Biegłam,
choć bardziej miałam wrażenie, że płynę w powietrzu, dotykając
ziemi jedynie czubkami pazurów. Biegłam, a w tamtej chwili nie
liczyło się dla mnie nic innego.
Tryb
polowania... O tak, to bardzo ładna nazwa. Elegancka, całkiem
dumna, tak ślicznie opisująca sprawę, że niemal ja sama byłam w
stanie uwierzyć w to, że jedynie o polowanie tutaj chodzi. O
zaciekłe tropienie wroga, który komuś zagraża, który zagraża
mojemu miastu. Cóż, prawda zawsze była nieco inna, a samo
określenie wymyślone raczej po to, by sprawę załagodzić na tyle,
by wszyscy wokół przestali postrzegać ją niemal jak coś
szkodliwego, przerażającego, co trzeba z siebie wyprzeć, wyplenić
za wszelką cenę, zapomnieć. Ta nazwa sprawiała, że niemal się
wierzyło w dobro zjawiska...
Cóż,
a prawda jest zupełnie inna. Bo tryb polowania to nie żaden
szlachetny instynkt ochrony. To coś, co sprawia, że każde z nas
może stać się prawdziwym wilkołakiem z przerażających bajek.
Takim, przed którym niegdyś ryglowano drzwi podczas każdej
pełni...
To
stan, w którym wilkołak spycha na dalszy plan wszystko to, co czyni
go jednocześnie człowiekiem. Moment odłączenia się od ludzkich
wartości, ludzkich trosk i ludzkiego sumienia, w którym
przestawia się całkowicie na typowo wilcze odczucia. A że
najczęstszym wilczym uczuciem, zwłaszcza w takiej sytuacji, jest
wściekłość...
Nie
zazdrościłabym nikomu, kto by wpadł nam pod łapy. Nawet taki Seth
potrafiłby zamienić się w maszynę do zabijania, gdyby przeszedł
w tryb polowania.
Za
to ja... Wiedziałam, jak wszyscy o tym mówią. Wiele razy
nasłuchałam się od dziadka, że to niebezpieczne, że należy
bardzo z tym uważać, bo nawet niechcący można przekroczyć cienką
granicę między poddaniem się zwierzęcemu instynktowi a zamianie w
prawdziwe zwierzę. Jeśli zabrnąć w to zbyt głęboko, dać się
pochłonąć, można było już nigdy więcej nie przemienić się
w człowieka, a twoja sfora otrzymałaby rozkaz zabicia cię.
Jak psa ze wścieklizną – szybko i bezlitośnie. Na amen,
jeśli można tak powiedzieć.
Ale
to, co wszyscy mówią, a co ja sama uważam, to zupełnie co innego.
Jak zwykle zresztą – przecież ja nie mogę podejść do
czegokolwiek bez opracowanej własnej teorii, która zwykle zupełnie
nie zgadza się z tą, w którą wierzą wszyscy pozostali.
Dla
mnie tryb polowania to metoda na odłączenie niechcianych myśli,
które mogłyby rozpraszać w poważniejszych sytuacjach. Nie
człowieczeństwa, nie uczuć, a myśli. Takie zaprowadzenie w swojej
głowie porządku, zamiecenie pod wycieraczkę wszystkiego co zbędne,
by móc skupić się na celu stuprocentowo, bez ryzyka, że coś mnie
nagle rozproszy. Nigdy nie miałam problemów z wyjściem z trybu
polowania i właściwie to nie chciało mi się wierzyć, że
ktokolwiek mógłby. Bo nawet jeśli kneblowało się tego człowieka
w głębi siebie, tkwiący w wilczej czaszce mózg nadal był ludzki.
I na to nie dało się nic poradzić. Ja nie potrafiłam tej ludzkiej
cząstki zatracić całkowicie. Czułam się bezpiecznie. Może to
miało być kiedyś moją zgubą, ale... Ale to chyba była sytuacja,
w której wręcz powinnam zaryzykować.
– Jak
go znaleźliście? Gdzie teraz jesteście? – dopytywałam,
sprężając łapy do maksymalnego wysiłku. Wiedziałam mniej
więcej, w którą stronę powinnam biec, ale nie zdołałam
wychwycić z chaotycznych myśli wilków niczego konkretnego.
Rany,
ile ich tam było... Wyczuwałam moje stado, wyczuwałam Starszyznę,
wyczuwałam starą sforę i kilkoro odważniejszych z niedobitków
watahy Aresa. Wszyscy po to, by złapać jednego półdemona... Aż
nie chciało mi się w to uwierzyć. Przecież tyle wilków to już
prawie armia...
– Żeby
tylko ta twoja armia nie okazała się za mała – syknął
Collin.
– Jesteśmy
w pobliżu krateru – zaraportował Seth.
– Otaczać!
– Embry dodatkowo zawył, by wzmocnić rozkaz.
W
pełnym pędzie wyskoczyłam na dwupasmową drogę, fragment mającej
powstać w przyszłości obwodnicy miasta. Wyhamowałam w
ostatniej chwili, podobnie jak srebrne audi, zatrzymujące się z
piskiem opon niemal na moim boku. Nie czekając, aż oniemiały
kierowca cokolwiek zrobi, rzuciłam się do dalszego biegu. Nie
miałam czasu na takie błahostki... Najwyżej mama będzie miała
jednego wariata do leczenia więcej.
– Bardzo
mądrze – warknął ktoś ze Starszyzny, ale nie skupiałam się
na nich na tyle mocno, by rozpoznać który. Wciąż zanikały mi
różnice w ich myślowych głosach.
– Jak
go znaleźliście? – chciałam wiedzieć.
– Po
tropie. Po prostu doszliśmy do jego kryjówki.
– Ja
tam ciągle mam wrażenie, że on chciał, żebyśmy do niego
dotarli. Gdyby mu na tym zależało, nie zdołalibyśmy go znaleźć
– warknął Quills.
– A
nawet jeśli, to co z tego? – zdenerwował się ktoś ze sfory
Aresa. To chyba był Geri. – Grunt, że jest. A my i tak
mieliśmy go dorwać, obojętnie, czy na to liczy, czy wolałby
nie...
– To
może być perfidnie zaplanowana pułapka – wtrącił się ktoś
ze starszych.
– Co
nie zmienia faktu, że takiej okazji ignorować nie możemy.
– Być
może. Ale nie wiemy, co na nas na końcu czeka. Skoro jest tak pewny
siebie, to może być coś, co nas...
– To
nie jest pora na sianie wątpliwości – wycedziła Aurelia. –
Chcieliście go dorwać, to teraz macie szansę!
– Rozumiem,
że ciebie z nami nie ma? – wycedziłam, szczerząc kły. Nie
odpowiedziała.
Wreszcie
minęłam granicę miasta, przemknęłam rozmiękłym polem w stronę
majaczącego na horyzoncie lasu. Z mojego osiedla szczególnie blisko
do krateru nie było, ale jakoś nie zamierzałam narzekać – nie
chciałabym spać z czymś takim pod nosem.
Gdy
tylko zagłębiłam się w cieniu między drzewami, poczułam się
jak w ciasnej klatce. Słuch nagle mi się dziwnie wyostrzył –
choć przed momentem nie wychwytywałam nic, tak teraz moje uszy
wręcz zalała cała kakofonia dźwięków. Gdzieś zachrzęściły
łamane potężnymi łapami gałęzie, ktoś zawył, by ułatwić
reszcie lokalizację, ktoś warknął. Poczułam rozlewający się po
ciele irracjonalny niepokój, którego dokładnego źródła nie
potrafiłam określić. To nie były uczucia bijące od wilkołaków,
to nie było nic spowodowanego tym, co widziałam i co słyszałam...
To było coś całkowicie mojego. Wybiłam się z trybu polowania
równie nagle, jak się w niego włączyłam. Jak na złość, nie
mogłam przywołać go ponownie.
– Widzicie
go? – dopytywał ktoś.
– Grupa
z północy już powinna na niego wpaść! Gdzie wy jesteście, do
cholery?!
– Kurna,
co to było? Coś czuję!
– Już
jesteśmy na miejscu, nigdzie go nie widać. Wymknął się?
– Jeśli
się wymknął, to ja was po prostu...
– Gdzie
wy chcecie go zapędzić? – wściekałam się. – Dlaczego
to wszystko już trwa, a mnie znowu powiadomiliście jako ostatnią?!
– Nie
było czasu... – spróbował Jared, ale przerwałam mu bez
wahania:
– Mnie
nie interesuje, czy jest czas, czy nie. Zdążyliście postawić na
nogi dwie sfory z kawałkiem, a mnie poinformować nie było
kiedy?!
Tak,
przemiana w prawdziwego wilkołaka poszła się bujać. Złośliwe,
słabe człowieczeństwo pukało do bram. Choć nie powinnam się tym
teraz interesować, bo miałam na głowie sporo o wiele ważniejszych
spraw – jak chociażby pilnowanie, by moja skóra nie ucierpiała
szczególnie w nadchodzącym starciu – nie mogłam wyrzucić z
głowy coraz natrętniejszych myśli. Bo prawda była taka, że znowu
poczułam się odrzucona. Gorsza. Niepotrzebna...
Kurde,
ja często się tak czułam. Zdecydowanie za często. Dlaczego?
Dlaczego teraz...?
– Nie
mamy na to czasu! – warknął Embry, ale pokazałam mu jedynie
myślowy środkowy palec.
Biegłam.
Byłam już niedaleko. Bo przecież bym ich nie zostawiła, nie? Ale
nie mogłam już wyłączyć myślenia.
Gdzieś
tam na dnie umysłu kołatało też dziwne wrażenie, że powinnam
się cieszyć. Oto właśnie nadchodził upragniony koniec, meta tego
idiotycznego wyścigu za jedną osobą, z którą powinniśmy
poradzić sobie dawno temu, a która tak skutecznie psuła nam nerwy
przez tyle czasu. Wreszcie koniec, wreszcie święty spokój.
Wreszcie nie trzeba będzie myśleć nad sytuacją, spekulować, snuć
planów i bać się własnego cienia. Wreszcie będzie można zacząć
przesypiać całe noce... a przede wszystkim wreszcie dowiem się
czegoś konkretnego.
Tego,
że sprawa miała coś wspólnego ze mną, nie dało się zignorować.
Wszyscy to wiedzieli. Ja też doskonale to wiedziałam i ciekawa
byłam, czego ode mnie chcieli. Czego chciał wampir, w jakim celu
półdemon się tutaj pojawił, dlaczego nazwał mnie siostrzyczką...
co ukrywała Aurelia. Chciałam to wiedzieć. Ale jednocześnie tak
cholernie się bałam... bo miałam przeczucie, że nie ma szans,
byśmy z tej walki wyszli wszyscy cało. Nie na darmo nas tu tylu
jest. Półdemon mógł do tej pory się nami bawić, igrać,
wywołując ból, paraliżując, by pokazać, że jest od nas lepszy,
ale gdy obskoczymy go całą hordą, będzie musiał zacząć się na
poważnie bronić. Być może któreś z nas zabije.
Z
kim już nigdy więcej nie porozmawiamy? Czyją rodzinę będziemy
musieli pocieszać? Czyj mentalny głos ucichnie na zawsze...?
Nawet
nie zauważyłam, kiedy znalazłam się tak blisko. Było już
całkowicie ciemno, na ziemię wysączała się wieczorna mgła,
zalegająca nisko na wysokości wilczych kostek, tak gęsta, że nie
było przez nią widać podłoża. Była idealnie biała, lodowato
zimna, przez co miało się wrażenie, jakby brodziło się w wodzie,
i miała dziwny zapach. Zapach... czegoś złego. Zapach, który już
znałam, bo niemal wszystkie ostatnie noce miały w sobie jego nutę.
Opuściłam
na chwilę łeb, chcąc sprawdzić trop. I... No i niemal się
zakrztusiłam.
Z
tą mgłą było coś nie w porządku. Zapach zapachem, do niego
zdążyłam przywyknąć, o ile można tak mówić w przypadku czegoś
równie nienaturalnego, ale... Nie, nie parzyła, nie drapała w nos,
nie zalegała ciężko w płucach. Od niej po prostu kręciło się w
głowie. Gdy wciągnęłam jej trochę, gdy nią odetchnęłam, tak
mną telepnęło, że aż prawie się przewróciłam. Potknęłam się
o swoje łapy, poleciałam na bok, nie upadając tylko dzięki
temu, że grzbietem uderzyłam w drzewo. Oparłam się o nie ciężko,
podniosłam wysoko łeb.
– Nie
wąchajcie tej mgły! – zawołałam w eter.
– Jakiej
znowu...? – jęknął ktoś z grupy znajdującej się jeszcze
daleko.
– Okej,
jasne, ale... co się stało? – Paul zatrzymał się na moment,
Brady zaraz kłapnął na niego zębami.
– W
niej coś jest. Nie wąchajcie i tyle!
Spróbowałam
iść dalej. Musiałam iść dalej! Już nawet pomijając to, że
słabo byłoby odpaść przez taką głupotę... Początkowo łapy
się pode mną ugięły, poleciałam w drugą stronę, ale udało mi
się skontrować. O biegu nie było już mowy, mogłam co najwyżej
dreptać, z wielkim trudem wymijając drzewa. Miałam wrażenie, że
nagle pojawiło się ich w lesie ze dwa razy więcej.
– Gdzie
jest grupa z południa?! – wściekał się Embry.
– Jaka
znowu grupa z południa? Teoretycznie my nią jesteśmy, ale przecież
kazałeś nam zostać w odwodzie, w razie jakby przemknął gdzieś
między wami – wściekł się Jared. Nawet pomimo poważnej
sytuacji nie był w stanie powstrzymać się przed okazywaniem Becie
jawnej wrogości. Doskonale nas to prezentowało w oczach
Starszyzny...
– Gdzie
jest przede wszystkim półdemon, ja się pytam? Nie widziałam go
już od dłuższego czasu. Nie zwiał wam przypadkiem? –
parsknęła Aurelia.
– Musiałby
rozpłynąć się w powietrzu...
– Jesteście
idiotami. Tak jak myślałam...
– Myśleć
to ty będziesz mogła sporo po tym, jak trafisz na ostry dyżur,
jeśli się nie zamkniesz – wycedziłam. – Jeśli pani
poławiaczka półdemonów i specjalistka od zjawisk niewyjaśnionych
ma nam coś ciekawego do powiedzenia lub jakąkolwiek chęć pomocy,
to proszę bardzo, ale jeśli nie, to nie obraziłabym się, jeśli
chociaż powstrzymałaby się od swoich uwag!
– Właśnie,
czarna, a ty tam jesteś sama? – Tym razem wyczułam, że jest
rozbawiona.
– Raczej
sama.
– Idzie
od północy, grupa z południa jest tutaj, przed chwilą o tym
rozmawialiśmy. Mieliśmy plan zapędzić półdemona w tamtą
stronę, do miasta, bo w nim łatwiej nam będzie go złapać...
– Chcecie
wejść do miasta tak wielką grupą? Jest wcześnie, ludzie jeszcze
się kręcą... – zwątpiłam, lecz ledwo zdołałam dokończyć
myśl, Aurelia wybuchnęła lodowatym śmiechem.
– Poszczuliście
półdemona na czarną? O, to będzie dobre!
– Że
co? – przeraził się Jared. – My go tam pędzimy, a ona
jest sama?! Przecież ona ledwo idzie, jak niby ma...?!
– Leah,
spieprzaj stamtąd, ale migiem! – wydarł się Quills.
– Zejdź
mu z drogi, jesteś idealnie przed nim! – włączył się mój
dziadek.
Panika
sprawiła, że oprzytomniałam w jednej chwili. Serce chyba mi na
moment stanęło, zatrzymałam się jak wryta, przez kilka sekund
przetrawiałam informacje, próbując zmusić ociężały mózg do
współpracy, wreszcie gwałtownie odbiłam w prawo, niemal obracając
się w miejscu.
Szlag,
za szybko.
Zakręciło
mi się w głowie, poleciałam na bok, wyrąbałam się jak długa
tak pięknie, że aż jęknęłam i z impetem przekręciłam się
niemal brzuchem do góry, poderwałam się jak najszybciej
i pobiegłam dalej, choć ziemia tańczyła mi pod łapami. Ale
tym, co czułam przede wszystkim, była... złość. I gorycz, której
nijak nie potrafiłam przynajmniej na chwilę powstrzymać.
Byłam
zła i smutna, bo znowu mi o czymś nie powiedzieli. Kolejny raz
zostałam potraktowana jak ktoś, kto był w sforze jedynie na
doczepkę. Zupełnie jakby im na mnie nie zależało... Ale czego ja
właściwie się spodziewałam? Mam Pecha, a Pech ma mnie. Już on
dobrze przypilnuje, bym nie poczuła się zbyt pewnie. Przecież to
oczywiste, że z jakiegoś powodu nie zasłużyłam sobie na to, by
traktowano mnie tak, jak chciałam. Przecież to jasne, że świat
już dawno temu to mnie wytypował jako wybrakowany model, któremu
nic nie wychodzi z czystego „bo tak”. Bo ktoś musi być
wybrakowany, żeby zachować równowagę we wszechświecie... To
oczywiste. Ale dlaczego zawsze tak się dzieje? Dlaczego to akurat
ja? W czym jestem taka wyjątkowa, że padło akurat na mnie? Kim
musiałam być w przysłowiowym poprzednim wcieleniu, że zasłużyłam
sobie na taką karę...?
Mam
tego dosyć. Mam dosyć, bo jestem wobec tego kompletnie bezsilna.
Nic na to nie poradzę. Ale tak się nie da żyć, do cholery...!
No
i tak biegłam. Słyszałam głosy wilków. Zataczałam się. I
miałam wrażenie, że coraz mniej kontaktuję z rzeczywistością.
Droga rozmywała mi się pod łapami, drzewa falowały, wyginając w
niemożliwe kształty, choć wiedziałam doskonale, że tu powinny
być proste jak strzelił, jak to większość sosen w podobnych
lasach. One jednak najwidoczniej fizykę i całą resztę miały w
głębokim poważaniu – poruszały się, sięgały po mnie
gałęziami, jak długimi szponami... Wijąca się tuż przy ziemi
mgła zdawała się świecić. A nawet nie tyle zdawała, co chyba
naprawdę świeciła – nie było ze mną jeszcze aż tak źle, bym
zaczęła mylić halucynacje z rzeczywistością, a bijący od niej
blask, zalewający wszystko wokół lodowatym światłem, zdawał się
zbyt realny jak na wytwór wyobraźni. Niebo było idealnie czarne, a
tu panował półmrok, w którym dałoby się nawet czytać, jeśliby
się uparło.
Szkoda
tylko, że ze mną było coraz gorzej.
Chciałam
zasnąć. Po co ja się męczę? Na co to wszystko? Oni wszyscy mnie
zawiedli. Im na mnie nie zależało, więc dlaczego mnie miałoby
zależeć na nich? Mogę iść spać, mogę położyć się na
idealnie miękkiej, pachnącej ściółce i poddać opanowującemu
mnie zmęczeniu, a oni niech radzą sobie sami. Pewnie i tak mojej
pomocy nie potrzebowali, skoro powiadomili mnie o akcji tak późno,
skoro nawet wyrzutki ze sfory Aresa okazały się lepszym wsparciem
niż ja... A może to ze mną jest coś nie tak, nie z nimi? Może po
prostu jestem aż tak beznadziejna...?
Jeszcze
raz się zatoczyłam, uderzyłam bokiem z pękniętym żebrem w
drzewo, zabolało jak cholera. Świat wywinął fikołka, kierunki
geograficzne pozamieniały się miejscami, góra stała się dołem i
za nic nie zamierzała tego zmieniać. Bo po co? Przecież może być
i tak. To zależy tylko od punktu widzenia, prawda? Łapy całkiem mi
się poplątały, przeszłam jeszcze kilka chwiejnych kroków i
upadłam. Tym razem brakło mi siły, by choć podjąć próbę
dźwignięcia się z ziemi. Zaczęłam się czołgać, ale nawet to
było sporym wyzwaniem dla słabnącego ciała. Chociaż ja wiem, czy
słabnącego? Mięśnie właściwie działały jak należy, to
mózgowi nie dało się wytłumaczyć, że jest w stanie nad nimi
zapanować.
– Leah,
nie odpływaj! – niepokoił się Quills. – Kurwa, nie
wąchajcie tej mgły! Głowy wysoko!
– Leah,
gdzie jesteś?! – dopytywał dziadek.
– Zasadniczo
w lesie – prychnęłam. – Tyle wiem. Las jak las.
– Cóż
za precyzyjna odpowiedź – sarknął Geri.
Nie
zdołałam mu odpowiedzieć. Słabłam, i to w zastraszającym
tempie.
Nie
wiem, ile tak zdołałam przejść. Grunt, że w końcu całkiem nie
dałam rady – w pewnym momencie przewróciłam się po prostu,
potknąwszy o coś bliżej nieokreślonego, i runęłam na ziemię,
nie mając siły, by się podnieść.
– Dostałam,
dostałam, idźcie beze mnie! – krzyknęłam w eter w ostatnim
przebłysku czarnego humoru.
– Uspokój
się, już tam do ciebie idziemy – warknęła Elżbieta.
Westchnęłam
ciężko. Tak, teraz nie miałam możliwości, by mgły nie wąchać...
Przerąbana sprawa.
Chwilami
świadomość odpływała, chwilami wracała nagle. W jednym takim
przebłysku zorientowałam się, że nie leżę w jakimś całkowicie
przypadkowym miejscu. Leżałam na samej krawędzi krateru. Rosnące
na jego ściankach grzyby pulsowały fioletowym światłem jakby w
rytm tętna jakiegoś ogromnego stworzenia, być może całego
świata. Patrzyłam w nie chwilę jak zahipnotyzowana, nie mogąc się
zdecydować, czy to moja druga halucynacja, czy może tak wygląda
prawda. Reszty nie powinno tutaj przypadkiem już być?
– Nie
ma nas jeszcze, wytrzymaj chwilę!
Ależ
proszę bardzo. Tak mogłam leżeć nawet w nieskończoność.
– Jestem
przy kraterze – powiedziałam tylko. – Pospieszcie się,
mgła wychodzi pewnie z niego... Kurde, w życiu nie
przypuszczałam, że się tak ujaram. Rodzice to mnie prześwięcą...
– Żałosna
czarna – prychnęła Aurelia, jej głos doszedł do mnie jak
przez mgłę.
– Bezczelna
biała – wycedziłam pod nosem i... po prostu odpłynęłam. I
to tak na całego.
To
znaczy... chyba źle to określiłam.
Odłączyłam
się całkowicie od swojego ciała. Po prostu zniknęło mi gdzieś,
umknęło, podobnie jak las, krater, mgła i głosy sfory. Świadomość
zachowałam, a wręcz wyostrzyła mi się i jakby otrzeźwiała,
ale... byłam duchem? Umarłam? Kurde, żałosna śmierć. Idiotyczna
wręcz. No ja pierdzielę, o takiej śmierci to by mogli dowcipy
opowiadać – naćpała się mgłą i wzięła i zdechła. Nie no,
ja tak zdecydowanie nie chcę...
Co
to było? Jakaś cholerna wizja?
Znalazłam
się w jakimś pokoju. Nie poznałam tego mieszkania – jasne
ściany, pleciony dywan na podłodze, kilka czarno-białych zdjęć
na ścianach, przedstawiających prawdopodobnie dawno zmarłych
członków rodziny. Okna nie widziałam i nie mogłam odwrócić się
w jego stronę. Po mojej lewej stronie – czy jako niematerialny
obserwator miałam w ogóle coś takiego jak strony? – stało
dziecięce łóżeczko. Niemowlę ruszało rączkami, ogromnymi
oczami patrzyło na spoglądające na nie między szczebelkami drugie
dziecko – na oko pięcioletniego chłopca.
Nie
rozumiałam, dlaczego tam jestem. Co to ma być, do cholery? Czy tak
wygląda ta cała druga strona – do końca wieczności będę
musiała oglądać rodzajowe scenki rodzinne? Nagle ta wieczność
wydała mi się cokolwiek przydługa.
Dzieci
dłuższą chwilę mierzyły się wzrokiem. W niemowlęciu było coś
znajomego, jakbym gdzieś już je widziała – może na zdjęciach.
Chociaż kto wie, prawie wszystkie niemowlaki były dla mnie takie
same, a i jakoś szczególnie za nimi nie przepadałam... Bardziej
interesował mnie ten chłopiec, ale jak na złość stał do mnie
tyłem i nie mogłam powiedzieć o nim nic więcej prócz tego, że
miał nieco przydługie włosy. Ciemny blond wpadający w brąz. Taki
kolor nieokreślony, jaki widziałam często w lustrze, zanim
zrobiłam sobie wyraźniejsze pasemka i stałam pełnoprawną blondi.
Chłopiec
wreszcie się ruszył. Zbliżył nieco, wyciągnął dłoń między
szczebelkami – delikatnie, bardzo ostrożnie, zupełnie nie jak
dziecko. Jakby doskonale wiedział, że niemowlęciu nie można
zrobić krzywdy. Delikatnie pogłaskał je po odsłoniętej rączce.
Niemowlę – dziewczynka, skąd ja to wiedziałam? – chwyciło go
za palec i uśmiechnęło się szeroko. Zagaworzyło całkiem
głośno...
I
wtedy do pokoju wpadła kobieta.
– Co
robisz? Prosiłam cię, żebyś jej nie dotykał! – ofuknęła
chłopca. Wprawdzie nie ze złością, ale jednak stanowczo, na co
mały wycofał się kilka kroków i jęknął:
– Ale
mamo...
– Prosiłam?
– Prosiłaś...
Maleńka
dziewczynka wybuchła płaczem. Nagle, bez ostrzeżenia, i to tak
żałośnie, że nawet mi zrobiło się jakoś źle i smutno. Matka
wzięła ją na ręce, spróbowała uspokoić, lecz mała płakała
coraz głośniej, rozpaczliwie, z takim cierpieniem...
– Mamo,
mogę? Proszę – spróbował cichutko chłopiec.
Kobieta
westchnęła, przykucnęła, uznawszy, że teraz nic już nie
zaszkodzi. Myślałam, że pięciolatek znowu spróbuje niemowlę
pogłaskać, lecz on zbliżył się bardziej zdecydowanie i przytulił
się do niego mocno. Dziecko natychmiast umilkło i znowu się
uśmiechnęło.
Kobieta
łudząco podobna do mojej mamy spojrzała z radością, ale i
pewnego rodzaju smutkiem na chłopca o lodowato niebieskich oczach...
Ocknęłam
się nagle w swoim ciele, gwałtownie zaczerpnęłam powietrza,
jakbym się dusiła. Ciemność, wilcze umysły i zdenerwowanie
dopadły mnie ze wszystkich stron, na moment wytrącając z
równowagi. Ruszyłam się gwałtownie, spróbowałam wstać. Nadal
kręciło mi się w głowie, ale czułam się znacznie lepiej.
Uodporniłam się? Nie wiedziałam, ile czasu minęło, ale
prawdopodobnie niewiele, bo wciąż nikogo przy mnie nie było...
Jeszcze
raz błysnęło mi przed oczami, aż zaskamlałam. Tym razem wizja
była znacznie krótsza, mniej wyraźna, bardziej jak przebłysk
wspomnienia ze snu, którego nie miałam szans sobie przypomnieć...
Tam był wysoki mężczyzna o czarnych włosach i wyrastających z
pleców czarnych anielskich skrzydłach. Tam była moja mama,
płacząca i błagająca, ale nie potrafiłam rozpoznać słów. Tam
był znajomy pięciolatek – mężczyzna trzymał go stanowczo, nie
pozwalał się wyrwać, choć chłopiec szarpał się i krzyczał...
– Leah?
Leah, co się dzieje, do cholery?! – zawył Quills,
przywracając mnie do świata żywych.
– Ale
jaja, ona ma pełne haluny, ale urwał – rechotał Paul.
– Też
chciałabym wiedzieć, co się dzieje – szepnęłam, ale nikt
chyba nie zwrócił na to uwagi, bo nagle między wilkami zapanował
kompletny chaos.
Ujrzałam
czyimiś oczami wielki biały kształt. Poczułam czyjś ból –
bardzo lekki, mający na celu przeciwnika spowolnić, a nie
całkowicie wyeliminować z gry. Wściekłość uderzyła we mnie ze
wszystkich stron, myśli eksplodowały, kilkoro rzuciło się za
niknącym między drzewami kształtem, wyglądającym jak duch w
mroku nocnego lasu.
– Czarna,
gdzie ty tak właściwie jesteś? – odezwała się nagle
Aurelia, a w jej głosie pobrzmiewały nutki strachu, choć ciężko
mi było w to uwierzyć.
– Jak
to gdzie? Przy kraterze, chyba wystarczająco wiele razy o ty
pomyślałam! – parsknęłam ze złością.
– Kurwa!
Zasadniczo
to było ostatnim, co do mnie dotarło, zanim z krzaków tuż przede
mną wystrzelił Ladon.
Szlag.
„Kurwa” zdecydowanie nie było tym, co chciałam usłyszeć jako
ostatnie w życiu. Wiem, dość wybredna jestem, ale jeśli umrzeć,
to tylko z klasą...
Było
tak jak kiedyś – gdy biały basior znalazł się tuż przede mną,
spróbowałam usunąć mu się w ostatniej chwili z drogi, by mnie
nie staranował, przez co ponownie wylądowałam w ziemi. Miałam już
w sierści stanowczo za dużo sosnowych igieł, pozbierałam się
więc szybko, zawarczałam wściekle i... puściłam za nim.
Tym
razem tryb polowania przywołałam zaskakująco szybko.
– Zaczekaj!
– zawył dziadek, ale nie zamierzałam go posłuchać. Chcieli
zapędzić półdemona do miasta? A więc proszę bardzo. Dlaczego ja
miałabym tego nie zrobić? Warto by kiedyś pokazać, że nadaję
się do takich spraw i jestem w nich równie dobra jak oni. Może
wreszcie to dostrzegą...
Pędziłam.
Mocno odbijałam się od ziemi. Plama jasnej sierści zniknęła mi
sprzed oczu stosunkowo szybko, lecz silne łapy zostawiały wyraźny
trop w miękkiej ściółce. Na tyle wyraźny, że musiałabym być
już całkiem ślepa, żeby go nie zauważyć, nawet jeśli tropiciel
był ze mnie żaden. Zostawiłam resztę daleko za sobą, choć
próbowali mnie ze wszystkich sił przed tym powstrzymać. Zamknęłam
się na ich myślowe głosy. Wyłączyłam. Teraz liczył się dla
mnie tylko cel.
Wpadłam
do miasta w pełnym pędzie. Nie przejmowałam się, czy ktokolwiek
mnie zauważył. Nawet jeśli, to co? Kto uwierzyłby w to, że jego
znajomego niemal zabił pędzący na złamanie karku wilk wysokości
dorosłego człowieka?
Było
ciemno. Była noc. Była mgła. Mgła i noc pachniały oszałamiająco,
a wilczy umysł zdawał się to doceniać pomimo niesprzyjającej
interesowaniu się takimi bzdetami sytuacji.
Gdy
wreszcie znalazłam się w miejscu, w którym trop był świeższy,
opanowało mnie dziwne wrażenie deja vu.
Zatrzymałam
się, zarzuciło mną na betonie jak rozpędzonym autem. Mgła stała
się znacznie gęstsza, pomarańczowe światło latarń wsiąkało w
nią, podświetlało, sprawiając, że byłam niemal ślepa. Za sobą
miałam blok Jareda, przede mną majaczył obity białą blachą
falistą budynek tak zwanego kwadratu. Nikogo nie było. Ciemnych
witryn nie oświetlono, wszystkie sklepy wyglądały na zamknięte na
głucho. Nie wiedziałam, która jest godzina, ale wydawało mi się,
że jest na to o wiele za wcześnie. Ladon był gdzieś tutaj. Czułam
go niedaleko, nos aż swędział mnie od zapachu, który wydawał się
obcy i tak boleśnie znajomy jednocześnie. Czekał na mnie. Tylko
dlaczego? Chciał ze mną walczyć? Chciał znowu wziąć sobie
zakładnika, dzięki któremu mógłby szantażować sforę, która
miała pojawić się tu lada chwila? Miałam tylko nadzieję, że nie
skończę jak biedny Ares. Na przedwczesną dekapitację zdecydowanie
nie miałam ochoty, choć nie zaprzeczę, że zdawała się o wiele
bardziej godną śmiercią niż uduszenie mgłą lub stratowanie.
Chciałam
walczyć. Chciałam przynajmniej na moment znaleźć się z nim sam
na sam. Musiałam wiedzieć... Nie wahając się dłużej, ruszyłam
w stronę korytarza. Dostałam się na kwadratowy plac w sercu
postkomunistycznego budynku.
Był
tam. Czekał na mnie w ludzkiej postaci, pozornie rozluźniony –
ręce trzymał w kieszeniach bojówek, niedbale narzucona
skórzana kurtka prezentowała koszulkę z kolejnym wyjątkowo
krwawym logiem jakiegoś zespołu. Teraz widziałam wyraźniej, że
gdzieś tam wśród zawijasów skomplikowanej grafiki znajdował się
niewielki stylizowany znaczek The Exploited. Patrzył na mnie kątem
prawego oka. Wyglądał na całkowicie spokojnego, lecz widziałam,
że mięśnie miał napięte. Zachowywał się dokładnie tak, jak
powinien obcując z dzikim zwierzęciem...
Zasadniczo
tym właśnie wtedy byłam.
Próbowałam
przypomnieć sobie wszystko, co przez niego przeszliśmy. Ból,
którym atakował członków mojej watahy. Wampira, który chciał
ode mnie czegoś z pewnością złego. Poderżnięte gardło Aresa,
rozciętą łapę Embry'ego i gromadzącą się wokół niego kałużę
krwi. Płonącą szkołę, w której z pewnością zginąć mogłoby
wiele niewinnych osób, gdyby ognia nie zauważono wystarczająco
wcześnie. Nocne eskapady, strach przed nienazwanym, kłujący ból
w boku, pobyt w szpitalu. Przerażające sztolnie, krwawiącego
z nosa Quillsa, obite żebra, walący się korytarz... i strach. Tona
paraliżującego strachu, ale przede wszystkim setki dziwnych uczuć,
których nie potrafiłam nazwać, i tysiące niewiadomych, jakie ze
sobą niosły...
Gdy
to wszystko wreszcie się uspokoiło, gdy wreszcie dokładnie
obróciłam w wyimaginowanych palcach każde ze wspomnień, nie
byłam już Leą. Byłam toczącym pianę z pyska czarnym
wilkiem wielkości niedźwiedzia. Nie obchodziło mnie, gdzie jest
sfora i czy to, co robię, aby na pewno jest rozsądne. Zebrałam się
w sobie i rzuciłam na półdemona z tylko jednym zamiarem...
Nie
potrafiłabym go zabić. No jasne, że bym nie potrafiła...
Zatrzymałam
się tuż przed nim, jak zablokowana niewidzialną siłą. Stanęłam,
szczerząc kły i warcząc potwornie, a on po prostu patrzył mi w
oczy, spokojny. Łeb miałam nieco powyżej jego oczu. Mogłabym
jednym kłapnięciem zębów pozbawić go głowy...
Tylko
że mi zebrało się na pogaduszki.
– Dlaczego?
Po co to wszystko? Dlaczego to robisz? – myślałam gorączkowo.
Tak bardzo chciałam poznać odpowiedź na choć jedno z tych
pytań... Niestety lodowato niebieskie oczy pozostawały spokojne.
Być może wcale mnie nie słyszał. – Po co się tutaj
pojawiłeś? Co ja mam z tym wspólnego? Dlaczego ja coś do
ciebie czuję...? Kim ty jesteś?! – zaczęłam krzyczeć.
– Wiesz,
w Drugim Świecie była taka wyliczanka dla dzieci – odezwał się
wreszcie cichym głosem. – Nie pamiętam, jak dokładnie szła, ale
opowiadała o dwóch wilczkach: białym i czarnym. Czarny umierał, a
biały był bardzo smutny... – Zaśmiał się cicho. – Prawie
nikt nie wie, o co w niej tak naprawdę chodziło. A chodziło o
stworzoną dawno temu przepowiednię. Zaczynała się od słów:
„Biały i czarny wilk, jeden świat zbuduje, a drugi sprawi, że
legnie w gruzach”... Tak to z grubsza wygląda. Już Fenrir to
udowodnił, choć jak dla mnie był jedynie wariatem, inne czarne
wilczki nie mogą być przecież złe z natury.
– Po
co mi to mówisz?! – denerwowałam się. Niecierpliwie
przebrałam łapami, kłapnęłam zębami, chcąc go pogonić.
– Mówię
ci, by zaznaczyć, że zarówno w wyliczance, jak i przepowiedni
biały i czarny wilczek są ze sobą naprawdę mocno związane. Bez
jednego nie ma drugiego. Tak się jednak złożyło, że czarne
wilczki umierają. Zostają zabite jeszcze jako małe, niczego
nieświadome dzieci. Niemowlęta. A białe... Cóż, białe potem
przez resztę wieczności cierpią. Bo to tak, jakby zabrać im
cząstkę ich samych.
Ręka
mu drgnęła. Spięłam się, gotowa odskoczyć, gdyby sięgnął po
nóż kukri, on jednak położył mi dłoń na pysku. Zamarłam.
Sparaliżowało mnie. Pogłaskał mnie, delikatnie przesunął między
palcami przydługą czarną sierść. Z troską. Z szacunkiem. Z
miłością. Nie wiedziałam, co mam zrobić.
– Czarne
wilczki są bardzo ważne – mówił dalej. – To nie tak, że
białe tęsknią za nimi jedynie ze względu na pokrewieństwo.
Normalne, że za utraconym bratem lub siostrą się tęskni. Ale...
to jest coś innego. Bo wyobraź sobie, że odebrali ci wszystko. Że
odebrali ci to, co tworzyło sens twojego życia, twojego istnienia.
Coś, bez czego każdy oddech boli, bez czego nie możesz spać...
bez czego czujesz się jak rozrywana na strzępy. Bo wiesz, więź
między wilczkami jest absurdalnie silna. Mówiłem – bez jednego
nie ma drugiego. Ta więź może zabić... – Uśmiechnął się bez
cienia wesołości. – Nie jesteś w stanie przestać o niej myśleć.
Wyobraź sobie, że czeka cię wieczne życie w takim stanie... Do
tego się nie przyzwyczaisz. Za żadne skarby. Jedyne, co możesz ze
sobą zrobić, to skrócenie cierpienia. Rozumiesz. – Umilkł na
chwilę. – To jest odpowiedź na jedno z twoich pytań. Może na
więcej niż jedno.
– Dlaczego
mi to mówisz? – powtórzyłam. Chciałam się odsunąć jak
najdalej od dotykającej mnie dłoni, bałam się... ale nie mogłam
nawet drgnąć. Trzęsłam się. I to bynajmniej nie z zimna.
– Spytaj
mamy, siostrzyczko. Mama wszystko ci powie. – Tym razem uśmiechnął
się szczerze. A następnie przemienił w wilka i rzucił do ucieczki
dokładnie w momencie, gdy na plac wpadły wilki z mojej watahy...
Otoczyli
mnie ze wszystkich stron, zamknęli w ciasnym potrzasku, choć
chciałam się ruszyć, spiąć, biec za nim...
– Leah?
Leach, nic ci nie jest?!
– Odezwij
się, co się dzieje?
– Ty
masz pojęcie, jakiego strachu nam napędziłaś? Nie waż się tak
więcej robić! Przecież on mógł cię zabić! Coś ty sobie
myślała?!
– Dlaczego
tylu was tu jest? Ruszajcie za nim, do cholery!
Dopiero
to mnie otrzeźwiło. Drgnęłam i zawyłam:
– Nie!
Nigdzie nie idźcie! Zostawcie go!
– Że
co?
Grubo
ponad dwadzieścia wilków zamarło ze zdumienia w niemal
identycznych pozach. Maksymalnie rozszerzone ślepia lśniły w
słabym świetle.
– Nie
możecie za nim iść! Ja... – zawahałam się. Sama już nie
wiedziałam, co chciałam powiedzieć. – Po prostu nie idźcie.
Zostawcie go. Potem... potem wam wszystko wyjaśnię.
– Zaraz,
o co ci chodzi? Zwariowałaś?
Nie
odpowiedziałam. Wykorzystałam chwilę i smyrgnęłam między Setha
i Embry'ego. Rzuciłam się do ucieczki, choć próbowali mnie wołać.
– Wszystko
jasne. – Usłyszałam Aurelię tuż przed tym, jak przemieniłam
się w człowieka i puściłam biegiem.
Chciałam
do domu. Chciałam się schować. Chciałam...
Chciałam,
żeby Ladon jeszcze raz pogłaskał mnie po wilczym karku i obiecał,
że wszystko będzie dobrze...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz