poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 38


Starszyzna.
Cholerna Starszyzna w moim mieście. Wścibska, restrykcyjna, doszukująca się dziury w dosłownie wszystkim, włażąca z butami wszędzie, gdzie tylko dało się wejść, w każdej głupocie widząca tylko i wyłącznie winę poddanych wilkołaków, nigdy swoją, nigdy płynącą z zewnątrz, nigdy przypadkową. Złośliwa tak, jak banda staruszków w stosunku do młodszych stojących niżej w hierarchii może być, przepełniona wyższością i manią własnej wielkości.
To nie tak, że ja nie uważam ich za potężnych i do czegoś tam potrzebnych. Bo uważam. W jakiś sposób musieli się na tę pozycję wybić, a i gołym okiem widać, że większość ich decyzji jest słuszna. Prawie zawsze mają rację. Tylko szlag może człowieka trafić na to, jak tę rację przedstawiają... Oni nie potrafią normalnie mówić. Nie umieją doradzać, opowiadać, tłumaczyć. O nie! Oni przemawiają, dyktują i nakazują. Zawsze tym samym tonem, jasno wskazującym, że mają cię jedynie za marny paproch, który najchętniej spuściliby w kiblu. Tak w skrócie.
Tam nie ma głaskania po główce. Nie ma podawania pomocnej rączki, nie ma pocieszania, nie ma gładkich słówek i cukierkowej otoczki, dzięki której wszystkim byłoby milutko. Oj nie... Jeśli istnieje cokolwiek, za co można ci w pełnym zakresie dowalić, wykorzystają to z pełną premedytacją. I to tak, żeby jak najbardziej bolało.
I to w sumie nie to, że ja ich nie lubię. To znaczy, nie to, że jestem jakaś dziwna i ich nie lubię. Ja wiem, że ich nie da się lubić. I tyle. Co się zastanawiać? Nawet nie próbuję się do nich przekonać. Tylko bym sobie nerwów napsuła, przejechała się na zaufaniu, dostała kaca psychicznego i załamała się do reszty nad tym, dlaczego ludzie po prostu nie mogą być dla siebie mili, a i tak wiadomo, że guzik by z tego wyszedł.
Starszyzna to tacy formalni strażnicy wilkołaczego porządku. Wiadomo, że gdyby nie było kogoś takiego, mógłby zapanować kompletny chaos, więc wiem, że są potrzebni. To oni pilnują, by wszystkie miejskie sfory wywiązywały się ze swoich obowiązków, to oni je nam narzucają, choć i bez tego większość z nas nie mogłaby ich zignorować – instynkt sprawia, że chcemy chronić ludzi, nasze rodziny, przyjaciół, nasze miasta, a więc naturalne środowiska, w których przyszło nam żyć, i nasze terytoria. To jasne, że mało kto z nas potrafiłby się tej chęci sprzeciwić, a i nie należeć do żadnego stada też jest ciężko. Jeśli już się przemieniasz, bez swojej sfory zaczynasz chorować, marnieć, tracisz energię i chęci do życia... To sfora napędza cię do działania, to ona sprawia, że oddychasz. Ja bym nie mogła inaczej i szczerze nie znam nikogo, kto potrafiłby się tej naszej naturze sprzeciwić. No ale okej, zawsze znajdzie się parę takich elementów, które do roboty się nie garną, i od tego Starszyzna właśnie jest, żeby im o tej robocie przypomnieć, by delikatnie zasugerować, że wilkołactwo to nie tylko śliczny dar od losu, taki z rodzaju tych w szeleszczącej folijce i z ogromną kolorową kokardą na czubku. To też obowiązki. I to, że pilnują ich wypełniania, jest dobre. Pochwalam. Szanuję. Starszyzna pilnuje też, by między sforami nie wybuchały wojny, by szanować się nawzajem, nie krzywdzić tych, których mamy chronić, ale również tych, przed którymi chronimy. Sama uważam przecież, że lepiej szukać pokojowego wyjścia z każdej sytuacji, zamiast od razu nastawiać się na rozlew krwi, ale wiem też, że jest paru takich, dla których zadawanie śmierci zmienia się w zabawę. I to też jest dobre, że tego pilnują. Inną ich funkcją jest określanie statusu wilków, które dołączają do „wspólnoty”, jak to się pięknie nazywa.
Wspólnota. Wszystkie sfory z jednego kraju. Takie radosne trzymanie się za rąsie, śpiewanie piosenek integracyjnych i pełna komuna jak dla mnie. Bo sfory raczej za sobą nie przepadają, choć żadna nie przyzna tego głośno.
A więc określają status nowych wilków dołączających do wspólnoty. Alfy, Bety, Omegi i te sprawy. To już jak dla mnie jest zupełnie zbędne. Pozycję w sforze dyktuje wiele rzeczy – siła fizyczna i psychiczna, płeć, inteligencja, urodzenie... a przede wszystkim instynkt. Praktycznie każdy już po swojej pierwszej przemianie potrafi w przybliżeniu określić, kim będzie w stadzie – czy będzie wybijał się na przewodnika, czy woli stanowić jego świtę, czy jest skory do walki, czy opiekuńczy. I to bez problemu rozwiązujemy sami. Mi nikt nie powiedział, jaką funkcję w sforze będę pełnić, ale zawsze przeczuwałam, że choć posiadam z racji urodzenia moc Alfy, będę tą nieco z boku, najsłabszą i najmniejszą, bo na przywódcę zupełnie się nie nadaję. Będę szarą eminencją. Lubię, jak coś jest po mojemu, ale nigdy nigdzie nie miałam posłuchu. Embry zawsze wiedział, że będzie Betą, a Starszyzna mu nie wierzyła – uważali go za zbyt brutalnego i porywczego, a tu proszę. Quills jakoś na taką Betę nie narzeka. Przydaje się ze strony Starszyzny rozwiązywanie konfliktów, jakie mogłyby pojawić się z powodu wyczuwania tych funkcji i tego, jak to w życiu wychodzi – na przykład często w stadach pojawiają się dwie Bety i wybucha między nimi wojna, która z nich będzie tą ważniejszą, nadrzędną. Starszyzna wtedy przyjeżdża i to uprzejmie tłumaczy.
Swoją drogą, jeśli Jaredowi ostatnio nie odbijało tak tylko z niewyspania, to całkiem możliwe, że ta opcja się nam przyda...
Jednak to nie wszystko. Starszyzna nie robi tylko tego, co ważne, lub tego, co niepotrzebne. Co to, to nie, bo byłoby za prosto...
Starszyzna ma nawyk utrudniania wszystkiego. Coś jak upierdliwy urząd – jeśli można zrobić coś naokoło, z pewnością tak będzie zrobione, a załatwienie czegokolwiek urasta do takich rozmiarów, że odechciewa się za to zabierać i większość decyduje się na to, by załatwiać sprawy po swojemu, za plecami „zwierzchników”. I potem są konsekwencje. Cały szereg, cały uroczy rządek nieprzyjemnych, złośliwie uśmiechniętych konsekwencji.
Konsekwencje są dla starszych Alf, które oddają swoje obowiązki niekompetentnym. Niekompetentna młoda Alfa może okazać się z byle powodu, choćby takiego, jakim jest przeciąganie problemu miasta, choć można było wcześniej zgłosić, że potrzebuje się pomocy. Konsekwencje są dla stad, które rozdzielają się, bo nie mogą się dogadać. Konsekwencje są też dla tych, którym zażegnanie niebezpieczeństwa w mieście zajmuje za dużo czasu, co ciągnie za sobą uznanie Alfy za niekompetentną, przez co i Alfa dostaje konsekwencje, i stado dostaje konsekwencje... i tak dalej. Sami widzicie, że szczególnie kolorowo się to dla nas nie zapowiada. Jeśli tak na to patrzeć, to wszyscy bez wyjątku na te konsekwencje zasłużyliśmy, ze starą sforą włącznie.
Starszyzna mogłaby nas ukarać za wiele rzeczy, których nie opłaca się wymieniać, bo zajęłoby to kilka takich książek. Wszystkie stada tak robią. Wiele rzeczy można zataić i załatwić po swojemu, zamiast babrać się z upierdliwym urzędem – najczęściej jeśli staruszkowie nie ruszą tyłka i nie zbadają ich osobiście, winy umierają wraz z winowajcami i wszyscy o nich zapominają. Ale gdy już z jakiegoś powodu Starszyznę się zaprosi, nigdy nie kończy się to dobrze. Bo jak się pojawią, prześwietlą wszystko, nie tylko to, z czym się do nich zgłaszało.
Nie, nigdy nie miałam z nimi do czynienia w takim stopniu, by mogli ukarać mnie za coś konkretnego. A przynajmniej nic takiego nie przychodzi mi do głowy. Wystarcza mi już to, że raz w życiu ich spotkałam, i najchętniej za nic bym tego nie powtarzała. Za żadne pieniądze, za żadne skarby, choćby mi dali EN-57 na własność i postawili w przyblokowym ogródku, za cholerę bym się dobrowolnie nie zgodziła. Gdy ich spotkałam, miałam jakieś osiem lat – ledwo odrosłam od ziemi, a i wspomnienia z tego czasu powinnam traktować z lekkim przymrużeniem oka, ale jestem pewna, że coś, co tak wyraziście wpisało mi się w pamięć, musi być prawdziwe. Dwóch mężczyzn o zaciśniętych w drobną linijkę ustach i jedna zasuszona kobieta wyglądająca tak, jakby pamiętała trzy poprzednie stulecia, wryli mi się tak mocno, że przez rok potem miałam idiotyczne koszmary senne z ich udziałem. Gdy wszyscy jednocześnie obrzucili mnie spojrzeniem obiecującym, że znają wszystkie moje winy do dwudziestu lat wprzód, a w dodatku zgromadzili się razem jednocześnie w ciasnej kuchni mieszkania dziadka, przeżyłam wręcz dziecięcą traumę. Uciekłam wtedy do innego pokoju i przez godzinę siedziałam prosto, patrząc się w ścianę...
Chociaż, jak tak głębiej się zastanowić, za otrzymanie EN-57 na własność mogłabym przemęczyć się z nimi godzinkę czy dwie...
Ale wracając.
O tyle dla nas dobrze, że czwartym członkiem Starszyzny jest mój dziadek. Może nie jakoś szczególnie szanowanym, bo najświeższym, pochodzącym z najmniejszego miasta i ogólnie zawsze najmniej w cokolwiek angażowanym, ale jednak jest czwartym członkiem. Zawsze może nas przed czymś uratować, jeśli zajdzie potrzeba.
I jeśli będzie chciał. Jeśli uzna, że kara nam się należy, to nie ma przebacz. Żegnaj, okrutny świecie, nie będzie mi ciebie brakowało. Żadne słodkie oczka nie pomogą.
A więc dzisiaj przyjeżdża Starszyzna. I może wydarzyć się wszystko – od pojedynczych kar dla każdego członka sfory, poprzez przymusowe szkolenia, nakaz natychmiastowego złączenia się ze sforą Aresa i dokończenie redukcji problemów pod czujnym starczym okiem, aż po degradację, ponowne uruchomienie starej sfory i karne wciśnięcie nas do niej na jakieś najbardziej beznadziejne pozycje, by jak najwięcej osób mogło traktować nas jak kupę łajna.
W sumie to tyle po nas zostanie po ich przejściu, więc całkiem adekwatnie by było.
He he, ale nie liczcie na to, że oni przedstawią to normalnie! A w życiu. Jeśli można kogoś potraktować z wyższością depczącą każde poczucie własnej wartości, rozgnieść na miazgę samym spojrzeniem, zniżyć do poziomu wyżej wspomnianego łajna i obrazić na milion sposobów nawet nie mówiąc niczego wprost, to oni z pewnością to właśnie zrobią. Jeszcze się nie zaczęło, a ja już właściwie tuliłam głowę w ramionach, przygotowana na mentalną walkę.
Mentalną walkę? Ależ owszem. Bo członkowie Starszyzny są kimś w rodzaju Alf Absolutnych. Najbardziej szanowani i najpotężniejsi z żyjących, potrafią bez problemu uruchomić między sobą a oglądaną sforą kontakt myślowy typowy dla członków jednego stada. Zwykle tak się nie da – wrogie Alfy porozumiewają się w dość ograniczonym stopniu, lecz nie są w stanie zajrzeć sobie nawzajem do głów, stada dzięki temu normalnie między sobą też rozmawiają. Ale tutaj tego nie ma. Kontakt myślowy ze Starszyzną będzie absolutny. Więc nic nie ukryjesz. Zwłaszcza że będziesz tak zdenerwowany, że nie dasz rady dodatkowo skupić się na przykrywaniu myśli czymś innym.
Rany, jak dobrze, że mój dziadek, choć również posiada taką moc, nigdy jeszcze jej na nas nie wykorzystał... Wydaje mi się, że to jest coś... nieuprzejmego. Wchodzenie z ubłoconymi buciorami w mentalny świat stada, które działa jak jeden wielki umysł, a więc wie o sobie wszystko... Takie to trochę naruszanie prywatności jak dla mnie. Nie mam problemu z dzieleniem się myślami z chłopakami – czasem zdarza się, że wolałabym coś zataić, ale i tak nie czuję się źle, gdy wypłynie – ale już gdy pomyślę, że niebawem dołączy do nas pokaźne stadko nowych duszyczek i one też zyskają pełen dostęp do mojej głowy, aż niedobrze mi się robi.
No ale Starszyzna. Zostańmy przy Starszyźnie.
Gdy wylazłam z domu głęboką nocą (zarówno moje domagające się snu ciało, jak i rodzice, którzy położyli się spać o wiele wcześniej, uważali, że godzina dwudziesta pierwsza sześć dzisiaj nie jest porą na paradowanie po dworze i szukanie problemów), wszystkie przejeżdżające w pobliżu samochody były dla mnie nad wyraz kuszące. Poważnie – co jeden, to piękniejszą plamę by po mnie pozostawił. Gdybym była plamą, miałabym znacznie mniej problemów. A przejeżdżający pociąg... Och, to już byłby luksus. Samochodową plamę jeszcze można zeskrobać i złożyć do kupy, a tak to nic by ze mnie nie zostało. Ile zmartwień by wtedy odeszło... A tak to musiałam dowlec się na dworzec, czekać w zimnie nie wiadomo ile na inny pociąg, który pewnie będzie jechał za wolno, by marzyć o plamie, a potem udawać miłą i grzeczną, gdy staruszkowie się z niego wygramolą. Rany, pierwszy raz w życiu tak bardzo chciałam, żeby jakiś pociąg się po drodze wykoleił w cholerę i nie przyjechał. I żeby cała jego zawartość wylądowała na intensywnej terapii na nie wiadomo ile.
Wiem, nieco okrutne. Ale co poradzić? Poważnie bardziej mi się uśmiechało nieco temu pociągowi dopomóc, niż potulnie czekać, aż zajedzie z moim wyrokiem na pokładzie. Może jakbym się pod niego rzuciła, to by się o mnie wykoleił...? Ech, cholera, chyba nie.
Nocne miasto było dokładnie takie, jak lubię najbardziej. Wciąż było nienaturalnie ciepło, co powinno napawać mnie niepokojem, ale gdy wiedziałam, że rozwiązanie problemu zaraz się tu pojawi (wraz z moim końcem prawdopodobnie), mogłam przestać doszukiwać się rzeczy wymagających uwagi, a skupić całkowicie na tym, co w takiej pogodzie było pięknego. Bo oprócz tego, że była nienaturalna, była też fascynująca, magnetyczna... uzależniająca. Gorące powietrze, do złudzenia kojarzące się z ciepłem oddawanym letnią nocą przez nagrzane w ciągu dnia betonowe ściany, pachniało świeżą wilgocią i czymś bliżej nieokreślonym, być może groźnym, lecz przede wszystkim aż nadmiernie interesującym. Gdybym tylko miała więcej czasu, chciałabym się temu czemuś bliżej przyjrzeć, wybadać, skąd się bierze, może skupić na rozpoznaniu zapachowych nut, dzięki czemu mogłabym zacząć snuć domysły, co to takiego. Gęsta mgła snuła się gdzieś na wysokości niskich osiedlowych latarń, upodabniając się do sklepienia. Klaustrofobiczne niebo... Pomarańczowa dzięki barwie światła i zupełnie nieruchoma, idealnie wytłumiała normalne miejskie odgłosy, jak gruba kołdra zarzucona na głowę, dzięki czemu można było odnieść wrażenie, że jest się zupełnie samym.
Ta. Tylko gdybym jeszcze była w nastroju pozwalającym to wszystko docenić...
Na dworzec snułam się tak, jakbym mogła w ten sposób sprawę odwlec. Próżne nadzieje, co najwyżej zgotowałabym tym sobie jeszcze więcej problemów, ale moje nogi zdawały się mieć co do tego inne obiekcje. Chciałam iść po ludzku, ale gdzieś za granicą osiedla, gdzie doszłam do wniosku, że najwidoczniej takie męczenie się nie ma zbyt wiele sensu, przemieniłam się w wilka. Wprawdzie nie miałam żadnej ochoty na towarzyskie pogadanki, a i cztery nogi okazały się trudniejsze do opanowania od dwóch, no ale co poradzić... Inaczej spóźniłabym się całkiem solidnie. I Quills by mnie zjadł na surowo.
O, witamy naszą spóźnialską księżniczkę – odezwał się Collin.
Całuj w pierścień – burknęłam szybko. Brady natychmiast parsknął śmiechem, Seth ostrzegł stojącego obok Collina samym wspomnieniem mojego gniewu, Jacob burknął coś niezrozumiałego, a Sam milczał. Reszta musiała czekać w ludzkich skórach. Spytałam szybko: – I co? O której mają być, gdzie mój dziadek, co na to wszystko nasza choleryczna Alfa? Dlaczego nie wspiera nas mentalnie w tych trudnych chwilach? Raportujcie, cicho tu jakoś.
A ty przed chwilą przypadkiem nie miałaś ochoty na milczenie? – Seth nagle znalazł gdzieś w sobie dawno zapomniane i zardzewiałe pokłady odwagi.
Być może. Ale nie lubię chodzić niedoinformowana. Gadać. Zaraz wyjdę z siebie, jeśli się czymś nie zajmę.
Patrzcie, jaka się pani władczyni z niej zrobiła, trochę jej korzonki zaczynają odbijać. Jeszcze chwila, a nam Quillsa sprzątnie. Albo swoje stadko zrobi... No, przyznać się, panowie, który by za nią poszedł? – Collin śmiał się prawie do rozpuku. O ile można tak powiedzieć w przypadku kogoś, kto siedzi w ciele przerośniętego psa.
Jared by za nią polazł, ten nasz Romeo pierdzielony. – Brady zaczął śpiewać coś głupiego.
Możecie przestać, bando idiotów? Iloraz inteligencji mi od was spada – wycedziłam. – Chyba inne sprawy na głowie teraz mamy?
A sama ostatnio jęczałaś, że mamy za mało poczucia humoru i że nie doceniamy, jak próbujesz rozluźnić atmosferę swym niewybrednym dowcipem.
Wydaje mi się, że powiedziałam raczej, że macie kije w tyłkach – sprostowałam uprzejmie. – Więc? Lepiej te kije włóżcie z powrotem, jak żeście wyjęli, dzisiaj się przyda.
Nie zaczyna się zdania od więc – warknął jeszcze Seth, ale na jego szczęście nie byłam w dobrym nastroju do informowania, co o tym myślę. I wspominania, że moje „więc” było równoważnikiem zdania, a nie początkiem zdania. Tudzież pytajnikiem, lub... Ech, dobra, nieważne.
Przyjeżdżają pociągiem za jakieś dwadzieścia minut. Quills chciał, żebyśmy byli wcześniej, ale nie powiedział dlaczego. Teraz też robi z tego tajemnicę. Może sam ma większego pietra niż przyznaje. Twój dziadek pojawi się jakoś tuż przed pociągiem, z tego co od naszego kochanego Alfy wyciągnąłem.
Nie wierzę. Mój dziadek nie przyjechał na miejsce spotkania godzinę wcześniej? To może jeszcze się spóźni? To do niego niepodobne. – Wywróciłam oczami. – Gdy ja tak przy nim zrobię, to obrywa mi się co najmniej tak, jakbym kogoś miała tym zabić.
Może się rozluźnił na stare lata?
Jakoś wątpię.
Resztę drogi pokonałam w ponurym milczeniu. Wszyscy byli zdenerwowani, być może nawet się bali, choć przecież żaden z nich nigdy by się do tego nie przyznał. Aż dziwne, że żarciki nie wychodziły im tak drętwo, jak zwykle w podobnych sytuacjach.
Dowlokłam się na miejsce ostatnia. Kilka par wilczych ślepiów spojrzało na mnie z cienia za peronem, gdzie nie sięgało światło latarń, lecz nie podeszłam do nich. Przemieniłam się w człowieka i zbliżyłam się do stojących przy samej krawędzi peronu Quillsa i Embry'ego.
Co ciekawe: pierwszy peron, ten pod zabytkowym budynkiem – wciąż nieczynnym, sądząc po wygaszonych światłach – był w użyciu. Paliły się zimnym, nieprzyjemnym światłem jarzeniówki, ze starego głośnika trzeszczący głos zapowiedział przejazd pociągu towarowego bez zatrzymania, w szczelinach między nierównymi płytkami chodnikowymi zebrało się trochę gołębiego pierza, ale wszystko wyglądało na używane. Ciekawe, czy mogłam uznać to za zwiastun rychłego końca remontu i otwarcia budynku.
I jak tam zdrowie? – zawołałam przesadnie entuzjastycznie, ustawiając się obok chłopaków.
Obaj jak na komendę posłali mi mordercze spojrzenia.
Ach. Kije w tyłkach. Rozumiem – burknęłam pod nosem, udając wielce zainteresowaną przejeżdżającą ledwo dychającą ET-22 ze składem pustych cystern.
To znaczy... mnie to bardzo interesowało. Jak zwykle. I to o wiele bardziej, niż te ponuraki. Ale byłam tak zdenerwowana, że nawet na tym nie mogłam się zbytnio skupić. Ot skonstatowałam, że sobie pociąg przejechał, i nic więcej. To do mnie niepodobne.
Kije w tyłkach? – prychnął Quills. – A co niby mamy robić? Cieszyć się? Wybacz, ale ja w tym powodów do radości nie widzę.
Spoko, spoko, ja też. Tak tylko gadam. – Westchnęłam ciężko, po przyjacielsku szturchnęłam go pięścią w ramię i widząc, że to też nie przyniosło żadnego efektu, przeniosłam się na starą, pomalowaną z niewiadomych przyczyn na niebiesko ławkę. Do czego to miało niby pasować?
Jak się czujesz? – Jared natychmiast wyczuł, że jestem sama i Alfa nie zwraca na mnie uwagi.
A jak mam się czuć? Zwyczajnie. – Wzruszyłam ramionami.
Żebra już cię nie bolą? – Przysiadł się, przesadnie szeroko uśmiechnięty. Nie dziwię mu się – Starszyzna Starszyzną, ale wreszcie udało mu się przysunąć do wymarzonej laski, a jej przybrany braciszek ma na to chwilowo wyrąbane. – Bo wiesz, jak coś, to...
To pomożesz? – roześmiałam się. – A niby jak? To jedno mnie jeszcze trochę boli, ale jest w porządku. Serio. Nie martw się tyle, zmarszczki ci się zrobią. – Jego też spróbowałam szturchnąć pięścią, ale zdążył się odsunąć.
Po paru minutach ciszy na peronie oprócz kilku zagubionych podróżnych z walizkami pojawił się mój dziadek. Odstrojony jak na wesele, w marynarce, zaprasowanych w kant spodniach, lakierowanych butach i staromodnym kapeluszu wyglądał jak żywcem wycięty z początku ubiegłego stulecia. Mama i ciocia nie cierpią w nim tej cechy, nie mogą wytrzymać, że robi tym z siebie idiotę, że wstydzą się go, że dlaczego raz nie może ubrać się normalnie... a ja to w nim lubię. Bo jest oryginalne. Mało jest teraz mężczyzn, którzy zachowują się i wyglądają jak dżentelmeni ze starych filmów, a dziadek właśnie taki jest. Może nieprzesadnie, nie groteskowo, ale... to po prostu on. Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej.
Rozmawialiśmy chwilę, dokładnie opowiedziałam, co w szkole, co u rodziców, jak się czuję, jak z mojego punktu widzenia sprawuje się stado. Czułam, że chciał wyłapać coś, o czym w rozmowie telepatycznej mogłabym nie chcieć wspomnieć, miał może nadzieję, że zasugeruję przynajmniej coś, czego jako wilk nie mogłabym zrobić, bo wszyscy i tak wiedzieliby, co siedzi mi w głowie... ale czego niby chciał się dowiedzieć? Nie miałam niczego do ukrycia.
A przynajmniej niczego, czego nie ukrywałabym wraz ze stadem.
Pociąg wjechał pięć minut po czasie. Stary, rozklekotany, brudny, z wagonami, których drzwi nieraz nie może ruszyć rosły mężczyzna, miał w sobie coś, dzięki czemu marzyłam, by wyrwać się spod dziadkowego spojrzenia, wskoczyć do środka i odjechać, machając wszystkim na złość. Ech, ale jaki pociąg nie miał dla mnie czegoś takiego...
Ludzie wysiedli, ludzie wsiedli. Konduktor już rozglądał się, czy by nie dawać sygnału do odjazdu.
Może przyjadą następnym? – spytałam z głupią nadzieją w głosie.
Na to bym nie liczył – westchnął Jared. – Przecież oni się nie spóźniają.
Mówiłaś coś o kijach w tyłku. Tu byłoby całkiem dobrym określeniem – wtrącił Embry. Mój dziadek zmiażdżył go wzrokiem, ale Beta udał, że niczego nie zauważył. Oj, ale mi się potem przez niego oberwie...
Byli tam. Wyszli z ostatniego wagonu, obładowani torbami, których było tyle, jakby szykowali się na roczny pobyt. Dwóch starszych mężczyzn o poważnych minach – jeden siwy, drugi całkowicie łysy, przez co wbrew pozorom wyglądający na młodszego – i ubrana jak typowa moherowa babcia kobieta o minie wyrażającej jawną pogardę dla całego świata. Ech, jak ja ich dobrze pamiętałam... Choć się postarzeli, a ja kompletnie nie miałam pamięci do twarzy, rozpoznałabym ich wszędzie. Tylko że...
No właśnie, tylko że był z nimi ktoś jeszcze. Kobieta – choć na oko nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat, jakoś nie mogłam nazwać jej dziewczyną. Blondynka o pięknych kręconych włosach, ułożonych tak idealnie, jakby dopiero co wyszła od fryzjera. Ubrana również jakoś dziwnie, niecodziennie – z kapelusikiem, beżowym płaszczem i wystającym spod niego rąbkiem sukienki w kwiaty pasowała całkiem do mojego dziadka. Gdyby stanęli obok siebie i wzięli się pod ręce, można by było pomyśleć, że znalazło się na przedwojennej pocztówce... No, styl mojego dziadka stylem mojego dziadka, w końcu to starszy człowiek, ale u kobiety powinno mnie to zdziwić. Jak to tak – młoda laska w takich łachach? To nawet ja, ze swoją tolerancją dla różnych stylów i gustów, nie mogłabym czegoś takiego przełknąć... tylko że do niej to idealnie pasowało. Gdy tak na nią patrzyłam, myślę, że nie umiałabym wyobrazić sobie jej w zwykłej kurtce i dżinsach.
Ale kto to niby jest? Starszyzna zawsze składa się z czterech osób. A kogoś tak młodego po prostu nie mogliby przyjąć, nawet jeśli by zdegradowali mojego dziadka...
Dziadek jako pierwszy wyszedł gościom naprzeciw. Przywitał się z uśmiechem, ale wciąż na tyle oficjalnie, bym poczuła się nieswojo. Każdy z członków sfory powtórzył rytuał, przedstawiając się, kilku łypiących na nas z mroku jedynie skinęło z szacunkiem łbami, gdy wzrok staruszków skierował się w ich stronę. Tajemnicza blondynka obserwowała nas uważnie, lecz milczała. Miałam wrażenie, że bije od niej jakiś niewytłumaczalny chłód... wręcz pogarda. Ona nas wszystkich miała za gorszych od siebie.
A to jest pani Aurelia – przedstawiła ją w pewnym momencie zasuszona moherowa staruszka, po której nikt by się nie spodziewał, że może być potężną wilkołaczą Alfą. – Jest... można powiedzieć, że specjalistką od spraw niewyjaśnionych i półdemonów samych w sobie. Pomoże nam w pracy.
Aurelia skinęła głową, jasno dając do zrozumienia, że smukłej dłoni nikomu nie poda.
Ona była onieśmielająco wręcz piękna. Idealna, doskonała, jak porcelanowa lalka. I wciąż zerkała na mnie z dziwnym błyskiem w oku. Kobieca próba określenia dominacji? Nie wiem. Bałam się jej. Szczerze mówiąc, była jedyną dziewczyną zbliżoną do mnie wiekiem, z którą o tę dominację bym nie walczyła. Gdyby to był ktokolwiek inny, ciskałabym się, warczała, rzucała złowrogimi spojrzeniami, przejmowała dowodzenie w rozmowach, by jak najmocniej pokazać, że to ja jestem tu panią, ale ona... Ona patrzyła na mnie jak na robaka. Aż skłonna byłam jej tą całą dominację zaproponować w prezencie, byleby wreszcie odwróciła ode mnie ten lodowaty wzrok.
Konrad. – Jeden z mężczyzn spojrzał natychmiast po wymienieniu uprzejmości z dziadkiem na albinosa. – Miło cię wreszcie poznać.
Jak dla mnie nie zabrzmiało to szczególnie szczerze, ale siedziałam cicho. Alfa zdecydowanie wysunął się naprzód, uścisnął z siłą starczą dłoń. Był od faceta wyższy, co dawało nadzieję, że również jako wilk okaże się sporo większy. Sama nie wiem, w czym by to miało nam pomóc, ale miałam wrażenie, że zdołałoby zagwarantować mi choć trochę poczucia bezpieczeństwa.
Czy moglibyście choć pokrótce powiedzieć nam, w czym problem? – dopytywała niecierpliwie staruszka, wodząc po nas zniecierpliwionym wzrokiem. W razie czego skuliłam się w sobie, gdy na chwilę utkwiła spojrzenie we mnie.
Obawiam się, że to niemożliwe. – Dziadek ze sztucznym, lecz uprzejmym uśmiechem pokręcił głową. – Sytuacja jest bardzo skomplikowana. I przede wszystkim poważna. Nalegałbym na to, by zacząć działać najszybciej, jak to możliwe.
Jest aż tak źle? – syknęła milcząca do tej pory Aurelia. Głos miała dokładnie taki, jak całą powierzchowność – piękny, czysty, ale ciepły i radosny jak granitowa płyta nagrobna. – Co on takiego wyczynia, że chcecie się go pozbyć? Białe półdemony zwykle nikomu nie zagrażają. Mam nadzieję, że nie chodzi wam jedynie o to, kim jest?
Kilka osób obejrzało się ciekawie w naszą stronę, łysy mężczyzna ze Starszyzny spróbował uciszyć Aurelię gniewnym syknięciem, lecz wiele nie osiągnął. Piękne błękitne oczy ciskały błyskawicami i pogardą.
Aurelio, to naprawdę nie jest rozmowa na to miejsce – ofuknął ją dziadek.
Sprawa półdemonów jest mi naprawdę bliska, więc z pewnością... – spróbowała jeszcze raz, lecz teraz przerwał jej już łysy:
Aurelio. Później. – Upewniwszy się, że choć wściekła jak sto nieszczęść, nie odezwie się więcej nieproszona, zwrócił się do nas: – Czy jest tu jakieś miejsce, w którym można bezpiecznie się przemienić?
No... – Quills wyraźnie się zawahał. – Przemieniamy się wszędzie. W późniejszych godzinach to dworzec był naszym miejscem spotkań. Ten peron dopiero dzisiaj otworzyli, do tej pory nikt się tutaj nie kręcił i można było...
Czy wyście powariowali?! – Staruszka złapała się za głowę, burząc rudą trwałą. – Wy przemieniacie się w środku miasta?!
A co mamy zrobić? – wtrącił się Embry. – Mieszkamy w tym mieście.
A jeśli ktoś was widział?! Z tego może powstać ogromne nieszczęście...!
Nie jest nas dużo i zawsze uważamy.
Dobra. – Zasuszony staruszek, który chyba tutaj dowodził, potarł zmęczonym gestem czoło. Nie wyglądał tak, jakby argument szczególnie do niego trafiał, a wręcz przywodził na myśl kogoś, kto ledwo hamuje wybuch gniewu, ale wyraźnie doszedł do wniosku, że peron, na którym wciąż oprócz nas było sporo osób, nie jest najlepszym miejscem na podobne rozmowy. – Porozmawiamy o tym później. Chcielibyśmy teraz pojechać do hotelu i zostawić bagaże, jeśli to nie problem. Znajdźcie jakieś miejsce, w którym będziemy mogli rozmawiać bez ograniczeń. I w którym nikt nie zobaczy nas pod postacią wilka.
Jak dla mnie w tych słowach kryła się nieco zawoalowana groźba z rodzaju tych, po których w powietrzu zawisa złowróżbne „bo jak nie...”.
Odprowadziliśmy całą czwórkę do postoju taksówek, wsadziliśmy w dwie największe, jakie znaleźliśmy, i odprowadziliśmy wzrokiem, gdy odjeżdżali. Żadne w razie czego się nie odzywało. Któreś z przemienionych warczało w cieniu, w którym się skryło, lecz nie mogłam rozpoznać, jakie targały nim emocje.
Rozejdźcie się w jakieś bardziej zaciszne miejsca i przemieńcie. Musimy porozmawiać – zarządził mój dziadek, przerywając ciszę, i odszedł w sobie tylko znanym kierunku, nie dodając nic więcej. Może sam był bardziej zdenerwowany, niż chciał to przyznać, a może to ja stawałam się przewrażliwiona, ale zachowywał się dziwnie. Dziwnie nawet jak na niego, co dla mnie było równoznaczne z tym, że już powinnam szykować się na jakąś... hm, masakrę.
Tylko ja mam wrażenie, że staruszek zachowuje się tak, jakby złapała go sraczka, ale boi się do tego przyznać? – parsknął Embry.
Opamiętaj się, człowieku, bo o moim dziadku mówisz – warknęłam na niego. – Sam się podobnie zachowujesz, jakbyś chciał wiedzieć.
Wszyscy się tak zachowujemy – zaśmiał się bez cienia wesołości Quills. – Przemieniajcie się, może dowiemy się czegoś ciekawego.
Jak dla mnie, to tylko dowiemy się, jak mocno mamy przesrane. Specjalnie ciekaw tego nie jestem – burknął Jared, lecz posłusznie odwrócił się i ruszył w swoją stronę, chowając dłonie w kieszeniach.
Alfa podreptał gdzieś za dziadkiem, ja i Embry nie przejmowaliśmy się szczególnie i bez wahania zdecydowaliśmy się na cień, w którym czekała na nas dawno przemieniona reszta.
To właściwie tak nie do końca był cień, lecz wykupiony dawno temu budynek kolejowy. Niski, dość przysadzisty, o małych oknach zwieńczonych delikatnymi łukami, niegdyś ceglany, obecnie pomalowany tą samą elegancką farbą, którą widziałam już na elewacji dworca. Nie wiem, czemu kiedyś służył. Wyglądał nieco jak rampa przeładunkowa, był ogrodzony porządnym płotem i obecnie znajdowała się w nim prywatna przychodnia i coś, po czego nazwie nie potrafiłam wywnioskować, czym konkretnie może być. Obok budynku, po obu jego stronach rosły stare kasztanowce, zacieniające niewielki brukowany podjazd, więc zawsze powstawała szansa, że pod nimi staniemy się mniej widoczni. Przychodnia i dziwny zakład były o tej porze zamknięte na głucho, nikt się tam raczej nie kręcił.
Ej, a co to miało znaczyć z tym przemienianiem się w mieście?
No właśnie, jakiś zakaz jest?
I co, teraz za to też nam się dostanie?
Zewsząd zaatakowały nas pytania. Aż skrzywiłam się mimowolnie, choć sprawa była raczej prosta...
Nie wiemy, o co chodzi – odpowiedziałam szybko, by tylko się zamknęli. – Pierwsze słyszę, żeby był jakiś zakaz, ale trochę na to wyszło.
Czyli co, oberwie nam się też za to, jak rozumiem? – Seth wywrócił oczami. – Świetnie. Już mi się to podoba. Nie są tutaj nawet dziesięć minut, a już...
Może o to nas nie ochrzanią? Wyczytają z naszych myśli, że o niczym nie wiedzieliśmy. Chyba nie mogą nas ukarać za niewiedzę – zastanawiał się Sam.
Nieznajomość prawa nie zwalnia z przestrzegania go – wymądrzył się Embry. – Git majonez, luzik arbuzik, staruszek Lei też wyglądał na zaskoczonego, może nas wybroni...
Na to bym nie liczyła.
Na chwilę zapadła cisza.
Jak to? Chcesz powiedzieć, że nie ma żadnej szansy, żeby on mógł nam pomóc i...
Dokładnie to chcę powiedzieć. Może nam złagodzić wyrok. Ale jak już coś znajdą, nie będzie się z nimi kłócił. Znam go. – Umilkłam szybko, wyczuwszy, że pojawił się w eterze. Po moich słowach zostało jedynie zdezorientowanie, szok, złość i kompletna rezygnacja.
Zanim zaczniemy rozmawiać ze Starszyzną, musimy poważnie omówić kilka kwestii – odezwał się dziadek, nie przejmując, że mógłby przerwać jakąś naszą rozmowę. – Po pierwsze, ruszamy gdzieś, gdzie możemy się spotkać z nimi bez żadnego ryzyka. Zapraszając na grunt w mieście, choćby najbezpieczniejszy, tylko jeszcze mocniej ich sprowokujecie. Sami widzieliście, jak zareagowali, gdy dowiedzieli się, że się tutaj przemieniacie. Musicie jakoś sprawę załagodzić. Są pewnie na was wściekli i chętnie wymyślą karę, to dość poważna sprawa...
Sam byłeś równie zaskoczony, jak my, a teraz zrzucasz winę na nas?
Wszyscy w jednej sekundzie zamarli, łącznie z posiwiałym czarnym basiorem, którego dosłownie na kilka sekund sparaliżowało. Dziesięć par wilczych ślepiów wbiło się we mnie ze zdumieniem graniczącym z szokiem.
A ja... Ja byłam wściekła.
Dziadek nam nie pomagał. Wiedziałam o tym doskonale, że nie miał takiego zamiaru. Nie trzeba było siedzieć mu w myślach, by być pewnym tego, że uzna to za kolejną okazję, w której puści nas na głęboką wodę i umyje ręce od jakiejkolwiek odpowiedzialności. Kiedyś pewnie o tym wspominałam – chciał z nas zrobić na siłę dorosłych. Gdy tylko wysnuliśmy plan założenia swojego stada i objęcia obowiązków starej sfory, całkowicie się od nas odciął – uznał, że jego misja została zakończona w momencie, w którym Quills wydał swój pierwszy pełnoprawny rozkaz, i pozwolił na to, byśmy dalej radzili sobie sami, raz lepiej, raz gorzej. I nie zamierzał pomagać, obojętnie, co się działo. Wiele razy mógłby to zrobić, ale nigdy się nie zdecydował. No bo skoro chcieliśmy być dorośli, powinniśmy pracować jak dorośli.
No cóż. Powinien sprawować nad nami pieczę, dopóki Quills nie osiągnie dwudziestego pierwszego roku życia, przypominam. Nie zrobił tego. I nie uważał, by było w tym cokolwiek niewłaściwego.
Teraz też – już ile temu miałam wrażenie, że wiedział o sprawie półdemona znacznie więcej, niż chciał przyznać... Świetnie się maskował, ani razu nie zająknął, gdy rozmawiałam z nim o tym wszystkim, ale to było w jego oczach, na tyle wyraźne, że nie mogłam udawać, że mi się przywidziało. Było i nie dawało mi spokoju. A gdy tak po prostu poinformował nas o możliwej karze, zachowując się tak, jakby sam nie był winien, zwyczajnie trafił mnie szlag.
Dziadek zawsze był człowiekiem na swój sposób zimnym i żyjącym w swoim własnym, idealnie poukładanym i zaszufladkowanym świecie. Miał wyrobioną opinię na każdy temat i plan działania na każdą ewentualność i nigdy nie brał pod uwagę tego, że mógłby w czymkolwiek się mylić lub postąpić niewłaściwie. Dziadek miał się za nieomylnego. I wszystko było dobrze, dopóki wszyscy zachowywali się tak, jak tego po nich oczekiwał. Jeśli tylko ktoś choćby najmniejszym palcem u stopy wykroczył poza opracowany dla niego schemat... kończyło się to właśnie tak.
Dziadek nie wierzył, że w czymkolwiek mogła być jego wina. Przecież on nigdy nie ponosił winy, bo zawsze postępował właściwie.
A ja miałam tego tak cholernie dosyć, że aż mnie skręcało. Nie panowałam nad sobą. Chyba nie chciałam nad sobą panować... Siedziało to we mnie od zawsze – od najwcześniejszego dzieciństwa, gdy zaczynałam świadomie przekonywać się o tym, jaki potrafi być oziębły. Siedziało to we mnie i od zawsze chciałam mieć na tyle odwagi, by pozwolić, by wreszcie znalazło ujście. Chciałam mu to wyrzucić, a teraz natrafiłam na idealną okazję – byłam zbyt przerażona i zdenerwowana obecnością Starszyzny, by przejmować się lękiem o wywołanie kłótni.
Wiedziałam, że to nic nie da. Być może nie przyjmie tego nawet do wiadomości. Ale wiedziałam za to, że jeśli te słowa nie znajdą w końcu ujścia, zwyczajnie mnie rozsadzą.
Słucham?
W brązowych ślepiach starego Alfy błyskało zaskoczenie... ale i zaczątki złości. To tylko mnie jeszcze bardziej podburzyło.
Słyszałeś – warknęłam. – Gdy tak zareagowali na to zmienianie się w mieście, sam byłeś zaskoczony. I sam to od zawsze robisz, podobnie jak cała stara sfora. Jeśli istniał taki zakaz, powinieneś nam o nim powiedzieć, bo nadal pozostajemy pod twoją opieką – Quills ma osiemnaście lat. To był twój obowiązek. I to, że sam nie wiedziałeś i o niczym nam nie powiedziałeś, jest twoim zaniedbaniem, a nie naszym. Nie możesz teraz wszystkiego na nas zwalić.
To wina Quillsa, który wyrwał się z tym podczas rozmowy – zdenerwował się.
Przypominam w razie czego jeszcze raz, że Quills powinien cały czas znajdować się pod twoim nadzorem, bo jest za młody, by działać tak całkiem samemu. Z jakiegoś powodu tego nadzoru mu nie zapewniłeś. Nie przekazałeś mu pełnej wiedzy i rzuciłeś na głęboką wodę, i to tylko i wyłącznie twoja wina, nie nasza. Jeśli czegokolwiek nie wiemy, to za twoją sprawą.
Leah, jeśli natychmiast nie przestaniesz... – Uniósł wargi, ukazując kły.
Już kończę – syknęłam. – Chciałam jeszcze tylko przypomnieć o tym, że oczekujemy, że będziesz nas bronił, jeśli powstanie ryzyko, że będą chcieli ukarać nas za coś jeszcze, o czym nie mieliśmy pojęcia. A jeśli nie będziesz chciał nas bronić... to ja im wszystko powiem. Zwłaszcza że nie zaprzeczyłeś.
Dziewczyno, masz natychmiast przestać mówić do mnie takim tonem – wycedził. – Czy ty mi stawiasz żądania?
Stawiam. Bo mam dosyć. Ale... – Pokręciłam opuszczonym łbem, co było wilczym odpowiednikiem wzruszenia ramionami. – Ale przecież to i tak nic nie da. Mama mówiła, że taki jesteś od zawsze.
Co to miało znowu...?!
Alfo, czas nam się kończy – wtrącił Quills, skutecznie ratując mnie od awantury stulecia. Chociaż coś tak czuję, że i tak mi się nie upiecze. – Mieliśmy podobno dużo do omówienia, a Starszyzna zaraz się przemieni.
Czarny basior odetchnął kilka razy głęboko, posłał mi ostatnie pełne dezaprobaty spojrzenie i powiedział prawie spokojnym głosem:
Wciąż potrzebujemy miejsca, w którym możemy się bezpiecznie spotkać, by nie sprowokować żadnej kłótni.
Górka za torami? – zaproponował Embry.
Tak, to chyba dobre miejsce. Jest w lesie – wyjaśnił szybko Quills, napotykając na wciąż wściekłe spojrzenie starszego wilkołaka. – Lepiej już ruszajmy, to jest spory kawałek stąd.
Ja wiem, czy spory? Jeśli się pospieszymy, będziemy tam w piętnaście minut – zaznaczyłam cichutko. Odwaga przeszła mi jak ręką odjął – teraz chciałam wręcz zniknąć, o ile ułatwiłoby to sprawę.
Zebraliśmy się i przemykając chyłkiem rzadziej uczęszczanymi ulicami, ruszyliśmy w kierunku mojego osiedla. Było stosunkowo wcześnie – czy z zakazem, czy bez zakazu nie mogliśmy paradować głównymi ulicami, gdy wciąż kręciło się na nich sporo ludzi. Ze swoimi rozmiarami mocno rzucaliśmy się w oczy, to trzeba było przyznać. W końcu ciężko nie zauważyć biegnącego środkiem miasta wilka wielkości konia...
Drugą sprawą, którą koniecznie musimy omówić, są imiona – odezwał się po jakimś czasie dziadek. Z niemałą satysfakcją wyczułam, że tym razem uważał na słowa – świadomie czy nie, ale jednak. Może w jakiś tam sposób się moim wybuchem przejął, choć ciężko było mi w to uwierzyć. – Oni mają imiona, dzieciaki. Nie Zasuszony, Łysy i Babcia. Jeśli spróbujecie się tak do nich zwrócić... będzie źle. Bardzo źle. Pamiętajcie: Wojciech, Roman i Elżbieta. Niech no mi któreś się zapomni albo zacznie za dużo myśleć...
Rozumiemy – wtrącił Collin, nie wytrzymawszy.
Głównie o ciebie mi chodzi, szczerze mówiąc.
Wilkołak zamilkł, speszony i zły.
Dalej. Musicie wiedzieć, jak przedstawić sprawę. Nie ma opcji, by nie doszukali się w tym wszystkim waszej winy, ale w paru kwestiach musicie być bardzo ostrożni. Przede wszystkim: Aurelia. Ta kobieta jest nieobliczalna. Musicie przy niej zważać na słowa i nie wyrażać się źle o półdemonach, nawet jeśli sprawi wam to trudność. Łatwo wprowadzić ją w szał, jest na tym punkcie przesadnie wyczulona.
A czym ona tak właściwie jest? – zdenerwował się Jared. – Nie śmierdziała wilkołakiem, a się tu panoszy. Co to za jedna?
Mówienie w taki sposób, jaki kolega wam właśnie zaprezentował, chciałem poruszyć jako następne. – Dziadek westchnął w myślach. Zadane pytanie, choć istotne, całkowicie zbagatelizował. – Musicie być grzeczni. Wiem, że z waszym wychowaniem bywa różnie, ale przynajmniej się postarajcie. Mówcie konkretnie i obszernie wszystko opisujcie, by nie musieli zadawać pytań, ale nie przedłużajcie, jeśli nie trzeba. A przede wszystkim nie wpadajcie w złość, gdy będą doszukiwać się waszej winy i obmyślać karę.
Nie zabrzmiało to dla mnie szczególnie pocieszająco, ale nie odzywałam się w razie czego. I tak już sporo namieszałam.
Las wydał mi się mroczny, przytulny i jakiś taki zbyt spokojny jak na to, co miało zaraz się w nim rozegrać. Nie odzywając się już, zaszyliśmy się na szczycie górki, pogrążeni w niewesołych myślach i pesymistycznej niecierpliwości. Czekaliśmy. Baliśmy się. Snuliśmy setki scenariuszy, z których co jeden, to gorzej się dla nas zapowiadał.
Idą – syknął w pewnym momencie dziadek.
Wzdrygnęłam się. Odeszłam na kilka kroków, zanurkowałam w zarośla i zatrzymałam na brzegu czarnego jeziorka, mając wrażenie, że jeśli tam zostanę, spotka mnie mniej złego. Strasznie naiwne wrażenie.
Dopiero po chwili wyczułam, że w zbliżających się wilkach było coś nie tak...
Były cztery, a jednym z nich okazała się Aurelia.
Przecież ona nie śmierdzi jak wilkołak! – syknął Embry.
O tym już wiedzieliśmy. Pytanie tylko: skoro nie była wilkołakiem, to czym w takim razie...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz