Miałam
takie jedno marzenie. Chciałam gdzieś sobie pójść. Gdzieś
daleko, na jakieś kompletne zadupie, na którym diabeł mówił nie
tylko „dobranoc”, ale też „dzień dobry”, „dobry wieczór”
i „daj na pół litra”. Gdzieś, gdzie nie dosięgłyby mnie
żadne z problemów, jakie ostatnio się wyprodukowały w moim
otoczeniu. Gdzieś tak daleko, bym o nich mogła zwyczajnie
zapomnieć, uznać, za nierealną mrzonkę, coś jak na wpół
zapomniany nieprzyjemny sen i nic więcej.
Chciałam
świętego spokoju. Wygodnego łóżka. I ciszy. Przede wszystkim tej
cholernej ciszy, której jak zwykle było jak na lekarstwo...
No
tak. Powinnam się już niby przyzwyczaić, że o przyjemnych planach
nie mogłam nawet zbyt głośno myśleć, bo Pech czuwał zawsze i
jeszcze gotów uznać je za doskonałą okazję do ponownego
objawienia się. I to takiego objawienia pełną parą – z dumnymi
sztandarami, sypiącym się z nieba konfetti i radosną pieśnią na
ustach.
Za
bardzo ucieszyłam się z tych wagarów.
Niby
nie chodziliśmy w nocy za dużo – byłam bardzo zaskoczona, gdy
zobaczyłam, o której ostatecznie dotarłam do domu – ale nie
zmieniało to faktu, że zdecydowanie potrzebowałam wypoczynku.
Ledwo trzymałam się na nogach, głowa pękała mi od nadmiaru
myśli, a myśli były tak chaotyczne, że sama momentami gubiłam
się w tym, czego konkretnie dotyczą. Nie żyłam – to chyba
byłoby najlepszym określeniem. Pierdzielnęłam się do łóżka w
ubraniu i makijażu i zasnęłam niemal natychmiast, wywołaną
zmęczeniem rozpacz starając się załagodzić wyobrażeniami tego,
ile snu jeszcze na mnie czekało. Plan zignorowania szkoły mimo
wszystko zdecydowałam się podtrzymać, nic więc nie stało na
przeszkodzie, bym calutki dzionek spędziła pod kołderką, prawda?
Owszem, wciąż gdzieś tam czekało wspomnienie o tym, że miałam
być pod telefonem – nie wiadomo przecież, kiedy tego całego
półdemona znajdą i się na niego zasadzą, mogłam być potrzebna
w każdej chwili – ale... coś mi się nie widziało, by to stało
się w najbliższym czasie. Akcja jak dla mnie wymagała działania
delikatnego, by Ladon nie zorientował się, co jest na rzeczy, bo
jakby się zorientował, to jasne, że nie dałby się zagonić w
pułapkę, a pośpiech mógł tylko narobić więcej kłopotów.
Starszyzna się na tym znała. A przede wszystkim znała się na tym
ta cholernie tajemnicza Aurelia, której wspomnienie wciąż chodziło
mi po głowie, choć ostatecznie zdołałam je stłamsić i wraz z
całą resztą zakopać w szufladce oznaczonej napisem „na
później”.
A
więc chciałam pospać. Wypocząć, jak to mi powiedziano. Padł
taki rozkaz z góry, głupio byłoby go nie wykonać, prawda? Jeszcze
by potem źli na mnie byli... Wypocząć zamierzałam do oporu, do
porzygu wręcz, tak, bym zaczęła sama z siebie wyczekiwać
jakiejkolwiek akcji.
Cóż.
Nie było mi to dane. Ja nie wiem, jak to działa, ale tego dnia
miałam niemal stuprocentowe wrażenie, że czuwał nade mną jakiś
szkolny demon, wykrzykujący rozkazującym tonem: „nie możesz
więcej opuszczać lekcji, bo jak nie...!”.
I
dostałam swoje „bo jak nie”.
Gówniarz
sąsiadów obudził się, gdy było jeszcze ciemno. Śpię bardzo
płytko, więc pech chciał, że gdy panującą jeszcze o piątej
dwanaście ciszę rozdarł jego dziki wrzask, tak się
przestraszyłam, że aż niemal spadłam z łóżka. Nękana
najbardziej wyrafinowanymi sennymi wariacjami na temat pościgu i
walki z Ladonem, jednym susem wyskoczyłam na środek pokoju,
wyszukując nieistniejącego zagrożenia. Przewróciłam się o
obrotowe krzesło przy biurku, wypierdzieliłam na rozrzucony na
podłodze komplet broni, którą noszę na szermierkę, zaplątałam
się w jakiś kabel i wydarłam cokolwiek niecenzuralnie na tyle
głośno, że z pewnością postawiłam na nogi wszystkich tych,
których nie obudził dzieciak. Szczęście, że całkiem szybko po
tym oprzytomniałam, bo ten kabel, w który się zaplątałam, był
zasilaczem od laptopa, który mało brakło, a poleciałby na podłogę
razem ze mną, a tak zdążyłam go złapać, gdy zawisł tuż nad
moją głową.
Swoją
drogą, gdyby mi na łeb spadło coś takiego, z pewnością
przyprawiłoby mnie dodatkowo o wstrząśnienie mózgu.
Dziewiętnaście cali w średniowiecznej obudowie robi swoje – do
najlżejszych nie należy i pewnie jest wytrzymalsze niż moje
kości...
– Boże,
co tu się stało?! – Ledwo przytomna mama wparowała do mojego
pokoju, niemal wyważając drzwi po drodze.
– Zastanawiam
się właśnie nad tym samym – jęknęłam, z trudem wygrzebując
ze sterty, jaką utworzyłam wraz ze sprzętem szermierczym,
krzesłem, zasilaczem i laptopem.
Dzieciak
piętro wyżej wył jak mordowany żywcem, starszy obrzucał go
przekleństwami, jakich nie powstydziłby się żaden wychowanek
mojego gimnazjum. Ich matka wyła coś niezrozumiałego w takim
tempie, że przez warstwę stropu brzmiała jak wściekły indyk. W
życiu nie przypuszczałam, że da się tak szybko mówić...
– I
co, żyje? – Tata zajrzał za mamą do pokoju. – O, żyje...
– Żyję,
ale co to za życie? – zaskamlałam, z trudem podniósłszy się na
nogi. Spróbowałam wykręcić się, by zobaczyć, co z moimi
plecami, ale po długim śnie w jednej pozycji byłam całkiem
zesztywniała. A żebro, które miałam oszczędzać, bolało jak
jasna cholera.
Zaraz,
właśnie, bo nie sprecyzowałam. Wylądowałam na szabelkach
plecami. Tak mną w powietrzu zarzuciło przez to krzesło...
– Co
ty wyczyniasz w środku nocy? Do łazienki szłaś? Ja cię przecież
prosiłam, żebyś wreszcie to wszystko sprzątnęła, przecież
zabić się można – biadoliła mama. – Ciekawe, co na to
sąsiedzi...
– Spytaj
tych tam. – Sugestywnie wskazałam palcem na sufit. – To
znaczy... ja ich chętnie spytam.
Już
ruszałam w stronę przedpokoju, gdy padło obleczone ciężkim
zdziwieniem pytanie:
– Zaraz,
a dlaczego ty jesteś ubrana?
– Długa
historia – zbagatelizowałam beztrosko. Już praktycznie
sznurowałam buty i wychodziłam na klatkę schodową, gdy
rodzicielka szarpnęła mnie za ramię.
– Co
ty robisz, ja przepraszam bardzo? Ty wiesz, która jest godzina? –
jęknęła.
– Ja
wiem, ale niektórzy chyba potrzebują, by im o tym przypomnieć –
wycedziłam. Byłam w takim stanie, że gdybym tylko mogła,
rzuciłabym się na rozkręcających w najlepsze gówniarzy z zębami.
– Wracaj
do łóżka, przecież wiesz, że to i tak nic nie da...
No
w sumie... Ale głupio było się tak poddać bez walki.
– Idź
się położyć, może jeszcze się zdrzemniesz przed szkołą –
powiedział wreszcie tata i pchnął mnie w stronę łóżka.
Nie
mówiłam jeszcze, że nie zamierzam iść do szkoły. W sumie to nie
wiem dlaczego... Jak się jednak okazało, dobrze, że tego nie
zrobiłam. Bo koło siódmej, gdy z otwartymi szeroko oczami
wpatrywałam się w sufit i słuchałam odgłosów cioranych po
gołych panelach zabawek, doszłam do wniosku, że chyba zdanie
trzeba jednak zmienić. W szkole przynajmniej da się spać, bo tutaj
nie miałam na to najmniejszych szans...
Wstałam.
Ubrałam się, rozmalowałam, pomalowałam jeszcze raz. Spakowałam
tyle jedzenia, jakbym szykowała się na przynajmniej tygodniowy
pobyt w placówce edukacyjnej, i pozwoliłam zaprowadzić się
do samochodu. Jak zombie po postrzale głowy, ale to zawsze coś.
Całkiem sprawnie mi to wyszło jak na taki stan.
Miałam
w planach spać. Wspominałam z pewnością wielokrotnie, że
nauczyciele już chcąc nie chcąc przyzwyczaili się do tego, jak
szkołę traktuję, i przekonali dosadnie, że nie istnieje żadna
metoda, by to moje nastawienie jakkolwiek zmienić, miałam więc w
tym pewne pole manewru. O ile znajdowałam się w ostatniej
ławce i nie przeszkadzałam w prowadzeniu lekcji, wiedzieli, że
najłatwiej będzie mnie zwyczajnie ignorować. Tak więc faktycznie
zdarzały się dni, gdy pozwalałam sobie na spanie, i to był
właśnie jeden z nich...
Tylko
że nie przewidziałam pewnej kwestii, która powinna być dla mnie
oczywista i o której doskonale bym pamiętała, gdyby nie
to, że miałam problemy nawet z przypomnieniem sobie, jak się
odkręcało kubek termiczny z kawą. Mianowicie sprawa była
przekichana, bo... przez to zamieszanie ze szkołami zmieniło mi się
paru nauczycieli. A oni mnie nie znali, nie mogli więc się
przyzwyczaić do tego, że wszystko jest w porządku, jeśli nie
zakłóca się mojego błogiego snu...
Pierwszą
lekcję jakoś przeżyłam – był polski, podczas którego musiałam
skupić się na kolejnych kilometrowych notatkach, a i kofeina z
pochłoniętej kilkoma łykami kawki z sześciu łyżek stołowych
robiła swoje. Na przerwie zręcznie uniknęłam Gabrysi, choć sama
nie wiedziałam, czy aby na pewno chciała mieć ze mną cokolwiek do
czynienia po tym, jak widziała mnie w ciele gigantycznego wilka,
przed którymi ledwie chwilę wcześniej próbowała mnie ostrzec.
Szczerze wolałabym opcję z wielką obrazą, fochem z przytupem i
odrzutem włosów, dyskretnymi spojrzeniami spode łba i obgadywaniem
do nowych przyjaciółeczek, ale kto tam ją wie. Nawet po kawie nie
byłam na tyle optymistycznie nastawiona do życia, by przekonywać
się, jak się sprawy mają.
Taa.
Tylko że wspomniana kawka zechciała wyparować, gdy po dzwonku
czekałam pod klasą na nauczycielkę. Nauczycielkę, z którą
miałam do czynienia zaledwie raz w zeszłym tygodniu, ale w której
nie zauważyłam niczego dziwnego, tak wykończona byłam.
Przywitałam się, chyba nawet nie do końca patrząc w jej stronę,
powlokłam do swojej ostatniej ławki, wyjęłam zeszyt do
wszystkiego, który musiałam praktykować z racji lekarskiego zakazu
dźwigania ciężarów, a którego pomysł coraz bardziej mi się
podobał, poczekałam na odczytanie listy obecności... i położyłam
się na spokojnie.
Pamiętajcie:
ostatnia ławka naprzeciwko nauczycielskiego biurka. Miejsce od
zewnętrznej strony – przy oknie lub ścianie. I jesteście
niewidoczni.
Przynajmniej
teoretycznie.
Nie
wiem, ile tak sobie beztrosko pospałam. Nie zasnęłam niby głęboko,
wciąż piąte przez dziesiąte słyszałam, co dzieje się dookoła,
ale było mi całkiem przyjemnie – myśli płynęły niewinnie bez
konkretnego porządku, ciało weszło w ten typowo senny stan
rozluźnienia, podczas którego w każdym jego zakamarku robi
się po prostu tak strasznie dobrze, że aż człowiek chce się nad
tym uśmiechać... Rozluźniałam się, ładowałam baterie,
odprężałam, zapominałam o zmartwieniach i po prostu...
relaksowałam się. I to pomimo tego, że wciąż gdzieś tam
pamiętałam przecież, że znajduję się w szkole i powinnam
zachować nieco większą czujność... O tym, dlaczego ta większa
czujność jest potrzebna, już nie pamiętałam. Oczywiście do
czasu.
– Widzę,
że panią z ostatniej ławki bardzo lekcja interesuje!
Spałam
dalej. Usłyszałam słowa, zarejestrowałam w jakiś sposób, ale z
niewiadomych przyczyn nawet nie przyszło mi na myśl, że mogłyby
być skierowane do mnie. Ocknęłam się dopiero wtedy, gdy siedząca
w ławce przede mną Magda potrząsnęła mnie za ramię.
– Co?
– jęknęłam sennie, podnosząc głowę. W pierwszym odruchu
gotowa byłam rzucić się do gardła każdemu, kto by mi tak
bezczelnie przerwał, ale na szczęście szybko mój wzrok spoczął
na stojącej pod tablicą postaci. Obcej postaci.
Oprzytomniałam
w ułamku sekundy.
– Ty
się nazywasz...? – wycedziła nauczycielka.
– Leah
Wilkosz – wyjąkałam. Na nic więcej się nie zdobyłam. Akcja
serca skoczyła mi chyba do dwustu uderzeń na minutę, żołądek
ścisnął się w węzeł. Dawno się tak w szkole nie
przestraszyłam.
– A
czy Leah Wilkosz wie może przynajmniej, jaką mamy lekcję?
Nie
wiedziałam. Jak babcię kocham, nie miałam bladego pojęcia!
– Chemię
– palnęłam szybko, zauważywszy napis na zeszycie leżącym na
ławce Magdy.
– Historię
– syknęła Magda.
– Znaczy
się historię! – wykrzyknęłam szybko, udając, że to tylko
takie delikatne przejęzyczenie było.
– O,
świetnie. To może jeszcze przytoczysz, o czym właśnie
rozmawialiśmy?
Szlag,
podręcznika Magda nie miała. Ja też.
– No...
O powstaniu styczniowym – powiedziałam pierwsze, co przyszło mi
na myśl.
– Masz
szczęście – parsknęła nauczycielka, grożąc mi palcem. –
Wpisuję ci uwagę za spanie na lekcji. Jeszcze raz cię przyłapię
na nieuważaniu, a o wszystkim dowiedzą się rodzice! – Pochyliła
się nad dziennikiem.
Ja
pierdzielę. Tyle jest rzeczy, o których można mówić na lekcjach
historii, a ja trafiłam tak idealnie? Nie no, nie wierzę... Aż się
chciałam roześmiać, na szczęście udało mi się schować twarz
w rękawie, zanim się głupawo uśmiechnęłam.
Przez
resztę lekcji udawałam wielce skupioną na wykładzie, co jakiś
czas pochylając się nad zeszytem i zamalowując w nim kratki, by
symulować tworzenie rozwlekłych, dokładnych i wzorowych
notatek, w rzeczywistości zaś skupiając się nad rozterkami
rodzaju „skąd wziąć następną porcję kawy, skoro według mocno
niedorobionego ministra od czegoś związanego ze szkołą dobra
takie są dla ludzi w moim wieku niedozwolone i niedostępne”.
Kurde, następna przerwa jest krótka, a w pobliżu nie ma żadnego
miejsca, w którym znalazłabym ekspres. Do „Żabki” nie obrócę
w dziesięć minut, a tak to... co? Kupić w najbliższym spożywczym
sypaną i ubłagać na stołówce, żeby mi zalali? Z
wychodzeniem z tej szkoły też są problemy, mogą mnie zawrócić...
Problem
tak mnie pochłonął, że mało brakło, a przegapiłabym dzwonek na
przerwę i straciła cenne sekundy na podjęcie działania.
Szybko się otrząsnęłam, spakowałam, jednym ruchem zgarniając
wszystko z blatu ławki do torebki, i wyprułam do drzwi jako
pierwsza, cokolwiek zdesperowana.
Cholera
jasna, pięć stopni na dworze i deszcz, a szatnia pewnie zamknięta.
Tak mam lecieć? Ja pierdzielę, co za życie...
– Hej,
Leiczku, poczekaj!
Owszem,
gdy usłyszałam to za plecami, to mało brakło, a faktycznie tak
bym ze szkoły wybiegła. Gabrysia dogoniła mnie dwoma susami,
złapała za ramię i wstrzymała w miejscu, niemal przewracając.
Jak ona to zrobiła? Ile ona waży, skoro nawet się nie zachwiała,
a mnie niemal bujnęło na jednej nodze?!
– Leiczku,
hej, a na matematykę to nie w tamtą stronę? – spytała z
najszczerszym zdziwieniem, trzepocząc posklejanymi rzęsami. No to
chyba mam już odpowiedź, dlaczego zwykle ich nie maluje – wygląda
to chyba jeszcze bardziej beznadziejnie, niż cała reszta
satanistycznego makijażu.
– Tak,
w tamtą, sala numer cztery, na piętrze – wyrecytowałam jednym
tchem. Spróbowałam się wyrwać, ale skubana trzymała mocno.
– No
gdzie ty tak pędzisz? – zezłościła się, składając obrysowane
na czarno usteczka w dzióbek.
– Do
sklepu, zaraz mi się przerwa skończy, miejże litość! –
jęknęłam. Spróbowałam siłą odgiąć jej palce, ale zaciskała
je jak imadło, pierdzielona. I to by było na tyle, jeśli chodzi
o nadludzką siłę wilkołaków, nie?
– A
po co do sklepu? Przecież jedzenie możesz kupić w sklepiku tutaj,
prawda?
– Jedzenie
tak, ale ja chcę kawy. Bez kawy zdechnę, a chyba nie mam ochoty na
powtórkę z chemii. Znaczy historii – poprawiłam się szybko.
– Właśnie!
Niezła akcja była. Ty naprawdę tam spałaś, czy tylko tak sobie
leżałaś? – Uśmiechnęła się i przykleiła do mnie całym
bokiem. Dopiero teraz zauważyłam, że mogę bez większego problemu
dostrzec jej czubek głowy. Byłam od niej wyższa? Nawet jeśli to
było zjawiskiem cokolwiek nietypowym, nie zamierzałam się nad nim
rozwodzić, gdy czas uciekał.
– Tak,
naprawdę spałam, strzelałam z tym powstaniem, nie wiem, jakim
cudem mi się udało. Mogę już...? – spróbowałam jeszcze raz.
– No
dobrze, leć. – Odsunęła się wreszcie, lecz jakiś dziwny błysk
w jej normalnie wodnistych ślepkach sprawił, że zatrzymałam się
jeszcze na moment, zamiast od razu wypruć w stronę szatni. –
Tylko wiesz, chciałabym z tobą poważnie porozmawiać.
– Dobra,
ale to potem – rzuciłam, widząc, że teraz nie powie nic więcej,
i rzuciłam się w stronę schodów do piwnicy. Nie miałam
teraz czasu, by się nad tym zastanawiać. Poza tym... co to niby
mogło być? Jakoś nigdy nie zgłaszała się do mnie z poważnymi
problemami. Pewnie to tylko kolejna głupota, przez którą jedynie
znowu zacznę się zastanawiać, czy przypadkiem jakimś cudem nie
chodzę do szkoły specjalnej.
Wbiegłam
do szatni, prawie nie wyrabiając zakrętu – śliskie lastriko nie
rozumiało się zbyt dobrze z podeszwami czarnych trampków.
Szarpnęłam za kratę boksu mojej klasy – zamknięte. Zaklęłam
zaskakująco barwnie i po błyskawicznej kalkulacji, czy bardziej mi
się to nie podoba, czy jednak mocniej czuję desperację, pobiegłam
do drzwi szkoły tak jak stałam.
Bałam
się, że te drzwi prowadzące do przedsionka będą zamknięte.
Zwykle tak było, a przed przedsionkiem stał na warcie jakiś
nauczyciel, którego zadaniem było wyłapywanie pechowych
wagarowiczów, co czyniłoby moje piękne wymknięcie się do sklepu
niewykonalnym, ale tym razem miałam szczęście. Pech poszedł spać,
stracił na moment czujność, odwrócił wzrok – cokolwiek to
było, podziękowałam za to ogniście i stanęłam na progu szkoły,
ostrożnie odwracając się przez ramię. Nadgorliwość w tym
przypadku nigdy nie zaszkodziła...
Było
cholernie zimno. Wprawdzie ubrałam się dość ciepło, bo w szkole
temperatury nigdy nie osiągały wartości powyżej siedemnastu
stopni, ale w porównaniu do tej masakry na zewnątrz z korytarza
buchało wręcz oszałamiającym gorącem. Wiał lodowaty, pachnący
mrozem wiatr, deszcz zacinał w nim, wciskając się nawet pod
okazałe drzewa na chodniku wzdłuż wąskiej ulicy. Zajebiście. Nie
no, zapalenie płuc raczej gwarantowane... ale czego się nie robi
dla kawusi, nie?
Chociaż
przez moment zastanowiłam się, czy o wiele bardziej jednak nie
opłaca mi się zwiać do domu.
Wziąwszy
głęboki oddech i mocniej opatuliwszy się szarym swetrem, wyszłam
w nawałnicę, zaciskając zęby. Od razu, gdy wiatr przewiał
mnie na wylot, wyrwało mi się kolejne przekleństwo. Chyba zacznę
zbierać drobne do słoika za każde brzydkie słowo, coś tak czuję,
że przy tym, jak nagle zaczęły mi pasować, wkrótce zgromadzę
fortunę.
Nie
mogłam biec. No oczywiście, że nie mogłam – nie zapominajcie,
że jako człowiek kondycji nie mam żadnej. Kilka metrów i padłabym
na mokry chodnik, dusząc się powietrzem. Ruszyłam więc
najszybszym możliwym marszem, co jakiś czas przechodząc do
niewysilonego truchtu. Zerknęłam na wyświetlacz w telefonie –
przez Gabrysię miałam tylko sześć minut. Niemożliwe? Spróbujmy.
Coś się wymyśli. Chyba.
Dokładnie
omijałam kałuże, ale i tak buty szybko mi przemiękły od deszczu,
podobnie jak całe ubranie. Ale kij z tym. Kawa. Pamiętajmy o kawie.
Doszłam
do końca uliczki przed szkołą, przecięłam szybko szeroką
dwupasmówkę, na szczęście nie trafiając na żadne samochody
(tudzież pod żadne samochody), potruchtałam dalej. Długi pawilon
ze sklepami widziałam jeszcze ze szkoły – to wcale nie było tak
daleko. Znałam bardzo dobrze tę okolicę – moja ciocia mieszkała
w blokach, które miałam po swojej prawej stronie, zanim zachciało
jej się trzy lata temu przeprowadzić do innego miasta. Za czasów
podstawówki w każdy poniedziałek przychodziłam do niej po
lekcjach. Na tym osiedlu mieszkała też Ola – jedna z nielicznych
osób, z którymi się wtedy bardziej przyjaźniłam. Często
szwendałyśmy się wtedy po osiedlu, jeśli pogoda dopisywała.
Zwykle dość krótko, bo rodziców biedaczka miała nieco
pieprzniętych i nawet w trzeciej klasie podstawówki uważających,
że powinna uczyć się przez cały dzień po szkole, a spotykanie
się z koleżankami sprawia, że mniej skupia się na lekcjach,
ale... jak byłam mała, miałam dar przekonywania. Wystarczyło, że
się mnie na tych rodziców wypuściło, a umiałam wywalczyć
przynajmniej godzinkę za każdym razem. Chociaż bałam się tych
ludzi, nie zaprzeczę. Zwłaszcza że koleżanka wiele razy
wspominała, że potrafili ją porządnie uderzyć. O ile bezbłędnie
rozróżniałam, gdy opowiadała bajki, a działo się to często, o
tyle to brzmiało mi całkiem prawdopodobnie – już samo to, że
płakała ze strachu, gdy zdarzało jej się złapać jedynkę, wiele
mówiło. Nie mam już z nią kontaktu. Czasem żałuję, jestem
ciekawa, co u niej słychać. Ale... chyba drogi nam się na dobre
rozeszły.
Wreszcie!
Dopadłam do pawilonu, minęłam zegarmistrza, aptekę i niewielką
przychodnię, wpadłam do pierwszego spożywczego – maleńkiego,
przypominającego wyjątkowo niesympatyczną norę przybytku, w
którym zawsze było ciemno i zawsze można było napotkać na
jakiegoś pana Andrzeja kupującego akurat trunki rodzaju wszelkiego
na zeszyt. Tak było i tym razem – w środku świeciła aż jedna
krzywo zawieszona jarzeniówka, na widok której zrobiło mi się
lekko niedobrze, a zarośnięty mężczyzna koło siedemdziesiątki
czarował zblazowaną kasjerkę. Szybko obleciałam wzrokiem
nieliczne półki...
– Nie
ma kawy sypanej? – spytałam z zaczątkami paniki.
– Nie
ma – odpowiedziała kobitka, nie podnosząc na mnie wzroku.
Kurde.
Wybiegłam
ze sklepu, odprowadzona zaskoczonym spojrzeniem staruszka, i
wparowałam do drugiego. Tu już było nieco więcej cywilizacji (i
przede wszystkim światła), kupiłam więc szybko opakowanie swojej
ulubionej kawy, nieco zadziwiona jej ceną, i dorzuciłam kilka
batoników, bo zbyt mocno mnie przywoływały, bym mogła pozostać
na nie obojętną.
No
i ruszyłam z powrotem do tej cholernej szkoły. Nie powiem, czułam
się na na tyle zdesperowaną, że poważnie rozważałam, czy by
może nie lecieć do domu, w końcu to już prawie połowa drogi, ale
niestety klucze miałam w kurtce.
Przynajmniej
deszcz przestał padać.
Wparowałam
do szkoły dwie minuty po dzwonku, zdyszana i spocona jak mysz w
połogu. Serio, jak się tak pędzi, to nawet tylko pięć stopni na
plusie może stać się aż pięcioma stopniami na plusie... Nie
przejmując się dyskretnym przechodzeniem przez szatnię (aż mnie
skręciło na myśl, że miałabym jeszcze pokonać jakiekolwiek
schody), przebiegłam beztrosko głównym wejściem, mijając nadal
stojącą na dyżurze nauczycielkę. Nie powiem, kobitka była dość
zaskoczona, ale nie zdążyła niczego za mną zawołać.
Korytarz
już prawie opustoszał. Na stołówkę miałam nie po drodze,
podjęłam więc decyzję nieco histeryczną, ale jedyną możliwą:
pokój nauczycielski. Po drodze otworzyłam opakowanie kawy, wsypałam
jej na oko do kubka termicznego i spróbowałam opanować na tyle, by
z żadnego miejsca się nie wysypała.
W
sumie do pokoju nauczycielskiego też miałam nie po drodze, i to
chyba jeszcze mocniej niż na stołówkę, ale wpadłam na to dopiero
wtedy, gdy zapukałam w drzwi. Otworzyła zaskoczona matematyczka,
która właśnie chciała wyjść z dziennikiem mojej klasy pod
pachą. Spojrzała na mnie dziwnie, zmarszczyła brwi i spytała
wreszcie:
– Leah?
Coś się stało?
– Proszę,
czy poratuje mnie pani wrzątkiem? – miauknęłam najżałośniej,
jak tylko mogłam, niemal wpychając jej w dłonie srebrny kubek z
kotkiem.
– Dobrze,
już wstawiam, ale mogłaś przyjść wcześniej... – jęknęła,
cofając się do czajnika. – Powinna się już zacząć lekcja...
– Wiem,
przepraszam. – Nie rozdrabniałam się. Kobitka i tak była z
rodzaju tych, która wszystkich uczniów traktowała jak własne
dzieci, więc z pewnością nie była na mnie zła. Gdyby nie to, że
uczyła tak parszywego przedmiotu, z pewnością bym ją uwielbiała.
O
to, dlaczego jestem całkiem mokra, potargana i zaopatrzona w kawę,
której nie powinnam w szkole mieć, już nie zapytała. W czasie,
gdy czekałam na wodę, zdążyłam chapsnąć pierwszego batonika.
Popiwszy cukier kawą, jakoś dotrwałam do końca lekcji...
Na
każdej przerwie latałam po wodę na następną porcję kawy. Raz na
stołówkę, raz do woźnych, raz do wuefistów, raz do dyrektorki,
raz do pedagoga... Tyle kilometrów i słodkich minek zrobiłam, że
aż zaczęłam się zastanawiać nad opatentowaniem jakiegoś sposobu
noszenia do szkoły własnego czajnika, ale jak na złość nic
sensownego nie przychodziło mi do głowy.
No.
I dzięki temu wszystkiemu, gdy wracałam do domu wcale nie byłam
jeszcze w stanie „przeżuty i wypluty”. Nadawałam się do życia.
Aż chciało mi się coś robić. Snułam plany na obfitujące w
przyjemności popołudnie – może trochę czytania, może trochę
pisania i słuchania muzyki, z pewnością ani odrobiny odrabiania
lekcji, a tym bardziej myślenia o sprawach sfory, o których
przecież powinnam myśleć... Rodziców miało nie być do wieczora,
więc nie istniało ryzyko, że oni wymyślą mi jakieś zajęcie.
Pełna swoboda. Gówniarze o tej porze zwykle już milczą...
No
i tak było do czasu. Tak, nieco zastanawiałam się nad tym,
dlaczego chcąca ze mną porozmawiać Gabrysia ostatecznie zwolniła
się tuż po uprzedzeniu mnie, że ma jakąś sprawę, ale nie
chciałam się nad tym specjalnie pochylać. Wystarczało mi już to,
że mogła w najbliższym czasie czegoś ode mnie chcieć i, co
najgorsze, obrosnąć futerkiem w ciągu kilku najbliższych pełni...
Quills coś wspominał, że jak teraz się nie przemieniła, nie
powinna już tego zrobić, ale wciąż gdzieś tam w środku
czułam obawę, że to się na tym nie skończy.
Miałam
rację.
Około
godziny piętnastej, gdy po przyjściu ze szkoły zdążyłam ledwie
przebrać się w domowe ciuchy i zjeść obiad, zastałam ten
chodzący koszmar w drzwiach. Ale, szczerze mówiąc, zupełnie jej
nie poznałam.
Makijaż
zasadniczo miała ten co zwykle – dziwne czarne obwódki na całe
oko i kawałek nosa – ale twarz pod tym pomalowała niemal na
biało, usta na fioletowo, i to tak krzywo, że wyglądały jak
pokryte krwiakami, a do tego miała czerwone soczewki, zakrywające
naturalny kolor oczu i czyniące źrenicę nienaturalnie rozszerzoną.
Plus emo grzywka, obroża z kolcami, w której chyba miała problemy
z przełykaniem, i wełniany czarny płaszcz niemal do samej ziemi.
Ja pierniczę, wyglądała jak wampir z anemią.
Korzystając
z tego, że całkiem zaniemówiłam, przepchnęła się do
mieszkania.
Kurde,
co ona sobie myśli?! Że może?!
– Halloween
było w zeszłym tygodniu – powiedziałam w razie czego.
Zignorowała mnie. Rzuciła płaszcz na wieszak, który prawie się
przewrócił pod jego ciężarem, i bez zaproszenia zniknęła w
kuchni.
– Ej,
zaraz! – krzyknęłam za nią. Teraz to już przegięła – w
głowie zapaliła mi się czerwona lampka z napisem „intruz”.
Trzasnęłam drzwiami i rzuciłam się do kuchni, gotowa na
rozpętanie karczemnej awantury z rodzaju tych, jakie to tylko ja
umiem rozpętać...
Zdążyła
się już rozsiąść przy niewielkim stole, w dodatku na miejscu,
które od zawsze uważałam za swoje. Miała tak dziwną minę, że
aż przemknęło mi przez myśl, czy przypadkiem na ostatnim
egzorcyzmie nie próbowała ze znajomymi czegoś znacznie
mocniejszego od taniego alkoholu.
– Co
ty tu robisz?! – wydarłam się bez krępacji. A ona...
No
cóż, ona na mnie nawarczała.
No
jak słowo daję – spojrzała mi prosto w oczy, odsłoniła zęby i
warknęła całkiem porządnie, nie dodając nic więcej. Kompletnie
zgłupiałam. I to na tyle, że przez moment nie mogłam sobie
przypomnieć, jak się opuszczało uniesione w ferworze emocji ręce.
– E...
Ty się dobrze czujesz? – wydukałam wreszcie.
– Ja
się czuję świetnie – burknęła. Chociaż „burknęła” było
tu nieco na wyrost, bo jej głos był tak modulowany na warkot, że z
pewnością głosem ciężko go nazwać.
I
dalej milczała, całkowicie skupiona na oglądaniu paznokci.
Zapuściła je całkiem solidnie i pomalowała na czarno, tym
razem zaskakująco umiejętnie jak na nią.
– To
może inaczej. – Odetchnęłam, policzyłam do pięciu. – Co się
stało? Dlaczego tak mi wparowałaś do domu, co?
– Stało
się całkiem sporo. Musimy poważnie pogadać. – Jakby zawęszyła
w powietrzu. – Masz może jakieś mięso?
– Nie
– skłamałam. Nosz ja pierdzielę, tylko tego brakuje, żebym się
z nią jeszcze dzieliła moimi kabanosami! Już i tak powinnam ją
stąd wypierdzielić na zbity pysk zgodnie z obietnicą daną mamie –
do kuchni, gdy jest w takim stanie, miałam nie wpuszczać nikogo,
choćby miało mnie to kosztować życie. Ale co poradzić,
warczącego emo z czymś w rodzaju defektu umysłowego raczej nie
wyprowadzę. A przynajmniej dopóki nie straci czujności...
– Szkoda.
– Wzruszyła ramionami. – Słuchaj, sprawa jest poważna. Ja już
nie wiem, co robić, a jakby tego było mało, moi rodzice myślą,
że zwariowałam.
– A
po kolei? – Powoli traciłam nadzieję na spokojne popołudnie. –
Nie mam pojęcia, o co ci chodzi.
– Jak
to nie masz pojęcia?! – zdenerwowała się, aż podnosząc z
krzesła. – Nie udawaj teraz! Tyle się wydarzyło, a ty jeszcze
chcesz kłamać?! Widziałam na własne oczy!
– Kurna,
dziewczyno, o co ci chodzi?! – przekrzyczałam ją. Nie
przypuszczałam, że jestem w stanie wydać z siebie tak głośne
dźwięki, aż prawie popadłam w samozachwyt.
– Nie
kłam, przecież jestem taka jak ty! Opowiadałam ci, a ty potem
zmieniłaś się przy mnie w wilka! – kontynuowała.
– Ach,
Jezusie niebieski, to o to ci chodzi – jęknęłam, masując dłonią
czoło. Głowa zaczynała mnie od niej boleć. Istnienie chyba też.
– Przecież
mówię ci to od samego początku!
Nie
zauważyłam.
– To
może przejdźmy do meritum? – zaproponowałam.
– Do
czego? – Zmarszczyła brwi, przez chwilę bardziej przypominała
typową siebie.
– Ech...
Powiedz wreszcie, w czym problem.
– Ale...
Ale jak to? – Usiadła ponownie, nagle jakby się skuliła. – Ty
nawet nie zaprzeczasz...?
– A
czemu mam niby zaprzeczać? Widziałaś, to widziałaś. –
Wzruszyłam ramionami. – Trudno, stało się. Wmówić ci, że to
od zatrucia alkoholem, chyba nie mam szans.
– Dobrze
to pamiętam!
– No
właśnie. – Poważnie zaczynałam zastanawiać się nad tym, czy
by może nie skontrolować zawartości szafki, w której mama
trzymała alkohol od pacjentów. Chyba nie powinnam jako osoba
nieletnia, ale coś tak czułam, że ja jej na trzeźwo nie dam rady.
Ktoś tu z pewnością miał ucierpieć, a jako że to ona
znalazła się chwilowo bliżej okna... – Więc o czym chcesz ze
mną pogadać? O tym wilkołaku, co cię podobno ugryzł? Zmieniłaś
się w końcu podczas pełni?
– Nie.
– Zupełnie oklapła. – I to mój problem. Wiem, że powinnam,
czuję, że mam tę moc, ale nie mogę się zmienić.
Mam
tę moooc... Prawie się roześmiałam. Szybko ugryzłam się we
wnętrze policzka.
– Tutaj
raczej ci nie pomogę. Na przemianę w wilkołaka po ugryzieniu masz
jakieś... sześćdziesiąt procent szans? Na pewno nie więcej. Więc
może ciebie po prostu ominęło.
– Niemożliwe!
– Ponownie zerwała się z krzesła, uderzając nim w szafki za
plecami. Aż się skrzywiłam, wyobrażając sobie, jak głęboką
rysę to mogło zostawić. – Przecież gdybym miała się nie
przemienić, to bym nic nie czuła!
– Nie
wiem. Nie skupiałam się nigdy za mocno na Ugryzionych. W moim
stadzie ich nie ma.
– To
ty masz... stado? – O ile to możliwe, pobladła jeszcze bardziej.
A wręcz zzieleniała, jakby zaraz miała zwymiotować. Przysięgam,
że jeśli nie dobiegnie do łazienki, to ją własnoręcznie w te
rzygi... – Dziwnie to brzmi.
– Wilkołaków
jest wbrew pozorom całkiem sporo. I sama wcześniej o tym stadzie
gadałaś, więc skąd to zaskoczenie?
– Więc
nie wiesz, jak mnie w wilka przemienić? Nie mogłabyś mnie jeszcze
raz ugryźć, czy coś?
Ożesz
w mordę, teraz to ja się prawie zerzygałam...
– To
jest zakazane – palnęłam szybko. Podobno nie było, jeśli miało
się to stać za zgodą „ofiary”, ale jeszcze tego mi
brakowało...
– To
co ja teraz zrobię? – Niemal zaczęła płakać. – Co ja powiem
rodzicom? Oni myślą, że oszalałam! Musiałam teraz im uciec, bo
zupełnie nie rozumieją i...
Dokładnie
w tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi.
– Powiedziałaś
rodzicom?! – zapowietrzyłam się. Bez słowa skinęła głową,
składając usta w podkówkę. Mi też już chciało się ryczeć...
Poszłam do drzwi, właściwie pewna, kogo tam zastanę.
Rzeczywistość
przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania i pomachała im z daleka,
znikając na tle zachodzącego słońca.
W
życiu nie widziałam takiej pary. Facet był nieco, że tak powiem,
konkretny – całym sobą z pewnością wypełniłby doskonale
przestrzeń między framugami. Towarzyszyła mu wysoka, zasuszona
kobieta w średnim wieku. Włosy z pewnością kiedyś miała
brązowe, teraz jednak siwe odrosty widać było z pewnością z
orbity. I to Jowisza. Do złudzenia skojarzyła mi się z drugą
matką z „Koraliny”, wycofałam się więc kilka kroków,
zdjęta irracjonalnym przerażeniem. Ten dzień był tak przerąbany,
że nawet w takiej sytuacji nie byłam zdolna do logicznego myślenia.
Mało brakło, a bym się na jej widok wydarła i zwiała
schować się za kanapą... Zaniemówiłam dokumentnie.
– Witaj
– odezwała się babka głosem przypominającym papier ścierny.
Facet milczał, mierząc mnie wzrokiem zawodowego boksera, który
właśnie znalazł łatwy cel dla przypomnienia sobie swych co
ważniejszych umiejętności. – Ty jesteś Leah Wilkosz?
Bez
słowa skinęłam głową.
– A
jest może u ciebie Gabrysia?
Wciąż
nie mogłam mówić. Widząc, że wyciąga kościstą, pająkowatą
dłoń, by mi ją podać, czym prędzej usunęłam się z przejścia,
pozwalając, by weszli do środka. Miałam nadzieję, że wyszło
dość naturalnie, bo ja dziękuję mieć takich za wrogów...
– W
kuchni – wykrztusiłam zaskakująco cichym głosem. No jak nie ja.
Jak ja z dawnych lat – bez wrednej pewności siebie, złośliwości
i jasno określonego tego, czego sobie życzę, a czego nie.
Nawet
nie zdjęli butów, goście od siedmiu boleści.
– Gabrysiu
– dobiegło z kuchni – dlaczego uciekłaś z domu?
– Nie
chcę z wami rozmawiać! – wrzasnęła Gabrysia. Aż mi się włosy
na głowie zjeżyły i zawahałam się, czy aby na pewno chcę
tam za nimi iść... – Zostawcie mnie w spokoju! Jestem całkiem
normalna, nie wmówicie mi tego!
A
sąsiedzi wszystko słyszą... Kurde, jeśli tak zaczęła
uświadamianie rodziców, że może obrosnąć sierścią, to ja się
nie dziwię, że wzięli ją za wariatkę...
– Ale...
– tym razem spróbował chyba tatko.
– Jestem
tym, kim jestem! To, że nie wierzycie, to tylko wasza sprawa! Nie
denerwujcie mnie, bo to się może źle skończyć!
Akurat
gdy weszłam nieśmiało do ciasnej kuchni, Gabrysia była w trakcie
kolejnego mrożącego krew w żyłach warknięcia. To tylko na dobre
zakwalifikowało ją w moich oczach jako stałą pacjentkę oddziału
zamkniętego. Lub utwierdziło mnie w przekonaniu, jeśli spojrzeć
na to od drugiej strony...
– Gabrysiu...
– próbowała kobieta, lecz jej córka wtedy mnie zauważyła.
– O,
spytajcie Lei! Ona jest taka jak ja! Zmieniła się przy mnie w
wilka!
Cóż,
sądząc po wyglądzie rodziców, nie miała co liczyć na to, że
uwierzą w ten niezbity argument. Coraz silniej miałam wrażenie, że
znalazłam się w jakimś cholernym programie telewizyjnym z rodzaju
tych, które oglądają miliony, bo nic innego akurat nie leci. Nie
nadążałam za idiotyzmem sytuacji.
Utraconą
zdolność mowy zdołałam przerobić w najszczersze zdziwienie.
– Że
co ja zrobiłam...? – wyjąkałam, czym zasłużyłam sobie na
spojrzenie, które w założeniu powinno mnie przerobić na
kupkę wyjątkowo nieszczęśliwych popiołów.
Przerażająca
mamuśka westchnęła boleśnie, odwróciła się od córki z
rezygnacją i podeszła do mnie. Położyła mi dłoń na ramieniu,
choć mało brakło, a zaczęłabym przez to wrzeszczeć,
i delikatnie wyprowadziła mnie do przedpokoju. Gdy opuściłyśmy
kuchnię, odezwała się półgłosem:
– Ona
zachowuje się tak od wczoraj wieczorem. Ogólnie była jakaś dziwna
od bodajże dwóch tygodni, ale nie wiedziałam jeszcze, co się
święci. Pozwoliłam jej iść dzisiaj do szkoły, a trzeba
było zostawić ją w domu... – Załamała kościste ręce. – Nie
wiem już co robić. Warczy na nas, chce jeść surowe mięso,
wymyśliła, że jest jakimś wilkołakiem. Ja jej mówiłam, żeby
tych dziwnych filmów nie oglądała, a ona swoje, no i teraz masz...
– Uwiesiła się na mnie praktycznie całym swoim ciężarem.
Nie
odpowiadałam. Słuchałam. Skupiałam się na tym, by się pod nią
nie przewrócić.
– No
i co teraz mamy robić? Zabrać ją do lekarza? Przecież to jak
przyznać się, że nasza córka jest... No wiesz. – Wykonała
charakterystyczny gest w okolicy skroni.
Ledwo
powstrzymałam się od wspomnienia, że jeśli jeszcze chwilę
posiedzą, z pracy akurat wróci moja mama – psychiatra, jakby nie
patrzeć – ale szybko zmieniłam zdanie. Babka nie wyglądała na
taką, która nawet w swoich lepszych momentach potrafiła żartować,
postanowiłam więc zachować się tak, jakbym była człowiekiem.
Dość troskliwym, doprecyzowując.
– Może
by państwo zabrali ją do normalnego lekarza? Nie wariuje się ot
tak, to może być coś poważnego...
– Tak
myślisz? – Spojrzała na mnie z namysłem. – Może masz rację.
Spróbuję jeszcze...
No
cóż. I może wszystko byłoby ładnie i pięknie – emosia
zgodziłaby się na tomografię czy inne cudo, jej rodzice zdołaliby
ją wyprowadzić, a ja w spokoju skorzystałabym z tych okruchów
wolnego czasu, jakie mi zostały jeszcze do wieczora – ale akurat
wtedy zadzwonił mój telefon.
– Przepraszam,
muszę odebrać – mruknęłam, odsuwając się na grzecznościowe
kilka kroków. Kobieta pokiwała w zamyśleniu głową i wróciła do
kuchni, pewnie dalej próbować przemówić Gabrysi do rozsądku. O
ile emo miała coś takiego, w co szczerze wątpiłam...
Jeszcze
zanim zdążyłam powiedzieć „słucham”, Quills się na mnie
wydarł:
– Gdzie
ty jesteś?!
– Jak
to gdzie? W domu – wydukałam. On nie brzmiał normalnie. On
brzmiał na przerażonego...
– Jesteś
nam potrzebna, natychmiast! Mamy półdemona! – I się rozłączył.
Ja
pierniczę, no już nie było kiedy...?
Wpadłam
do kuchni z telefonem w ręku.
– Muszę
bardzo pilnie wyjść – obwieściłam zdenerwowanym tonem.
– Ojej...
Dobrze – stropił się tatuńcio. – Gabrysiu, chodź, musimy...
– Pewnie
idzie coś załatwiać z tym swoim stadem. Mówiłam wam – warknęła
Gabrysia. – Ale i tak się do tego nie przyzna...
– Ja
naprawdę muszę iść! – wydarłam się na nią. Tym razem to ja
zachowywałam się tu jak pomylona.
Poganiani
w średnio uprzejmy sposób ludzie wyszli na klatkę schodową. Ja
zamknęłam szybko drzwi na jeden zamek i rzuciłam się biegiem na
dół, wymijając ich tak, że Gabrysia niemal wywróciła się przez
barierkę. Nie rozpaczałabym szczególnie, ale niestety nie miałam
czasu na to, by się wrócić i poprawić. Wyrąbałam się na
parterze, pozbierałam połamane kości (mało brakło, a zbierałabym
też wybite zęby) i prawie wyważyłam drzwi, wyskakując na
zewnątrz.
Bałam
się. Adrenalina rozlała się po ciele, sprawiając, że wyostrzyły
mi się zmysły, słaba kondycja zeszła gdzieś na dalszy plan, a
mięśnie drżały od wstrzymywanej przemiany. Wypadłam przed blok –
wciąż w powyciąganym domowym dresie, na co normalnie za nic bym
sobie nie pozwoliła – i ignorując to, że było jeszcze dość
widno, a wokół kręciło się sporo osób, przemieniłam się w
wilka i puściłam w stronę, w którą instynktownie wiedziałam, że
powinnam skręcić. Miałam nadzieję, że nikt nie patrzył akurat w
moim kierunku. Że Gabrysia i jej rodzice nie wyszli na zewnątrz na
tyle wcześnie, by to zobaczyć...
Ale
to nie było teraz ważne.
– Co
się dzieje?! Gdzie jesteście?! – wołałam w eter. Wirujące
w wilczych głowach i ciałach emocje niemal zwaliły mnie z nóg.
– Jak
to gdzie? Na wojnie – parsknął Embry. – Pospiesz się!
Więc
biegłam.
Biegłam
i z każdą chwilą bałam się mniej. Przechodziłam w tryb
polowania...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz