poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 43


Czułam się pusta, odrętwiała i całkowicie wypruta ze wszelkich emocji. Jednocześnie niezdrowa energia rozpierała mnie do tego stopnia, że nie mogłam usiedzieć w miejscu, a coś wciąż ściskało boleśnie w piersi.
Chodziłam w kółko, nie mogąc się na niczym skupić. Ścierałam kurze z książek – każdą z prawie trzech tysięcy stojących w dwóch rzędach zdjęłam z półki, troskliwie przetarłam, powąchałam, przekartkowałam i skrupulatnie odłożyłam na miejsce, a choć starałam się te czynności jak najbardziej spowolnić, ręce drżały mi z nerwowego pośpiechu nie wiadomo przed czym. Umyłam następnie od środka okienne ramy – stare, drewniane i niegdyś białe, na takich bród zbierał się całkiem solidnie – i wzięłam do segregowania starych zeszytów.
Zanim jeszcze nauczyłam się pisać, tworzyłam historyjki obrazkowe – rysowałam przesadnie często, budowałam w miarę trzymające się kupy opowieści i nieraz bawiłam się w ten sposób, że opowiadałam je sobie sama. Teraz, choć tyle czasu minęło, a rysunki były gorzej niż nieudane, jak na małe dziecko przystało, szkoda mi było tego wyrzucać. Miałam jeszcze tonę zeszytów, w których pisałam zanim odkryłam dobrodziejstwa porządnego edytora tekstu i takie, w których powstawały bardziej świadome i celowe komiksy. Plus szkicowniki z teraz, jakieś stare szkolne bzdety... Nie wyrzucałam. Nawet jeśli coś było niepotrzebne, ja i tak to trzymałam w głupiej nadziei, że kiedyś może okazać się przydatne. Może zyska wartość sentymentalną. Może będę żałować, jeśli to wyrzucę – często łapie mnie tęsknota za dawnymi czasami i lubię wtedy usiąść sobie i to wszystko przejrzeć na spokojnie, wspominając, jaka kiedyś byłam... porównując, jak zmieniła się moja osobowość, charakter pisma i tak dalej. W głębi ducha przyznawałam, że być może to początek niezdrowego zbieractwa. Miałam przez to zdecydowanie za dużo rzeczy w pokoju, ale co poradzić? Do piwnicy nie wyniosę, bo jeszcze wilgoć złapie...
No więc posegregowałam te zeszyty, na sam spód kładąc najstarsze i najmniej potrzebne, a na wierzchu zostawiając to, do czego może chcieć mi się zajrzeć w najbliższym czasie. Potem zabrałam się za tak zwane artykuły plastyczne... Wywaliłam z szuflady przy biurku promarkery, których mam jak – nie przymierzając – chora psychicznie, i ułożyłam je na kilka sposobów dla samego układania: kolorami, nazwami, numerami, datą produkcji. Następnie padło na stare artykuły plastyczne, które zostały mi jeszcze z dzieciństwa, a których też nie chciałam wyrzucać, chociaż coraz mocniej się przymierzałam, by je oddać biednym – mazaki, kredki i cała reszta... Wyrzuciłam to, co nie działało, resztę pospinałam recepturkami w eleganckie komplety i schowałam do szuflady, do której rzadziej zaglądałam. Gdy i to mi się skończyło, zajrzałam do szafy z ubraniami. Tam też dawno nie sprzątałam... Ciuchy zawisły tematycznie i kolorystycznie, skarpetki odnalazły zagubione przed wiekami pary, a to, na co zabrakło wieszaków, zamarło w doskonałych kosteczkach. Odkurzyłam potem, uczesałam Kota, odkurzyłam jeszcze raz, umyłam podłogę... i zajęcie się skończyło.
Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Nosiło mnie, chodziłam w kółko, przestawiając bibeloty z miejsca na miejsce, siadałam jedynie po to, by po chwili zerwać się z powrotem. Dusiłam się. Chciałam odetchnąć świeżym nocnym powietrzem, chciałam wydostać się z pułapki czterech ścian, uwolnić od natrętnych myśli i rzucić biegiem przed siebie.
Rodzice milczeli za ścianą. Nie wiem, co robili. Czytali? Myśleli? Zastanawiali się nad tym wszystkim, próbowali oswoić z myślą o tym, że ich córka doskonale wie, że może obrosnąć sierścią na życzenie? Dumali nad przeszłością, którą chcąc nie chcąc im przypomniałam? Dla żadnego z nich tamto nie było łatwe.
Tak, ale co ja miałam powiedzieć? Ja byłam tak zdezorientowana, że nie wiedziałam, w co jeszcze mogłabym ręce włożyć, by choć na chwilę powstrzymać ich drżenie. Chciało mi się krzyczeć, rzucać przedmiotami, rwać sobie włosy z głowy i biegać po ścianach w bezsilnej złości. Jakby na przekór, noc za oknem miała w sobie coś, co przyzywało mnie z pełną mocą i nie pozwalało o sobie zapomnieć. Noc pachniała, o czym przekonałam się po otworzeniu na chwilę okna. Musiałam je zaraz zamknąć, tak boleśnie kuszący ten zapach był...
Zataczałam kolejne koło. Dziwne, że tak często to robię, a na eleganckich panelach i białym wełnianym dywanie nie ma jeszcze wydeptanego śladu. Po kilku sekundach namysłu przeszłam się do piwnicy po skrzynkę z narzędziami, rozpakowałam sprzęt szermierczy i zaczęłam czyścić rapier drobnym papierem ściernym z lekkiej rdzy, z którą obiecywałam sobie coś zrobić mniej więcej od roku.
Leah, do jasnej Anielki, albo usiądziesz wreszcie na tyłku, albo zmiataj na dwór, bo mnie zaraz coś trafi! – ryknęła mama z dużego pokoju.
Zamarłam. Dosłownie skamieniałam na chwilę, ostrożnie przetrawiłam fakty, zerknęłam dla pewności na zegarek w telefonie.
Jest po dwudziestej pierwszej, a wy wyrzucacie mnie na dwór? – wydukałam wreszcie. – Wy jesteście chorzy, czy...?
Postawię sprawę jasno. – Rodzicielka oparła się o futrynę, zaglądając do mojego pokoju. – Jutro wstaję do pracy. Muszę już iść spać, a przy tym się nie da. Do tego wiem, że umiesz przemienić się w wielkiego wilka. Zmiataj na dwór, źle ci tam nie będzie, jak cię znam...
Wczoraj też umiałam przemieniać się w wilka – zaznaczyłam sceptycznie. – A wy chyba prędzej byście mnie wypatroszyli, niż...
Byłam święcie przekonana, że o tym wilku nie wiesz, czyli dla mnie byłaś bezbronna jak zwykły człowiek. I co? Tak chciałaś dopiero co wychodzić w nocy, tak szukałaś pretekstów, a teraz się bronisz? – Uniosła jedną brew. Zawsze doprowadzało mnie to do szału. Głównie dlatego, że tej jednej zdolności z całą pewnością nie odziedziczyłam.
Nie bronię się, tylko zaznaczam, że to jakby lekko podejrzane...
Idziesz, czy mam cię hydroksyzyną nakarmić?
Cóż. Wolałam iść. Zwłaszcza że faktycznie o tym właśnie marzyłam.
Wychodziło na to, że rodzice byli doskonale obeznani z tematem. Ot tak przeszli sobie nad tym do porządku dziennego, niczym nie dawali po sobie poznać, by sprawa ruszyła ich w większym stopniu... no bo wiedzieli o tym wcześniej. Jedyny problem, że nie wiedzieli, że ja wiem. To dla mnie stało się nienaturalnie i nieco... dziwnie.
Tylko martwiło mnie to, co z jeszcze jednym problemem, o którym zdawali się zapomnieć. Problem na imię miał Ladon i nie opuszczał moich myśli nawet na minutę.
Chciałam z nim pogadać. Rodziców odbębniłam, więc teraz na niego przyszła kolej. Złapać choćby siłą, przytrzymać i wydusić cokolwiek, obojętnie, czy będzie miał na to ochotę. Koniec podchodów. Koniec bawienia się w kotka i myszkę, koniec iluzji, koniec straszenia siostry. Wyjaśnienia. Bez wyjaśnień do domu wracać nie zamierzam.
Tylko że łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. Bo najbardziej kluczową sprawą było to, by Ladon w ogóle mi się pokazał. Jeśli się nie pokaże, nici ze złapania, przytrzymania i wyduszenia. Sama go nie wytropię, jeśli nie będzie tego chciał; wielokrotnie już udowodnił, że w chowaniu się przed moją sforą jest mistrzem.
Czyli co – wychodzi na to, że dzisiaj to ja mam zapolować na braciszka? Zabawne...
Chociaż... co się spinać? Znajdzie się, to się znajdzie. Niby mamie obiecałam, ale nie czułam się wystarczająco na siłach, by zajmować się czymś na tyle ambitnym. Chciałam po prostu się przespacerować i jeszcze raz spróbować ułożyć sobie wszystko w głowie. A było w końcu co układać.
Pierwszą sprawą, z którą zdecydowanie musiałam coś zrobić, była moja sfora. Moi bracia, wilki, które podczas tych niefortunnych zdarzeń siedziały mi cały czas w głowie i słyszały wszystkie moje myśli, czy tego chciałam, czy nie. Czy powinni, skoro byłam półdemonem? Czy to nie stawiało mnie kilka ewolucyjnych szczebli nad nimi, nie gwarantowało mi plusów takich jak zdolność do szeroko pojętych magicznych sztuczek i samotność we własnej głowie? Cóż, nie czułam się jakoś inaczej. Nie zmieniłam się w tego półdemona nagle. A oni na pewno się martwili.
Nie oszukujmy się – wczorajszego wieczoru zachowywałam się jak potłuczona. Podobno zdarza mi się to całkiem często, jeśli wierzyć słowom grupki wilczych braci o wyjątkowo specyficznym poczuciu humoru, ale tym razem przeszłam przecież ich najśmielsze oczekiwania. Tak, byłam zła, że znowu potraktowali mnie jak jakieś słabsze ogniwo, czułam gorycz i w jakiś sposób z pewnością się na nich zawiodłam, ale to nie usprawiedliwiało aż takich wariactw. Najpierw próbowałam wywołać awanturę. Dobrze, że przynajmniej oni mieli na tyle zdrowego rozsądku, by nie podejmować słownego wyzwania, gdy wszystko dookoła się sypało. Rzucenie się na półdemona w pojedynkę również nie należało do najinteligentniejszych posunięć w moim życiu. Okej, zdarzało się, że Quills kazał mi go gonić, ale za każdym razem miało to jakiś cel – zapędzenie w pułapkę na przykład – a tym razem moje własne myśli nie pozostawiły sforze wątpliwości: ja chciałam przetrzepać białemu wilkowi skórę. Sama, by pokazać reszcie, że jednak się do czegoś nadaję i wcale nie wymagam, by traktowano mnie jak kogoś specjalnej troski, co pewnie permanentnie ich do takich wniosków przywiodło. Gdyby spojrzeć na to z bardziej rozsądnego punktu widzenia, to gdyby to był jakikolwiek inny półdemon, a nie taki ze mną spokrewniony, z pewnością bym udowodniła, że się nadaję – na przykład na szmatki do podłogi. Lub na nawóz przy pomyślnych wiatrach, o ile byłoby co pozbierać łopatą. Tak jest, część tamtego odbicia mogłam zrzucić na dziwną mgłę, którą się jakby naćpałam, ale całość? To ciało mnie wtedy nie słuchało, myślałam w miarę logicznie.
Czy odwrotnie? Ech, nieważne.
A tak swoją drogą, ciekawe, co w tej mgle było i skąd się tam wzięło? Może to te świecące grzybki z krateru? Tylko że przy samej dziurze w ziemi trującego oparu było jakby mniej. Cholera wie. To chyba akurat zostanie zagadką.
Grunt, że zachowałam się jak idiotka, zarówno chcąc walczyć z wrogiem w pojedynkę, jak i później, gdy z nim rozmawiałam. Stado wszystko słyszało. Stado widziało te wizje, które miałam w lesie i coraz mniej uważałam za skutki nawdychania się mgły, jak i wszystko to, co działo się już w mieście... A ja, gdy był dobry moment, by szybko wcisnąć im jakąś dezorientującą bajkę (byłam tak skołowana, że pewnie i tak by we wszystko uwierzyli, bo z takiego myślowego chaosu ciężko jest wyczytać prawdę), zwyczajnie wzięłam nogi za pas. Spierdzieliłam, aż się za mną kurzyło, i od tego czasu nie dawałam żadnych znaków życia. Jared dzwonił do mnie, Quills wysłał kilka coraz bardziej wściekłych wraz z upływem czasu smsów, Embry poparł go kilkoma niewybrednymi epitetami i obietnicą odwiedzin... a Starszyzna pewnie już miała w głowach setkę planów i ewentualności, z których co jedna, to gorzej się dla mnie kończyła. Ale nie oszukujmy się – nie miałam siły ani odwagi, by teraz o tym rozmawiać. Dopiero co całkowicie przemeblowano mi życie, najpierw musiałam sama się z tym oswoić, by móc udzielić reszcie w miarę sensownych wyjaśnień.
Tylko czy dało się oswoić z czymś takim? Z pewnością nie w jeden dzień. Czyli z przemiany w wilka dzisiaj raczej nici. Z korzystania z telefonu podobnie – ciągle ktoś dzwonił. Ale w sumie bez telefonu parę godzin dało się przeżyć...
Szłam po schodach jak na ścięcie. Dokładnie ważyłam każdy ruch, przestawiałam nogi powoli, dbając o to, by za każdym razem wylądować idealnie pośrodku stopnia, dłonią szorowałam po szorstkiej metalowej barierce. Kilkakrotnie musiałam zapalać światło, gdy gasło zbyt szybko. Na staromodnej klatce schodowej nie było jeszcze czujników ruchu. Właściwie to nieraz zastanawiałam się dlaczego – niedawno był remont, cały środek pomalowano ładnie, a stare klosze, kojarzące się na równi z rzepą jak i musztardówką, zamieniono na bardziej eleganckie, sześcienne z matowego szkła, ale czujniki się nie pojawiły. Z jednej strony nawet mnie to cieszyło, chociaż trudno w to uwierzyć. Nie lubiłam nigdy zbytniej nowoczesności, a rozwiązanie z wyłącznikiem czasowym również dobrze się moim zdaniem sprawdza. Przynajmniej nie trzeba co chwilę machać rękami nad głową, gdy chce się zatrzymać lub zbyt długo szuka kluczy.
Wyszłam przed blok, zamknęłam za sobą drzwi, by nie trzasnęły. Skoro ja nie lubię, gdy ludzie hałasują i przeszkadzają innym z czystej głupoty, sama zawsze wręcz nadmiernie zwracam uwagę na podobne niuanse.
Noc faktycznie pachniała. Było nieco cieplej i bardziej wilgotno, niż powinno o tej porze roku, ale nigdzie nie widziałam mgły – powietrze okazało się idealnie klarowne, na ciemnym niebie dobrze było widać gwiazdy. Choć normalnie wściekałam się na typowo miejskie dźwięki – wnerwiały mnie przejeżdżające pobliską dwupasmówką samochody, głosy pojedynczych ludzi i brak dzwoniącej w uszach ciszy – tak teraz uznałam to za coś oczywistego, jak najbardziej na miejscu, bez czego noc nie byłaby już taka sama. To było dobre. A skoro nie spałam, nie miało mi w czym właściwie przeszkadzać. Mogłam się tym rozkoszować do woli, dopóki nie będę tak zmęczona, że stanie mi się obojętne.
A tak swoją drogą, to ciekawe, czy rodzice będą się jutro upierać, bym poszła do szkoły? Trochę by to dziwnie wyszło, gdyby sami najpierw zaproponowali mi nocne spacery, a następnie nalegali, bym zwlekła się z łóżka tuż przed siódmą. To by się raczej wpisywało w ramy nieuprzejmości zahaczającej lekko o złośliwość.
Gdy pomyślałam o rodzicach, automatycznie doszłam do problemu związanego z dziadkiem. Chociaż chwilami o tym zapominałam, bo rolę odegrał w tym wszystkim znikomą, musiałam zacząć interesować się tym, że on również był świadkiem wszystkiego, podobnie jak Starszyzna, cała stara sfora, znaczna część stada Aresa... Czy on o wszystkim wiedział? Czy wiedział, czym tak naprawdę jestem? Raczej tak, mama zasugerowała mi w końcu coś podobnego. Ale... czy wiedział, kim jest Ladon? Jeśli tak, to dlaczego, do cholery, nic nie powiedział, skoro moglibyśmy dzięki temu darować sobie tylu problemów? Czy to był właśnie ten niezrozumiały błysk w oku, jaki parokrotnie u niego widziałam, i tajemnica, którą od niego ciągle wyczuwałam? To coś, o czym nie chciał mi powiedzieć, choć miał na końcu języka, ilekroć poruszaliśmy temat miejskiej awantury? Czy powiedział wszystko reszcie? Czy też chociaż trochę się o mnie martwił...? Nie zadzwonił.
Rany, jeśli Starszyzna się dowie, równie dobrze może zechcieć naprawić błąd z przeszłości i przerobić mnie na mielone. Z jakiej racji? Nie czułam się specjalnie zainteresowana kontynuowaniem dzieła Fenrira, zjadaniem słońca i niszczeniem świata. Jedyne, czym byłam zainteresowana, to święty spokój i kilka dni wolnego. Szkoda, że pewnie nie będę miała nawet chwili czasu, by o tym powiedzieć, gdy już się za mnie zabiorą. Czy ja w ogóle mogę tak sobie teraz siedzieć na widoku, gdy wisi nade mną coś w rodzaju groźby śmierci?
A może wcale nie będą chcieli mnie zabijać? Może będę tym przełomowym czymś, dzięki czemu przestanie się mordować czarne wilczki w niemowlęctwie? Może zobaczą, że jestem całkiem nieszkodliwa i uwierzą, że nie nadawałabym się do niczego bardziej ambitnego? He, ta opcja brzmiała coś zbyt cukierkowo, by mogła się sprawdzić.
Dobra. Teraz to nieważne.
Stałam chwilę na popękanym betonowym chodniku pod klatką schodową, z przymkniętymi oczami skupiałam się na tym, co podpowiadały mi słuch i węch, próbując przegnać z głowy większość myśli. Oddychałam powoli, uspokajałam się.
Słuchałam. Wąchałam. Czułam.
Wejście w stan zupełnego, nieco sennego odprężenia, na jaki pozwalają mi nocne spacery, zajęło mi zaskakująco mało czasu. Gdy wreszcie się udało, mogłam się uśmiechnąć, rozluźnić boleśnie napięte mięśnie i ruszyć przed siebie. Tak po prostu, dla samej chęci chodzenia i patrzenia na świat.
Świat nocami takimi jak ta był przepiękny.
Było ciemno. Było bardzo ciepło jak na tę porę roku. Było cicho. Było... pusto. Czułam się zupełnie tak, jakbym była jedyną osobą, która zdecydowała się wyjść na zewnątrz. W oknach czteropiętrowych bloków widziałam pozapalane światła, słyszałam przytłumione odgłosy jakiejś kłótni i jazgot stanowczo zbyt głośno nastawionego telewizora – tam toczyło się życie, ale tutaj byłam sama. Zupełnie, niezaprzeczalnie, oszałamiająco sama. Czułam się silna, niezwyciężona, jakbym nagle urosła na tyle, by móc objąć ramionami cały świat. To ja byłam tutaj panią. To była moja noc.
Chciałam się śmiać na głos.
Kocham to uczucie. Jak ja je kocham... Dlaczego w podobny stan niemalże narkotycznego upojenia światem nie jestem w stanie wprowadzić się również w dzień? Nie mam pojęcia. Za dnia wszystkie problemy wydają się kilka razy większe. W świetle słońca nie ma gdzie się przed nimi schować. Gdy wszyscy patrzą, trzeba skupiać się na rzeczach ważnych, trzeba być odpowiedzialnym, trzeba brać się w garść również wtedy, gdy nie ma się na to zupełnie ochoty. Zaś podczas takiej nocy... po prostu nie ma nikogo, kto by mnie do tego zmusił. Można odpocząć. Można odetchnąć od życia, robienia min na pokaz, sterty spraw do przemyślenia i wykonania. Można żyć tylko i wyłącznie ciemnością i szczęściem, które narasta w ciele tak mocno, że z chęcią obdarowałoby się nim cały świat.
Kocham miasto nocą. Kocham moje osiedle nocą. Wtedy wszystko jest inne...
Jest moje. Zupełnie jakbym po zapadnięciu zmroku mogła poznać duszę tego miejsca, jego największe sekrety, doświadczyć z nim zbliżenia, które nikomu innemu nie jest i nie będzie dane. To uzależnia. Tym właśnie jest mój Zew.
Każdy najmniejszy szczegół wywoływał tysiące przyjemnych skojarzeń. Wspomnień z dzieciństwa, które nieraz wydaje mi się tak boleśnie odległe, że aż wręcz zamazane i na wpół zapomniane.
Jako dziecko fascynowałam się... latarniami. Wiem, to nieco dziwne, ale nie mogłam wytrzymać, by nie dowiedzieć się, ile lat jakaś ma i w jaki sposób działa. Poważnie. Rodzina miała mnie przez to autentycznie dosyć – ilekroć zobaczyłam latarnię, która była nieco inna od standardowych, jakie stoją wszędzie, zaraz łapałam kogoś stojącego najbliżej i dopytywałam, od kiedy ona tam jest, ile może mieć przypuszczalnie lat, dlaczego nadal działa, jeśli wyglądała na szczególnie starą. Coś mi z tego pozostało – zupełnie odruchowo wyszukiwałam wzrokiem takich, jakie dawały inne, nietypowe światło i dokładnie im się przyglądałam, zanim zdążyłam uświadomić sobie, że w tym wieku nieco nie przystoi. Na moim osiedlu wiele jest takich nietypowych. Wszystkie poznałam już dawno temu, wiedziałam o nich wszystko, czego tylko mogłam się dowiedzieć, więc teraz jedynie szukałam ich wzrokiem i sprawdzałam, jak się mają. Takie okruchy dzieciństwa, którego mimo wszystko jakoś cały czas mi boleśnie brakowało.
Najlepsze były te latarnie, które świeciły zimnym światłem. Takim wręcz zielonkawym, słabym i raczej nieprzyjemnym. One były najstarsze, nieraz jeszcze o betonowych słupach. To dopiero była dla mnie atrakcja...
Idiotyzm, co nie? W dziennym świetle bym się do tego nie przyznała. W nocy wydawało się... normalne. Moje. A skoro moje, głupotą było się tego wstydzić. Nocą niczego związanego ze mną się nie wstydziłam. Wstydzić mogli się tylko ci, którzy mnie nie akceptowali razem z tym bagażem dziwactw, jaki za sobą ciągle ciągnęłam. Bagaż nieustannie się powiększał, ale... nawet to mnie cieszyło. Jego wielkość czyniła mnie tą Leą, która była tak bardzo różna od kolorowego motłochu wokół.
Nie wiedziałam, gdzie iść. Zastanawiałam się nad tym jakiś czas, bezmyślnie krążąc po uliczkach i chodnikach w pobliżu mojego bloku. Przez chwilę zastanawiałam się nad starą stacją – lubiłam przesiadywać na niej i obserwować przejeżdżające co jakiś czas pociągi – ale nie ciągnęło mnie tam szczególnie. Zbyt mocno bałam się, że w lesie na górce może czaić się ktoś z mojego stada, a na rozmowy o wczorajszej akcji zdecydowanie nie miałam jeszcze ochoty. Padło w końcu na osiedle, na którym mieszkała jedna z moich cioć, zanim przyszło jej do głowy przeprowadzić się do innego miasta za facetem, który i tak okazał się całkiem niezłym obiektem badawczym dla psychiatrycznej części duszy mojej mamy.
Opowiadałam kiedyś. Dobrze znałam to miejsce. Było blisko mojej podstawówki, więc sporo się kiedyś tam bawiłam. Jego niewielkie rozmiary sprawiały, że pomimo ciekawej struktury, dość łatwo można było poznać wszystkie zakamarki.
Szłam. Rozkoszowałam się nocą. I czułam się po prostu szczęśliwa.
Minęłam stary stadion, dłuższą chwilę zastanawiając się nad tym, czy by może nie wpaść na stację benzynową po coś do jedzenia. Pustka w żołądku dość mocno dawała o sobie znać, ale nie spieszyło mi się do interakcji towarzyskich, zrezygnowałam więc, uznawszy, że raczej z głodu nie umrę przez ten czas. Najwyżej się potem w domu odgrzeje zapiekankę lub szybko zrobi mrożoną pizzę.
Jak wspominałam, to osiedle jest całkiem ciekawe. Blokowiska wszelkiego rodzaju bardzo mnie fascynują – mój wewnętrzny wilk z racji miejsca urodzenia i funkcjonowania od małego to właśnie je uznaje za swoje naturalne środowisko. To, że bardzo lubię wyszukiwać ciekawostek o tym, co psuło się w blokach z wielkiej płyty, jest już legendarne, tak więc nie ma nic dziwnego w tym, że i ten spłachetek miasta nie umknął mojej uwadze.
Zawsze za początek uważałam najwyższą część – południową. Całość mieści się na terenie o dość dużym spadku, przez co dwa ogromne wieżowce z płyty zdają się górować nad całą okolicą, nieco brudne od strony południowej i przesadnie kolorowe od północnej. Poważnie, ja nie wiem, kto zajmuje się malowaniem elewacji w tym mieście – jak dla mnie zieleń, żółć i pomarańcz nie współgrają ze sobą najlepiej, ale... no, może się nie znam. Dalej zaczynają się bloki czteropiętrowe – najpierw kilka starszych, z lat pięćdziesiątych bodajże, porządniejszych i o wiele solidniejszych – ciocia mieszkała właśnie w takim, więc znałam go dość dobrze. A potem... No cóż. Potem zaczynają się klocki z rodzaju tego pięknego modelu, którym to pobito sławetny rekord liczby oddanych w ciągu roku mieszkań.
Za starszymi blokami pośrodku osiedla pojawia się coś w rodzaju szerokiego deptaka. Chodnik jest już nieco pokrzywiony przez korzenie rosnących przy nim w regularnych, całkiem dużych odstępach rajskich jabłoni, ale wciąż nadaje się do użytku. Opada dość ostro w dół, w kilku miejscach znajdują się na nim schodki, po bokach stoją bardzo stare parkowe latarnie. Takie w rodzaju tych rdzewiejących cudeniek o kloszach w kształcie postawionego do góry nogami opakowania po jogurcie, nakrytego przeżartym przez korozję metalowym talerzem. Światło to daje słabe, sine i nieprzyjemne, ale stwarza niezbędną atmosferę w nocy. Niezbędną do tego, bym mogła podtrzymywać swój Zew i rozkoszować się nim.
Na deptak nie mają wstępu samochody, można więc spacerować bez obaw. Po obu stronach stoją bloki – pomalowane w różne radosne kolory, wybudowane nieco pod kątem w stosunku do ścieżki, co podobno ładnie wygląda od góry (nie wiem, nie sprawdzałam, latać pomimo szczerych chęci się nie nauczyłam).
Lubię to miejsce. Było cudownie pusto i cicho. Latarnie świeciły, drzewa stały nieruchomo, celując łysymi gałęziami w zaciągnięte chmurami niebo. Nie widziałam nikogo. Nie słyszałam nikogo. Chciałam tam zostać. Znaleźć jakąś ławkę, usiąść na niej, może nawet się położyć i trwać tak przez jakiś czas, dopóki nie zaczęłyby boleć mnie wszystkie kości i trawiący się sam żołądek, ale jak na złość nie było po prostu na to miejsca. Szłam dalej powoli, trzymając ręce w kieszeniach. Na samym dole deptak dochodzi do chodnika idącego wzdłuż mojej ulubionej dwupasmówki – przez chwilę biegnie przez niewielki park, gdzie może ławkę udałoby się znaleźć.
A guzik tam. Leżenie na ławeczce tej nocy nie było mi dane.
Nie mam pojęcia, jakim cudem wyczułam zagrożenie. Poważnie – w tym ciele zmysły mam przecież niewiele lepsze od ludzkich, więc niemożliwe, bym wyczuła jego zapach lub usłyszała ruch. Zdolności parapsychologicznych również nie mam, z tego co wiem. Po prostu nagle drobne włoski na karku stanęły mi dęba, a mięśnie wzdłuż kręgosłupa przeszył nieprzyjemny dreszcz, jakby ktoś natarczywie się we mnie wpatrywał.
Zatrzymałam się. Zamarłam, wsłuchałam się w otoczenie. Nagle wybudzona z przyjemnego transu, dopiero teraz poczułam, że zaczęło mi się robić poważnie zimno.
Co to było, do cholery? Wilkołak?
Z cienia pomiędzy blokami wynurzył się ogromny biały basior. Rozluźniłam się nieco, widząc, że nie miał wobec mnie złych zamiarów – szedł z luźno opuszczonym ogonem i gładką sierścią na grzbiecie, nie starał się więcej ukrywać. Wycofałam się lekko, pewna, że to Quills. Wciąż jeszcze nie dojrzałam do żadnych rozmów na temat tego, czego dowiedziałam się dziś rano. Wiedziałam, że Alfa miał pełne prawo mnie szukać i do pogadanki zmusić, ale i tak zamierzałam wziąć nogi za pas...
Dopóki nie zauważyłam, że oczy wilka są niebieskie, a nie czerwone.
Ladon – znacznie mniejszy, niż wydawał mi się, gdy jeszcze go ścigałam – uśmiechnął się po wilczemu, szczeknął jakby na powitanie i skoczył w moją stronę. Otarł się o mnie bokiem, niemal mnie przewracając – w kłębie nadal miał o wiele więcej niż ja wzrostu – i ponownie wskoczył w ciemność, zapewne zamierzając zniknąć równie nagle, jak się pojawił...
A za cholerę nie dam ci teraz znowu uciec! – wydarłam się za nim i bez chwili namysłu rzuciłam się na niego.
Był akurat w trakcie skoku i zupełnie się tego nie spodziewał, więc wyszło mi cokolwiek spektakularnie – przemieniwszy się w wilka, dosłownie go staranowałam. Przewrócił się na bok, z impetem przekręcił na grzbiet i pisnął z zaskoczenia, gdy przygwoździłam go do ziemi. Z boku musiało wyglądać to całkiem zabawnie – żeby nad nim stanąć, łapy musiałam mieć tak szeroko rozstawione, że niemal mi się rozjeżdżały.
Jeśli myślisz, że teraz też zrobisz wejście smoka i pójdziesz w diabły zanim ktokolwiek zdąży się odezwać, to się grubo mylisz – wycedziłam, wściekle szczerząc kły.
W jasnych oczach błysnęło rozbawienie.
Czyli rozumiem, że rozmawiałaś z mamą?
A żebyś wiedział – prychnęłam. – Masz stawić się w domu, bo będzie szlaban na telefon i komputer, braciszku. Ale najpierw słóweczko wyjaśnienia, co ty na to? – Przechyliłam łeb.
Jasne, jasne. Nie gorączkuj się tak... – Wywrócił oczami i bez trudu przekręcił się na łapy, zrzucając mnie z siebie jakbym nic nie ważyła. Mało brakło, a straciłabym równowagę i zaryła w chodnik, aż miło.
Widząc, że spokojnie zaczął się otrzepywać, nie garnąc do niczego więcej, odetchnęłam głęboko, by się uspokoić, i jęknęłam:
Mówiłam poważnie. Wytłumacz mi to wszystko wreszcie. Mam dosyć tych cholernych tajemnic. Jak na razie wszyscy dookoła są tysiąc razy lepiej poinformowani ode mnie.
Gdzieś tam daleko, na samych obrzeżach świadomości zamajaczyła mi obecność Quillsa. Szybko przemieniłam się w człowieka, zanim zdążył zwrócić na mnie większą uwagę. Stanęłam, stanowczo splatając dłonie na piersi na znak, że nie zamierzam nigdzie się stąd ruszyć. Biały wilk popatrzył na mnie z błaganiem w oczach, ale nie doczekawszy się łagodniejszej reakcji, westchnął i powoli również wrócił do ludzkiej postaci.
To jest dość... skomplikowane – powiedział wreszcie, owijając się szczelniej skórzaną kurtką. Miał pod nią tylko podkoszulkę z logiem jakiegoś punkowego zespołu. Musiało mu być cholernie zimno w takim stroju.
Tak myślałam, że to powiesz. – Wywróciłam oczami.
Taka jest prawda – zniecierpliwił się. – Sam nawet nie wiem, od czego powinienem zacząć. Może gdzieś usiądziemy?
Jeśli myślisz, że przekupisz mnie kawą i ciastkiem... – zaczęłam ze złością, lecz machnęłam w końcu na to dłonią. – Dobra. Tam powinny być ławki.
W milczeniu zeszliśmy do maleńkiego parku. Na szczęście o tej porze na dwupasmówce ruch był znikomy, dookoła panowała więc pozorna cisza. Usiedliśmy na pomazanej markerem ławeczce w świetle kolejnej ze ślicznych latarni; odruchowo podciągnęłam kolana pod brodę, by było mi trochę cieplej. Gdzie podział się pachnący szczęściem upał?
Okej. Więc jesteś moim bratem – zaczęłam powoli cichym głosem. – W dodatku nie takim zwyczajnym, bo między nami istnieje jakaś dziwaczna więź w stylu „czary-mary, hokus-pokus, jesteś na niego skazana i się nie uwolnisz”. No, wszystko spoko, tylko ty chyba powinieneś czuć to samo, co nie? – Spojrzałam na niego spode łba. – Więc po co to wszystko? Po co chciałeś mnie zabić, po co te iluzje, po co podpalenie szkoły? Po co ta walka? I moje zapalenie wyrostka?
Z tym wyrostkiem to był zupełny przypadek. Zdążyłem rzucić zaklęcie zanim zorientowałem się, że to ty. Nie wiem, dlaczego miało powikłania. Chyba nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Uwierz, że mnie zabolało prawie tak samo, jak ciebie. Chciałem przeprosić, ale szczególnie rozmowni wtedy nie byliście – wyjaśnił spokojnie.
Dziwisz się? – prychnęłam. – Będę miała traumę do końca życia. Nic nie rozumiem. Nie rozumiem, dlaczego normalnie z tobą rozmawiam i chcę się czegokolwiek dowiadywać, choć powinnam chcieć cię zabić. Albo przynajmniej zwiać z krzykiem...
Więź – powiedział krótko. – To jest... trudne. Nie wiem, jak powinienem ci wszystko opowiedzieć, żebyś mi uwierzyła, ale spróbuję.
Czekałam. Nie chciałam przerywać, skoro sam się zadeklarował.
Żeby wszystko zrozumieć, musiałabyś poznać naszego ojca – roześmiał się krótko. – Tatusiek nie jest najsympatyczniejszą osobą na świecie i właściwie to nie życzyłbym ci, żebyś kiedykolwiek na niego trafiła. Wychowywać się z nim... Łatwo nie było. Cały czas miał ambicję, żeby stworzyć ze mnie takiego półdemona, z jakiego byłby dumny. Miałem być jego narzędziem. Gościem, który sprząta, żeby król nie pobrudził sobie szat, jak ma się pojawić. Mało pamiętałem z dzieciństwa, byłem za mały, więc wykorzystał to i cały czas mi wmawiał, że to rozdzielenie nas było decyzją mamy. Że nie chciała mnie. Że ty tak ją oczarowałaś, że pozbyła się mnie z przyjemnością. Że mnie oddała...
Mama za tobą tęskni. Chce cię poznać. Żebyś ty widział jej reakcję, gdy jej o tobie powiedziałam... – praktycznie wyszeptałam.
Teraz to już wiem. Ale przejrzenie na oczy chwilę mi zajęło. – Milczał przez kilka sekund. – Byłem na was wściekły. Chciałem się odegrać. Uciekłem od ojca. Na tamtego wampira natknąłem się przypadkiem. On chciał się zabawić czyimś kosztem, a ja chciałem was nastraszyć, więc można powiedzieć, że połączyliśmy siły. Gdy go zabiłaś... Wpadłem w panikę. Was było za dużo, ja byłem ranny, a z tobą działo się coś niezwykłego. Pojawiła się więź. To znaczy... była już wcześniej, tylko że jedynie z mojej strony. Nieodwzajemniona, bo byłaś przecież niemowlęciem. Z czasem, gdy cię nie widziałem, osłabła. Gdy jest jednostronna, słabnie. Rozumiesz. Ech... – Potarł twarz zmęczonym gestem. – Spanikowałem, gdy się zorientowałem, że gdy mnie zobaczyłaś, ta więź się uaktywniła. Zwiałem wtedy, bo bałem się konsekwencji. Byłem wściekły. Nie umiem ci tego wytłumaczyć. Chciałem się w jakiś sposób zemścić na was o to, że ta więź powstała. Wiem, nielogiczne... ale jak ktoś nie wie, co zrobić ze swoim gniewem i zdezorientowaniem, to zawsze najłatwiej to przekierować na kogoś innego. Podpalenie było impulsem. To miał być taki ostateczny akt, po którym bym zniknął, ale okazało się, że nie jestem już w stanie odejść od ciebie wystarczająco daleko. Chciałem cię chronić. Chciałem mieć na ciebie oko. Iluzja... to był ostateczny akt złości. Chwilami jeszcze mnie łapała, gdy przestawałem sobie ze wszystkim radzić. A tak to... to już wy mnie ścigaliście, a ja uciekałem. I nie mogłem odejść.
Tak nagle siostrzyczkę pokochałeś? Słabo to brzmi – odezwałam się po chwili przerwy.
Wiem. Nie umiem tego opowiedzieć tak, żeby nie brzmiało słabo. Do tej pory mieszkałem w Drugim Świecie. W Piekle konkretniej. Gdy wyszedłem do normalnego świata, w pewien sposób zorientowałem się, że nie wszystko kręci się wokół okrucieństwa i złości. Ojczulek pewnie nie jest tym zachwycony, ale nie zamierzam wracać. Dorosły jestem. – Wzruszył ramionami. – Tu mi się podoba. Chciałbym tu zostać. Chciałbym poznać mamę, opowiedzieć jej wszystko... i chciałbym poznać ciebie. Czy tego chcemy, czy nie, jesteśmy półdemonicznym rodzeństwem. Stało się. Jesteśmy na siebie skazani. Na tym etapie zerwanie więzi by nas zabiło. Jeśli jedno z nas umrze, drugie pójdzie w ślad za nim. Musimy chronić się nawzajem.
Milczałam. Trawiłam. Czekałam. Tylko na co?
Trudno mi w to uwierzyć. Czułam tą więź, ciągle ją gdzieś tam czuję, ale... – Sama już nie wiedziałam, co chciałam powiedzieć.
Oswój się z tym. Dam ci czas.
Zaczął się podnosić. Złapałam go za pasek kurtki w ostatniej chwili.
Nie, czekaj! – zawołałam przesadnie głośno. – Nie waż mi się znikać w takim momencie!
Myślałem, że wolisz, żebym teraz dał ci spokój? – Uniósł jedną brew i uśmiechnął się bez cienia wesołości.
Nie licz na to. – Pociągnęłam mocniej. Usiadł z powrotem. – To jest... dziwne. Nie idź. Wiem, że powinnam być na ciebie o to wszystko wściekła. Napsułeś mi nerwów, zafundowałeś mi szpital, poważnie poturbowałeś mojego przyjaciela ze sfory... ale... ale nie chcę, żebyś sobie stąd szedł. Skoro już w tym siedzimy... Ja też chcę cię poznać.
Milczał. Patrzył mi w oczy. Trwaliśmy tak kilka uderzeń serca, aż zaczęłam się bać, czy nie powiedziałam czegoś nie tak, czy nie zerwałam tej delikatnej nici porozumienia...
Ale nie. Uśmiechnął się wreszcie, tym razem szczerze. W jasnych oczach błysnęły iskierki z trudem hamowanego szczęścia.
Skoro tak... To zacznijmy od nowa. Tak, jak powinno się to robić. Co ty na to?
O tak. Tylko to możemy teraz zrobić. – Również się uśmiechnęłam. Wyjątkowo nieśmiało jak na mnie. – No więc... Cześć, jestem Leah. I podobno jestem twoją młodszą siostrą.
Roześmiał się, uścisnął moją wyciągniętą dłoń.
Kawy i ciastka i tak ci nie daruję. Wisisz mi przynajmniej podwójne – zastrzegłam. – I to z dużą ilością czekolady.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz