Bałam
się. I to jak jasna cholera.
Rzucenie
się z bagnetem na plecy półdemona, który jednym pstryknięciem
palców mógłby przerobić mnie na coś, co ciężko by było nawet
zeskrobać do dębowej skrzynki, by przynajmniej z grubsza mnie
przypominało? Ależ proszę. Nocne eskapady z wilkołaczymi stadami?
Czemu nie. Wciskanie się jako szpieg do wrogiego stada i zbliżanie
się do czegoś, co śmiertelnie je przeraża? Luzik. Wytłumaczenie
nauczycielowi, który setny raz pyta mnie, dlaczego się nie uczę,
że zacznę bardziej uważać na życie szkolne tylko pod warunkiem,
że znajdę w nim coś, na co warto uważać? E, codzienność,
bułeczka z masełeczkiem i cud-miód.
Ale
wytłumaczenie gromadce staruszków, co takiego się dzieje w mieście
i dlaczego nie dałam rady sobie z tym poradzić? Nie. Absolutne nie,
jak stąd do nie wiadomo.
Tylko
co na to poradzić? Jak na złość, to była jedyna z wymienionych
kwestii, w których w zasadzie nie miałam żadnego pola
manewru. Jeślibym zwiała, byłoby źle. Całkiem możliwe, że
szanowna Starszyzna w ogóle by wtedy uznała, że coś jest ze mną
nie tak i jeszcze wnikliwiej zaczęła w mojej sprawie węszyć, a
dziadek to już całkiem by żyć nie dał (chociaż pewnie po mojej
dzisiejszej pyskówce i tak nie zamierza pozostawić mnie w stanie
skupienia, do którego zdążyłam się już przyzwyczaić). Za to
zostanie w miejscu jawiło się dla mnie jako katastrofa na miarę
wybuchu jądrowego, tsunami, tornado, trzęsienia ziemi i
ocenzurowania internetu jednocześnie.
Poza
tym ta Aurelia...
Tak,
zdecydowanie w kobitce było coś dziwnego. Ubierała się jak
wyrwana z początku ubiegłego stulecia, w całym jej zachowaniu i
gestach było coś nieznośnie nienaturalnego, jakby niepasującego,
budzącego wątpliwości... sztucznego. Coś, co sprawiało, że
choćby minęło się ją na ulicy jak zupełnie obcą osobę, i tak
długo nie dałaby wymazać się z pamięci. Biło od niej coś, co
wymuszało szacunek, co próbowało stłamsić, wdeptać w błoto i
nagiąć podług własnej woli nawet najsilniejsze poczucie własnej
wartości. Coś, co kazało się jej podporządkować... Bałam się
jej. Choć z każdą inną dziewczyną w podobnej sytuacji bym
walczyła, bo jakąś tam cząstkę Alfy jednak w sobie miałam
i nienawidziłam wprost podporządkowywania się raszplom bez
konkretnego po temu powodu, tak jej władzę chętnie bym oddała. Na
srebrnej tacy, z czerwoną wstążką i perfumowanym liścikiem
o treści: „proszę, to dla ciebie, to tobie się należy, tylko
przestań tak na mnie patrzeć”. Spojrzenie, przynajmniej na
dworcu, miała przerażające.
I
ten wilk... Embry miał rację – ona w żaden sposób nie
przypominała wilkołaka.
Choć
w ludzkich ciałach zmysły mamy niewiele lepsze od człowieczych,
innego wilkołaka jesteśmy w stanie rozpoznać. Może nie ze
stuprocentową pewnością, bo do tego zdecydowanie przydałby się
superczuły węch, ale nieraz od osób okazjonalnie przybierających
futerko czujemy coś trudnego do opisania, co pozwala nam mieć
podejrzenia. W przypadku Aurelii nie miało tak żadne z nas.
Czarownica? Jak najbardziej. Ale wilkołak? Rany, w życiu. Poza
tym... ona ma niebieskie oczy. Lodowate, pozbawione emocji, ale
niebieskie. Nie brązowe. Niebieskie...
Istnieją
trzy rodzaje wilkołaków. Najsilniejsze i najpopularniejsze są
wilkołaki z urodzenia, tak zwani Pełnokrwiści, którzy dar
otrzymują w genach. W wilkołaczych rodzinach przemienia się zwykle
co drugie pokolenie, a wszyscy, którzy są do tego zdolni, oczy mają
obowiązkowo brązowe. Nie czarne, tylko jasnobrązowe z lekką
domieszką zieleni, jeśli dobrze się przyjrzeć. Takie, jakie nie
zdziwiłyby osadzone w zwierzęcej czaszce. Drugie w kolejności są
wilkołaki Ugryzione. Wiadoma sprawa – dziabnie cię wilkołak,
więc masz jakieś sześćdziesiąt procent szans, że podczas
następnej pełni staniesz się koszmarem sennym producentów
depilatorów. Ugryzionemu kolor oczu się nie zmienia – wciąż ma
takie jak przed ugryzieniem, więc pojawiają się wariacje.
Najsłabsi są Lunatycy. Zawsze uważałam, że to ciekawa,
fascynująca sprawa, bo mało popularna i mimo lat niezbadana
w zadowalającym stopniu, a wszystko, co tajemnicze, od zawsze
mnie do siebie przyciągało. Lunatyk przemienia się w wilkołaka na
skutek jakiegoś traumatycznego wydarzenia z przeszłości
i początkowo robi to jedynie we śnie. Lunatyk, jeśli zostawić
go samemu sobie, nie jest w stanie nauczyć się panowania nad wilczą
stroną. Nie jest jako zwierzę świadomy swojej ludzkiej cząstki
i zachowuje się jak prawdziwy wilk, nieraz szkodząc ludziom.
Wielu Lunatyków szybciej traci rozum, niż znajduje kogoś, kto
chciałby im pomóc. Lunatycy niechętnie dołączają do sfor, a w
większości są mężczyznami. Oczy mają srebrne... ale tylko jako
wilki. I jest ich cholernie mało.
Więc
czym była ta cholerna Aurelia? Ugryzieni nigdy nie mają takiej
mocy. Nigdy żaden z nich nie został Alfą, a co dopiero taką,
która budziłaby respekt nawet w ludzkim ciele...
Więc
co?
– Wspominali,
że jest – jak to określili? Ekspertem od niewyjaśnionego i
półdemonów samych w sobie? – syknął Embry. Beta już
powoli ustawiał się tak, by móc ochraniać stado od strony, z
której obcy mieli przybyć. – Mi nasuwa się tylko jedno.
– Ona
nie może być półdemonem! – wycedziłam.
– Skąd
możesz to wiedzieć?
– Nie
wiem. Nie mogę wiedzieć, ale... – Zakręciłam się
niespokojnie, z bezsilności drapnęłam ziemię, zostawiając w
błocie cztery głębokie bruzdy po pazurach. – Po prostu nie
może!
Nikt
więcej się nie odezwał. Wszyscy zamilkli, wbijając wzrok w czarną
ścianę drzew, między którymi miały pojawić się obce wilki.
Wyczuwaliśmy je – w przysłowiowym eterze ich dominujące umysły
jaśniały jak ogniska pośród idealnego mroku – lecz nie
słyszeliśmy jeszcze ich myśli. Nasz zbiorowy umysł miał się na
baczności, bo nikt nie miał pewności, czy działało to w obie
strony.
Bałam
się. Bałam, ale z każdą chwilą też coraz mocniej opanowywało
mnie dziwne, ściskające w piersi uczucie, które dopiero po
dłuższej chwili zdołałam zinterpretować...
To
była wściekłość. Bezsilna, paląca wściekłość, której
przecież nie powinno tam być, a która rozgorzała z pełną
mocą, gdy tylko dowiedziałam się – gdy usłyszałam jedno
nieśmiałe przypuszczenie – że Aurelia mogłaby być...
półdemonem.
Dlaczego?
Co w tym złego? Dlaczego tak mnie to rozjuszyło? Dlaczego wręcz
modliłam się, by nie wyszło, że Beta miał rację? Dlaczego
widziałam w tym zagrożenie bezpośrednio dla siebie samej...?
Zupełnie jakby obudził się we mnie nowy instynkt, o którym nie
miałam do tej pory pojęcia, który trwał w uśpieniu do czasu, aż
na horyzoncie nie pojawił się... konkurent?
Siostrzyczko...
Dlaczego tak mnie nazwałeś, cholerny półdemonie? Co takiego w tym
było? Bo coś musiało być, do cholery!
Z
polany, na której zebrała się reszta, byłam niemal niewidoczna.
Byłam czarna, więc doskonale stapiałam się z otoczeniem, poza tym
dostępu do idealnie okrągłego jeziorka strzegły gęste chaszcze,
przez które mało komu chciałoby się przedzierać. Jedyne, co
mogli dostrzec, to lśniące między suchymi gałęziami oczy, ale to
też tylko wtedy, gdy księżyc zdołał choć na chwilę wynurzyć
się spomiędzy chmur. Mimo to wcale nie czułam się tak, jakbym
zdołała się schować, a na to chyba właśnie liczyłam. Chciałam
być niewidoczna. Idealnie, całkowicie, niezaprzeczalnie.
Nie
wiem, jak to się stało, że w ciągu zaledwie kilku dni to miejsce
zaczęło jawić się dla mnie jako azyl. Znałam je od dawna, od
początku mi się podobało, ale co w nim było takiego, że nagle
zaczęłam traktować je jak całkowicie swoje? Nie chciałam się
stamtąd ruszać. Miałam wrażenie, że jeśli stamtąd wyjdę, a
komuś przyjdzie postawić łapę na tej mojej ziemi, wpadnę w szał.
Nie mogłam do tego dopuścić. Nie mogłam... bo?
– Pamiętajcie,
o czym wam mówiłem – syknął w pewnym momencie mój dziadek.
Aż się wzdrygnęłam, wyrwana z zamyślenia jego słowami, lecz
czym prędzej postarałam się to ukryć. I tak mogłam mieć tylko
smutną nadzieję na to, że nikt mnie nie podsłuchiwał do tej
pory. Jeśli tak... szykowałyby mi się poważne kłopoty.
Minęło
jeszcze kilka chwil, zanim w naszych głowach rozległ się nowy
głos:
– To
miejsce jest całkiem dobre. Wyczuwam tu ślady obecności ludzi, ale
jest zdecydowanie lepsze, niż ten wasz dworzec w środku miasta. –
Podszyte sarkazmem słowa okazały się wręcz nieznośnie głośne,
aż musiałam się skulić. Telepatyczne uszy wprawdzie nie bolały,
lecz zbyt głośne krzyki zawsze mnie przytłaczały. –
Przynajmniej nie ma ryzyka, że ktoś w nas dosłownie wejdzie.
Albo będzie podglądał przez okno.
– Jakoś
w latach osiemdziesiątych było tutaj miejsce na piknik. Po zboczu
od południowej strony biegła ścieżka, tu na górze było kilka
drewnianych stolików i niewielkie jezioro. Nikt nigdy tego nie
pilnował, nikt już tutaj nie chodzi, a po stolikach i ścieżce nie
ma nawet śladu – wyjaśnił Quills.
– I
tak jest bardzo blisko osiedla. – Kobieta – Elżbieta,
musiałam zacząć ją tak nazywać – mimowolnie przesłała nam
obraz mojego rozświetlonego osiedla, obok którego akurat
przebiegali.
– Sami
przemienili się w mieście, a do nas mieli pretensje –
parsknął Collin.
Wciąż
miałam nadzieję, że może Starszyzna ogranicza się tylko do
kontaktu telepatycznego między Alfami, lecz gdy wyczułam z ich
strony podszyte niesmakiem oburzenie, przekonałam się, że jak
najbardziej siedzieli nam już w głowach.
– Zważaj
na słowa, młodzieńcze! – warknął ktoś.
Collin
nie przeprosił, lecz zamilkł.
– Musimy
teraz dowiedzieć się wszystkiego – odezwał się jeden z
mężczyzn, chyba Wojciech. – Opowiedzcie nam i dokładnie
wytłumaczcie, w czym problem. Z tego, co wspominał Alfa Henryk,
sytuacja ma się bardzo marnie.
– A
co tu tłumaczyć? Mnie od tego ich problemu aż szczypie w nosie
– burknęła Aurelia tonem cokolwiek lodowatym, lecz przy okazji do
złudzenia kojarzący się ze znudzoną księżniczką.
– Musimy
wiedzieć, co tu się stało. Być może wyczuwasz część problemu,
lecz my musimy wiedzieć więcej. Skąd się wziął, jak
próbowaliście z nim walczyć? – Elżbieta zabrzmiała
wyjątkowo spokojnie jak na siebie. Z niewiadomych przyczyn poczułam
głupią satysfakcję, gdy tak utemperowała panią specjalistkę od
półdemonów...
– Czym
ona jest? – spytałam pod wpływem impulsu.
Od
bijącego ze wszystkich stron zdezorientowania prawie zakręciło mi
się w głowie, lecz nie zamierzałam cofać raz wypowiedzianych
słów. Musiałam to wiedzieć.
– To
znaczy? – To chyba Roman, choć wciąż nie rozróżniałam ich
najlepiej, odezwał się jako pierwszy.
– Czym
jest Aurelia? Przecież czujemy, że nie wilkołakiem. Powinniśmy to
wiedzieć, skoro znalazła się razem z wami na naszych ziemiach.
– Nie
musisz tego wiedzieć, smarkulo – warknęła główna
zainteresowana.
Aż
mnie zatchnęło. Odpowiedziałam jej z pełną mocą swojej
wściekłości, spróbowałam zajrzeć głębiej w obce umysły, lecz
natrafiłam na skuteczną, niemożliwą dla mnie do sforsowania
barierę. Warknęłam sfrustrowana, zaklęłam w myślach i skuliłam
się, otrzymawszy od dziadka coś w stylu mentalnego trzepnięcia w
ucho.
– To,
czym jest Aurelia, pozostaje naszą sprawą – odpowiedział z
dumą Wojciech. – Jeśli nie zechce sama tego wam powiedzieć,
my nie będziemy tego robić za nią.
Teraz
nie miałam już podejrzeń, a całkowitą pewność, że coś tu
jest zdrowo nie tak. Skóra pod grubą warstwą sierści aż parzyła
mnie z nerwów, było mi gorąco. Noc sama w sobie okazała się
ciepła, co tylko pogarszało sprawę. Coś we mnie narastało, coś
kipiało, coś chciało wydostać się na zewnątrz... Co to było?
By nieco ochłonąć, weszłam po kostki do czarnej wody, z trzaskiem
łamiąc kilka suchych łodyg jakichś bagiennych traw, wyższych niż
ja sama. Gdy to również nic nie dało, całkowicie położyłam się
w błotnistej sadzawce. Niemal całkiem przykryta lodowatą wodą,
zdołałam jakoś wziąć się w garść i opanować szalejące myśli
na tyle, by skupić się na toczonej rozmowie bez ryzyka ponownego
wpadnięcia we wściekłość.
– To,
że coś w mieście jest nie tak, wiedzieliśmy właściwie od dawna,
ale zmiany były na tyle stopniowe, że dopiero po dłuższym czasie
mieliśmy pewność, że trzeba się za to wziąć – opowiadał
właśnie Quills. – Magiczne anomalie pojawiały się tu już od
lat, więc ciężko było się zorientować, że nagle zrobiło się
ich więcej, a zmieniająca się pogoda z początku nie budziła
wątpliwości. Uznaliśmy, że to po prostu wyjątkowo ciepła
jesień.
– Magiczne
anomalie? – podchwyciła Aurelia.
– Jest
wiele teorii – włączył się mój dziadek. – Faktem
jest, że pojawiają się tu od dziesiątek lat w większej ilości,
niż gdziekolwiek indziej. Pod miastem ciągnie się rozległa sieć
tuneli, wielu w tym właśnie doszukiwało się przyczyny. Były
głosy, że te Sztolnie są anomalią. Że stare miasto jest
anomalią. Że całe miasto jest anomalią... Nie wiem, w którą
teorię wierzyć, żadna nie wydaje się prawdopodobna, ale faktem
jest, że pojawia się tu wiele rzeczy ciężkich do wyjaśnienia.
– No
właśnie. A gdy w lesie znaleźliśmy krater...
– Zaraz.
– Oszołomiona wspomnieniem mojej ukochanej dziury w ziemi Elżbieta
aż się zatrzymała na torach u podnóża górki, idealnie między
szynami. – Chcecie powiedzieć, że to coś znaleźliście po
takim czasie?! Jakim cudem to przeoczyliście podczas patroli?!
Przecież...
– Właściwie
to nie my to znaleźliśmy, tylko sfora Aresa.
– Sfora...
– Wojciech się zamotał. – Jaka znowu sfora Aresa?
Quills
zamienił się w jeden wielki obraz skruchy. Na szczęście zanim
zaczął się na dobre jąkać, mój dziadek przejął inicjatywę:
– Kilka
lat temu młoda sfora się podzieliła. Sprawa byłaby skomplikowana,
gdyby nie to, że sprawca całego zamieszania nie żyje. Zabił go
półdemon, do którego zaraz dojdziemy. Obecnie jego zwolennicy
wywalczyli czas na żałobę.
– To
dlatego jest ich tak mało – syknęła Aurelia. – Bo
większej części nie umieli utrzymać w miejscu. Zostali tylko
przyjaciele Alfy-nieudacznika. Piękne stado.
Cztery
obce wilki pojawiły się wreszcie na szczycie górki. Oczami
chłopaków widziałam trzy szare, lekko posiwiałe Alfy i jedną
idealnie białą wilczycę. Zjeżyłam się, parsknęłam, gdy trochę
lodowatej wody dostało mi się do nosa. Choć przed momentem czułam,
jak cała drętwieję, teraz znowu zrobiło mi się nienaturalnie
gorąco, ale wolałam siedzieć cicho.
– Wspomniani
zwolennicy nieżyjącego rebelianta raportowali, że z krateru coś
wyszło. Przyglądali mu się już od dłuższego czasu, aż nagle
zaczęli panikować.
– Tak...
Mniej więcej w tym czasie moje stado zaatakował biały wilk, który
umiał wywoływać ból – podjął albinos. – Ścigaliśmy
go, wiele razy próbowaliśmy go złapać, za każdym się nami
bawił. Nie mieliśmy szans. Gdy zabił Aresa... Porwał go.
Specjalnie podłożył trop, byśmy go znaleźli. Był z nim wampir,
chcieli czegoś od nas, lecz chaos się rozpętał, zanim zdążyli
powiedzieć, co to takiego. Wiemy, że miało coś wspólnego z... –
zawahał się – z Leą z naszej sfory.
– Z
moją wnuczką – warknął dziadek.
– Zabiłam
tego wampira – wycedziłam. – Gdy wszyscy walczyli, a ja
wzięłam nogi za pas, on ruszył za mną. Zabiłam go.
– Wsadziła
mu nóż w serce – wyjaśnił Alfa. – Potem półdemon sam
z siebie stał się mniej... wojowniczy, ale natknęliśmy się na
niego parokrotnie. Spalił budynek szkoły, do której wszyscy
chodziliśmy, ale nie chciał walczyć z nami otwarcie, raczej wolał
się ukrywać. Tropiliśmy go, próbowaliśmy złapać, ale to się
nie udało. Wydarzyło się kilka rzeczy, przez które jesteśmy
przewrażliwieni, i takich, o których nie wiemy, co sądzić...
– On
mnie nazwał siostrzyczką – szepnęłam ledwo słyszalnie.
– Siostrzyczką?
– syknęła Aurelia. – A gdzie ty jesteś? Pokaż się,
dziewczyno! Chyba że się boisz...
Tak,
wiem, to była prowokacja. I to prowokacja szyta tak grubymi nićmi,
że to aż bolało. Ale zalewająca moje ciało wściekłość
okazała się znacznie silniejsza... Zerwałam się na równe łapy,
wyskoczyłam z wody i jednym susem przedarłam się przez krzaki,
stając nos w nos z białą. Jako człowiek nie grzeszyła
szczególnie wzrostem, więc i jako wilk okazała się niewiele ode
mnie większa, lecz w głębi serca, choć gotowa byłam walczyć,
poczułam się przy niej jak dziecko... Małe, słabe, bezradne.
Dziecko,
ale zdolne rozerwać jej gardło, jeśli tylko zrobiłaby jeszcze
jeden niewłaściwy ruch lub powiedziała o jedno słowo za dużo.
Warczałam, szczerzyłam kły, ociekałam błotnistą wodą...
i chciałam zabić. Teraz, natychmiast, jak najszybciej! Ja
chciałam wiedzieć, jak smakuje jej krew, chciałam wymazać tą
pewność siebie z nienaturalnie błękitnych oczu...
– Nie
boję się ciebie i nigdy nie będę – wycedziłam. – Jesteś
na moim terenie, biała!
– Leah...
– spróbował dziadek; ruszył w naszą stronę, lecz zatrzymał
się, gdy szybko na niego spojrzałam. Musiałam wyglądać jak
wariatka, skoro aż tak go sparaliżowało.
– Czarna?
Siostrzyczka? – Aurelia również pokazała ostre zęby, lecz w
myślach uśmiechała się złośliwie. – Tak myślałam. Tak
właśnie myślałam...
– Co
takiego sobie myślałaś, koleżanko? – Przechyliłam ciekawie
łeb, gotując się w środku. – Zechcesz się tym z nami
podzielić? Czy to również wolisz zachować w tajemnicy, tak jak
to, czym tak naprawdę jesteś...?
– Nigdy
więcej tak do mnie... – zaczęła ze wściekłością, lecz w
tej samej chwili wpadł między nas Wojciech.
Członek
Starszyzny, zjeżony tak, że wyglądał na dwa razy większego,
spojrzał na nas z żądzą mordu w oczach.
– Uspokójcie
się natychmiast! – ryknął, przekrzykując nasze mentalne
obelgi. – Odsuńcie się od siebie! Czyście oszalały?! Chcecie
teraz ze sobą walczyć?! Aurelio, myślałem, że jesteś
rozsądniejsza!
Rozkaz
przełamał moją żelazną pewność siebie, odeszłam na kilka
kroków, jakby za moje łapy pociągały niewidoczne sznurki. Warg
nie opuszczałam.
– Musimy
wytropić tego półdemona – zawyrokowała Elżbieta. –
Najpierw półdemon, potem krater. Czy możecie pokazać nam
miejsca, w których ostatni raz natknęliście się na jego trop?
Nie
chciałam pokazywać tropu. Nie chciałam czegokolwiek im pokazywać.
Nie chciałam udawać grzecznej i potulnej. Chciałam rzucić się do
gardła bezczelnie uśmiechniętej Aurelii. Chciałam, by wszyscy
przestali mnie traktować tak, jakby dobrze wiedzieli, co jest ze mną
nie tak, a nie mówili mi tego jedynie z jakichś kompletnie
bzdurnych powodów...
Sfora
zaczęła się zbierać. Choć nikt przez tych kilka minut nawet nie
pomyślał o tym, żeby się rozluźnić, pozorna nonszalancja aż
biła po oczach – powoli podnosili się z leśnej ściółki,
ziewali, przeciągali się od niechcenia i przesadnie dokładnie.
Minęła dłuższa chwila, zanim wszyscy byli gotowi do drogi, a i
tempo, jakie obrali, również nie okazało się zadowalające.
Wyczułam, że Starszyzna zaczęła się tym irytować, lecz żadne z
nich nie zamierzało zgłosić otwarcie obiekcji – być może
myśleli, że pośpiech uczyni ich w naszych oczach słabszymi.
Cokolwiek by to nie było, posłusznie wlekli się za nami,
rozmawiając między sobą i odgradzając się grubym murem od
naszych ciekawskich uszu. Miałam wrażenie, że mój dziadek również
uczestniczył w tym dialogu – jego myślowa obecność zanikała
mi, gdy skupiałam się na niej mocniej.
Było
już późno, ulice miasta niemal całkiem opustoszały. To nie była
żadna wielka metropolia, w której życie toczyło się całą dobę,
i Starszyzna chcąc nie chcąc musiała nam to w końcu przyznać
– tutaj po dwudziestej drugiej spotkanie człowieka stawało się
wręcz niemożliwością i można było czuć się bezpiecznie w
wilczej skórze nawet na środku chodnika. W nienaturalnie
ciepłym powietrzu wisiała gęsta mgła, więc nie przejmowaliśmy
się szukaniem bardziej zacisznych dróg i w większości przypadków
wybieraliśmy po prostu te najkrótsze. Tylko raz musieliśmy schować
się przed przejeżdżającym samochodem, poruszającym się w takim
tempie, że odnieść można było wrażenie, iż kierowca nie marzył
o niczym innym prócz jak najszybszego opuszczenia granic
administracyjnych. Dziurawa jak sito droga, bezlitośnie znęcająca
się nad zawieszeniem całkiem eleganckiego mercedesa, musiała mu to
w znacznym stopniu utrudniać.
Pod
blokiem mojej babci znaleźliśmy się dość szybko, ani razu nie
odezwawszy po drodze. Choć w sporej części okien wieżowca nadal
paliły się światła (nie wszyscy w końcu chodzą spać razem ze
słonkiem), tym razem nie mogliśmy pozwalać na to, by Starszyzna
narzuciła nam konieczność krycia się po krzakach. Trop był
gdzieś tutaj, na widoku, czy to się nam podobało, czy jednak
niekoniecznie.
– Tutaj
natrafiliśmy na poważną poszlakę pierwszy raz – wytłumaczył
Sam, wtrącając się do rozmowy jako nasz najbardziej utalentowany
tropiciel. – Z początku myśleliśmy, że krył się w jednym
z mieszkań. Do teraz nie wiemy, czy był tam przez jakiś czas, czy
całość to zręcznie wykonana iluzja. W iluzjach jest mistrzem.
Byliśmy w mieszkaniu, ale niczego nie znaleźliśmy.
– To
nie iluzja – zapowiedziała Aurelia. – Ale trop jest
stary. Nic nam nie pomoże.
– Są
jeszcze Sztolnie, ale to kawał drogi stąd...
– Prowadźcie.
Mamy całą noc.
Chciałam
dyskutować, ale na szczęście w porę ugryzłam się w język.
Skoro tak, to ja się jutro w szkole z pewnością pokazać nie
zamierzałam. Nie ma bata, bym wstała po takich eskapadach. Trochę
szkoda, bo skrupulatnie wyliczone dni do opuszczania wolałam
wykorzystywać jedynie wówczas, gdy naprawdę tak mi się nie
chciało, że aż mnie skręcało, a buforu bezpieczeństwa na
wypadek choroby w razie czego nie ruszałam.
Każdy
las jest inny. Ten otaczający miasto od wschodniej strony, choć za
dnia czysty, jasny i całkowicie bezpieczny, w nocy okazał się
mieć w sobie coś nieprzyjaznego, wrogiego i odstraszającego.
Już w większej grupie czułam się trochę nieswojo, a gdybym była
całkiem sama, miałabym poważne opory przed zanurzeniem się w
panujący między rzadko rosnącymi sosnami cień.
Rzadko
rosnącymi? Za dnia tak mi się wydawało. Znałam dobrze to miejsce
– dziadek miał działkę niedaleko, nieraz chodziłam tutaj na
spacery z rodzicami i wujostwem, gdy byłam mała. Ale teraz...
dusiłam się w nim.
Każdy
las jest inny. Ten zmieniał się także w zależności od pory dnia.
Ciekawa byłam, od czego to zależało – do krateru było stąd
przecież daleko, więc to niemożliwe, by jego aura tak na to
miejsce wpływała. Może to niedalekie wejście do Sztolni? Czy to
by nie potwierdzało teorii, jakoby korytarze pod miastem faktycznie
były same w sobie ogromną anomalią?
Bałam
się. Wciąż się bałam, bo nie wiedziałam, czego powinnam się
spodziewać. Ale nikt by mnie nie zmusił do tego, bym powiedziała
to na głos.
Nie
spieszyliśmy się, Starszyzna i Aurelia chcieli dokładnie zbadać
niemal każdy centymetr. Zatrzymywaliśmy się często,
przystawaliśmy na dłużej, obserwowaliśmy, jak cztery wilki kręcą
się wokół, szukając czegoś, o czym nie mieliśmy pojęcia.
Quills próbował dowiedzieć się czegokolwiek więcej, lecz nawet
przed nim zamknęli umysły, a bezpośrednie pytanie zwyczajnie
zignorowali. Złościło mnie to. Przebierałam nerwowo łapami,
niecierpliwiłam się... chciałam ruszać dalej. Chciałam mieć to
już za sobą. Chciałam schować się w domu pod kołdrą i udawać,
że cokolwiek poza moim łóżkiem i przytulonym Kotem nie istnieje.
I tak do jutra do jakiejś szesnastej. Życie, odwal się.
W
końcu doszliśmy do opuszczonej piaskowni. W świecącym w
księżycowym świetle piachu widniało wiele odcisków naszych butów
i łap, co Starszyznę na chwilę zdezorientowało, lecz zaskakująco
szybko wychwycili spośród pozornego chaosu coś interesującego.
Wciąż skutecznie się od nas odgradzali, lecz nie dało się nie
zauważyć tego, że coś mieli – mięśnie na potężnych
grzbietach się napięły, zgromadzili się na moment w jednym
miejscu, przyglądając czemuś wnikliwie i wymieniając trudne do
odczytania spojrzenia, rozbiegli się ponownie, zaczęli krążyć
jeszcze szybciej. Ich ruchy stały się ostrzejsze, wręcz kanciaste.
– Co
się dzieje, do jasnej cholery?! – nie wytrzymałam, gdy
napięcie stało się tak wyraźne, że spokojnie można by je było
rąbać siekierą.
Cztery
pełne dezaprobaty spojrzenia jak na komendę skierowały się w moją
stronę. Piąte, należące do Aurelii, już stawało się
radośniejsze, pewnie w oczekiwaniu na ochrzan, jaki miał wgnieść
mnie w wilgotny od mgły piach...
Nie
dałam się wgnieść w piach. Nie tym razem. Twardo czekałam na
odpowiedź.
– Wydaje
nam się, że wreszcie coś znaleźliśmy – odezwał się
wreszcie mój dziadek. – Nie jesteśmy pewni, ale...
– Ten
trop chyba będzie odpowiedni. – O dziwo, to Elżbieta okazała
się chętna do tego, by cokolwiek nam wytłumaczyć. – Również
nie jest najnowszy, ale wydaje mi się, że zdołamy go podjąć.
– Czyli
co? Ruszacie tym tropem teraz? – zaniepokoił się Quills.
– Im
szybciej, tym lepiej.
– Niewątpliwie.
– Dziadek pokiwał lekko łbem. – Proponuję, by czwórka z
was ruszyła razem z nami, w razie gdybyśmy musieli się rozdzielić
lub natrafili na komplikacje.
Nikt
oczywiście nie powiedział, czym te komplikacje mogłyby się
okazać, choć domyślałam się, że musiało im chodzić o
ewentualną walkę. Bo w innym wypadku po co by im była taka
obstawa? Większa grupa podczas tropienia mogła tylko przeszkadzać.
Większa grupa deptała po tropie, wchodziła tam, gdzie nie powinna,
zasłaniała światło i tworzyła zbyt wiele hałasu, by tak po
prostu użyć jej do na tyle delikatnego zadania.
– Oprócz
mnie pójdą Jared, Embry i Leah. – Albinos brzmiał na o wiele
pewniejszego siebie, niż w rzeczywistości się czuł.
Bez
słowa przykleiłam uszy do głowy i wycofałam się lekko z
błaganiem w oczach.
– Nie
chcesz? – zdziwił się Jared. – Przecież zawsze
chciałaś...
– Nie
dzisiaj. Po prostu nie dzisiaj, okej? Nie nadaję się do tego...
– Zmilczałam nawet błysk w oczach Aurelii.
– W
porządku – westchnął Quills. – To może Brady?
– Jasne,
szefie.
– Reszta
na dzisiaj jest wolna. Bądźcie w kontakcie, możecie być
potrzebni, jeśli szybko go znajdziemy. Na razie proponuję, byście
dobrze wypoczęli – poinstruował Wojciech.
Dziewiątka
wilków, trzymając nosy nisko przy ziemi, zniknęła między
drzewami. Chwilę odprowadziłam ich wzrokiem, zanim zimno nie
wygrało ostatecznie z mokrą sierścią.
Odeszłam.
Powoli, ostrożnie, wciąż nasłuchując, w razie gdyby coś
wydarzyło się wcześniej niż wszyscy przypuszczali. Trzymałam się
maszerującej smętnie wraz ze mną grupy, nie zamierzając nawet na
chwilę tracić ich z oczu. Wolałam nie zostawać sama, gdy w
powietrzu wisiało coś aż tak dziwnego... przerażającego.
Coś
się kroiło. I miałam wrażenie, że gdy już pokaże nam się w
całej okazałości, nic nie będzie takie samo. Nigdy więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz