poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 39


Bałam się. I to jak jasna cholera.
Rzucenie się z bagnetem na plecy półdemona, który jednym pstryknięciem palców mógłby przerobić mnie na coś, co ciężko by było nawet zeskrobać do dębowej skrzynki, by przynajmniej z grubsza mnie przypominało? Ależ proszę. Nocne eskapady z wilkołaczymi stadami? Czemu nie. Wciskanie się jako szpieg do wrogiego stada i zbliżanie się do czegoś, co śmiertelnie je przeraża? Luzik. Wytłumaczenie nauczycielowi, który setny raz pyta mnie, dlaczego się nie uczę, że zacznę bardziej uważać na życie szkolne tylko pod warunkiem, że znajdę w nim coś, na co warto uważać? E, codzienność, bułeczka z masełeczkiem i cud-miód.
Ale wytłumaczenie gromadce staruszków, co takiego się dzieje w mieście i dlaczego nie dałam rady sobie z tym poradzić? Nie. Absolutne nie, jak stąd do nie wiadomo.
Tylko co na to poradzić? Jak na złość, to była jedyna z wymienionych kwestii, w których w zasadzie nie miałam żadnego pola manewru. Jeślibym zwiała, byłoby źle. Całkiem możliwe, że szanowna Starszyzna w ogóle by wtedy uznała, że coś jest ze mną nie tak i jeszcze wnikliwiej zaczęła w mojej sprawie węszyć, a dziadek to już całkiem by żyć nie dał (chociaż pewnie po mojej dzisiejszej pyskówce i tak nie zamierza pozostawić mnie w stanie skupienia, do którego zdążyłam się już przyzwyczaić). Za to zostanie w miejscu jawiło się dla mnie jako katastrofa na miarę wybuchu jądrowego, tsunami, tornado, trzęsienia ziemi i ocenzurowania internetu jednocześnie.
Poza tym ta Aurelia...
Tak, zdecydowanie w kobitce było coś dziwnego. Ubierała się jak wyrwana z początku ubiegłego stulecia, w całym jej zachowaniu i gestach było coś nieznośnie nienaturalnego, jakby niepasującego, budzącego wątpliwości... sztucznego. Coś, co sprawiało, że choćby minęło się ją na ulicy jak zupełnie obcą osobę, i tak długo nie dałaby wymazać się z pamięci. Biło od niej coś, co wymuszało szacunek, co próbowało stłamsić, wdeptać w błoto i nagiąć podług własnej woli nawet najsilniejsze poczucie własnej wartości. Coś, co kazało się jej podporządkować... Bałam się jej. Choć z każdą inną dziewczyną w podobnej sytuacji bym walczyła, bo jakąś tam cząstkę Alfy jednak w sobie miałam i nienawidziłam wprost podporządkowywania się raszplom bez konkretnego po temu powodu, tak jej władzę chętnie bym oddała. Na srebrnej tacy, z czerwoną wstążką i perfumowanym liścikiem o treści: „proszę, to dla ciebie, to tobie się należy, tylko przestań tak na mnie patrzeć”. Spojrzenie, przynajmniej na dworcu, miała przerażające.
I ten wilk... Embry miał rację – ona w żaden sposób nie przypominała wilkołaka.
Choć w ludzkich ciałach zmysły mamy niewiele lepsze od człowieczych, innego wilkołaka jesteśmy w stanie rozpoznać. Może nie ze stuprocentową pewnością, bo do tego zdecydowanie przydałby się superczuły węch, ale nieraz od osób okazjonalnie przybierających futerko czujemy coś trudnego do opisania, co pozwala nam mieć podejrzenia. W przypadku Aurelii nie miało tak żadne z nas. Czarownica? Jak najbardziej. Ale wilkołak? Rany, w życiu. Poza tym... ona ma niebieskie oczy. Lodowate, pozbawione emocji, ale niebieskie. Nie brązowe. Niebieskie...
Istnieją trzy rodzaje wilkołaków. Najsilniejsze i najpopularniejsze są wilkołaki z urodzenia, tak zwani Pełnokrwiści, którzy dar otrzymują w genach. W wilkołaczych rodzinach przemienia się zwykle co drugie pokolenie, a wszyscy, którzy są do tego zdolni, oczy mają obowiązkowo brązowe. Nie czarne, tylko jasnobrązowe z lekką domieszką zieleni, jeśli dobrze się przyjrzeć. Takie, jakie nie zdziwiłyby osadzone w zwierzęcej czaszce. Drugie w kolejności są wilkołaki Ugryzione. Wiadoma sprawa – dziabnie cię wilkołak, więc masz jakieś sześćdziesiąt procent szans, że podczas następnej pełni staniesz się koszmarem sennym producentów depilatorów. Ugryzionemu kolor oczu się nie zmienia – wciąż ma takie jak przed ugryzieniem, więc pojawiają się wariacje. Najsłabsi są Lunatycy. Zawsze uważałam, że to ciekawa, fascynująca sprawa, bo mało popularna i mimo lat niezbadana w zadowalającym stopniu, a wszystko, co tajemnicze, od zawsze mnie do siebie przyciągało. Lunatyk przemienia się w wilkołaka na skutek jakiegoś traumatycznego wydarzenia z przeszłości i początkowo robi to jedynie we śnie. Lunatyk, jeśli zostawić go samemu sobie, nie jest w stanie nauczyć się panowania nad wilczą stroną. Nie jest jako zwierzę świadomy swojej ludzkiej cząstki i zachowuje się jak prawdziwy wilk, nieraz szkodząc ludziom. Wielu Lunatyków szybciej traci rozum, niż znajduje kogoś, kto chciałby im pomóc. Lunatycy niechętnie dołączają do sfor, a w większości są mężczyznami. Oczy mają srebrne... ale tylko jako wilki. I jest ich cholernie mało.
Więc czym była ta cholerna Aurelia? Ugryzieni nigdy nie mają takiej mocy. Nigdy żaden z nich nie został Alfą, a co dopiero taką, która budziłaby respekt nawet w ludzkim ciele...
Więc co?
Wspominali, że jest – jak to określili? Ekspertem od niewyjaśnionego i półdemonów samych w sobie? – syknął Embry. Beta już powoli ustawiał się tak, by móc ochraniać stado od strony, z której obcy mieli przybyć. – Mi nasuwa się tylko jedno.
Ona nie może być półdemonem! – wycedziłam.
Skąd możesz to wiedzieć?
Nie wiem. Nie mogę wiedzieć, ale... – Zakręciłam się niespokojnie, z bezsilności drapnęłam ziemię, zostawiając w błocie cztery głębokie bruzdy po pazurach. – Po prostu nie może!
Nikt więcej się nie odezwał. Wszyscy zamilkli, wbijając wzrok w czarną ścianę drzew, między którymi miały pojawić się obce wilki. Wyczuwaliśmy je – w przysłowiowym eterze ich dominujące umysły jaśniały jak ogniska pośród idealnego mroku – lecz nie słyszeliśmy jeszcze ich myśli. Nasz zbiorowy umysł miał się na baczności, bo nikt nie miał pewności, czy działało to w obie strony.
Bałam się. Bałam, ale z każdą chwilą też coraz mocniej opanowywało mnie dziwne, ściskające w piersi uczucie, które dopiero po dłuższej chwili zdołałam zinterpretować...
To była wściekłość. Bezsilna, paląca wściekłość, której przecież nie powinno tam być, a która rozgorzała z pełną mocą, gdy tylko dowiedziałam się – gdy usłyszałam jedno nieśmiałe przypuszczenie – że Aurelia mogłaby być... półdemonem.
Dlaczego? Co w tym złego? Dlaczego tak mnie to rozjuszyło? Dlaczego wręcz modliłam się, by nie wyszło, że Beta miał rację? Dlaczego widziałam w tym zagrożenie bezpośrednio dla siebie samej...? Zupełnie jakby obudził się we mnie nowy instynkt, o którym nie miałam do tej pory pojęcia, który trwał w uśpieniu do czasu, aż na horyzoncie nie pojawił się... konkurent?
Siostrzyczko... Dlaczego tak mnie nazwałeś, cholerny półdemonie? Co takiego w tym było? Bo coś musiało być, do cholery!
Z polany, na której zebrała się reszta, byłam niemal niewidoczna. Byłam czarna, więc doskonale stapiałam się z otoczeniem, poza tym dostępu do idealnie okrągłego jeziorka strzegły gęste chaszcze, przez które mało komu chciałoby się przedzierać. Jedyne, co mogli dostrzec, to lśniące między suchymi gałęziami oczy, ale to też tylko wtedy, gdy księżyc zdołał choć na chwilę wynurzyć się spomiędzy chmur. Mimo to wcale nie czułam się tak, jakbym zdołała się schować, a na to chyba właśnie liczyłam. Chciałam być niewidoczna. Idealnie, całkowicie, niezaprzeczalnie.
Nie wiem, jak to się stało, że w ciągu zaledwie kilku dni to miejsce zaczęło jawić się dla mnie jako azyl. Znałam je od dawna, od początku mi się podobało, ale co w nim było takiego, że nagle zaczęłam traktować je jak całkowicie swoje? Nie chciałam się stamtąd ruszać. Miałam wrażenie, że jeśli stamtąd wyjdę, a komuś przyjdzie postawić łapę na tej mojej ziemi, wpadnę w szał. Nie mogłam do tego dopuścić. Nie mogłam... bo?
Pamiętajcie, o czym wam mówiłem – syknął w pewnym momencie mój dziadek. Aż się wzdrygnęłam, wyrwana z zamyślenia jego słowami, lecz czym prędzej postarałam się to ukryć. I tak mogłam mieć tylko smutną nadzieję na to, że nikt mnie nie podsłuchiwał do tej pory. Jeśli tak... szykowałyby mi się poważne kłopoty.
Minęło jeszcze kilka chwil, zanim w naszych głowach rozległ się nowy głos:
To miejsce jest całkiem dobre. Wyczuwam tu ślady obecności ludzi, ale jest zdecydowanie lepsze, niż ten wasz dworzec w środku miasta. – Podszyte sarkazmem słowa okazały się wręcz nieznośnie głośne, aż musiałam się skulić. Telepatyczne uszy wprawdzie nie bolały, lecz zbyt głośne krzyki zawsze mnie przytłaczały. – Przynajmniej nie ma ryzyka, że ktoś w nas dosłownie wejdzie. Albo będzie podglądał przez okno.
Jakoś w latach osiemdziesiątych było tutaj miejsce na piknik. Po zboczu od południowej strony biegła ścieżka, tu na górze było kilka drewnianych stolików i niewielkie jezioro. Nikt nigdy tego nie pilnował, nikt już tutaj nie chodzi, a po stolikach i ścieżce nie ma nawet śladu – wyjaśnił Quills.
I tak jest bardzo blisko osiedla. – Kobieta – Elżbieta, musiałam zacząć ją tak nazywać – mimowolnie przesłała nam obraz mojego rozświetlonego osiedla, obok którego akurat przebiegali.
Sami przemienili się w mieście, a do nas mieli pretensje – parsknął Collin.
Wciąż miałam nadzieję, że może Starszyzna ogranicza się tylko do kontaktu telepatycznego między Alfami, lecz gdy wyczułam z ich strony podszyte niesmakiem oburzenie, przekonałam się, że jak najbardziej siedzieli nam już w głowach.
Zważaj na słowa, młodzieńcze! – warknął ktoś.
Collin nie przeprosił, lecz zamilkł.
Musimy teraz dowiedzieć się wszystkiego – odezwał się jeden z mężczyzn, chyba Wojciech. – Opowiedzcie nam i dokładnie wytłumaczcie, w czym problem. Z tego, co wspominał Alfa Henryk, sytuacja ma się bardzo marnie.
A co tu tłumaczyć? Mnie od tego ich problemu aż szczypie w nosie – burknęła Aurelia tonem cokolwiek lodowatym, lecz przy okazji do złudzenia kojarzący się ze znudzoną księżniczką.
Musimy wiedzieć, co tu się stało. Być może wyczuwasz część problemu, lecz my musimy wiedzieć więcej. Skąd się wziął, jak próbowaliście z nim walczyć? – Elżbieta zabrzmiała wyjątkowo spokojnie jak na siebie. Z niewiadomych przyczyn poczułam głupią satysfakcję, gdy tak utemperowała panią specjalistkę od półdemonów...
Czym ona jest? – spytałam pod wpływem impulsu.
Od bijącego ze wszystkich stron zdezorientowania prawie zakręciło mi się w głowie, lecz nie zamierzałam cofać raz wypowiedzianych słów. Musiałam to wiedzieć.
To znaczy? – To chyba Roman, choć wciąż nie rozróżniałam ich najlepiej, odezwał się jako pierwszy.
Czym jest Aurelia? Przecież czujemy, że nie wilkołakiem. Powinniśmy to wiedzieć, skoro znalazła się razem z wami na naszych ziemiach.
Nie musisz tego wiedzieć, smarkulo – warknęła główna zainteresowana.
Aż mnie zatchnęło. Odpowiedziałam jej z pełną mocą swojej wściekłości, spróbowałam zajrzeć głębiej w obce umysły, lecz natrafiłam na skuteczną, niemożliwą dla mnie do sforsowania barierę. Warknęłam sfrustrowana, zaklęłam w myślach i skuliłam się, otrzymawszy od dziadka coś w stylu mentalnego trzepnięcia w ucho.
To, czym jest Aurelia, pozostaje naszą sprawą – odpowiedział z dumą Wojciech. – Jeśli nie zechce sama tego wam powiedzieć, my nie będziemy tego robić za nią.
Teraz nie miałam już podejrzeń, a całkowitą pewność, że coś tu jest zdrowo nie tak. Skóra pod grubą warstwą sierści aż parzyła mnie z nerwów, było mi gorąco. Noc sama w sobie okazała się ciepła, co tylko pogarszało sprawę. Coś we mnie narastało, coś kipiało, coś chciało wydostać się na zewnątrz... Co to było? By nieco ochłonąć, weszłam po kostki do czarnej wody, z trzaskiem łamiąc kilka suchych łodyg jakichś bagiennych traw, wyższych niż ja sama. Gdy to również nic nie dało, całkowicie położyłam się w błotnistej sadzawce. Niemal całkiem przykryta lodowatą wodą, zdołałam jakoś wziąć się w garść i opanować szalejące myśli na tyle, by skupić się na toczonej rozmowie bez ryzyka ponownego wpadnięcia we wściekłość.
To, że coś w mieście jest nie tak, wiedzieliśmy właściwie od dawna, ale zmiany były na tyle stopniowe, że dopiero po dłuższym czasie mieliśmy pewność, że trzeba się za to wziąć – opowiadał właśnie Quills. – Magiczne anomalie pojawiały się tu już od lat, więc ciężko było się zorientować, że nagle zrobiło się ich więcej, a zmieniająca się pogoda z początku nie budziła wątpliwości. Uznaliśmy, że to po prostu wyjątkowo ciepła jesień.
Magiczne anomalie? – podchwyciła Aurelia.
Jest wiele teorii – włączył się mój dziadek. – Faktem jest, że pojawiają się tu od dziesiątek lat w większej ilości, niż gdziekolwiek indziej. Pod miastem ciągnie się rozległa sieć tuneli, wielu w tym właśnie doszukiwało się przyczyny. Były głosy, że te Sztolnie są anomalią. Że stare miasto jest anomalią. Że całe miasto jest anomalią... Nie wiem, w którą teorię wierzyć, żadna nie wydaje się prawdopodobna, ale faktem jest, że pojawia się tu wiele rzeczy ciężkich do wyjaśnienia.
No właśnie. A gdy w lesie znaleźliśmy krater...
Zaraz. – Oszołomiona wspomnieniem mojej ukochanej dziury w ziemi Elżbieta aż się zatrzymała na torach u podnóża górki, idealnie między szynami. – Chcecie powiedzieć, że to coś znaleźliście po takim czasie?! Jakim cudem to przeoczyliście podczas patroli?! Przecież...
Właściwie to nie my to znaleźliśmy, tylko sfora Aresa.
Sfora... – Wojciech się zamotał. – Jaka znowu sfora Aresa?
Quills zamienił się w jeden wielki obraz skruchy. Na szczęście zanim zaczął się na dobre jąkać, mój dziadek przejął inicjatywę:
Kilka lat temu młoda sfora się podzieliła. Sprawa byłaby skomplikowana, gdyby nie to, że sprawca całego zamieszania nie żyje. Zabił go półdemon, do którego zaraz dojdziemy. Obecnie jego zwolennicy wywalczyli czas na żałobę.
To dlatego jest ich tak mało – syknęła Aurelia. – Bo większej części nie umieli utrzymać w miejscu. Zostali tylko przyjaciele Alfy-nieudacznika. Piękne stado.
Cztery obce wilki pojawiły się wreszcie na szczycie górki. Oczami chłopaków widziałam trzy szare, lekko posiwiałe Alfy i jedną idealnie białą wilczycę. Zjeżyłam się, parsknęłam, gdy trochę lodowatej wody dostało mi się do nosa. Choć przed momentem czułam, jak cała drętwieję, teraz znowu zrobiło mi się nienaturalnie gorąco, ale wolałam siedzieć cicho.
Wspomniani zwolennicy nieżyjącego rebelianta raportowali, że z krateru coś wyszło. Przyglądali mu się już od dłuższego czasu, aż nagle zaczęli panikować.
Tak... Mniej więcej w tym czasie moje stado zaatakował biały wilk, który umiał wywoływać ból – podjął albinos. – Ścigaliśmy go, wiele razy próbowaliśmy go złapać, za każdym się nami bawił. Nie mieliśmy szans. Gdy zabił Aresa... Porwał go. Specjalnie podłożył trop, byśmy go znaleźli. Był z nim wampir, chcieli czegoś od nas, lecz chaos się rozpętał, zanim zdążyli powiedzieć, co to takiego. Wiemy, że miało coś wspólnego z... – zawahał się – z Leą z naszej sfory.
Z moją wnuczką – warknął dziadek.
Zabiłam tego wampira – wycedziłam. – Gdy wszyscy walczyli, a ja wzięłam nogi za pas, on ruszył za mną. Zabiłam go.
Wsadziła mu nóż w serce – wyjaśnił Alfa. – Potem półdemon sam z siebie stał się mniej... wojowniczy, ale natknęliśmy się na niego parokrotnie. Spalił budynek szkoły, do której wszyscy chodziliśmy, ale nie chciał walczyć z nami otwarcie, raczej wolał się ukrywać. Tropiliśmy go, próbowaliśmy złapać, ale to się nie udało. Wydarzyło się kilka rzeczy, przez które jesteśmy przewrażliwieni, i takich, o których nie wiemy, co sądzić...
On mnie nazwał siostrzyczką – szepnęłam ledwo słyszalnie.
Siostrzyczką? – syknęła Aurelia. – A gdzie ty jesteś? Pokaż się, dziewczyno! Chyba że się boisz...
Tak, wiem, to była prowokacja. I to prowokacja szyta tak grubymi nićmi, że to aż bolało. Ale zalewająca moje ciało wściekłość okazała się znacznie silniejsza... Zerwałam się na równe łapy, wyskoczyłam z wody i jednym susem przedarłam się przez krzaki, stając nos w nos z białą. Jako człowiek nie grzeszyła szczególnie wzrostem, więc i jako wilk okazała się niewiele ode mnie większa, lecz w głębi serca, choć gotowa byłam walczyć, poczułam się przy niej jak dziecko... Małe, słabe, bezradne.
Dziecko, ale zdolne rozerwać jej gardło, jeśli tylko zrobiłaby jeszcze jeden niewłaściwy ruch lub powiedziała o jedno słowo za dużo. Warczałam, szczerzyłam kły, ociekałam błotnistą wodą... i chciałam zabić. Teraz, natychmiast, jak najszybciej! Ja chciałam wiedzieć, jak smakuje jej krew, chciałam wymazać tą pewność siebie z nienaturalnie błękitnych oczu...
Nie boję się ciebie i nigdy nie będę – wycedziłam. – Jesteś na moim terenie, biała!
Leah... – spróbował dziadek; ruszył w naszą stronę, lecz zatrzymał się, gdy szybko na niego spojrzałam. Musiałam wyglądać jak wariatka, skoro aż tak go sparaliżowało.
Czarna? Siostrzyczka? – Aurelia również pokazała ostre zęby, lecz w myślach uśmiechała się złośliwie. – Tak myślałam. Tak właśnie myślałam...
Co takiego sobie myślałaś, koleżanko? – Przechyliłam ciekawie łeb, gotując się w środku. – Zechcesz się tym z nami podzielić? Czy to również wolisz zachować w tajemnicy, tak jak to, czym tak naprawdę jesteś...?
Nigdy więcej tak do mnie... – zaczęła ze wściekłością, lecz w tej samej chwili wpadł między nas Wojciech.
Członek Starszyzny, zjeżony tak, że wyglądał na dwa razy większego, spojrzał na nas z żądzą mordu w oczach.
Uspokójcie się natychmiast! – ryknął, przekrzykując nasze mentalne obelgi. – Odsuńcie się od siebie! Czyście oszalały?! Chcecie teraz ze sobą walczyć?! Aurelio, myślałem, że jesteś rozsądniejsza!
Rozkaz przełamał moją żelazną pewność siebie, odeszłam na kilka kroków, jakby za moje łapy pociągały niewidoczne sznurki. Warg nie opuszczałam.
Musimy wytropić tego półdemona – zawyrokowała Elżbieta. – Najpierw półdemon, potem krater. Czy możecie pokazać nam miejsca, w których ostatni raz natknęliście się na jego trop?
Nie chciałam pokazywać tropu. Nie chciałam czegokolwiek im pokazywać. Nie chciałam udawać grzecznej i potulnej. Chciałam rzucić się do gardła bezczelnie uśmiechniętej Aurelii. Chciałam, by wszyscy przestali mnie traktować tak, jakby dobrze wiedzieli, co jest ze mną nie tak, a nie mówili mi tego jedynie z jakichś kompletnie bzdurnych powodów...
Sfora zaczęła się zbierać. Choć nikt przez tych kilka minut nawet nie pomyślał o tym, żeby się rozluźnić, pozorna nonszalancja aż biła po oczach – powoli podnosili się z leśnej ściółki, ziewali, przeciągali się od niechcenia i przesadnie dokładnie. Minęła dłuższa chwila, zanim wszyscy byli gotowi do drogi, a i tempo, jakie obrali, również nie okazało się zadowalające. Wyczułam, że Starszyzna zaczęła się tym irytować, lecz żadne z nich nie zamierzało zgłosić otwarcie obiekcji – być może myśleli, że pośpiech uczyni ich w naszych oczach słabszymi. Cokolwiek by to nie było, posłusznie wlekli się za nami, rozmawiając między sobą i odgradzając się grubym murem od naszych ciekawskich uszu. Miałam wrażenie, że mój dziadek również uczestniczył w tym dialogu – jego myślowa obecność zanikała mi, gdy skupiałam się na niej mocniej.
Było już późno, ulice miasta niemal całkiem opustoszały. To nie była żadna wielka metropolia, w której życie toczyło się całą dobę, i Starszyzna chcąc nie chcąc musiała nam to w końcu przyznać – tutaj po dwudziestej drugiej spotkanie człowieka stawało się wręcz niemożliwością i można było czuć się bezpiecznie w wilczej skórze nawet na środku chodnika. W nienaturalnie ciepłym powietrzu wisiała gęsta mgła, więc nie przejmowaliśmy się szukaniem bardziej zacisznych dróg i w większości przypadków wybieraliśmy po prostu te najkrótsze. Tylko raz musieliśmy schować się przed przejeżdżającym samochodem, poruszającym się w takim tempie, że odnieść można było wrażenie, iż kierowca nie marzył o niczym innym prócz jak najszybszego opuszczenia granic administracyjnych. Dziurawa jak sito droga, bezlitośnie znęcająca się nad zawieszeniem całkiem eleganckiego mercedesa, musiała mu to w znacznym stopniu utrudniać.
Pod blokiem mojej babci znaleźliśmy się dość szybko, ani razu nie odezwawszy po drodze. Choć w sporej części okien wieżowca nadal paliły się światła (nie wszyscy w końcu chodzą spać razem ze słonkiem), tym razem nie mogliśmy pozwalać na to, by Starszyzna narzuciła nam konieczność krycia się po krzakach. Trop był gdzieś tutaj, na widoku, czy to się nam podobało, czy jednak niekoniecznie.
Tutaj natrafiliśmy na poważną poszlakę pierwszy raz – wytłumaczył Sam, wtrącając się do rozmowy jako nasz najbardziej utalentowany tropiciel. – Z początku myśleliśmy, że krył się w jednym z mieszkań. Do teraz nie wiemy, czy był tam przez jakiś czas, czy całość to zręcznie wykonana iluzja. W iluzjach jest mistrzem. Byliśmy w mieszkaniu, ale niczego nie znaleźliśmy.
To nie iluzja – zapowiedziała Aurelia. – Ale trop jest stary. Nic nam nie pomoże.
Są jeszcze Sztolnie, ale to kawał drogi stąd...
Prowadźcie. Mamy całą noc.
Chciałam dyskutować, ale na szczęście w porę ugryzłam się w język. Skoro tak, to ja się jutro w szkole z pewnością pokazać nie zamierzałam. Nie ma bata, bym wstała po takich eskapadach. Trochę szkoda, bo skrupulatnie wyliczone dni do opuszczania wolałam wykorzystywać jedynie wówczas, gdy naprawdę tak mi się nie chciało, że aż mnie skręcało, a buforu bezpieczeństwa na wypadek choroby w razie czego nie ruszałam.
Każdy las jest inny. Ten otaczający miasto od wschodniej strony, choć za dnia czysty, jasny i całkowicie bezpieczny, w nocy okazał się mieć w sobie coś nieprzyjaznego, wrogiego i odstraszającego. Już w większej grupie czułam się trochę nieswojo, a gdybym była całkiem sama, miałabym poważne opory przed zanurzeniem się w panujący między rzadko rosnącymi sosnami cień.
Rzadko rosnącymi? Za dnia tak mi się wydawało. Znałam dobrze to miejsce – dziadek miał działkę niedaleko, nieraz chodziłam tutaj na spacery z rodzicami i wujostwem, gdy byłam mała. Ale teraz... dusiłam się w nim.
Każdy las jest inny. Ten zmieniał się także w zależności od pory dnia. Ciekawa byłam, od czego to zależało – do krateru było stąd przecież daleko, więc to niemożliwe, by jego aura tak na to miejsce wpływała. Może to niedalekie wejście do Sztolni? Czy to by nie potwierdzało teorii, jakoby korytarze pod miastem faktycznie były same w sobie ogromną anomalią?
Bałam się. Wciąż się bałam, bo nie wiedziałam, czego powinnam się spodziewać. Ale nikt by mnie nie zmusił do tego, bym powiedziała to na głos.
Nie spieszyliśmy się, Starszyzna i Aurelia chcieli dokładnie zbadać niemal każdy centymetr. Zatrzymywaliśmy się często, przystawaliśmy na dłużej, obserwowaliśmy, jak cztery wilki kręcą się wokół, szukając czegoś, o czym nie mieliśmy pojęcia. Quills próbował dowiedzieć się czegokolwiek więcej, lecz nawet przed nim zamknęli umysły, a bezpośrednie pytanie zwyczajnie zignorowali. Złościło mnie to. Przebierałam nerwowo łapami, niecierpliwiłam się... chciałam ruszać dalej. Chciałam mieć to już za sobą. Chciałam schować się w domu pod kołdrą i udawać, że cokolwiek poza moim łóżkiem i przytulonym Kotem nie istnieje. I tak do jutra do jakiejś szesnastej. Życie, odwal się.
W końcu doszliśmy do opuszczonej piaskowni. W świecącym w księżycowym świetle piachu widniało wiele odcisków naszych butów i łap, co Starszyznę na chwilę zdezorientowało, lecz zaskakująco szybko wychwycili spośród pozornego chaosu coś interesującego. Wciąż skutecznie się od nas odgradzali, lecz nie dało się nie zauważyć tego, że coś mieli – mięśnie na potężnych grzbietach się napięły, zgromadzili się na moment w jednym miejscu, przyglądając czemuś wnikliwie i wymieniając trudne do odczytania spojrzenia, rozbiegli się ponownie, zaczęli krążyć jeszcze szybciej. Ich ruchy stały się ostrzejsze, wręcz kanciaste.
Co się dzieje, do jasnej cholery?! – nie wytrzymałam, gdy napięcie stało się tak wyraźne, że spokojnie można by je było rąbać siekierą.
Cztery pełne dezaprobaty spojrzenia jak na komendę skierowały się w moją stronę. Piąte, należące do Aurelii, już stawało się radośniejsze, pewnie w oczekiwaniu na ochrzan, jaki miał wgnieść mnie w wilgotny od mgły piach...
Nie dałam się wgnieść w piach. Nie tym razem. Twardo czekałam na odpowiedź.
Wydaje nam się, że wreszcie coś znaleźliśmy – odezwał się wreszcie mój dziadek. – Nie jesteśmy pewni, ale...
Ten trop chyba będzie odpowiedni. – O dziwo, to Elżbieta okazała się chętna do tego, by cokolwiek nam wytłumaczyć. – Również nie jest najnowszy, ale wydaje mi się, że zdołamy go podjąć.
Czyli co? Ruszacie tym tropem teraz? – zaniepokoił się Quills.
Im szybciej, tym lepiej.
Niewątpliwie. – Dziadek pokiwał lekko łbem. – Proponuję, by czwórka z was ruszyła razem z nami, w razie gdybyśmy musieli się rozdzielić lub natrafili na komplikacje.
Nikt oczywiście nie powiedział, czym te komplikacje mogłyby się okazać, choć domyślałam się, że musiało im chodzić o ewentualną walkę. Bo w innym wypadku po co by im była taka obstawa? Większa grupa podczas tropienia mogła tylko przeszkadzać. Większa grupa deptała po tropie, wchodziła tam, gdzie nie powinna, zasłaniała światło i tworzyła zbyt wiele hałasu, by tak po prostu użyć jej do na tyle delikatnego zadania.
Oprócz mnie pójdą Jared, Embry i Leah. – Albinos brzmiał na o wiele pewniejszego siebie, niż w rzeczywistości się czuł.
Bez słowa przykleiłam uszy do głowy i wycofałam się lekko z błaganiem w oczach.
Nie chcesz? – zdziwił się Jared. – Przecież zawsze chciałaś...
Nie dzisiaj. Po prostu nie dzisiaj, okej? Nie nadaję się do tego... – Zmilczałam nawet błysk w oczach Aurelii.
W porządku – westchnął Quills. – To może Brady?
Jasne, szefie.
Reszta na dzisiaj jest wolna. Bądźcie w kontakcie, możecie być potrzebni, jeśli szybko go znajdziemy. Na razie proponuję, byście dobrze wypoczęli – poinstruował Wojciech.
Dziewiątka wilków, trzymając nosy nisko przy ziemi, zniknęła między drzewami. Chwilę odprowadziłam ich wzrokiem, zanim zimno nie wygrało ostatecznie z mokrą sierścią.
Odeszłam. Powoli, ostrożnie, wciąż nasłuchując, w razie gdyby coś wydarzyło się wcześniej niż wszyscy przypuszczali. Trzymałam się maszerującej smętnie wraz ze mną grupy, nie zamierzając nawet na chwilę tracić ich z oczu. Wolałam nie zostawać sama, gdy w powietrzu wisiało coś aż tak dziwnego... przerażającego.
Coś się kroiło. I miałam wrażenie, że gdy już pokaże nam się w całej okazałości, nic nie będzie takie samo. Nigdy więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz