie się za
rąsie, śpiewanie piosenek integracyjnych i pełna komuna jak dla
mnie. Bo sfory raczej za sobą nie przepadają, choć żadna nie
przyzna tego głośno.
A
więc określają status nowych wilków dołączających do
wspólnoty. Alfy, Bety, Omegi i te sprawy. To już jak dla mnie jest
zupełnie zbędne. Pozycję w sforze dyktuje wiele rzeczy – siła
fizyczna i psychiczna, płeć, inteligencja, urodzenie... a przede
wszystkim instynkt. Praktycznie każdy już po swojej pierwszej
przemianie potrafi w przybliżeniu określić, kim będzie w stadzie
– czy będzie wybijał się na przewodnika, czy woli stanowić jego
świtę, czy jest skory do walki, czy opiekuńczy. I to bez problemu
rozwiązujemy sami. Mi nikt nie powiedział, jaką funkcję w sforze
będę pełnić, ale zawsze przeczuwałam, że choć posiadam z racji
urodzenia moc Alfy, będę tą nieco z boku, najsłabszą i
najmniejszą, bo na przywódcę zupełnie się nie nadaję. Będę
szarą eminencją. Lubię, jak coś jest po mojemu, ale nigdy nigdzie
nie miałam posłuchu. Embry zawsze wiedział, że będzie Betą, a
Starszyzna mu nie wierzyła – uważali go za zbyt brutalnego i
porywczego, a tu proszę. Quills jakoś na taką Betę nie narzeka.
Przydaje się ze strony Starszyzny rozwiązywanie konfliktów, jakie
mogłyby pojawić się z powodu wyczuwania tych funkcji i tego, jak
to w życiu wychodzi – na przykład często w stadach pojawiają
się dwie Bety i wybucha między nimi wojna, która z nich będzie tą
ważniejszą, nadrzędną. Starszyzna wtedy przyjeżdża i to
uprzejmie tłumaczy.
Swoją
drogą, jeśli Jaredowi ostatnio nie odbijało tak tylko z
niewyspania, to całkiem możliwe, że ta opcja się nam przyda...
Jednak
to nie wszystko. Starszyzna nie robi tylko tego, co ważne, lub tego,
co niepotrzebne. Co to, to nie, bo byłoby za prosto...
Starszyzna
ma nawyk utrudniania wszystkiego. Coś jak upierdliwy urząd –
jeśli można zrobić coś naokoło, z pewnością tak będzie
zrobione, a załatwienie czegokolwiek urasta do takich rozmiarów, że
odechciewa się za to zabierać i większość decyduje się na to,
by załatwiać sprawy po swojemu, za plecami „zwierzchników”. I
potem są konsekwencje. Cały szereg, cały uroczy rządek
nieprzyjemnych, złośliwie uśmiechniętych konsekwencji.
Konsekwencje
są dla starszych Alf, które oddają swoje obowiązki
niekompetentnym. Niekompetentna młoda Alfa może okazać się z byle
powodu, choćby takiego, jakim jest przeciąganie problemu miasta,
choć można było wcześniej zgłosić, że potrzebuje się pomocy.
Konsekwencje są dla stad, które rozdzielają się, bo nie mogą się
dogadać. Konsekwencje są też dla tych, którym zażegnanie
niebezpieczeństwa w mieście zajmuje za dużo czasu, co ciągnie za
sobą uznanie Alfy za niekompetentną, przez co i Alfa dostaje
konsekwencje, i stado dostaje konsekwencje... i tak dalej. Sami
widzicie, że szczególnie kolorowo się to dla nas nie zapowiada.
Jeśli tak na to patrzeć, to wszyscy bez wyjątku na te konsekwencje
zasłużyliśmy, ze starą sforą włącznie.
Starszyzna
mogłaby nas ukarać za wiele rzeczy, których nie opłaca się
wymieniać, bo zajęłoby to kilka takich książek. Wszystkie stada
tak robią. Wiele rzeczy można zataić i załatwić po swojemu,
zamiast babrać się z upierdliwym urzędem – najczęściej jeśli
staruszkowie nie ruszą tyłka i nie zbadają ich osobiście, winy
umierają wraz z winowajcami i wszyscy o nich zapominają. Ale gdy
już z jakiegoś powodu Starszyznę się zaprosi, nigdy nie kończy
się to dobrze. Bo jak się pojawią, prześwietlą wszystko, nie
tylko to, z czym się do nich zgłaszało.
Nie,
nigdy nie miałam z nimi do czynienia w takim stopniu, by mogli
ukarać mnie za coś konkretnego. A przynajmniej nic takiego nie
przychodzi mi do głowy. Wystarcza mi już to, że raz w życiu
ich spotkałam, i najchętniej za nic bym tego nie powtarzała. Za
żadne pieniądze, za żadne skarby, choćby mi dali EN-57 na
własność i postawili w przyblokowym ogródku, za cholerę bym się
dobrowolnie nie zgodziła. Gdy ich spotkałam, miałam jakieś osiem
lat – ledwo odrosłam od ziemi, a i wspomnienia z tego czasu
powinnam traktować z lekkim przymrużeniem oka, ale jestem pewna, że
coś, co tak wyraziście wpisało mi się w pamięć, musi być
prawdziwe. Dwóch mężczyzn o zaciśniętych w drobną linijkę
ustach i jedna zasuszona kobieta wyglądająca tak, jakby pamiętała
trzy poprzednie stulecia, wryli mi się tak mocno, że przez rok
potem miałam idiotyczne koszmary senne z ich udziałem. Gdy wszyscy
jednocześnie obrzucili mnie spojrzeniem obiecującym, że znają
wszystkie moje winy do dwudziestu lat wprzód, a w dodatku
zgromadzili się razem jednocześnie w ciasnej kuchni mieszkania
dziadka, przeżyłam wręcz dziecięcą traumę. Uciekłam wtedy do
innego pokoju i przez godzinę siedziałam prosto, patrząc się w
ścianę...
Chociaż,
jak tak głębiej się zastanowić, za otrzymanie EN-57 na własność
mogłabym przemęczyć się z nimi godzinkę czy dwie...
Ale
wracając.
O
tyle dla nas dobrze, że czwartym członkiem Starszyzny jest mój
dziadek. Może nie jakoś szczególnie szanowanym, bo najświeższym,
pochodzącym z najmniejszego miasta i ogólnie zawsze najmniej w
cokolwiek angażowanym, ale jednak jest czwartym członkiem. Zawsze
może nas przed czymś uratować, jeśli zajdzie potrzeba.
I
jeśli będzie chciał. Jeśli uzna, że kara nam się należy, to
nie ma przebacz. Żegnaj, okrutny świecie, nie będzie mi ciebie
brakowało. Żadne słodkie oczka nie pomogą.
A
więc dzisiaj przyjeżdża Starszyzna. I może wydarzyć się
wszystko – od pojedynczych kar dla każdego członka sfory, poprzez
przymusowe szkolenia, nakaz natychmiastowego złączenia się ze
sforą Aresa i dokończenie redukcji problemów pod czujnym starczym
okiem, aż po degradację, ponowne uruchomienie starej sfory i karne
wciśnięcie nas do niej na jakieś najbardziej beznadziejne pozycje,
by jak najwięcej osób mogło traktować nas jak kupę łajna.
W
sumie to tyle po nas zostanie po ich przejściu, więc całkiem
adekwatnie by było.
He
he, ale nie liczcie na to, że oni przedstawią to normalnie! A w
życiu. Jeśli można kogoś potraktować z wyższością depczącą
każde poczucie własnej wartości, rozgnieść na miazgę samym
spojrzeniem, zniżyć do poziomu wyżej wspomnianego łajna i obrazić
na milion sposobów nawet nie mówiąc niczego wprost, to oni z
pewnością to właśnie zrobią. Jeszcze się nie zaczęło, a ja
już właściwie tuliłam głowę w ramionach, przygotowana na
mentalną walkę.
Mentalną
walkę? Ależ owszem. Bo członkowie Starszyzny są kimś w rodzaju
Alf Absolutnych. Najbardziej szanowani i najpotężniejsi z żyjących,
potrafią bez problemu uruchomić między sobą a oglądaną sforą
kontakt myślowy typowy dla członków jednego stada. Zwykle tak się
nie da – wrogie Alfy porozumiewają się w dość ograniczonym
stopniu, lecz nie są w stanie zajrzeć sobie nawzajem do głów,
stada dzięki temu normalnie między sobą też rozmawiają. Ale
tutaj tego nie ma. Kontakt myślowy ze Starszyzną będzie absolutny.
Więc nic nie ukryjesz. Zwłaszcza że będziesz tak zdenerwowany, że
nie dasz rady dodatkowo skupić się na przykrywaniu myśli czymś
innym.
Rany,
jak dobrze, że mój dziadek, choć również posiada taką moc,
nigdy jeszcze jej na nas nie wykorzystał... Wydaje mi się, że to
jest coś... nieuprzejmego. Wchodzenie z ubłoconymi buciorami w
mentalny świat stada, które działa jak jeden wielki umysł, a więc
wie o sobie wszystko... Takie to trochę naruszanie prywatności jak
dla mnie. Nie mam problemu z dzieleniem się myślami z chłopakami –
czasem zdarza się, że wolałabym coś zataić, ale i tak nie czuję
się źle, gdy wypłynie – ale już gdy pomyślę, że niebawem
dołączy do nas pokaźne stadko nowych duszyczek i one też zyskają
pełen dostęp do mojej głowy, aż niedobrze mi się robi.
No
ale Starszyzna. Zostańmy przy Starszyźnie.
Gdy
wylazłam z domu głęboką nocą (zarówno moje domagające się snu
ciało, jak i rodzice, którzy położyli się spać o wiele
wcześniej, uważali, że godzina dwudziesta pierwsza sześć dzisiaj
nie jest porą na paradowanie po dworze i szukanie problemów),
wszystkie przejeżdżające w pobliżu samochody były dla mnie nad
wyraz kuszące. Poważnie – co jeden, to piękniejszą plamę by po
mnie pozostawił. Gdybym była plamą, miałabym znacznie mniej
problemów. A przejeżdżający pociąg... Och, to już byłby
luksus. Samochodową plamę jeszcze można zeskrobać i złożyć do
kupy, a tak to nic by ze mnie nie zostało. Ile zmartwień by
wtedy odeszło... A tak to musiałam dowlec się na dworzec, czekać
w zimnie nie wiadomo ile na inny pociąg, który pewnie będzie
jechał za wolno, by marzyć o plamie, a potem udawać miłą i
grzeczną, gdy staruszkowie się z niego wygramolą. Rany, pierwszy
raz w życiu tak bardzo chciałam, żeby jakiś pociąg się po
drodze wykoleił w cholerę i nie przyjechał. I żeby cała
jego zawartość wylądowała na intensywnej terapii na nie wiadomo
ile.
Wiem,
nieco okrutne. Ale co poradzić? Poważnie bardziej mi się
uśmiechało nieco temu pociągowi dopomóc, niż potulnie czekać,
aż zajedzie z moim wyrokiem na pokładzie. Może jakbym się pod
niego rzuciła, to by się o mnie wykoleił...? Ech, cholera, chyba
nie.
Nocne
miasto było dokładnie takie, jak lubię najbardziej. Wciąż było
nienaturalnie ciepło, co powinno napawać mnie niepokojem, ale gdy
wiedziałam, że rozwiązanie problemu zaraz się tu pojawi (wraz z
moim końcem prawdopodobnie), mogłam przestać doszukiwać się
rzeczy wymagających uwagi, a skupić całkowicie na tym, co w takiej
pogodzie było pięknego. Bo oprócz tego, że była nienaturalna,
była też fascynująca, magnetyczna... uzależniająca. Gorące
powietrze, do złudzenia kojarzące się z ciepłem oddawanym letnią
nocą przez nagrzane w ciągu dnia betonowe ściany, pachniało
świeżą wilgocią i czymś bliżej nieokreślonym, być może
groźnym, lecz przede wszystkim aż nadmiernie interesującym. Gdybym
tylko miała więcej czasu, chciałabym się temu czemuś bliżej
przyjrzeć, wybadać, skąd się bierze, może skupić na rozpoznaniu
zapachowych nut, dzięki czemu mogłabym zacząć snuć domysły, co
to takiego. Gęsta mgła snuła się gdzieś na wysokości niskich
osiedlowych latarń, upodabniając się do sklepienia.
Klaustrofobiczne niebo... Pomarańczowa dzięki barwie światła i
zupełnie nieruchoma, idealnie wytłumiała normalne miejskie
odgłosy, jak gruba kołdra zarzucona na głowę, dzięki czemu można
było odnieść wrażenie, że jest się zupełnie samym.
Ta.
Tylko gdybym jeszcze była w nastroju pozwalającym to wszystko
docenić...
Na
dworzec snułam się tak, jakbym mogła w ten sposób sprawę odwlec.
Próżne nadzieje, co najwyżej zgotowałabym tym sobie jeszcze
więcej problemów, ale moje nogi zdawały się mieć co do tego inne
obiekcje. Chciałam iść po ludzku, ale gdzieś za granicą osiedla,
gdzie doszłam do wniosku, że najwidoczniej takie męczenie się nie
ma zbyt wiele sensu, przemieniłam się w wilka. Wprawdzie nie miałam
żadnej ochoty na towarzyskie pogadanki, a i cztery nogi okazały się
trudniejsze do opanowania od dwóch, no ale co poradzić... Inaczej
spóźniłabym się całkiem solidnie. I Quills by mnie zjadł na
surowo.
– O,
witamy naszą spóźnialską księżniczkę – odezwał się
Collin.
– Całuj
w pierścień – burknęłam szybko. Brady natychmiast parsknął
śmiechem, Seth ostrzegł stojącego obok Collina samym wspomnieniem
mojego gniewu, Jacob burknął coś niezrozumiałego, a Sam milczał.
Reszta musiała czekać w ludzkich skórach. Spytałam szybko: – I
co? O której mają być, gdzie mój dziadek, co na to wszystko nasza
choleryczna Alfa? Dlaczego nie wspiera nas mentalnie w tych trudnych
chwilach? Raportujcie, cicho tu jakoś.
– A
ty przed chwilą przypadkiem nie miałaś ochoty na milczenie? –
Seth nagle znalazł gdzieś w sobie dawno zapomniane i zardzewiałe
pokłady odwagi.
– Być
może. Ale nie lubię chodzić niedoinformowana. Gadać. Zaraz wyjdę
z siebie, jeśli się czymś nie zajmę.
– Patrzcie,
jaka się pani władczyni z niej zrobiła, trochę jej korzonki
zaczynają odbijać. Jeszcze chwila, a nam Quillsa sprzątnie. Albo
swoje stadko zrobi... No, przyznać się, panowie, który by za nią
poszedł? – Collin śmiał się prawie do rozpuku. O ile można
tak powiedzieć w przypadku kogoś, kto siedzi w ciele przerośniętego
psa.
– Jared
by za nią polazł, ten nasz Romeo pierdzielony. – Brady zaczął
śpiewać coś głupiego.
– Możecie
przestać, bando idiotów? Iloraz inteligencji mi od was spada –
wycedziłam. – Chyba inne sprawy na głowie teraz mamy?
– A
sama ostatnio jęczałaś, że mamy za mało poczucia humoru i że
nie doceniamy, jak próbujesz rozluźnić atmosferę swym
niewybrednym dowcipem.
– Wydaje
mi się, że powiedziałam raczej, że macie kije w tyłkach –
sprostowałam uprzejmie. – Więc? Lepiej te kije włóżcie z
powrotem, jak żeście wyjęli, dzisiaj się przyda.
– Nie
zaczyna się zdania od więc – warknął jeszcze Seth, ale na
jego szczęście nie byłam w dobrym nastroju do informowania,
co o tym myślę. I wspominania, że moje „więc” było
równoważnikiem zdania, a nie początkiem zdania. Tudzież
pytajnikiem, lub... Ech, dobra, nieważne.
– Przyjeżdżają
pociągiem za jakieś dwadzieścia minut. Quills chciał, żebyśmy
byli wcześniej, ale nie powiedział dlaczego. Teraz też robi z tego
tajemnicę. Może sam ma większego pietra niż przyznaje. Twój
dziadek pojawi się jakoś tuż przed pociągiem, z tego co od
naszego kochanego Alfy wyciągnąłem.
– Nie
wierzę. Mój dziadek nie przyjechał na miejsce spotkania godzinę
wcześniej? To może jeszcze się spóźni? To do niego niepodobne.
– Wywróciłam oczami. – Gdy ja tak przy nim zrobię, to
obrywa mi się co najmniej tak, jakbym kogoś miała tym zabić.
– Może
się rozluźnił na stare lata?
– Jakoś
wątpię.
Resztę
drogi pokonałam w ponurym milczeniu. Wszyscy byli zdenerwowani, być
może nawet się bali, choć przecież żaden z nich nigdy by się do
tego nie przyznał. Aż dziwne, że żarciki nie wychodziły im tak
drętwo, jak zwykle w podobnych sytuacjach.
Dowlokłam
się na miejsce ostatnia. Kilka par wilczych ślepiów spojrzało na
mnie z cienia za peronem, gdzie nie sięgało światło latarń, lecz
nie podeszłam do nich. Przemieniłam się w człowieka i
zbliżyłam się do stojących przy samej krawędzi peronu Quillsa i
Embry'ego.
Co
ciekawe: pierwszy peron, ten pod zabytkowym budynkiem – wciąż
nieczynnym, sądząc po wygaszonych światłach – był w użyciu.
Paliły się zimnym, nieprzyjemnym światłem jarzeniówki, ze
starego głośnika trzeszczący głos zapowiedział przejazd pociągu
towarowego bez zatrzymania, w szczelinach między nierównymi
płytkami chodnikowymi zebrało się trochę gołębiego pierza, ale
wszystko wyglądało na używane. Ciekawe, czy mogłam uznać to za
zwiastun rychłego końca remontu i otwarcia budynku.
– I
jak tam zdrowie? – zawołałam przesadnie entuzjastycznie,
ustawiając się obok chłopaków.
Obaj
jak na komendę posłali mi mordercze spojrzenia.
– Ach.
Kije w tyłkach. Rozumiem – burknęłam pod nosem, udając wielce
zainteresowaną przejeżdżającą ledwo dychającą ET-22 ze składem
pustych cystern.
To
znaczy... mnie to bardzo interesowało. Jak zwykle. I to o wiele
bardziej, niż te ponuraki. Ale byłam tak zdenerwowana, że nawet na
tym nie mogłam się zbytnio skupić. Ot skonstatowałam, że sobie
pociąg przejechał, i nic więcej. To do mnie niepodobne.
– Kije
w tyłkach? – prychnął Quills. – A co niby mamy robić? Cieszyć
się? Wybacz, ale ja w tym powodów do radości nie widzę.
– Spoko,
spoko, ja też. Tak tylko gadam. – Westchnęłam ciężko, po
przyjacielsku szturchnęłam go pięścią w ramię i widząc, że to
też nie przyniosło żadnego efektu, przeniosłam się na starą,
pomalowaną z niewiadomych przyczyn na niebiesko ławkę. Do czego to
miało niby pasować?
– Jak
się czujesz? – Jared natychmiast wyczuł, że jestem sama i Alfa
nie zwraca na mnie uwagi.
– A
jak mam się czuć? Zwyczajnie. – Wzruszyłam ramionami.
– Żebra
już cię nie bolą? – Przysiadł się, przesadnie szeroko
uśmiechnięty. Nie dziwię mu się – Starszyzna Starszyzną, ale
wreszcie udało mu się przysunąć do wymarzonej laski, a jej
przybrany braciszek ma na to chwilowo wyrąbane. – Bo wiesz, jak
coś, to...
– To
pomożesz? – roześmiałam się. – A niby jak? To jedno mnie
jeszcze trochę boli, ale jest w porządku. Serio. Nie martw się
tyle, zmarszczki ci się zrobią. – Jego też spróbowałam
szturchnąć pięścią, ale zdążył się odsunąć.
Po
paru minutach ciszy na peronie oprócz kilku zagubionych podróżnych
z walizkami pojawił się mój dziadek. Odstrojony jak na wesele, w
marynarce, zaprasowanych w kant spodniach, lakierowanych butach i
staromodnym kapeluszu wyglądał jak żywcem wycięty z początku
ubiegłego stulecia. Mama i ciocia nie cierpią w nim tej cechy, nie
mogą wytrzymać, że robi tym z siebie idiotę, że wstydzą się
go, że dlaczego raz nie może ubrać się normalnie... a ja to w nim
lubię. Bo jest oryginalne. Mało jest teraz mężczyzn, którzy
zachowują się i wyglądają jak dżentelmeni ze starych filmów, a
dziadek właśnie taki jest. Może nieprzesadnie, nie groteskowo,
ale... to po prostu on. Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej.
Rozmawialiśmy
chwilę, dokładnie opowiedziałam, co w szkole, co u rodziców, jak
się czuję, jak z mojego punktu widzenia sprawuje się stado.
Czułam, że chciał wyłapać coś, o czym w rozmowie
telepatycznej mogłabym nie chcieć wspomnieć, miał może nadzieję,
że zasugeruję przynajmniej coś, czego jako wilk nie mogłabym
zrobić, bo wszyscy i tak wiedzieliby, co siedzi mi w głowie...
ale czego niby chciał się dowiedzieć? Nie miałam niczego do
ukrycia.
A
przynajmniej niczego, czego nie ukrywałabym wraz ze stadem.
Pociąg
wjechał pięć minut po czasie. Stary, rozklekotany, brudny, z
wagonami, których drzwi nieraz nie może ruszyć rosły mężczyzna,
miał w sobie coś, dzięki czemu marzyłam, by wyrwać się spod
dziadkowego spojrzenia, wskoczyć do środka i odjechać, machając
wszystkim na złość. Ech, ale jaki pociąg nie miał dla mnie
czegoś takiego...
Ludzie
wysiedli, ludzie wsiedli. Konduktor już rozglądał się, czy by nie
dawać sygnału do odjazdu.
– Może
przyjadą następnym? – spytałam z głupią nadzieją w głosie.
– Na
to bym nie liczył – westchnął Jared. – Przecież oni się nie
spóźniają.
– Mówiłaś
coś o kijach w tyłku. Tu byłoby całkiem dobrym określeniem –
wtrącił Embry. Mój dziadek zmiażdżył go wzrokiem, ale Beta
udał, że niczego nie zauważył. Oj, ale mi się potem przez niego
oberwie...
Byli
tam. Wyszli z ostatniego wagonu, obładowani torbami, których było
tyle, jakby szykowali się na roczny pobyt. Dwóch starszych mężczyzn
o poważnych minach – jeden siwy, drugi całkowicie łysy, przez co
wbrew pozorom wyglądający na młodszego – i ubrana jak typowa
moherowa babcia kobieta o minie wyrażającej jawną pogardę dla
całego świata. Ech, jak ja ich dobrze pamiętałam... Choć się
postarzeli, a ja kompletnie nie miałam pamięci do twarzy,
rozpoznałabym ich wszędzie. Tylko że...
No
właśnie, tylko że był z nimi ktoś jeszcze. Kobieta – choć na
oko nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat, jakoś nie
mogłam nazwać jej dziewczyną. Blondynka o pięknych kręconych
włosach, ułożonych tak idealnie, jakby dopiero co wyszła od
fryzjera. Ubrana również jakoś dziwnie, niecodziennie – z
kapelusikiem, beżowym płaszczem i wystającym spod niego rąbkiem
sukienki w kwiaty pasowała całkiem do mojego dziadka. Gdyby stanęli
obok siebie i wzięli się pod ręce, można by było pomyśleć, że
znalazło się na przedwojennej pocztówce... No, styl mojego dziadka
stylem mojego dziadka, w końcu to starszy człowiek, ale u kobiety
powinno mnie to zdziwić. Jak to tak – młoda laska w takich
łachach? To nawet ja, ze swoją tolerancją dla różnych stylów i
gustów, nie mogłabym czegoś takiego przełknąć... tylko że do
niej to idealnie pasowało. Gdy tak na nią patrzyłam, myślę, że
nie umiałabym wyobrazić sobie jej w zwykłej kurtce i dżinsach.
Ale
kto to niby jest? Starszyzna zawsze składa się z czterech osób. A
kogoś tak młodego po prostu nie mogliby przyjąć, nawet jeśli by
zdegradowali mojego dziadka...
Dziadek
jako pierwszy wyszedł gościom naprzeciw. Przywitał się z
uśmiechem, ale wciąż na tyle oficjalnie, bym poczuła się
nieswojo. Każdy z członków sfory powtórzył rytuał,
przedstawiając się, kilku łypiących na nas z mroku jedynie
skinęło z szacunkiem łbami, gdy wzrok staruszków skierował się
w ich stronę. Tajemnicza blondynka obserwowała nas uważnie, lecz
milczała. Miałam wrażenie, że bije od niej jakiś
niewytłumaczalny chłód... wręcz pogarda. Ona nas wszystkich miała
za gorszych od siebie.
– A
to jest pani Aurelia – przedstawiła ją w pewnym momencie
zasuszona moherowa staruszka, po której nikt by się nie spodziewał,
że może być potężną wilkołaczą Alfą. – Jest... można
powiedzieć, że specjalistką od spraw niewyjaśnionych i półdemonów
samych w sobie. Pomoże nam w pracy.
Aurelia
skinęła głową, jasno dając do zrozumienia, że smukłej dłoni
nikomu nie poda.
Ona
była onieśmielająco wręcz piękna. Idealna, doskonała, jak
porcelanowa lalka. I wciąż zerkała na mnie z dziwnym błyskiem w
oku. Kobieca próba określenia dominacji? Nie wiem. Bałam się jej.
Szczerze mówiąc, była jedyną dziewczyną zbliżoną do mnie
wiekiem, z którą o tę dominację bym nie walczyła. Gdyby to był
ktokolwiek inny, ciskałabym się, warczała, rzucała złowrogimi
spojrzeniami, przejmowała dowodzenie w rozmowach, by jak najmocniej
pokazać, że to ja jestem tu panią, ale ona... Ona patrzyła na
mnie jak na robaka. Aż skłonna byłam jej tą całą dominację
zaproponować w prezencie, byleby wreszcie odwróciła ode mnie ten
lodowaty wzrok.
– Konrad.
– Jeden z mężczyzn spojrzał natychmiast po wymienieniu
uprzejmości z dziadkiem na albinosa. – Miło cię wreszcie
poznać.
Jak
dla mnie nie zabrzmiało to szczególnie szczerze, ale siedziałam
cicho. Alfa zdecydowanie wysunął się naprzód, uścisnął z siłą
starczą dłoń. Był od faceta wyższy, co dawało nadzieję, że
również jako wilk okaże się sporo większy. Sama nie wiem, w czym
by to miało nam pomóc, ale miałam wrażenie, że zdołałoby
zagwarantować mi choć trochę poczucia bezpieczeństwa.
– Czy
moglibyście choć pokrótce powiedzieć nam, w czym problem? –
dopytywała niecierpliwie staruszka, wodząc po nas zniecierpliwionym
wzrokiem. W razie czego skuliłam się w sobie, gdy na chwilę
utkwiła spojrzenie we mnie.
– Obawiam
się, że to niemożliwe. – Dziadek ze sztucznym, lecz uprzejmym
uśmiechem pokręcił głową. – Sytuacja jest bardzo
skomplikowana. I przede wszystkim poważna. Nalegałbym na to, by
zacząć działać najszybciej, jak to możliwe.
– Jest
aż tak źle? – syknęła milcząca do tej pory Aurelia. Głos
miała dokładnie taki, jak całą powierzchowność – piękny,
czysty, ale ciepły i radosny jak granitowa płyta nagrobna. – Co
on takiego wyczynia, że chcecie się go pozbyć? Białe półdemony
zwykle nikomu nie zagrażają. Mam nadzieję, że nie chodzi wam
jedynie o to, kim jest?
Kilka
osób obejrzało się ciekawie w naszą stronę, łysy mężczyzna ze
Starszyzny spróbował uciszyć Aurelię gniewnym syknięciem, lecz
wiele nie osiągnął. Piękne błękitne oczy ciskały błyskawicami
i pogardą.
– Aurelio,
to naprawdę nie jest rozmowa na to miejsce – ofuknął ją
dziadek.
– Sprawa
półdemonów jest mi naprawdę bliska, więc z pewnością... –
spróbowała jeszcze raz, lecz teraz przerwał jej już łysy:
– Aurelio.
Później. – Upewniwszy się, że choć wściekła jak sto
nieszczęść, nie odezwie się więcej nieproszona, zwrócił się
do nas: – Czy jest tu jakieś miejsce, w którym można bezpiecznie
się przemienić?
– No...
– Quills wyraźnie się zawahał. – Przemieniamy się wszędzie.
W późniejszych godzinach to dworzec był naszym miejscem spotkań.
Ten peron dopiero dzisiaj otworzyli, do tej pory nikt się tutaj nie
kręcił i można było...
– Czy
wyście powariowali?! – Staruszka złapała się za głowę, burząc
rudą trwałą. – Wy przemieniacie się w środku miasta?!
– A
co mamy zrobić? – wtrącił się Embry. – Mieszkamy w tym
mieście.
– A
jeśli ktoś was widział?! Z tego może powstać ogromne
nieszczęście...!
– Nie
jest nas dużo i zawsze uważamy.
– Dobra.
– Zasuszony staruszek, który chyba tutaj dowodził, potarł
zmęczonym gestem czoło. Nie wyglądał tak, jakby argument
szczególnie do niego trafiał, a wręcz przywodził na myśl kogoś,
kto ledwo hamuje wybuch gniewu, ale wyraźnie doszedł do wniosku, że
peron, na którym wciąż oprócz nas było sporo osób, nie jest
najlepszym miejscem na podobne rozmowy. – Porozmawiamy o tym
później. Chcielibyśmy teraz pojechać do hotelu i zostawić
bagaże, jeśli to nie problem. Znajdźcie jakieś miejsce, w którym
będziemy mogli rozmawiać bez ograniczeń. I w którym nikt nie
zobaczy nas pod postacią wilka.
Jak
dla mnie w tych słowach kryła się nieco zawoalowana groźba z
rodzaju tych, po których w powietrzu zawisa złowróżbne „bo jak
nie...”.
Odprowadziliśmy
całą czwórkę do postoju taksówek, wsadziliśmy w dwie
największe, jakie znaleźliśmy, i odprowadziliśmy wzrokiem, gdy
odjeżdżali. Żadne w razie czego się nie odzywało. Któreś z
przemienionych warczało w cieniu, w którym się skryło, lecz nie
mogłam rozpoznać, jakie targały nim emocje.
– Rozejdźcie
się w jakieś bardziej zaciszne miejsca i przemieńcie. Musimy
porozmawiać – zarządził mój dziadek, przerywając ciszę, i
odszedł w sobie tylko znanym kierunku, nie dodając nic więcej.
Może sam był bardziej zdenerwowany, niż chciał to przyznać, a
może to ja stawałam się przewrażliwiona, ale zachowywał się
dziwnie. Dziwnie nawet jak na niego, co dla mnie było równoznaczne
z tym, że już powinnam szykować się na jakąś... hm, masakrę.
– Tylko
ja mam wrażenie, że staruszek zachowuje się tak, jakby złapała
go sraczka, ale boi się do tego przyznać? – parsknął Embry.
– Opamiętaj
się, człowieku, bo o moim dziadku mówisz – warknęłam na niego.
– Sam się podobnie zachowujesz, jakbyś chciał wiedzieć.
– Wszyscy
się tak zachowujemy – zaśmiał się bez cienia wesołości
Quills. – Przemieniajcie się, może dowiemy się czegoś
ciekawego.
– Jak
dla mnie, to tylko dowiemy się, jak mocno mamy przesrane. Specjalnie
ciekaw tego nie jestem – burknął Jared, lecz posłusznie odwrócił
się i ruszył w swoją stronę, chowając dłonie w kieszeniach.
Alfa
podreptał gdzieś za dziadkiem, ja i Embry nie przejmowaliśmy się
szczególnie i bez wahania zdecydowaliśmy się na cień, w którym
czekała na nas dawno przemieniona reszta.
To
właściwie tak nie do końca był cień, lecz wykupiony dawno temu
budynek kolejowy. Niski, dość przysadzisty, o małych oknach
zwieńczonych delikatnymi łukami, niegdyś ceglany, obecnie
pomalowany tą samą elegancką farbą, którą widziałam już na
elewacji dworca. Nie wiem, czemu kiedyś służył. Wyglądał nieco
jak rampa przeładunkowa, był ogrodzony porządnym płotem i obecnie
znajdowała się w nim prywatna przychodnia i coś, po czego nazwie
nie potrafiłam wywnioskować, czym konkretnie może być. Obok
budynku, po obu jego stronach rosły stare kasztanowce, zacieniające
niewielki brukowany podjazd, więc zawsze powstawała szansa, że pod
nimi staniemy się mniej widoczni. Przychodnia i dziwny zakład były
o tej porze zamknięte na głucho, nikt się tam raczej nie kręcił.
– Ej,
a co to miało znaczyć z tym przemienianiem się w mieście?
– No
właśnie, jakiś zakaz jest?
– I
co, teraz za to też nam się dostanie?
Zewsząd
zaatakowały nas pytania. Aż skrzywiłam się mimowolnie, choć
sprawa była raczej prosta...
– Nie
wiemy, o co chodzi – odpowiedziałam szybko, by tylko się
zamknęli. – Pierwsze słyszę, żeby był jakiś zakaz, ale
trochę na to wyszło.
– Czyli
co, oberwie nam się też za to, jak rozumiem? – Seth wywrócił
oczami. – Świetnie. Już mi się to podoba. Nie są
tutaj nawet dziesięć minut, a już...
– Może
o to nas nie ochrzanią? Wyczytają z naszych myśli, że o niczym
nie wiedzieliśmy. Chyba nie mogą nas ukarać za niewiedzę –
zastanawiał się Sam.
– Nieznajomość
prawa nie zwalnia z przestrzegania go – wymądrzył się Embry.
– Git majonez, luzik arbuzik, staruszek Lei też wyglądał na
zaskoczonego, może nas wybroni...
– Na
to bym nie liczyła.
Na
chwilę zapadła cisza.
– Jak
to? Chcesz powiedzieć, że nie ma żadnej szansy, żeby on mógł
nam pomóc i...
– Dokładnie
to chcę powiedzieć. Może nam złagodzić wyrok. Ale jak już coś
znajdą, nie będzie się z nimi kłócił. Znam go. – Umilkłam
szybko, wyczuwszy, że pojawił się w eterze. Po moich słowach
zostało jedynie zdezorientowanie, szok, złość i kompletna
rezygnacja.
– Zanim
zaczniemy rozmawiać ze Starszyzną, musimy poważnie omówić kilka
kwestii – odezwał się dziadek, nie przejmując, że mógłby
przerwać jakąś naszą rozmowę. – Po pierwsze, ruszamy
gdzieś, gdzie możemy się spotkać z nimi bez żadnego ryzyka.
Zapraszając na grunt w mieście, choćby najbezpieczniejszy,
tylko jeszcze mocniej ich sprowokujecie. Sami widzieliście, jak
zareagowali, gdy dowiedzieli się, że się tutaj przemieniacie.
Musicie jakoś sprawę załagodzić. Są pewnie na was wściekli i
chętnie wymyślą karę, to dość poważna sprawa...
– Sam
byłeś równie zaskoczony, jak my, a teraz zrzucasz winę na nas?
Wszyscy
w jednej sekundzie zamarli, łącznie z posiwiałym czarnym basiorem,
którego dosłownie na kilka sekund sparaliżowało. Dziesięć par
wilczych ślepiów wbiło się we mnie ze zdumieniem graniczącym z
szokiem.
A
ja... Ja byłam wściekła.
Dziadek
nam nie pomagał. Wiedziałam o tym doskonale, że nie miał takiego
zamiaru. Nie trzeba było siedzieć mu w myślach, by być pewnym
tego, że uzna to za kolejną okazję, w której puści nas na
głęboką wodę i umyje ręce od jakiejkolwiek odpowiedzialności.
Kiedyś pewnie o tym wspominałam – chciał z nas zrobić na siłę
dorosłych. Gdy tylko wysnuliśmy plan założenia swojego stada i
objęcia obowiązków starej sfory, całkowicie się od nas odciął
– uznał, że jego misja została zakończona w momencie, w którym
Quills wydał swój pierwszy pełnoprawny rozkaz, i pozwolił na to,
byśmy dalej radzili sobie sami, raz lepiej, raz gorzej. I nie
zamierzał pomagać, obojętnie, co się działo. Wiele razy mógłby
to zrobić, ale nigdy się nie zdecydował. No bo skoro chcieliśmy
być dorośli, powinniśmy pracować jak dorośli.
No
cóż. Powinien sprawować nad nami pieczę, dopóki Quills nie
osiągnie dwudziestego pierwszego roku życia, przypominam. Nie
zrobił tego. I nie uważał, by było w tym cokolwiek niewłaściwego.
Teraz
też – już ile temu miałam wrażenie, że wiedział o sprawie
półdemona znacznie więcej, niż chciał przyznać... Świetnie się
maskował, ani razu nie zająknął, gdy rozmawiałam z nim o tym
wszystkim, ale to było w jego oczach, na tyle wyraźne, że nie
mogłam udawać, że mi się przywidziało. Było i nie dawało mi
spokoju. A gdy tak po prostu poinformował nas o możliwej karze,
zachowując się tak, jakby sam nie był winien, zwyczajnie trafił
mnie szlag.
Dziadek
zawsze był człowiekiem na swój sposób zimnym i żyjącym w swoim
własnym, idealnie poukładanym i zaszufladkowanym świecie. Miał
wyrobioną opinię na każdy temat i plan działania na każdą
ewentualność i nigdy nie brał pod uwagę tego, że mógłby w
czymkolwiek się mylić lub postąpić niewłaściwie. Dziadek miał
się za nieomylnego. I wszystko było dobrze, dopóki wszyscy
zachowywali się tak, jak tego po nich oczekiwał. Jeśli tylko ktoś
choćby najmniejszym palcem u stopy wykroczył poza opracowany dla
niego schemat... kończyło się to właśnie tak.
Dziadek
nie wierzył, że w czymkolwiek mogła być jego wina. Przecież on
nigdy nie ponosił winy, bo zawsze postępował właściwie.
A
ja miałam tego tak cholernie dosyć, że aż mnie skręcało. Nie
panowałam nad sobą. Chyba nie chciałam nad sobą panować...
Siedziało to we mnie od zawsze – od najwcześniejszego
dzieciństwa, gdy zaczynałam świadomie przekonywać się o tym,
jaki potrafi być oziębły. Siedziało to we mnie i od zawsze
chciałam mieć na tyle odwagi, by pozwolić, by wreszcie znalazło
ujście. Chciałam mu to wyrzucić, a teraz natrafiłam na idealną
okazję – byłam zbyt przerażona i zdenerwowana obecnością
Starszyzny, by przejmować się lękiem o wywołanie kłótni.
Wiedziałam,
że to nic nie da. Być może nie przyjmie tego nawet do wiadomości.
Ale wiedziałam za to, że jeśli te słowa nie znajdą w końcu
ujścia, zwyczajnie mnie rozsadzą.
– Słucham?
W
brązowych ślepiach starego Alfy błyskało zaskoczenie... ale i
zaczątki złości. To tylko mnie jeszcze bardziej podburzyło.
– Słyszałeś
– warknęłam. – Gdy tak zareagowali na to zmienianie się
w mieście, sam byłeś zaskoczony. I sam to od zawsze robisz,
podobnie jak cała stara sfora. Jeśli istniał taki zakaz,
powinieneś nam o nim powiedzieć, bo nadal pozostajemy pod twoją
opieką – Quills ma osiemnaście lat. To był twój obowiązek. I
to, że sam nie wiedziałeś i o niczym nam nie powiedziałeś, jest
twoim zaniedbaniem, a nie naszym. Nie możesz teraz wszystkiego na
nas zwalić.
– To
wina Quillsa, który wyrwał się z tym podczas rozmowy –
zdenerwował się.
– Przypominam
w razie czego jeszcze raz, że Quills powinien cały czas znajdować
się pod twoim nadzorem, bo jest za młody, by działać tak całkiem
samemu. Z jakiegoś powodu tego nadzoru mu nie zapewniłeś. Nie
przekazałeś mu pełnej wiedzy i rzuciłeś na głęboką wodę, i
to tylko i wyłącznie twoja wina, nie nasza. Jeśli czegokolwiek nie
wiemy, to za twoją sprawą.
– Leah,
jeśli natychmiast nie przestaniesz... – Uniósł wargi,
ukazując kły.
– Już
kończę – syknęłam. – Chciałam jeszcze tylko
przypomnieć o tym, że oczekujemy, że będziesz nas bronił, jeśli
powstanie ryzyko, że będą chcieli ukarać nas za coś jeszcze, o
czym nie mieliśmy pojęcia. A jeśli nie będziesz chciał nas
bronić... to ja im wszystko powiem. Zwłaszcza że nie zaprzeczyłeś.
– Dziewczyno,
masz natychmiast przestać mówić do mnie takim tonem –
wycedził. – Czy ty mi stawiasz żądania?
– Stawiam.
Bo mam dosyć. Ale... – Pokręciłam opuszczonym łbem, co było
wilczym odpowiednikiem wzruszenia ramionami. – Ale przecież to
i tak nic nie da. Mama mówiła, że taki jesteś od zawsze.
– Co
to miało znowu...?!
– Alfo,
czas nam się kończy – wtrącił Quills, skutecznie ratując
mnie od awantury stulecia. Chociaż coś tak czuję, że i tak mi się
nie upiecze. – Mieliśmy podobno dużo do omówienia,
a Starszyzna zaraz się przemieni.
Czarny
basior odetchnął kilka razy głęboko, posłał mi ostatnie pełne
dezaprobaty spojrzenie i powiedział prawie spokojnym głosem:
– Wciąż
potrzebujemy miejsca, w którym możemy się bezpiecznie spotkać, by
nie sprowokować żadnej kłótni.
– Górka
za torami? – zaproponował Embry.
– Tak,
to chyba dobre miejsce. Jest w lesie – wyjaśnił szybko
Quills, napotykając na wciąż wściekłe spojrzenie starszego
wilkołaka. – Lepiej już ruszajmy, to jest spory kawałek stąd.
– Ja
wiem, czy spory? Jeśli się pospieszymy, będziemy tam w piętnaście
minut – zaznaczyłam cichutko. Odwaga przeszła mi jak ręką
odjął – teraz chciałam wręcz zniknąć, o ile ułatwiłoby to
sprawę.
Zebraliśmy
się i przemykając chyłkiem rzadziej uczęszczanymi ulicami,
ruszyliśmy w kierunku mojego osiedla. Było stosunkowo wcześnie –
czy z zakazem, czy bez zakazu nie mogliśmy paradować głównymi
ulicami, gdy wciąż kręciło się na nich sporo ludzi. Ze swoimi
rozmiarami mocno rzucaliśmy się w oczy, to trzeba było przyznać.
W końcu ciężko nie zauważyć biegnącego środkiem miasta wilka
wielkości konia...
– Drugą
sprawą, którą koniecznie musimy omówić, są imiona –
odezwał się po jakimś czasie dziadek. Z niemałą satysfakcją
wyczułam, że tym razem uważał na słowa – świadomie czy nie,
ale jednak. Może w jakiś tam sposób się moim wybuchem przejął,
choć ciężko było mi w to uwierzyć. – Oni mają imiona,
dzieciaki. Nie Zasuszony, Łysy i Babcia. Jeśli spróbujecie się
tak do nich zwrócić... będzie źle. Bardzo źle. Pamiętajcie:
Wojciech, Roman i Elżbieta. Niech no mi któreś się zapomni albo
zacznie za dużo myśleć...
– Rozumiemy
– wtrącił Collin, nie wytrzymawszy.
– Głównie
o ciebie mi chodzi, szczerze mówiąc.
Wilkołak
zamilkł, speszony i zły.
– Dalej.
Musicie wiedzieć, jak przedstawić sprawę. Nie ma opcji, by nie
doszukali się w tym wszystkim waszej winy, ale w paru kwestiach
musicie być bardzo ostrożni. Przede wszystkim: Aurelia. Ta kobieta
jest nieobliczalna. Musicie przy niej zważać na słowa i nie
wyrażać się źle o półdemonach, nawet jeśli sprawi wam to
trudność. Łatwo wprowadzić ją w szał, jest na tym punkcie
przesadnie wyczulona.
– A
czym ona tak właściwie jest? – zdenerwował się Jared. –
Nie śmierdziała wilkołakiem, a się tu panoszy. Co to za jedna?
– Mówienie
w taki sposób, jaki kolega wam właśnie zaprezentował, chciałem
poruszyć jako następne. – Dziadek westchnął w myślach.
Zadane pytanie, choć istotne, całkowicie zbagatelizował. –
Musicie być grzeczni. Wiem, że z waszym wychowaniem bywa różnie,
ale przynajmniej się postarajcie. Mówcie konkretnie i obszernie
wszystko opisujcie, by nie musieli zadawać pytań, ale nie
przedłużajcie, jeśli nie trzeba. A przede wszystkim nie wpadajcie
w złość, gdy będą doszukiwać się waszej winy i obmyślać
karę.
Nie
zabrzmiało to dla mnie szczególnie pocieszająco, ale nie odzywałam
się w razie czego. I tak już sporo namieszałam.
Las
wydał mi się mroczny, przytulny i jakiś taki zbyt spokojny jak na
to, co miało zaraz się w nim rozegrać. Nie odzywając się już,
zaszyliśmy się na szczycie górki, pogrążeni w niewesołych
myślach i pesymistycznej niecierpliwości. Czekaliśmy. Baliśmy
się. Snuliśmy setki scenariuszy, z których co jeden, to
gorzej się dla nas zapowiadał.
– Idą
– syknął w pewnym momencie dziadek.
Wzdrygnęłam
się. Odeszłam na kilka kroków, zanurkowałam w zarośla i
zatrzymałam na brzegu czarnego jeziorka, mając wrażenie, że jeśli
tam zostanę, spotka mnie mniej złego. Strasznie naiwne wrażenie.
Dopiero
po chwili wyczułam, że w zbliżających się wilkach było coś nie
tak...
Były
cztery, a jednym z nich okazała się Aurelia.
– Przecież
ona nie śmierdzi jak wilkołak! – syknął Embry.
O
tym już wiedzieliśmy. Pytanie tylko: skoro nie była wilkołakiem,
to czym w takim razie...?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz