poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 41


Biegłam, choć bardziej miałam wrażenie, że płynę w powietrzu, dotykając ziemi jedynie czubkami pazurów. Biegłam, a w tamtej chwili nie liczyło się dla mnie nic innego.
Tryb polowania... O tak, to bardzo ładna nazwa. Elegancka, całkiem dumna, tak ślicznie opisująca sprawę, że niemal ja sama byłam w stanie uwierzyć w to, że jedynie o polowanie tutaj chodzi. O zaciekłe tropienie wroga, który komuś zagraża, który zagraża mojemu miastu. Cóż, prawda zawsze była nieco inna, a samo określenie wymyślone raczej po to, by sprawę załagodzić na tyle, by wszyscy wokół przestali postrzegać ją niemal jak coś szkodliwego, przerażającego, co trzeba z siebie wyprzeć, wyplenić za wszelką cenę, zapomnieć. Ta nazwa sprawiała, że niemal się wierzyło w dobro zjawiska...
Cóż, a prawda jest zupełnie inna. Bo tryb polowania to nie żaden szlachetny instynkt ochrony. To coś, co sprawia, że każde z nas może stać się prawdziwym wilkołakiem z przerażających bajek. Takim, przed którym niegdyś ryglowano drzwi podczas każdej pełni...
To stan, w którym wilkołak spycha na dalszy plan wszystko to, co czyni go jednocześnie człowiekiem. Moment odłączenia się od ludzkich wartości, ludzkich trosk i ludzkiego sumienia, w którym przestawia się całkowicie na typowo wilcze odczucia. A że najczęstszym wilczym uczuciem, zwłaszcza w takiej sytuacji, jest wściekłość...
Nie zazdrościłabym nikomu, kto by wpadł nam pod łapy. Nawet taki Seth potrafiłby zamienić się w maszynę do zabijania, gdyby przeszedł w tryb polowania.
Za to ja... Wiedziałam, jak wszyscy o tym mówią. Wiele razy nasłuchałam się od dziadka, że to niebezpieczne, że należy bardzo z tym uważać, bo nawet niechcący można przekroczyć cienką granicę między poddaniem się zwierzęcemu instynktowi a zamianie w prawdziwe zwierzę. Jeśli zabrnąć w to zbyt głęboko, dać się pochłonąć, można było już nigdy więcej nie przemienić się w człowieka, a twoja sfora otrzymałaby rozkaz zabicia cię. Jak psa ze wścieklizną – szybko i bezlitośnie. Na amen, jeśli można tak powiedzieć.
Ale to, co wszyscy mówią, a co ja sama uważam, to zupełnie co innego. Jak zwykle zresztą – przecież ja nie mogę podejść do czegokolwiek bez opracowanej własnej teorii, która zwykle zupełnie nie zgadza się z tą, w którą wierzą wszyscy pozostali.
Dla mnie tryb polowania to metoda na odłączenie niechcianych myśli, które mogłyby rozpraszać w poważniejszych sytuacjach. Nie człowieczeństwa, nie uczuć, a myśli. Takie zaprowadzenie w swojej głowie porządku, zamiecenie pod wycieraczkę wszystkiego co zbędne, by móc skupić się na celu stuprocentowo, bez ryzyka, że coś mnie nagle rozproszy. Nigdy nie miałam problemów z wyjściem z trybu polowania i właściwie to nie chciało mi się wierzyć, że ktokolwiek mógłby. Bo nawet jeśli kneblowało się tego człowieka w głębi siebie, tkwiący w wilczej czaszce mózg nadal był ludzki. I na to nie dało się nic poradzić. Ja nie potrafiłam tej ludzkiej cząstki zatracić całkowicie. Czułam się bezpiecznie. Może to miało być kiedyś moją zgubą, ale... Ale to chyba była sytuacja, w której wręcz powinnam zaryzykować.
Jak go znaleźliście? Gdzie teraz jesteście? – dopytywałam, sprężając łapy do maksymalnego wysiłku. Wiedziałam mniej więcej, w którą stronę powinnam biec, ale nie zdołałam wychwycić z chaotycznych myśli wilków niczego konkretnego.
Rany, ile ich tam było... Wyczuwałam moje stado, wyczuwałam Starszyznę, wyczuwałam starą sforę i kilkoro odważniejszych z niedobitków watahy Aresa. Wszyscy po to, by złapać jednego półdemona... Aż nie chciało mi się w to uwierzyć. Przecież tyle wilków to już prawie armia...
Żeby tylko ta twoja armia nie okazała się za mała – syknął Collin.
Jesteśmy w pobliżu krateru – zaraportował Seth.
Otaczać! – Embry dodatkowo zawył, by wzmocnić rozkaz.
W pełnym pędzie wyskoczyłam na dwupasmową drogę, fragment mającej powstać w przyszłości obwodnicy miasta. Wyhamowałam w ostatniej chwili, podobnie jak srebrne audi, zatrzymujące się z piskiem opon niemal na moim boku. Nie czekając, aż oniemiały kierowca cokolwiek zrobi, rzuciłam się do dalszego biegu. Nie miałam czasu na takie błahostki... Najwyżej mama będzie miała jednego wariata do leczenia więcej.
Bardzo mądrze – warknął ktoś ze Starszyzny, ale nie skupiałam się na nich na tyle mocno, by rozpoznać który. Wciąż zanikały mi różnice w ich myślowych głosach.
Jak go znaleźliście? – chciałam wiedzieć.
Po tropie. Po prostu doszliśmy do jego kryjówki.
Ja tam ciągle mam wrażenie, że on chciał, żebyśmy do niego dotarli. Gdyby mu na tym zależało, nie zdołalibyśmy go znaleźć – warknął Quills.
A nawet jeśli, to co z tego? – zdenerwował się ktoś ze sfory Aresa. To chyba był Geri. – Grunt, że jest. A my i tak mieliśmy go dorwać, obojętnie, czy na to liczy, czy wolałby nie...
To może być perfidnie zaplanowana pułapka – wtrącił się ktoś ze starszych.
Co nie zmienia faktu, że takiej okazji ignorować nie możemy.
Być może. Ale nie wiemy, co na nas na końcu czeka. Skoro jest tak pewny siebie, to może być coś, co nas...
To nie jest pora na sianie wątpliwości – wycedziła Aurelia. – Chcieliście go dorwać, to teraz macie szansę!
Rozumiem, że ciebie z nami nie ma? – wycedziłam, szczerząc kły. Nie odpowiedziała.
Wreszcie minęłam granicę miasta, przemknęłam rozmiękłym polem w stronę majaczącego na horyzoncie lasu. Z mojego osiedla szczególnie blisko do krateru nie było, ale jakoś nie zamierzałam narzekać – nie chciałabym spać z czymś takim pod nosem.
Gdy tylko zagłębiłam się w cieniu między drzewami, poczułam się jak w ciasnej klatce. Słuch nagle mi się dziwnie wyostrzył – choć przed momentem nie wychwytywałam nic, tak teraz moje uszy wręcz zalała cała kakofonia dźwięków. Gdzieś zachrzęściły łamane potężnymi łapami gałęzie, ktoś zawył, by ułatwić reszcie lokalizację, ktoś warknął. Poczułam rozlewający się po ciele irracjonalny niepokój, którego dokładnego źródła nie potrafiłam określić. To nie były uczucia bijące od wilkołaków, to nie było nic spowodowanego tym, co widziałam i co słyszałam... To było coś całkowicie mojego. Wybiłam się z trybu polowania równie nagle, jak się w niego włączyłam. Jak na złość, nie mogłam przywołać go ponownie.
Widzicie go? – dopytywał ktoś.
Grupa z północy już powinna na niego wpaść! Gdzie wy jesteście, do cholery?!
Kurna, co to było? Coś czuję!
Już jesteśmy na miejscu, nigdzie go nie widać. Wymknął się?
Jeśli się wymknął, to ja was po prostu...
Gdzie wy chcecie go zapędzić? – wściekałam się. – Dlaczego to wszystko już trwa, a mnie znowu powiadomiliście jako ostatnią?!
Nie było czasu... – spróbował Jared, ale przerwałam mu bez wahania:
Mnie nie interesuje, czy jest czas, czy nie. Zdążyliście postawić na nogi dwie sfory z kawałkiem, a mnie poinformować nie było kiedy?!
Tak, przemiana w prawdziwego wilkołaka poszła się bujać. Złośliwe, słabe człowieczeństwo pukało do bram. Choć nie powinnam się tym teraz interesować, bo miałam na głowie sporo o wiele ważniejszych spraw – jak chociażby pilnowanie, by moja skóra nie ucierpiała szczególnie w nadchodzącym starciu – nie mogłam wyrzucić z głowy coraz natrętniejszych myśli. Bo prawda była taka, że znowu poczułam się odrzucona. Gorsza. Niepotrzebna...
Kurde, ja często się tak czułam. Zdecydowanie za często. Dlaczego? Dlaczego teraz...?
Nie mamy na to czasu! – warknął Embry, ale pokazałam mu jedynie myślowy środkowy palec.
Biegłam. Byłam już niedaleko. Bo przecież bym ich nie zostawiła, nie? Ale nie mogłam już wyłączyć myślenia.
Gdzieś tam na dnie umysłu kołatało też dziwne wrażenie, że powinnam się cieszyć. Oto właśnie nadchodził upragniony koniec, meta tego idiotycznego wyścigu za jedną osobą, z którą powinniśmy poradzić sobie dawno temu, a która tak skutecznie psuła nam nerwy przez tyle czasu. Wreszcie koniec, wreszcie święty spokój. Wreszcie nie trzeba będzie myśleć nad sytuacją, spekulować, snuć planów i bać się własnego cienia. Wreszcie będzie można zacząć przesypiać całe noce... a przede wszystkim wreszcie dowiem się czegoś konkretnego.
Tego, że sprawa miała coś wspólnego ze mną, nie dało się zignorować. Wszyscy to wiedzieli. Ja też doskonale to wiedziałam i ciekawa byłam, czego ode mnie chcieli. Czego chciał wampir, w jakim celu półdemon się tutaj pojawił, dlaczego nazwał mnie siostrzyczką... co ukrywała Aurelia. Chciałam to wiedzieć. Ale jednocześnie tak cholernie się bałam... bo miałam przeczucie, że nie ma szans, byśmy z tej walki wyszli wszyscy cało. Nie na darmo nas tu tylu jest. Półdemon mógł do tej pory się nami bawić, igrać, wywołując ból, paraliżując, by pokazać, że jest od nas lepszy, ale gdy obskoczymy go całą hordą, będzie musiał zacząć się na poważnie bronić. Być może któreś z nas zabije.
Z kim już nigdy więcej nie porozmawiamy? Czyją rodzinę będziemy musieli pocieszać? Czyj mentalny głos ucichnie na zawsze...?
Nawet nie zauważyłam, kiedy znalazłam się tak blisko. Było już całkowicie ciemno, na ziemię wysączała się wieczorna mgła, zalegająca nisko na wysokości wilczych kostek, tak gęsta, że nie było przez nią widać podłoża. Była idealnie biała, lodowato zimna, przez co miało się wrażenie, jakby brodziło się w wodzie, i miała dziwny zapach. Zapach... czegoś złego. Zapach, który już znałam, bo niemal wszystkie ostatnie noce miały w sobie jego nutę.
Opuściłam na chwilę łeb, chcąc sprawdzić trop. I... No i niemal się zakrztusiłam.
Z tą mgłą było coś nie w porządku. Zapach zapachem, do niego zdążyłam przywyknąć, o ile można tak mówić w przypadku czegoś równie nienaturalnego, ale... Nie, nie parzyła, nie drapała w nos, nie zalegała ciężko w płucach. Od niej po prostu kręciło się w głowie. Gdy wciągnęłam jej trochę, gdy nią odetchnęłam, tak mną telepnęło, że aż prawie się przewróciłam. Potknęłam się o swoje łapy, poleciałam na bok, nie upadając tylko dzięki temu, że grzbietem uderzyłam w drzewo. Oparłam się o nie ciężko, podniosłam wysoko łeb.
Nie wąchajcie tej mgły! – zawołałam w eter.
Jakiej znowu...? – jęknął ktoś z grupy znajdującej się jeszcze daleko.
Okej, jasne, ale... co się stało? – Paul zatrzymał się na moment, Brady zaraz kłapnął na niego zębami.
W niej coś jest. Nie wąchajcie i tyle!
Spróbowałam iść dalej. Musiałam iść dalej! Już nawet pomijając to, że słabo byłoby odpaść przez taką głupotę... Początkowo łapy się pode mną ugięły, poleciałam w drugą stronę, ale udało mi się skontrować. O biegu nie było już mowy, mogłam co najwyżej dreptać, z wielkim trudem wymijając drzewa. Miałam wrażenie, że nagle pojawiło się ich w lesie ze dwa razy więcej.
Gdzie jest grupa z południa?! – wściekał się Embry.
Jaka znowu grupa z południa? Teoretycznie my nią jesteśmy, ale przecież kazałeś nam zostać w odwodzie, w razie jakby przemknął gdzieś między wami – wściekł się Jared. Nawet pomimo poważnej sytuacji nie był w stanie powstrzymać się przed okazywaniem Becie jawnej wrogości. Doskonale nas to prezentowało w oczach Starszyzny...
Gdzie jest przede wszystkim półdemon, ja się pytam? Nie widziałam go już od dłuższego czasu. Nie zwiał wam przypadkiem? – parsknęła Aurelia.
Musiałby rozpłynąć się w powietrzu...
Jesteście idiotami. Tak jak myślałam...
Myśleć to ty będziesz mogła sporo po tym, jak trafisz na ostry dyżur, jeśli się nie zamkniesz – wycedziłam. – Jeśli pani poławiaczka półdemonów i specjalistka od zjawisk niewyjaśnionych ma nam coś ciekawego do powiedzenia lub jakąkolwiek chęć pomocy, to proszę bardzo, ale jeśli nie, to nie obraziłabym się, jeśli chociaż powstrzymałaby się od swoich uwag!
Właśnie, czarna, a ty tam jesteś sama? – Tym razem wyczułam, że jest rozbawiona.
Raczej sama.
Idzie od północy, grupa z południa jest tutaj, przed chwilą o tym rozmawialiśmy. Mieliśmy plan zapędzić półdemona w tamtą stronę, do miasta, bo w nim łatwiej nam będzie go złapać...
Chcecie wejść do miasta tak wielką grupą? Jest wcześnie, ludzie jeszcze się kręcą... – zwątpiłam, lecz ledwo zdołałam dokończyć myśl, Aurelia wybuchnęła lodowatym śmiechem.
Poszczuliście półdemona na czarną? O, to będzie dobre!
Że co? – przeraził się Jared. – My go tam pędzimy, a ona jest sama?! Przecież ona ledwo idzie, jak niby ma...?!
Leah, spieprzaj stamtąd, ale migiem! – wydarł się Quills.
Zejdź mu z drogi, jesteś idealnie przed nim! – włączył się mój dziadek.
Panika sprawiła, że oprzytomniałam w jednej chwili. Serce chyba mi na moment stanęło, zatrzymałam się jak wryta, przez kilka sekund przetrawiałam informacje, próbując zmusić ociężały mózg do współpracy, wreszcie gwałtownie odbiłam w prawo, niemal obracając się w miejscu.
Szlag, za szybko.
Zakręciło mi się w głowie, poleciałam na bok, wyrąbałam się jak długa tak pięknie, że aż jęknęłam i z impetem przekręciłam się niemal brzuchem do góry, poderwałam się jak najszybciej i pobiegłam dalej, choć ziemia tańczyła mi pod łapami. Ale tym, co czułam przede wszystkim, była... złość. I gorycz, której nijak nie potrafiłam przynajmniej na chwilę powstrzymać.
Byłam zła i smutna, bo znowu mi o czymś nie powiedzieli. Kolejny raz zostałam potraktowana jak ktoś, kto był w sforze jedynie na doczepkę. Zupełnie jakby im na mnie nie zależało... Ale czego ja właściwie się spodziewałam? Mam Pecha, a Pech ma mnie. Już on dobrze przypilnuje, bym nie poczuła się zbyt pewnie. Przecież to oczywiste, że z jakiegoś powodu nie zasłużyłam sobie na to, by traktowano mnie tak, jak chciałam. Przecież to jasne, że świat już dawno temu to mnie wytypował jako wybrakowany model, któremu nic nie wychodzi z czystego „bo tak”. Bo ktoś musi być wybrakowany, żeby zachować równowagę we wszechświecie... To oczywiste. Ale dlaczego zawsze tak się dzieje? Dlaczego to akurat ja? W czym jestem taka wyjątkowa, że padło akurat na mnie? Kim musiałam być w przysłowiowym poprzednim wcieleniu, że zasłużyłam sobie na taką karę...?
Mam tego dosyć. Mam dosyć, bo jestem wobec tego kompletnie bezsilna. Nic na to nie poradzę. Ale tak się nie da żyć, do cholery...!
No i tak biegłam. Słyszałam głosy wilków. Zataczałam się. I miałam wrażenie, że coraz mniej kontaktuję z rzeczywistością. Droga rozmywała mi się pod łapami, drzewa falowały, wyginając w niemożliwe kształty, choć wiedziałam doskonale, że tu powinny być proste jak strzelił, jak to większość sosen w podobnych lasach. One jednak najwidoczniej fizykę i całą resztę miały w głębokim poważaniu – poruszały się, sięgały po mnie gałęziami, jak długimi szponami... Wijąca się tuż przy ziemi mgła zdawała się świecić. A nawet nie tyle zdawała, co chyba naprawdę świeciła – nie było ze mną jeszcze aż tak źle, bym zaczęła mylić halucynacje z rzeczywistością, a bijący od niej blask, zalewający wszystko wokół lodowatym światłem, zdawał się zbyt realny jak na wytwór wyobraźni. Niebo było idealnie czarne, a tu panował półmrok, w którym dałoby się nawet czytać, jeśliby się uparło.
Szkoda tylko, że ze mną było coraz gorzej.
Chciałam zasnąć. Po co ja się męczę? Na co to wszystko? Oni wszyscy mnie zawiedli. Im na mnie nie zależało, więc dlaczego mnie miałoby zależeć na nich? Mogę iść spać, mogę położyć się na idealnie miękkiej, pachnącej ściółce i poddać opanowującemu mnie zmęczeniu, a oni niech radzą sobie sami. Pewnie i tak mojej pomocy nie potrzebowali, skoro powiadomili mnie o akcji tak późno, skoro nawet wyrzutki ze sfory Aresa okazały się lepszym wsparciem niż ja... A może to ze mną jest coś nie tak, nie z nimi? Może po prostu jestem aż tak beznadziejna...?
Jeszcze raz się zatoczyłam, uderzyłam bokiem z pękniętym żebrem w drzewo, zabolało jak cholera. Świat wywinął fikołka, kierunki geograficzne pozamieniały się miejscami, góra stała się dołem i za nic nie zamierzała tego zmieniać. Bo po co? Przecież może być i tak. To zależy tylko od punktu widzenia, prawda? Łapy całkiem mi się poplątały, przeszłam jeszcze kilka chwiejnych kroków i upadłam. Tym razem brakło mi siły, by choć podjąć próbę dźwignięcia się z ziemi. Zaczęłam się czołgać, ale nawet to było sporym wyzwaniem dla słabnącego ciała. Chociaż ja wiem, czy słabnącego? Mięśnie właściwie działały jak należy, to mózgowi nie dało się wytłumaczyć, że jest w stanie nad nimi zapanować.
Leah, nie odpływaj! – niepokoił się Quills. – Kurwa, nie wąchajcie tej mgły! Głowy wysoko!
Leah, gdzie jesteś?! – dopytywał dziadek.
Zasadniczo w lesie – prychnęłam. – Tyle wiem. Las jak las.
Cóż za precyzyjna odpowiedź – sarknął Geri.
Nie zdołałam mu odpowiedzieć. Słabłam, i to w zastraszającym tempie.
Nie wiem, ile tak zdołałam przejść. Grunt, że w końcu całkiem nie dałam rady – w pewnym momencie przewróciłam się po prostu, potknąwszy o coś bliżej nieokreślonego, i runęłam na ziemię, nie mając siły, by się podnieść.
Dostałam, dostałam, idźcie beze mnie! – krzyknęłam w eter w ostatnim przebłysku czarnego humoru.
Uspokój się, już tam do ciebie idziemy – warknęła Elżbieta.
Westchnęłam ciężko. Tak, teraz nie miałam możliwości, by mgły nie wąchać... Przerąbana sprawa.
Chwilami świadomość odpływała, chwilami wracała nagle. W jednym takim przebłysku zorientowałam się, że nie leżę w jakimś całkowicie przypadkowym miejscu. Leżałam na samej krawędzi krateru. Rosnące na jego ściankach grzyby pulsowały fioletowym światłem jakby w rytm tętna jakiegoś ogromnego stworzenia, być może całego świata. Patrzyłam w nie chwilę jak zahipnotyzowana, nie mogąc się zdecydować, czy to moja druga halucynacja, czy może tak wygląda prawda. Reszty nie powinno tutaj przypadkiem już być?
Nie ma nas jeszcze, wytrzymaj chwilę!
Ależ proszę bardzo. Tak mogłam leżeć nawet w nieskończoność.
Jestem przy kraterze – powiedziałam tylko. – Pospieszcie się, mgła wychodzi pewnie z niego... Kurde, w życiu nie przypuszczałam, że się tak ujaram. Rodzice to mnie prześwięcą...
Żałosna czarna – prychnęła Aurelia, jej głos doszedł do mnie jak przez mgłę.
Bezczelna biała – wycedziłam pod nosem i... po prostu odpłynęłam. I to tak na całego.
To znaczy... chyba źle to określiłam.
Odłączyłam się całkowicie od swojego ciała. Po prostu zniknęło mi gdzieś, umknęło, podobnie jak las, krater, mgła i głosy sfory. Świadomość zachowałam, a wręcz wyostrzyła mi się i jakby otrzeźwiała, ale... byłam duchem? Umarłam? Kurde, żałosna śmierć. Idiotyczna wręcz. No ja pierdzielę, o takiej śmierci to by mogli dowcipy opowiadać – naćpała się mgłą i wzięła i zdechła. Nie no, ja tak zdecydowanie nie chcę...
Co to było? Jakaś cholerna wizja?
Znalazłam się w jakimś pokoju. Nie poznałam tego mieszkania – jasne ściany, pleciony dywan na podłodze, kilka czarno-białych zdjęć na ścianach, przedstawiających prawdopodobnie dawno zmarłych członków rodziny. Okna nie widziałam i nie mogłam odwrócić się w jego stronę. Po mojej lewej stronie – czy jako niematerialny obserwator miałam w ogóle coś takiego jak strony? – stało dziecięce łóżeczko. Niemowlę ruszało rączkami, ogromnymi oczami patrzyło na spoglądające na nie między szczebelkami drugie dziecko – na oko pięcioletniego chłopca.
Nie rozumiałam, dlaczego tam jestem. Co to ma być, do cholery? Czy tak wygląda ta cała druga strona – do końca wieczności będę musiała oglądać rodzajowe scenki rodzinne? Nagle ta wieczność wydała mi się cokolwiek przydługa.
Dzieci dłuższą chwilę mierzyły się wzrokiem. W niemowlęciu było coś znajomego, jakbym gdzieś już je widziała – może na zdjęciach. Chociaż kto wie, prawie wszystkie niemowlaki były dla mnie takie same, a i jakoś szczególnie za nimi nie przepadałam... Bardziej interesował mnie ten chłopiec, ale jak na złość stał do mnie tyłem i nie mogłam powiedzieć o nim nic więcej prócz tego, że miał nieco przydługie włosy. Ciemny blond wpadający w brąz. Taki kolor nieokreślony, jaki widziałam często w lustrze, zanim zrobiłam sobie wyraźniejsze pasemka i stałam pełnoprawną blondi.
Chłopiec wreszcie się ruszył. Zbliżył nieco, wyciągnął dłoń między szczebelkami – delikatnie, bardzo ostrożnie, zupełnie nie jak dziecko. Jakby doskonale wiedział, że niemowlęciu nie można zrobić krzywdy. Delikatnie pogłaskał je po odsłoniętej rączce. Niemowlę – dziewczynka, skąd ja to wiedziałam? – chwyciło go za palec i uśmiechnęło się szeroko. Zagaworzyło całkiem głośno...
I wtedy do pokoju wpadła kobieta.
Co robisz? Prosiłam cię, żebyś jej nie dotykał! – ofuknęła chłopca. Wprawdzie nie ze złością, ale jednak stanowczo, na co mały wycofał się kilka kroków i jęknął:
Ale mamo...
Prosiłam?
Prosiłaś...
Maleńka dziewczynka wybuchła płaczem. Nagle, bez ostrzeżenia, i to tak żałośnie, że nawet mi zrobiło się jakoś źle i smutno. Matka wzięła ją na ręce, spróbowała uspokoić, lecz mała płakała coraz głośniej, rozpaczliwie, z takim cierpieniem...
Mamo, mogę? Proszę – spróbował cichutko chłopiec.
Kobieta westchnęła, przykucnęła, uznawszy, że teraz nic już nie zaszkodzi. Myślałam, że pięciolatek znowu spróbuje niemowlę pogłaskać, lecz on zbliżył się bardziej zdecydowanie i przytulił się do niego mocno. Dziecko natychmiast umilkło i znowu się uśmiechnęło.
Kobieta łudząco podobna do mojej mamy spojrzała z radością, ale i pewnego rodzaju smutkiem na chłopca o lodowato niebieskich oczach...
Ocknęłam się nagle w swoim ciele, gwałtownie zaczerpnęłam powietrza, jakbym się dusiła. Ciemność, wilcze umysły i zdenerwowanie dopadły mnie ze wszystkich stron, na moment wytrącając z równowagi. Ruszyłam się gwałtownie, spróbowałam wstać. Nadal kręciło mi się w głowie, ale czułam się znacznie lepiej. Uodporniłam się? Nie wiedziałam, ile czasu minęło, ale prawdopodobnie niewiele, bo wciąż nikogo przy mnie nie było...
Jeszcze raz błysnęło mi przed oczami, aż zaskamlałam. Tym razem wizja była znacznie krótsza, mniej wyraźna, bardziej jak przebłysk wspomnienia ze snu, którego nie miałam szans sobie przypomnieć... Tam był wysoki mężczyzna o czarnych włosach i wyrastających z pleców czarnych anielskich skrzydłach. Tam była moja mama, płacząca i błagająca, ale nie potrafiłam rozpoznać słów. Tam był znajomy pięciolatek – mężczyzna trzymał go stanowczo, nie pozwalał się wyrwać, choć chłopiec szarpał się i krzyczał...
Leah? Leah, co się dzieje, do cholery?! – zawył Quills, przywracając mnie do świata żywych.
Ale jaja, ona ma pełne haluny, ale urwał – rechotał Paul.
Też chciałabym wiedzieć, co się dzieje – szepnęłam, ale nikt chyba nie zwrócił na to uwagi, bo nagle między wilkami zapanował kompletny chaos.
Ujrzałam czyimiś oczami wielki biały kształt. Poczułam czyjś ból – bardzo lekki, mający na celu przeciwnika spowolnić, a nie całkowicie wyeliminować z gry. Wściekłość uderzyła we mnie ze wszystkich stron, myśli eksplodowały, kilkoro rzuciło się za niknącym między drzewami kształtem, wyglądającym jak duch w mroku nocnego lasu.
Czarna, gdzie ty tak właściwie jesteś? – odezwała się nagle Aurelia, a w jej głosie pobrzmiewały nutki strachu, choć ciężko mi było w to uwierzyć.
Jak to gdzie? Przy kraterze, chyba wystarczająco wiele razy o ty pomyślałam! – parsknęłam ze złością.
Kurwa!
Zasadniczo to było ostatnim, co do mnie dotarło, zanim z krzaków tuż przede mną wystrzelił Ladon.
Szlag. „Kurwa” zdecydowanie nie było tym, co chciałam usłyszeć jako ostatnie w życiu. Wiem, dość wybredna jestem, ale jeśli umrzeć, to tylko z klasą...
Było tak jak kiedyś – gdy biały basior znalazł się tuż przede mną, spróbowałam usunąć mu się w ostatniej chwili z drogi, by mnie nie staranował, przez co ponownie wylądowałam w ziemi. Miałam już w sierści stanowczo za dużo sosnowych igieł, pozbierałam się więc szybko, zawarczałam wściekle i... puściłam za nim.
Tym razem tryb polowania przywołałam zaskakująco szybko.
Zaczekaj! – zawył dziadek, ale nie zamierzałam go posłuchać. Chcieli zapędzić półdemona do miasta? A więc proszę bardzo. Dlaczego ja miałabym tego nie zrobić? Warto by kiedyś pokazać, że nadaję się do takich spraw i jestem w nich równie dobra jak oni. Może wreszcie to dostrzegą...
Pędziłam. Mocno odbijałam się od ziemi. Plama jasnej sierści zniknęła mi sprzed oczu stosunkowo szybko, lecz silne łapy zostawiały wyraźny trop w miękkiej ściółce. Na tyle wyraźny, że musiałabym być już całkiem ślepa, żeby go nie zauważyć, nawet jeśli tropiciel był ze mnie żaden. Zostawiłam resztę daleko za sobą, choć próbowali mnie ze wszystkich sił przed tym powstrzymać. Zamknęłam się na ich myślowe głosy. Wyłączyłam. Teraz liczył się dla mnie tylko cel.
Wpadłam do miasta w pełnym pędzie. Nie przejmowałam się, czy ktokolwiek mnie zauważył. Nawet jeśli, to co? Kto uwierzyłby w to, że jego znajomego niemal zabił pędzący na złamanie karku wilk wysokości dorosłego człowieka?
Było ciemno. Była noc. Była mgła. Mgła i noc pachniały oszałamiająco, a wilczy umysł zdawał się to doceniać pomimo niesprzyjającej interesowaniu się takimi bzdetami sytuacji.
Gdy wreszcie znalazłam się w miejscu, w którym trop był świeższy, opanowało mnie dziwne wrażenie deja vu.
Zatrzymałam się, zarzuciło mną na betonie jak rozpędzonym autem. Mgła stała się znacznie gęstsza, pomarańczowe światło latarń wsiąkało w nią, podświetlało, sprawiając, że byłam niemal ślepa. Za sobą miałam blok Jareda, przede mną majaczył obity białą blachą falistą budynek tak zwanego kwadratu. Nikogo nie było. Ciemnych witryn nie oświetlono, wszystkie sklepy wyglądały na zamknięte na głucho. Nie wiedziałam, która jest godzina, ale wydawało mi się, że jest na to o wiele za wcześnie. Ladon był gdzieś tutaj. Czułam go niedaleko, nos aż swędział mnie od zapachu, który wydawał się obcy i tak boleśnie znajomy jednocześnie. Czekał na mnie. Tylko dlaczego? Chciał ze mną walczyć? Chciał znowu wziąć sobie zakładnika, dzięki któremu mógłby szantażować sforę, która miała pojawić się tu lada chwila? Miałam tylko nadzieję, że nie skończę jak biedny Ares. Na przedwczesną dekapitację zdecydowanie nie miałam ochoty, choć nie zaprzeczę, że zdawała się o wiele bardziej godną śmiercią niż uduszenie mgłą lub stratowanie.
Chciałam walczyć. Chciałam przynajmniej na moment znaleźć się z nim sam na sam. Musiałam wiedzieć... Nie wahając się dłużej, ruszyłam w stronę korytarza. Dostałam się na kwadratowy plac w sercu postkomunistycznego budynku.
Był tam. Czekał na mnie w ludzkiej postaci, pozornie rozluźniony – ręce trzymał w kieszeniach bojówek, niedbale narzucona skórzana kurtka prezentowała koszulkę z kolejnym wyjątkowo krwawym logiem jakiegoś zespołu. Teraz widziałam wyraźniej, że gdzieś tam wśród zawijasów skomplikowanej grafiki znajdował się niewielki stylizowany znaczek The Exploited. Patrzył na mnie kątem prawego oka. Wyglądał na całkowicie spokojnego, lecz widziałam, że mięśnie miał napięte. Zachowywał się dokładnie tak, jak powinien obcując z dzikim zwierzęciem...
Zasadniczo tym właśnie wtedy byłam.
Próbowałam przypomnieć sobie wszystko, co przez niego przeszliśmy. Ból, którym atakował członków mojej watahy. Wampira, który chciał ode mnie czegoś z pewnością złego. Poderżnięte gardło Aresa, rozciętą łapę Embry'ego i gromadzącą się wokół niego kałużę krwi. Płonącą szkołę, w której z pewnością zginąć mogłoby wiele niewinnych osób, gdyby ognia nie zauważono wystarczająco wcześnie. Nocne eskapady, strach przed nienazwanym, kłujący ból w boku, pobyt w szpitalu. Przerażające sztolnie, krwawiącego z nosa Quillsa, obite żebra, walący się korytarz... i strach. Tona paraliżującego strachu, ale przede wszystkim setki dziwnych uczuć, których nie potrafiłam nazwać, i tysiące niewiadomych, jakie ze sobą niosły...
Gdy to wszystko wreszcie się uspokoiło, gdy wreszcie dokładnie obróciłam w wyimaginowanych palcach każde ze wspomnień, nie byłam już Leą. Byłam toczącym pianę z pyska czarnym wilkiem wielkości niedźwiedzia. Nie obchodziło mnie, gdzie jest sfora i czy to, co robię, aby na pewno jest rozsądne. Zebrałam się w sobie i rzuciłam na półdemona z tylko jednym zamiarem...
Nie potrafiłabym go zabić. No jasne, że bym nie potrafiła...
Zatrzymałam się tuż przed nim, jak zablokowana niewidzialną siłą. Stanęłam, szczerząc kły i warcząc potwornie, a on po prostu patrzył mi w oczy, spokojny. Łeb miałam nieco powyżej jego oczu. Mogłabym jednym kłapnięciem zębów pozbawić go głowy...
Tylko że mi zebrało się na pogaduszki.
Dlaczego? Po co to wszystko? Dlaczego to robisz? – myślałam gorączkowo. Tak bardzo chciałam poznać odpowiedź na choć jedno z tych pytań... Niestety lodowato niebieskie oczy pozostawały spokojne. Być może wcale mnie nie słyszał. – Po co się tutaj pojawiłeś? Co ja mam z tym wspólnego? Dlaczego ja coś do ciebie czuję...? Kim ty jesteś?! – zaczęłam krzyczeć.
Wiesz, w Drugim Świecie była taka wyliczanka dla dzieci – odezwał się wreszcie cichym głosem. – Nie pamiętam, jak dokładnie szła, ale opowiadała o dwóch wilczkach: białym i czarnym. Czarny umierał, a biały był bardzo smutny... – Zaśmiał się cicho. – Prawie nikt nie wie, o co w niej tak naprawdę chodziło. A chodziło o stworzoną dawno temu przepowiednię. Zaczynała się od słów: „Biały i czarny wilk, jeden świat zbuduje, a drugi sprawi, że legnie w gruzach”... Tak to z grubsza wygląda. Już Fenrir to udowodnił, choć jak dla mnie był jedynie wariatem, inne czarne wilczki nie mogą być przecież złe z natury.
Po co mi to mówisz?! – denerwowałam się. Niecierpliwie przebrałam łapami, kłapnęłam zębami, chcąc go pogonić.
Mówię ci, by zaznaczyć, że zarówno w wyliczance, jak i przepowiedni biały i czarny wilczek są ze sobą naprawdę mocno związane. Bez jednego nie ma drugiego. Tak się jednak złożyło, że czarne wilczki umierają. Zostają zabite jeszcze jako małe, niczego nieświadome dzieci. Niemowlęta. A białe... Cóż, białe potem przez resztę wieczności cierpią. Bo to tak, jakby zabrać im cząstkę ich samych.
Ręka mu drgnęła. Spięłam się, gotowa odskoczyć, gdyby sięgnął po nóż kukri, on jednak położył mi dłoń na pysku. Zamarłam. Sparaliżowało mnie. Pogłaskał mnie, delikatnie przesunął między palcami przydługą czarną sierść. Z troską. Z szacunkiem. Z miłością. Nie wiedziałam, co mam zrobić.
Czarne wilczki są bardzo ważne – mówił dalej. – To nie tak, że białe tęsknią za nimi jedynie ze względu na pokrewieństwo. Normalne, że za utraconym bratem lub siostrą się tęskni. Ale... to jest coś innego. Bo wyobraź sobie, że odebrali ci wszystko. Że odebrali ci to, co tworzyło sens twojego życia, twojego istnienia. Coś, bez czego każdy oddech boli, bez czego nie możesz spać... bez czego czujesz się jak rozrywana na strzępy. Bo wiesz, więź między wilczkami jest absurdalnie silna. Mówiłem – bez jednego nie ma drugiego. Ta więź może zabić... – Uśmiechnął się bez cienia wesołości. – Nie jesteś w stanie przestać o niej myśleć. Wyobraź sobie, że czeka cię wieczne życie w takim stanie... Do tego się nie przyzwyczaisz. Za żadne skarby. Jedyne, co możesz ze sobą zrobić, to skrócenie cierpienia. Rozumiesz. – Umilkł na chwilę. – To jest odpowiedź na jedno z twoich pytań. Może na więcej niż jedno.
Dlaczego mi to mówisz? – powtórzyłam. Chciałam się odsunąć jak najdalej od dotykającej mnie dłoni, bałam się... ale nie mogłam nawet drgnąć. Trzęsłam się. I to bynajmniej nie z zimna.
Spytaj mamy, siostrzyczko. Mama wszystko ci powie. – Tym razem uśmiechnął się szczerze. A następnie przemienił w wilka i rzucił do ucieczki dokładnie w momencie, gdy na plac wpadły wilki z mojej watahy...
Otoczyli mnie ze wszystkich stron, zamknęli w ciasnym potrzasku, choć chciałam się ruszyć, spiąć, biec za nim...
Leah? Leach, nic ci nie jest?!
Odezwij się, co się dzieje?
Ty masz pojęcie, jakiego strachu nam napędziłaś? Nie waż się tak więcej robić! Przecież on mógł cię zabić! Coś ty sobie myślała?!
Dlaczego tylu was tu jest? Ruszajcie za nim, do cholery!
Dopiero to mnie otrzeźwiło. Drgnęłam i zawyłam:
Nie! Nigdzie nie idźcie! Zostawcie go!
Że co?
Grubo ponad dwadzieścia wilków zamarło ze zdumienia w niemal identycznych pozach. Maksymalnie rozszerzone ślepia lśniły w słabym świetle.
Nie możecie za nim iść! Ja... – zawahałam się. Sama już nie wiedziałam, co chciałam powiedzieć. – Po prostu nie idźcie. Zostawcie go. Potem... potem wam wszystko wyjaśnię.
Zaraz, o co ci chodzi? Zwariowałaś?
Nie odpowiedziałam. Wykorzystałam chwilę i smyrgnęłam między Setha i Embry'ego. Rzuciłam się do ucieczki, choć próbowali mnie wołać.
Wszystko jasne. – Usłyszałam Aurelię tuż przed tym, jak przemieniłam się w człowieka i puściłam biegiem.
Chciałam do domu. Chciałam się schować. Chciałam...
Chciałam, żeby Ladon jeszcze raz pogłaskał mnie po wilczym karku i obiecał, że wszystko będzie dobrze...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz