poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 40


Miałam takie jedno marzenie. Chciałam gdzieś sobie pójść. Gdzieś daleko, na jakieś kompletne zadupie, na którym diabeł mówił nie tylko „dobranoc”, ale też „dzień dobry”, „dobry wieczór” i „daj na pół litra”. Gdzieś, gdzie nie dosięgłyby mnie żadne z problemów, jakie ostatnio się wyprodukowały w moim otoczeniu. Gdzieś tak daleko, bym o nich mogła zwyczajnie zapomnieć, uznać, za nierealną mrzonkę, coś jak na wpół zapomniany nieprzyjemny sen i nic więcej.
Chciałam świętego spokoju. Wygodnego łóżka. I ciszy. Przede wszystkim tej cholernej ciszy, której jak zwykle było jak na lekarstwo...
No tak. Powinnam się już niby przyzwyczaić, że o przyjemnych planach nie mogłam nawet zbyt głośno myśleć, bo Pech czuwał zawsze i jeszcze gotów uznać je za doskonałą okazję do ponownego objawienia się. I to takiego objawienia pełną parą – z dumnymi sztandarami, sypiącym się z nieba konfetti i radosną pieśnią na ustach.
Za bardzo ucieszyłam się z tych wagarów.
Niby nie chodziliśmy w nocy za dużo – byłam bardzo zaskoczona, gdy zobaczyłam, o której ostatecznie dotarłam do domu – ale nie zmieniało to faktu, że zdecydowanie potrzebowałam wypoczynku. Ledwo trzymałam się na nogach, głowa pękała mi od nadmiaru myśli, a myśli były tak chaotyczne, że sama momentami gubiłam się w tym, czego konkretnie dotyczą. Nie żyłam – to chyba byłoby najlepszym określeniem. Pierdzielnęłam się do łóżka w ubraniu i makijażu i zasnęłam niemal natychmiast, wywołaną zmęczeniem rozpacz starając się załagodzić wyobrażeniami tego, ile snu jeszcze na mnie czekało. Plan zignorowania szkoły mimo wszystko zdecydowałam się podtrzymać, nic więc nie stało na przeszkodzie, bym calutki dzionek spędziła pod kołderką, prawda? Owszem, wciąż gdzieś tam czekało wspomnienie o tym, że miałam być pod telefonem – nie wiadomo przecież, kiedy tego całego półdemona znajdą i się na niego zasadzą, mogłam być potrzebna w każdej chwili – ale... coś mi się nie widziało, by to stało się w najbliższym czasie. Akcja jak dla mnie wymagała działania delikatnego, by Ladon nie zorientował się, co jest na rzeczy, bo jakby się zorientował, to jasne, że nie dałby się zagonić w pułapkę, a pośpiech mógł tylko narobić więcej kłopotów. Starszyzna się na tym znała. A przede wszystkim znała się na tym ta cholernie tajemnicza Aurelia, której wspomnienie wciąż chodziło mi po głowie, choć ostatecznie zdołałam je stłamsić i wraz z całą resztą zakopać w szufladce oznaczonej napisem „na później”.
A więc chciałam pospać. Wypocząć, jak to mi powiedziano. Padł taki rozkaz z góry, głupio byłoby go nie wykonać, prawda? Jeszcze by potem źli na mnie byli... Wypocząć zamierzałam do oporu, do porzygu wręcz, tak, bym zaczęła sama z siebie wyczekiwać jakiejkolwiek akcji.
Cóż. Nie było mi to dane. Ja nie wiem, jak to działa, ale tego dnia miałam niemal stuprocentowe wrażenie, że czuwał nade mną jakiś szkolny demon, wykrzykujący rozkazującym tonem: „nie możesz więcej opuszczać lekcji, bo jak nie...!”.
I dostałam swoje „bo jak nie”.
Gówniarz sąsiadów obudził się, gdy było jeszcze ciemno. Śpię bardzo płytko, więc pech chciał, że gdy panującą jeszcze o piątej dwanaście ciszę rozdarł jego dziki wrzask, tak się przestraszyłam, że aż niemal spadłam z łóżka. Nękana najbardziej wyrafinowanymi sennymi wariacjami na temat pościgu i walki z Ladonem, jednym susem wyskoczyłam na środek pokoju, wyszukując nieistniejącego zagrożenia. Przewróciłam się o obrotowe krzesło przy biurku, wypierdzieliłam na rozrzucony na podłodze komplet broni, którą noszę na szermierkę, zaplątałam się w jakiś kabel i wydarłam cokolwiek niecenzuralnie na tyle głośno, że z pewnością postawiłam na nogi wszystkich tych, których nie obudził dzieciak. Szczęście, że całkiem szybko po tym oprzytomniałam, bo ten kabel, w który się zaplątałam, był zasilaczem od laptopa, który mało brakło, a poleciałby na podłogę razem ze mną, a tak zdążyłam go złapać, gdy zawisł tuż nad moją głową.
Swoją drogą, gdyby mi na łeb spadło coś takiego, z pewnością przyprawiłoby mnie dodatkowo o wstrząśnienie mózgu. Dziewiętnaście cali w średniowiecznej obudowie robi swoje – do najlżejszych nie należy i pewnie jest wytrzymalsze niż moje kości...
Boże, co tu się stało?! – Ledwo przytomna mama wparowała do mojego pokoju, niemal wyważając drzwi po drodze.
Zastanawiam się właśnie nad tym samym – jęknęłam, z trudem wygrzebując ze sterty, jaką utworzyłam wraz ze sprzętem szermierczym, krzesłem, zasilaczem i laptopem.
Dzieciak piętro wyżej wył jak mordowany żywcem, starszy obrzucał go przekleństwami, jakich nie powstydziłby się żaden wychowanek mojego gimnazjum. Ich matka wyła coś niezrozumiałego w takim tempie, że przez warstwę stropu brzmiała jak wściekły indyk. W życiu nie przypuszczałam, że da się tak szybko mówić...
I co, żyje? – Tata zajrzał za mamą do pokoju. – O, żyje...
Żyję, ale co to za życie? – zaskamlałam, z trudem podniósłszy się na nogi. Spróbowałam wykręcić się, by zobaczyć, co z moimi plecami, ale po długim śnie w jednej pozycji byłam całkiem zesztywniała. A żebro, które miałam oszczędzać, bolało jak jasna cholera.
Zaraz, właśnie, bo nie sprecyzowałam. Wylądowałam na szabelkach plecami. Tak mną w powietrzu zarzuciło przez to krzesło...
Co ty wyczyniasz w środku nocy? Do łazienki szłaś? Ja cię przecież prosiłam, żebyś wreszcie to wszystko sprzątnęła, przecież zabić się można – biadoliła mama. – Ciekawe, co na to sąsiedzi...
Spytaj tych tam. – Sugestywnie wskazałam palcem na sufit. – To znaczy... ja ich chętnie spytam.
Już ruszałam w stronę przedpokoju, gdy padło obleczone ciężkim zdziwieniem pytanie:
Zaraz, a dlaczego ty jesteś ubrana?
Długa historia – zbagatelizowałam beztrosko. Już praktycznie sznurowałam buty i wychodziłam na klatkę schodową, gdy rodzicielka szarpnęła mnie za ramię.
Co ty robisz, ja przepraszam bardzo? Ty wiesz, która jest godzina? – jęknęła.
Ja wiem, ale niektórzy chyba potrzebują, by im o tym przypomnieć – wycedziłam. Byłam w takim stanie, że gdybym tylko mogła, rzuciłabym się na rozkręcających w najlepsze gówniarzy z zębami.
Wracaj do łóżka, przecież wiesz, że to i tak nic nie da...
No w sumie... Ale głupio było się tak poddać bez walki.
Idź się położyć, może jeszcze się zdrzemniesz przed szkołą – powiedział wreszcie tata i pchnął mnie w stronę łóżka.
Nie mówiłam jeszcze, że nie zamierzam iść do szkoły. W sumie to nie wiem dlaczego... Jak się jednak okazało, dobrze, że tego nie zrobiłam. Bo koło siódmej, gdy z otwartymi szeroko oczami wpatrywałam się w sufit i słuchałam odgłosów cioranych po gołych panelach zabawek, doszłam do wniosku, że chyba zdanie trzeba jednak zmienić. W szkole przynajmniej da się spać, bo tutaj nie miałam na to najmniejszych szans...
Wstałam. Ubrałam się, rozmalowałam, pomalowałam jeszcze raz. Spakowałam tyle jedzenia, jakbym szykowała się na przynajmniej tygodniowy pobyt w placówce edukacyjnej, i pozwoliłam zaprowadzić się do samochodu. Jak zombie po postrzale głowy, ale to zawsze coś. Całkiem sprawnie mi to wyszło jak na taki stan.
Miałam w planach spać. Wspominałam z pewnością wielokrotnie, że nauczyciele już chcąc nie chcąc przyzwyczaili się do tego, jak szkołę traktuję, i przekonali dosadnie, że nie istnieje żadna metoda, by to moje nastawienie jakkolwiek zmienić, miałam więc w tym pewne pole manewru. O ile znajdowałam się w ostatniej ławce i nie przeszkadzałam w prowadzeniu lekcji, wiedzieli, że najłatwiej będzie mnie zwyczajnie ignorować. Tak więc faktycznie zdarzały się dni, gdy pozwalałam sobie na spanie, i to był właśnie jeden z nich...
Tylko że nie przewidziałam pewnej kwestii, która powinna być dla mnie oczywista i o której doskonale bym pamiętała, gdyby nie to, że miałam problemy nawet z przypomnieniem sobie, jak się odkręcało kubek termiczny z kawą. Mianowicie sprawa była przekichana, bo... przez to zamieszanie ze szkołami zmieniło mi się paru nauczycieli. A oni mnie nie znali, nie mogli więc się przyzwyczaić do tego, że wszystko jest w porządku, jeśli nie zakłóca się mojego błogiego snu...
Pierwszą lekcję jakoś przeżyłam – był polski, podczas którego musiałam skupić się na kolejnych kilometrowych notatkach, a i kofeina z pochłoniętej kilkoma łykami kawki z sześciu łyżek stołowych robiła swoje. Na przerwie zręcznie uniknęłam Gabrysi, choć sama nie wiedziałam, czy aby na pewno chciała mieć ze mną cokolwiek do czynienia po tym, jak widziała mnie w ciele gigantycznego wilka, przed którymi ledwie chwilę wcześniej próbowała mnie ostrzec. Szczerze wolałabym opcję z wielką obrazą, fochem z przytupem i odrzutem włosów, dyskretnymi spojrzeniami spode łba i obgadywaniem do nowych przyjaciółeczek, ale kto tam ją wie. Nawet po kawie nie byłam na tyle optymistycznie nastawiona do życia, by przekonywać się, jak się sprawy mają.
Taa. Tylko że wspomniana kawka zechciała wyparować, gdy po dzwonku czekałam pod klasą na nauczycielkę. Nauczycielkę, z którą miałam do czynienia zaledwie raz w zeszłym tygodniu, ale w której nie zauważyłam niczego dziwnego, tak wykończona byłam. Przywitałam się, chyba nawet nie do końca patrząc w jej stronę, powlokłam do swojej ostatniej ławki, wyjęłam zeszyt do wszystkiego, który musiałam praktykować z racji lekarskiego zakazu dźwigania ciężarów, a którego pomysł coraz bardziej mi się podobał, poczekałam na odczytanie listy obecności... i położyłam się na spokojnie.
Pamiętajcie: ostatnia ławka naprzeciwko nauczycielskiego biurka. Miejsce od zewnętrznej strony – przy oknie lub ścianie. I jesteście niewidoczni.
Przynajmniej teoretycznie.
Nie wiem, ile tak sobie beztrosko pospałam. Nie zasnęłam niby głęboko, wciąż piąte przez dziesiąte słyszałam, co dzieje się dookoła, ale było mi całkiem przyjemnie – myśli płynęły niewinnie bez konkretnego porządku, ciało weszło w ten typowo senny stan rozluźnienia, podczas którego w każdym jego zakamarku robi się po prostu tak strasznie dobrze, że aż człowiek chce się nad tym uśmiechać... Rozluźniałam się, ładowałam baterie, odprężałam, zapominałam o zmartwieniach i po prostu... relaksowałam się. I to pomimo tego, że wciąż gdzieś tam pamiętałam przecież, że znajduję się w szkole i powinnam zachować nieco większą czujność... O tym, dlaczego ta większa czujność jest potrzebna, już nie pamiętałam. Oczywiście do czasu.
Widzę, że panią z ostatniej ławki bardzo lekcja interesuje!
Spałam dalej. Usłyszałam słowa, zarejestrowałam w jakiś sposób, ale z niewiadomych przyczyn nawet nie przyszło mi na myśl, że mogłyby być skierowane do mnie. Ocknęłam się dopiero wtedy, gdy siedząca w ławce przede mną Magda potrząsnęła mnie za ramię.
Co? – jęknęłam sennie, podnosząc głowę. W pierwszym odruchu gotowa byłam rzucić się do gardła każdemu, kto by mi tak bezczelnie przerwał, ale na szczęście szybko mój wzrok spoczął na stojącej pod tablicą postaci. Obcej postaci.
Oprzytomniałam w ułamku sekundy.
Ty się nazywasz...? – wycedziła nauczycielka.
Leah Wilkosz – wyjąkałam. Na nic więcej się nie zdobyłam. Akcja serca skoczyła mi chyba do dwustu uderzeń na minutę, żołądek ścisnął się w węzeł. Dawno się tak w szkole nie przestraszyłam.
A czy Leah Wilkosz wie może przynajmniej, jaką mamy lekcję?
Nie wiedziałam. Jak babcię kocham, nie miałam bladego pojęcia!
Chemię – palnęłam szybko, zauważywszy napis na zeszycie leżącym na ławce Magdy.
Historię – syknęła Magda.
Znaczy się historię! – wykrzyknęłam szybko, udając, że to tylko takie delikatne przejęzyczenie było.
O, świetnie. To może jeszcze przytoczysz, o czym właśnie rozmawialiśmy?
Szlag, podręcznika Magda nie miała. Ja też.
No... O powstaniu styczniowym – powiedziałam pierwsze, co przyszło mi na myśl.
Masz szczęście – parsknęła nauczycielka, grożąc mi palcem. – Wpisuję ci uwagę za spanie na lekcji. Jeszcze raz cię przyłapię na nieuważaniu, a o wszystkim dowiedzą się rodzice! – Pochyliła się nad dziennikiem.
Ja pierdzielę. Tyle jest rzeczy, o których można mówić na lekcjach historii, a ja trafiłam tak idealnie? Nie no, nie wierzę... Aż się chciałam roześmiać, na szczęście udało mi się schować twarz w rękawie, zanim się głupawo uśmiechnęłam.
Przez resztę lekcji udawałam wielce skupioną na wykładzie, co jakiś czas pochylając się nad zeszytem i zamalowując w nim kratki, by symulować tworzenie rozwlekłych, dokładnych i wzorowych notatek, w rzeczywistości zaś skupiając się nad rozterkami rodzaju „skąd wziąć następną porcję kawy, skoro według mocno niedorobionego ministra od czegoś związanego ze szkołą dobra takie są dla ludzi w moim wieku niedozwolone i niedostępne”. Kurde, następna przerwa jest krótka, a w pobliżu nie ma żadnego miejsca, w którym znalazłabym ekspres. Do „Żabki” nie obrócę w dziesięć minut, a tak to... co? Kupić w najbliższym spożywczym sypaną i ubłagać na stołówce, żeby mi zalali? Z wychodzeniem z tej szkoły też są problemy, mogą mnie zawrócić...
Problem tak mnie pochłonął, że mało brakło, a przegapiłabym dzwonek na przerwę i straciła cenne sekundy na podjęcie działania. Szybko się otrząsnęłam, spakowałam, jednym ruchem zgarniając wszystko z blatu ławki do torebki, i wyprułam do drzwi jako pierwsza, cokolwiek zdesperowana.
Cholera jasna, pięć stopni na dworze i deszcz, a szatnia pewnie zamknięta. Tak mam lecieć? Ja pierdzielę, co za życie...
Hej, Leiczku, poczekaj!
Owszem, gdy usłyszałam to za plecami, to mało brakło, a faktycznie tak bym ze szkoły wybiegła. Gabrysia dogoniła mnie dwoma susami, złapała za ramię i wstrzymała w miejscu, niemal przewracając. Jak ona to zrobiła? Ile ona waży, skoro nawet się nie zachwiała, a mnie niemal bujnęło na jednej nodze?!
Leiczku, hej, a na matematykę to nie w tamtą stronę? – spytała z najszczerszym zdziwieniem, trzepocząc posklejanymi rzęsami. No to chyba mam już odpowiedź, dlaczego zwykle ich nie maluje – wygląda to chyba jeszcze bardziej beznadziejnie, niż cała reszta satanistycznego makijażu.
Tak, w tamtą, sala numer cztery, na piętrze – wyrecytowałam jednym tchem. Spróbowałam się wyrwać, ale skubana trzymała mocno.
No gdzie ty tak pędzisz? – zezłościła się, składając obrysowane na czarno usteczka w dzióbek.
Do sklepu, zaraz mi się przerwa skończy, miejże litość! – jęknęłam. Spróbowałam siłą odgiąć jej palce, ale zaciskała je jak imadło, pierdzielona. I to by było na tyle, jeśli chodzi o nadludzką siłę wilkołaków, nie?
A po co do sklepu? Przecież jedzenie możesz kupić w sklepiku tutaj, prawda?
Jedzenie tak, ale ja chcę kawy. Bez kawy zdechnę, a chyba nie mam ochoty na powtórkę z chemii. Znaczy historii – poprawiłam się szybko.
Właśnie! Niezła akcja była. Ty naprawdę tam spałaś, czy tylko tak sobie leżałaś? – Uśmiechnęła się i przykleiła do mnie całym bokiem. Dopiero teraz zauważyłam, że mogę bez większego problemu dostrzec jej czubek głowy. Byłam od niej wyższa? Nawet jeśli to było zjawiskiem cokolwiek nietypowym, nie zamierzałam się nad nim rozwodzić, gdy czas uciekał.
Tak, naprawdę spałam, strzelałam z tym powstaniem, nie wiem, jakim cudem mi się udało. Mogę już...? – spróbowałam jeszcze raz.
No dobrze, leć. – Odsunęła się wreszcie, lecz jakiś dziwny błysk w jej normalnie wodnistych ślepkach sprawił, że zatrzymałam się jeszcze na moment, zamiast od razu wypruć w stronę szatni. – Tylko wiesz, chciałabym z tobą poważnie porozmawiać.
Dobra, ale to potem – rzuciłam, widząc, że teraz nie powie nic więcej, i rzuciłam się w stronę schodów do piwnicy. Nie miałam teraz czasu, by się nad tym zastanawiać. Poza tym... co to niby mogło być? Jakoś nigdy nie zgłaszała się do mnie z poważnymi problemami. Pewnie to tylko kolejna głupota, przez którą jedynie znowu zacznę się zastanawiać, czy przypadkiem jakimś cudem nie chodzę do szkoły specjalnej.
Wbiegłam do szatni, prawie nie wyrabiając zakrętu – śliskie lastriko nie rozumiało się zbyt dobrze z podeszwami czarnych trampków. Szarpnęłam za kratę boksu mojej klasy – zamknięte. Zaklęłam zaskakująco barwnie i po błyskawicznej kalkulacji, czy bardziej mi się to nie podoba, czy jednak mocniej czuję desperację, pobiegłam do drzwi szkoły tak jak stałam.
Bałam się, że te drzwi prowadzące do przedsionka będą zamknięte. Zwykle tak było, a przed przedsionkiem stał na warcie jakiś nauczyciel, którego zadaniem było wyłapywanie pechowych wagarowiczów, co czyniłoby moje piękne wymknięcie się do sklepu niewykonalnym, ale tym razem miałam szczęście. Pech poszedł spać, stracił na moment czujność, odwrócił wzrok – cokolwiek to było, podziękowałam za to ogniście i stanęłam na progu szkoły, ostrożnie odwracając się przez ramię. Nadgorliwość w tym przypadku nigdy nie zaszkodziła...
Było cholernie zimno. Wprawdzie ubrałam się dość ciepło, bo w szkole temperatury nigdy nie osiągały wartości powyżej siedemnastu stopni, ale w porównaniu do tej masakry na zewnątrz z korytarza buchało wręcz oszałamiającym gorącem. Wiał lodowaty, pachnący mrozem wiatr, deszcz zacinał w nim, wciskając się nawet pod okazałe drzewa na chodniku wzdłuż wąskiej ulicy. Zajebiście. Nie no, zapalenie płuc raczej gwarantowane... ale czego się nie robi dla kawusi, nie?
Chociaż przez moment zastanowiłam się, czy o wiele bardziej jednak nie opłaca mi się zwiać do domu.
Wziąwszy głęboki oddech i mocniej opatuliwszy się szarym swetrem, wyszłam w nawałnicę, zaciskając zęby. Od razu, gdy wiatr przewiał mnie na wylot, wyrwało mi się kolejne przekleństwo. Chyba zacznę zbierać drobne do słoika za każde brzydkie słowo, coś tak czuję, że przy tym, jak nagle zaczęły mi pasować, wkrótce zgromadzę fortunę.
Nie mogłam biec. No oczywiście, że nie mogłam – nie zapominajcie, że jako człowiek kondycji nie mam żadnej. Kilka metrów i padłabym na mokry chodnik, dusząc się powietrzem. Ruszyłam więc najszybszym możliwym marszem, co jakiś czas przechodząc do niewysilonego truchtu. Zerknęłam na wyświetlacz w telefonie – przez Gabrysię miałam tylko sześć minut. Niemożliwe? Spróbujmy. Coś się wymyśli. Chyba.
Dokładnie omijałam kałuże, ale i tak buty szybko mi przemiękły od deszczu, podobnie jak całe ubranie. Ale kij z tym. Kawa. Pamiętajmy o kawie.
Doszłam do końca uliczki przed szkołą, przecięłam szybko szeroką dwupasmówkę, na szczęście nie trafiając na żadne samochody (tudzież pod żadne samochody), potruchtałam dalej. Długi pawilon ze sklepami widziałam jeszcze ze szkoły – to wcale nie było tak daleko. Znałam bardzo dobrze tę okolicę – moja ciocia mieszkała w blokach, które miałam po swojej prawej stronie, zanim zachciało jej się trzy lata temu przeprowadzić do innego miasta. Za czasów podstawówki w każdy poniedziałek przychodziłam do niej po lekcjach. Na tym osiedlu mieszkała też Ola – jedna z nielicznych osób, z którymi się wtedy bardziej przyjaźniłam. Często szwendałyśmy się wtedy po osiedlu, jeśli pogoda dopisywała. Zwykle dość krótko, bo rodziców biedaczka miała nieco pieprzniętych i nawet w trzeciej klasie podstawówki uważających, że powinna uczyć się przez cały dzień po szkole, a spotykanie się z koleżankami sprawia, że mniej skupia się na lekcjach, ale... jak byłam mała, miałam dar przekonywania. Wystarczyło, że się mnie na tych rodziców wypuściło, a umiałam wywalczyć przynajmniej godzinkę za każdym razem. Chociaż bałam się tych ludzi, nie zaprzeczę. Zwłaszcza że koleżanka wiele razy wspominała, że potrafili ją porządnie uderzyć. O ile bezbłędnie rozróżniałam, gdy opowiadała bajki, a działo się to często, o tyle to brzmiało mi całkiem prawdopodobnie – już samo to, że płakała ze strachu, gdy zdarzało jej się złapać jedynkę, wiele mówiło. Nie mam już z nią kontaktu. Czasem żałuję, jestem ciekawa, co u niej słychać. Ale... chyba drogi nam się na dobre rozeszły.
Wreszcie! Dopadłam do pawilonu, minęłam zegarmistrza, aptekę i niewielką przychodnię, wpadłam do pierwszego spożywczego – maleńkiego, przypominającego wyjątkowo niesympatyczną norę przybytku, w którym zawsze było ciemno i zawsze można było napotkać na jakiegoś pana Andrzeja kupującego akurat trunki rodzaju wszelkiego na zeszyt. Tak było i tym razem – w środku świeciła aż jedna krzywo zawieszona jarzeniówka, na widok której zrobiło mi się lekko niedobrze, a zarośnięty mężczyzna koło siedemdziesiątki czarował zblazowaną kasjerkę. Szybko obleciałam wzrokiem nieliczne półki...
Nie ma kawy sypanej? – spytałam z zaczątkami paniki.
Nie ma – odpowiedziała kobitka, nie podnosząc na mnie wzroku.
Kurde.
Wybiegłam ze sklepu, odprowadzona zaskoczonym spojrzeniem staruszka, i wparowałam do drugiego. Tu już było nieco więcej cywilizacji (i przede wszystkim światła), kupiłam więc szybko opakowanie swojej ulubionej kawy, nieco zadziwiona jej ceną, i dorzuciłam kilka batoników, bo zbyt mocno mnie przywoływały, bym mogła pozostać na nie obojętną.
No i ruszyłam z powrotem do tej cholernej szkoły. Nie powiem, czułam się na na tyle zdesperowaną, że poważnie rozważałam, czy by może nie lecieć do domu, w końcu to już prawie połowa drogi, ale niestety klucze miałam w kurtce.
Przynajmniej deszcz przestał padać.
Wparowałam do szkoły dwie minuty po dzwonku, zdyszana i spocona jak mysz w połogu. Serio, jak się tak pędzi, to nawet tylko pięć stopni na plusie może stać się aż pięcioma stopniami na plusie... Nie przejmując się dyskretnym przechodzeniem przez szatnię (aż mnie skręciło na myśl, że miałabym jeszcze pokonać jakiekolwiek schody), przebiegłam beztrosko głównym wejściem, mijając nadal stojącą na dyżurze nauczycielkę. Nie powiem, kobitka była dość zaskoczona, ale nie zdążyła niczego za mną zawołać.
Korytarz już prawie opustoszał. Na stołówkę miałam nie po drodze, podjęłam więc decyzję nieco histeryczną, ale jedyną możliwą: pokój nauczycielski. Po drodze otworzyłam opakowanie kawy, wsypałam jej na oko do kubka termicznego i spróbowałam opanować na tyle, by z żadnego miejsca się nie wysypała.
W sumie do pokoju nauczycielskiego też miałam nie po drodze, i to chyba jeszcze mocniej niż na stołówkę, ale wpadłam na to dopiero wtedy, gdy zapukałam w drzwi. Otworzyła zaskoczona matematyczka, która właśnie chciała wyjść z dziennikiem mojej klasy pod pachą. Spojrzała na mnie dziwnie, zmarszczyła brwi i spytała wreszcie:
Leah? Coś się stało?
Proszę, czy poratuje mnie pani wrzątkiem? – miauknęłam najżałośniej, jak tylko mogłam, niemal wpychając jej w dłonie srebrny kubek z kotkiem.
Dobrze, już wstawiam, ale mogłaś przyjść wcześniej... – jęknęła, cofając się do czajnika. – Powinna się już zacząć lekcja...
Wiem, przepraszam. – Nie rozdrabniałam się. Kobitka i tak była z rodzaju tych, która wszystkich uczniów traktowała jak własne dzieci, więc z pewnością nie była na mnie zła. Gdyby nie to, że uczyła tak parszywego przedmiotu, z pewnością bym ją uwielbiała.
O to, dlaczego jestem całkiem mokra, potargana i zaopatrzona w kawę, której nie powinnam w szkole mieć, już nie zapytała. W czasie, gdy czekałam na wodę, zdążyłam chapsnąć pierwszego batonika. Popiwszy cukier kawą, jakoś dotrwałam do końca lekcji...
Na każdej przerwie latałam po wodę na następną porcję kawy. Raz na stołówkę, raz do woźnych, raz do wuefistów, raz do dyrektorki, raz do pedagoga... Tyle kilometrów i słodkich minek zrobiłam, że aż zaczęłam się zastanawiać nad opatentowaniem jakiegoś sposobu noszenia do szkoły własnego czajnika, ale jak na złość nic sensownego nie przychodziło mi do głowy.
No. I dzięki temu wszystkiemu, gdy wracałam do domu wcale nie byłam jeszcze w stanie „przeżuty i wypluty”. Nadawałam się do życia. Aż chciało mi się coś robić. Snułam plany na obfitujące w przyjemności popołudnie – może trochę czytania, może trochę pisania i słuchania muzyki, z pewnością ani odrobiny odrabiania lekcji, a tym bardziej myślenia o sprawach sfory, o których przecież powinnam myśleć... Rodziców miało nie być do wieczora, więc nie istniało ryzyko, że oni wymyślą mi jakieś zajęcie. Pełna swoboda. Gówniarze o tej porze zwykle już milczą...
No i tak było do czasu. Tak, nieco zastanawiałam się nad tym, dlaczego chcąca ze mną porozmawiać Gabrysia ostatecznie zwolniła się tuż po uprzedzeniu mnie, że ma jakąś sprawę, ale nie chciałam się nad tym specjalnie pochylać. Wystarczało mi już to, że mogła w najbliższym czasie czegoś ode mnie chcieć i, co najgorsze, obrosnąć futerkiem w ciągu kilku najbliższych pełni... Quills coś wspominał, że jak teraz się nie przemieniła, nie powinna już tego zrobić, ale wciąż gdzieś tam w środku czułam obawę, że to się na tym nie skończy.
Miałam rację.
Około godziny piętnastej, gdy po przyjściu ze szkoły zdążyłam ledwie przebrać się w domowe ciuchy i zjeść obiad, zastałam ten chodzący koszmar w drzwiach. Ale, szczerze mówiąc, zupełnie jej nie poznałam.
Makijaż zasadniczo miała ten co zwykle – dziwne czarne obwódki na całe oko i kawałek nosa – ale twarz pod tym pomalowała niemal na biało, usta na fioletowo, i to tak krzywo, że wyglądały jak pokryte krwiakami, a do tego miała czerwone soczewki, zakrywające naturalny kolor oczu i czyniące źrenicę nienaturalnie rozszerzoną. Plus emo grzywka, obroża z kolcami, w której chyba miała problemy z przełykaniem, i wełniany czarny płaszcz niemal do samej ziemi. Ja pierniczę, wyglądała jak wampir z anemią.
Korzystając z tego, że całkiem zaniemówiłam, przepchnęła się do mieszkania.
Kurde, co ona sobie myśli?! Że może?!
Halloween było w zeszłym tygodniu – powiedziałam w razie czego. Zignorowała mnie. Rzuciła płaszcz na wieszak, który prawie się przewrócił pod jego ciężarem, i bez zaproszenia zniknęła w kuchni.
Ej, zaraz! – krzyknęłam za nią. Teraz to już przegięła – w głowie zapaliła mi się czerwona lampka z napisem „intruz”. Trzasnęłam drzwiami i rzuciłam się do kuchni, gotowa na rozpętanie karczemnej awantury z rodzaju tych, jakie to tylko ja umiem rozpętać...
Zdążyła się już rozsiąść przy niewielkim stole, w dodatku na miejscu, które od zawsze uważałam za swoje. Miała tak dziwną minę, że aż przemknęło mi przez myśl, czy przypadkiem na ostatnim egzorcyzmie nie próbowała ze znajomymi czegoś znacznie mocniejszego od taniego alkoholu.
Co ty tu robisz?! – wydarłam się bez krępacji. A ona...
No cóż, ona na mnie nawarczała.
No jak słowo daję – spojrzała mi prosto w oczy, odsłoniła zęby i warknęła całkiem porządnie, nie dodając nic więcej. Kompletnie zgłupiałam. I to na tyle, że przez moment nie mogłam sobie przypomnieć, jak się opuszczało uniesione w ferworze emocji ręce.
E... Ty się dobrze czujesz? – wydukałam wreszcie.
Ja się czuję świetnie – burknęła. Chociaż „burknęła” było tu nieco na wyrost, bo jej głos był tak modulowany na warkot, że z pewnością głosem ciężko go nazwać.
I dalej milczała, całkowicie skupiona na oglądaniu paznokci. Zapuściła je całkiem solidnie i pomalowała na czarno, tym razem zaskakująco umiejętnie jak na nią.
To może inaczej. – Odetchnęłam, policzyłam do pięciu. – Co się stało? Dlaczego tak mi wparowałaś do domu, co?
Stało się całkiem sporo. Musimy poważnie pogadać. – Jakby zawęszyła w powietrzu. – Masz może jakieś mięso?
Nie – skłamałam. Nosz ja pierdzielę, tylko tego brakuje, żebym się z nią jeszcze dzieliła moimi kabanosami! Już i tak powinnam ją stąd wypierdzielić na zbity pysk zgodnie z obietnicą daną mamie – do kuchni, gdy jest w takim stanie, miałam nie wpuszczać nikogo, choćby miało mnie to kosztować życie. Ale co poradzić, warczącego emo z czymś w rodzaju defektu umysłowego raczej nie wyprowadzę. A przynajmniej dopóki nie straci czujności...
Szkoda. – Wzruszyła ramionami. – Słuchaj, sprawa jest poważna. Ja już nie wiem, co robić, a jakby tego było mało, moi rodzice myślą, że zwariowałam.
A po kolei? – Powoli traciłam nadzieję na spokojne popołudnie. – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi.
Jak to nie masz pojęcia?! – zdenerwowała się, aż podnosząc z krzesła. – Nie udawaj teraz! Tyle się wydarzyło, a ty jeszcze chcesz kłamać?! Widziałam na własne oczy!
Kurna, dziewczyno, o co ci chodzi?! – przekrzyczałam ją. Nie przypuszczałam, że jestem w stanie wydać z siebie tak głośne dźwięki, aż prawie popadłam w samozachwyt.
Nie kłam, przecież jestem taka jak ty! Opowiadałam ci, a ty potem zmieniłaś się przy mnie w wilka! – kontynuowała.
Ach, Jezusie niebieski, to o to ci chodzi – jęknęłam, masując dłonią czoło. Głowa zaczynała mnie od niej boleć. Istnienie chyba też.
Przecież mówię ci to od samego początku!
Nie zauważyłam.
To może przejdźmy do meritum? – zaproponowałam.
Do czego? – Zmarszczyła brwi, przez chwilę bardziej przypominała typową siebie.
Ech... Powiedz wreszcie, w czym problem.
Ale... Ale jak to? – Usiadła ponownie, nagle jakby się skuliła. – Ty nawet nie zaprzeczasz...?
A czemu mam niby zaprzeczać? Widziałaś, to widziałaś. – Wzruszyłam ramionami. – Trudno, stało się. Wmówić ci, że to od zatrucia alkoholem, chyba nie mam szans.
Dobrze to pamiętam!
No właśnie. – Poważnie zaczynałam zastanawiać się nad tym, czy by może nie skontrolować zawartości szafki, w której mama trzymała alkohol od pacjentów. Chyba nie powinnam jako osoba nieletnia, ale coś tak czułam, że ja jej na trzeźwo nie dam rady. Ktoś tu z pewnością miał ucierpieć, a jako że to ona znalazła się chwilowo bliżej okna... – Więc o czym chcesz ze mną pogadać? O tym wilkołaku, co cię podobno ugryzł? Zmieniłaś się w końcu podczas pełni?
Nie. – Zupełnie oklapła. – I to mój problem. Wiem, że powinnam, czuję, że mam tę moc, ale nie mogę się zmienić.
Mam tę moooc... Prawie się roześmiałam. Szybko ugryzłam się we wnętrze policzka.
Tutaj raczej ci nie pomogę. Na przemianę w wilkołaka po ugryzieniu masz jakieś... sześćdziesiąt procent szans? Na pewno nie więcej. Więc może ciebie po prostu ominęło.
Niemożliwe! – Ponownie zerwała się z krzesła, uderzając nim w szafki za plecami. Aż się skrzywiłam, wyobrażając sobie, jak głęboką rysę to mogło zostawić. – Przecież gdybym miała się nie przemienić, to bym nic nie czuła!
Nie wiem. Nie skupiałam się nigdy za mocno na Ugryzionych. W moim stadzie ich nie ma.
To ty masz... stado? – O ile to możliwe, pobladła jeszcze bardziej. A wręcz zzieleniała, jakby zaraz miała zwymiotować. Przysięgam, że jeśli nie dobiegnie do łazienki, to ją własnoręcznie w te rzygi... – Dziwnie to brzmi.
Wilkołaków jest wbrew pozorom całkiem sporo. I sama wcześniej o tym stadzie gadałaś, więc skąd to zaskoczenie?
Więc nie wiesz, jak mnie w wilka przemienić? Nie mogłabyś mnie jeszcze raz ugryźć, czy coś?
Ożesz w mordę, teraz to ja się prawie zerzygałam...
To jest zakazane – palnęłam szybko. Podobno nie było, jeśli miało się to stać za zgodą „ofiary”, ale jeszcze tego mi brakowało...
To co ja teraz zrobię? – Niemal zaczęła płakać. – Co ja powiem rodzicom? Oni myślą, że oszalałam! Musiałam teraz im uciec, bo zupełnie nie rozumieją i...
Dokładnie w tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi.
Powiedziałaś rodzicom?! – zapowietrzyłam się. Bez słowa skinęła głową, składając usta w podkówkę. Mi też już chciało się ryczeć... Poszłam do drzwi, właściwie pewna, kogo tam zastanę.
Rzeczywistość przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania i pomachała im z daleka, znikając na tle zachodzącego słońca.
W życiu nie widziałam takiej pary. Facet był nieco, że tak powiem, konkretny – całym sobą z pewnością wypełniłby doskonale przestrzeń między framugami. Towarzyszyła mu wysoka, zasuszona kobieta w średnim wieku. Włosy z pewnością kiedyś miała brązowe, teraz jednak siwe odrosty widać było z pewnością z orbity. I to Jowisza. Do złudzenia skojarzyła mi się z drugą matką z „Koraliny”, wycofałam się więc kilka kroków, zdjęta irracjonalnym przerażeniem. Ten dzień był tak przerąbany, że nawet w takiej sytuacji nie byłam zdolna do logicznego myślenia. Mało brakło, a bym się na jej widok wydarła i zwiała schować się za kanapą... Zaniemówiłam dokumentnie.
Witaj – odezwała się babka głosem przypominającym papier ścierny. Facet milczał, mierząc mnie wzrokiem zawodowego boksera, który właśnie znalazł łatwy cel dla przypomnienia sobie swych co ważniejszych umiejętności. – Ty jesteś Leah Wilkosz?
Bez słowa skinęłam głową.
A jest może u ciebie Gabrysia?
Wciąż nie mogłam mówić. Widząc, że wyciąga kościstą, pająkowatą dłoń, by mi ją podać, czym prędzej usunęłam się z przejścia, pozwalając, by weszli do środka. Miałam nadzieję, że wyszło dość naturalnie, bo ja dziękuję mieć takich za wrogów...
W kuchni – wykrztusiłam zaskakująco cichym głosem. No jak nie ja. Jak ja z dawnych lat – bez wrednej pewności siebie, złośliwości i jasno określonego tego, czego sobie życzę, a czego nie.
Nawet nie zdjęli butów, goście od siedmiu boleści.
Gabrysiu – dobiegło z kuchni – dlaczego uciekłaś z domu?
Nie chcę z wami rozmawiać! – wrzasnęła Gabrysia. Aż mi się włosy na głowie zjeżyły i zawahałam się, czy aby na pewno chcę tam za nimi iść... – Zostawcie mnie w spokoju! Jestem całkiem normalna, nie wmówicie mi tego!
A sąsiedzi wszystko słyszą... Kurde, jeśli tak zaczęła uświadamianie rodziców, że może obrosnąć sierścią, to ja się nie dziwię, że wzięli ją za wariatkę...
Ale... – tym razem spróbował chyba tatko.
Jestem tym, kim jestem! To, że nie wierzycie, to tylko wasza sprawa! Nie denerwujcie mnie, bo to się może źle skończyć!
Akurat gdy weszłam nieśmiało do ciasnej kuchni, Gabrysia była w trakcie kolejnego mrożącego krew w żyłach warknięcia. To tylko na dobre zakwalifikowało ją w moich oczach jako stałą pacjentkę oddziału zamkniętego. Lub utwierdziło mnie w przekonaniu, jeśli spojrzeć na to od drugiej strony...
Gabrysiu... – próbowała kobieta, lecz jej córka wtedy mnie zauważyła.
O, spytajcie Lei! Ona jest taka jak ja! Zmieniła się przy mnie w wilka!
Cóż, sądząc po wyglądzie rodziców, nie miała co liczyć na to, że uwierzą w ten niezbity argument. Coraz silniej miałam wrażenie, że znalazłam się w jakimś cholernym programie telewizyjnym z rodzaju tych, które oglądają miliony, bo nic innego akurat nie leci. Nie nadążałam za idiotyzmem sytuacji.
Utraconą zdolność mowy zdołałam przerobić w najszczersze zdziwienie.
Że co ja zrobiłam...? – wyjąkałam, czym zasłużyłam sobie na spojrzenie, które w założeniu powinno mnie przerobić na kupkę wyjątkowo nieszczęśliwych popiołów.
Przerażająca mamuśka westchnęła boleśnie, odwróciła się od córki z rezygnacją i podeszła do mnie. Położyła mi dłoń na ramieniu, choć mało brakło, a zaczęłabym przez to wrzeszczeć, i delikatnie wyprowadziła mnie do przedpokoju. Gdy opuściłyśmy kuchnię, odezwała się półgłosem:
Ona zachowuje się tak od wczoraj wieczorem. Ogólnie była jakaś dziwna od bodajże dwóch tygodni, ale nie wiedziałam jeszcze, co się święci. Pozwoliłam jej iść dzisiaj do szkoły, a trzeba było zostawić ją w domu... – Załamała kościste ręce. – Nie wiem już co robić. Warczy na nas, chce jeść surowe mięso, wymyśliła, że jest jakimś wilkołakiem. Ja jej mówiłam, żeby tych dziwnych filmów nie oglądała, a ona swoje, no i teraz masz... – Uwiesiła się na mnie praktycznie całym swoim ciężarem.
Nie odpowiadałam. Słuchałam. Skupiałam się na tym, by się pod nią nie przewrócić.
No i co teraz mamy robić? Zabrać ją do lekarza? Przecież to jak przyznać się, że nasza córka jest... No wiesz. – Wykonała charakterystyczny gest w okolicy skroni.
Ledwo powstrzymałam się od wspomnienia, że jeśli jeszcze chwilę posiedzą, z pracy akurat wróci moja mama – psychiatra, jakby nie patrzeć – ale szybko zmieniłam zdanie. Babka nie wyglądała na taką, która nawet w swoich lepszych momentach potrafiła żartować, postanowiłam więc zachować się tak, jakbym była człowiekiem. Dość troskliwym, doprecyzowując.
Może by państwo zabrali ją do normalnego lekarza? Nie wariuje się ot tak, to może być coś poważnego...
Tak myślisz? – Spojrzała na mnie z namysłem. – Może masz rację. Spróbuję jeszcze...
No cóż. I może wszystko byłoby ładnie i pięknie – emosia zgodziłaby się na tomografię czy inne cudo, jej rodzice zdołaliby ją wyprowadzić, a ja w spokoju skorzystałabym z tych okruchów wolnego czasu, jakie mi zostały jeszcze do wieczora – ale akurat wtedy zadzwonił mój telefon.
Przepraszam, muszę odebrać – mruknęłam, odsuwając się na grzecznościowe kilka kroków. Kobieta pokiwała w zamyśleniu głową i wróciła do kuchni, pewnie dalej próbować przemówić Gabrysi do rozsądku. O ile emo miała coś takiego, w co szczerze wątpiłam...
Jeszcze zanim zdążyłam powiedzieć „słucham”, Quills się na mnie wydarł:
Gdzie ty jesteś?!
Jak to gdzie? W domu – wydukałam. On nie brzmiał normalnie. On brzmiał na przerażonego...
Jesteś nam potrzebna, natychmiast! Mamy półdemona! – I się rozłączył.
Ja pierniczę, no już nie było kiedy...?
Wpadłam do kuchni z telefonem w ręku.
Muszę bardzo pilnie wyjść – obwieściłam zdenerwowanym tonem.
Ojej... Dobrze – stropił się tatuńcio. – Gabrysiu, chodź, musimy...
Pewnie idzie coś załatwiać z tym swoim stadem. Mówiłam wam – warknęła Gabrysia. – Ale i tak się do tego nie przyzna...
Ja naprawdę muszę iść! – wydarłam się na nią. Tym razem to ja zachowywałam się tu jak pomylona.
Poganiani w średnio uprzejmy sposób ludzie wyszli na klatkę schodową. Ja zamknęłam szybko drzwi na jeden zamek i rzuciłam się biegiem na dół, wymijając ich tak, że Gabrysia niemal wywróciła się przez barierkę. Nie rozpaczałabym szczególnie, ale niestety nie miałam czasu na to, by się wrócić i poprawić. Wyrąbałam się na parterze, pozbierałam połamane kości (mało brakło, a zbierałabym też wybite zęby) i prawie wyważyłam drzwi, wyskakując na zewnątrz.
Bałam się. Adrenalina rozlała się po ciele, sprawiając, że wyostrzyły mi się zmysły, słaba kondycja zeszła gdzieś na dalszy plan, a mięśnie drżały od wstrzymywanej przemiany. Wypadłam przed blok – wciąż w powyciąganym domowym dresie, na co normalnie za nic bym sobie nie pozwoliła – i ignorując to, że było jeszcze dość widno, a wokół kręciło się sporo osób, przemieniłam się w wilka i puściłam w stronę, w którą instynktownie wiedziałam, że powinnam skręcić. Miałam nadzieję, że nikt nie patrzył akurat w moim kierunku. Że Gabrysia i jej rodzice nie wyszli na zewnątrz na tyle wcześnie, by to zobaczyć...
Ale to nie było teraz ważne.
Co się dzieje?! Gdzie jesteście?! – wołałam w eter. Wirujące w wilczych głowach i ciałach emocje niemal zwaliły mnie z nóg.
Jak to gdzie? Na wojnie – parsknął Embry. – Pospiesz się!
Więc biegłam.
Biegłam i z każdą chwilą bałam się mniej. Przechodziłam w tryb polowania...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz