Czułam
się pusta, odrętwiała i całkowicie wypruta ze wszelkich emocji.
Jednocześnie niezdrowa energia rozpierała mnie do tego stopnia, że
nie mogłam usiedzieć w miejscu, a coś wciąż ściskało boleśnie
w piersi.
Chodziłam
w kółko, nie mogąc się na niczym skupić. Ścierałam kurze z
książek – każdą z prawie trzech tysięcy stojących w
dwóch rzędach zdjęłam z półki, troskliwie przetarłam,
powąchałam, przekartkowałam i skrupulatnie odłożyłam na
miejsce, a choć starałam się te czynności jak najbardziej
spowolnić, ręce drżały mi z nerwowego pośpiechu nie wiadomo
przed czym. Umyłam następnie od środka okienne ramy – stare,
drewniane i niegdyś białe, na takich bród zbierał się całkiem
solidnie – i wzięłam do segregowania starych zeszytów.
Zanim
jeszcze nauczyłam się pisać, tworzyłam historyjki obrazkowe –
rysowałam przesadnie często, budowałam w miarę trzymające się
kupy opowieści i nieraz bawiłam się w ten sposób, że opowiadałam
je sobie sama. Teraz, choć tyle czasu minęło, a rysunki były
gorzej niż nieudane, jak na małe dziecko przystało, szkoda mi było
tego wyrzucać. Miałam jeszcze tonę zeszytów, w których pisałam
zanim odkryłam dobrodziejstwa porządnego edytora tekstu i takie,
w których powstawały bardziej świadome i celowe komiksy. Plus
szkicowniki z teraz, jakieś stare szkolne bzdety... Nie wyrzucałam.
Nawet jeśli coś było niepotrzebne, ja i tak to trzymałam w
głupiej nadziei, że kiedyś może okazać się przydatne. Może
zyska wartość sentymentalną. Może będę żałować, jeśli to
wyrzucę – często łapie mnie tęsknota za dawnymi czasami i lubię
wtedy usiąść sobie i to wszystko przejrzeć na spokojnie,
wspominając, jaka kiedyś byłam... porównując, jak zmieniła się
moja osobowość, charakter pisma i tak dalej. W głębi ducha
przyznawałam, że być może to początek niezdrowego zbieractwa.
Miałam przez to zdecydowanie za dużo rzeczy w pokoju, ale co
poradzić? Do piwnicy nie wyniosę, bo jeszcze wilgoć złapie...
No
więc posegregowałam te zeszyty, na sam spód kładąc najstarsze i
najmniej potrzebne, a na wierzchu zostawiając to, do czego może
chcieć mi się zajrzeć w najbliższym czasie. Potem zabrałam się
za tak zwane artykuły plastyczne... Wywaliłam z szuflady przy
biurku promarkery, których mam jak – nie przymierzając – chora
psychicznie, i ułożyłam je na kilka sposobów dla samego
układania: kolorami, nazwami, numerami, datą produkcji. Następnie
padło na stare artykuły plastyczne, które zostały mi jeszcze z
dzieciństwa, a których też nie chciałam wyrzucać, chociaż coraz
mocniej się przymierzałam, by je oddać biednym – mazaki, kredki
i cała reszta... Wyrzuciłam to, co nie działało, resztę
pospinałam recepturkami w eleganckie komplety i schowałam do
szuflady, do której rzadziej zaglądałam. Gdy i to mi się
skończyło, zajrzałam do szafy z ubraniami. Tam też dawno nie
sprzątałam... Ciuchy zawisły tematycznie i kolorystycznie,
skarpetki odnalazły zagubione przed wiekami pary, a to, na co
zabrakło wieszaków, zamarło w doskonałych kosteczkach. Odkurzyłam
potem, uczesałam Kota, odkurzyłam jeszcze raz, umyłam podłogę...
i zajęcie się skończyło.
Nie
wiedziałam, co ze sobą zrobić. Nosiło mnie, chodziłam w kółko,
przestawiając bibeloty z miejsca na miejsce, siadałam jedynie po
to, by po chwili zerwać się z powrotem. Dusiłam się. Chciałam
odetchnąć świeżym nocnym powietrzem, chciałam wydostać się z
pułapki czterech ścian, uwolnić od natrętnych myśli i rzucić
biegiem przed siebie.
Rodzice
milczeli za ścianą. Nie wiem, co robili. Czytali? Myśleli?
Zastanawiali się nad tym wszystkim, próbowali oswoić z myślą o
tym, że ich córka doskonale wie, że może obrosnąć sierścią na
życzenie? Dumali nad przeszłością, którą chcąc nie chcąc im
przypomniałam? Dla żadnego z nich tamto nie było łatwe.
Tak,
ale co ja miałam powiedzieć? Ja byłam tak zdezorientowana, że nie
wiedziałam, w co jeszcze mogłabym ręce włożyć, by choć na
chwilę powstrzymać ich drżenie. Chciało mi się krzyczeć, rzucać
przedmiotami, rwać sobie włosy z głowy i biegać po ścianach w
bezsilnej złości. Jakby na przekór, noc za oknem miała w sobie
coś, co przyzywało mnie z pełną mocą i nie pozwalało o sobie
zapomnieć. Noc pachniała, o czym przekonałam się po otworzeniu na
chwilę okna. Musiałam je zaraz zamknąć, tak boleśnie kuszący
ten zapach był...
Zataczałam
kolejne koło. Dziwne, że tak często to robię, a na eleganckich
panelach i białym wełnianym dywanie nie ma jeszcze wydeptanego
śladu. Po kilku sekundach namysłu przeszłam się do piwnicy po
skrzynkę z narzędziami, rozpakowałam sprzęt szermierczy i
zaczęłam czyścić rapier drobnym papierem ściernym z lekkiej
rdzy, z którą obiecywałam sobie coś zrobić mniej więcej od
roku.
– Leah,
do jasnej Anielki, albo usiądziesz wreszcie na tyłku, albo zmiataj
na dwór, bo mnie zaraz coś trafi! – ryknęła mama z dużego
pokoju.
Zamarłam.
Dosłownie skamieniałam na chwilę, ostrożnie przetrawiłam fakty,
zerknęłam dla pewności na zegarek w telefonie.
– Jest
po dwudziestej pierwszej, a wy wyrzucacie mnie na dwór? –
wydukałam wreszcie. – Wy jesteście chorzy, czy...?
– Postawię
sprawę jasno. – Rodzicielka oparła się o futrynę, zaglądając
do mojego pokoju. – Jutro wstaję do pracy. Muszę już iść spać,
a przy tym się nie da. Do tego wiem, że umiesz przemienić się w
wielkiego wilka. Zmiataj na dwór, źle ci tam nie będzie, jak cię
znam...
– Wczoraj
też umiałam przemieniać się w wilka – zaznaczyłam sceptycznie.
– A wy chyba prędzej byście mnie wypatroszyli, niż...
– Byłam
święcie przekonana, że o tym wilku nie wiesz, czyli dla mnie byłaś
bezbronna jak zwykły człowiek. I co? Tak chciałaś dopiero co
wychodzić w nocy, tak szukałaś pretekstów, a teraz się bronisz?
– Uniosła jedną brew. Zawsze doprowadzało mnie to do szału.
Głównie dlatego, że tej jednej zdolności z całą pewnością nie
odziedziczyłam.
– Nie
bronię się, tylko zaznaczam, że to jakby lekko podejrzane...
– Idziesz,
czy mam cię hydroksyzyną nakarmić?
Cóż.
Wolałam iść. Zwłaszcza że faktycznie o tym właśnie marzyłam.
Wychodziło
na to, że rodzice byli doskonale obeznani z tematem. Ot tak przeszli
sobie nad tym do porządku dziennego, niczym nie dawali po sobie
poznać, by sprawa ruszyła ich w większym stopniu... no bo
wiedzieli o tym wcześniej. Jedyny problem, że nie wiedzieli, że ja
wiem. To dla mnie stało się nienaturalnie i nieco... dziwnie.
Tylko
martwiło mnie to, co z jeszcze jednym problemem, o którym zdawali
się zapomnieć. Problem na imię miał Ladon i nie opuszczał moich
myśli nawet na minutę.
Chciałam
z nim pogadać. Rodziców odbębniłam, więc teraz na niego przyszła
kolej. Złapać choćby siłą, przytrzymać i wydusić cokolwiek,
obojętnie, czy będzie miał na to ochotę. Koniec podchodów.
Koniec bawienia się w kotka i myszkę, koniec iluzji, koniec
straszenia siostry. Wyjaśnienia. Bez wyjaśnień do domu wracać nie
zamierzam.
Tylko
że łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. Bo najbardziej kluczową
sprawą było to, by Ladon w ogóle mi się pokazał. Jeśli się nie
pokaże, nici ze złapania, przytrzymania i wyduszenia. Sama go nie
wytropię, jeśli nie będzie tego chciał; wielokrotnie już
udowodnił, że w chowaniu się przed moją sforą jest mistrzem.
Czyli
co – wychodzi na to, że dzisiaj to ja mam zapolować na braciszka?
Zabawne...
Chociaż...
co się spinać? Znajdzie się, to się znajdzie. Niby mamie
obiecałam, ale nie czułam się wystarczająco na siłach, by
zajmować się czymś na tyle ambitnym. Chciałam po prostu się
przespacerować i jeszcze raz spróbować ułożyć sobie wszystko w
głowie. A było w końcu co układać.
Pierwszą
sprawą, z którą zdecydowanie musiałam coś zrobić, była moja
sfora. Moi bracia, wilki, które podczas tych niefortunnych zdarzeń
siedziały mi cały czas w głowie i słyszały wszystkie moje myśli,
czy tego chciałam, czy nie. Czy powinni, skoro byłam półdemonem?
Czy to nie stawiało mnie kilka ewolucyjnych szczebli nad nimi, nie
gwarantowało mi plusów takich jak zdolność do szeroko pojętych
magicznych sztuczek i samotność we własnej głowie? Cóż, nie
czułam się jakoś inaczej. Nie zmieniłam się w tego półdemona
nagle. A oni na pewno się martwili.
Nie
oszukujmy się – wczorajszego wieczoru zachowywałam się jak
potłuczona. Podobno zdarza mi się to całkiem często, jeśli
wierzyć słowom grupki wilczych braci o wyjątkowo specyficznym
poczuciu humoru, ale tym razem przeszłam przecież ich najśmielsze
oczekiwania. Tak, byłam zła, że znowu potraktowali mnie jak jakieś
słabsze ogniwo, czułam gorycz i w jakiś sposób z pewnością
się na nich zawiodłam, ale to nie usprawiedliwiało aż takich
wariactw. Najpierw próbowałam wywołać awanturę. Dobrze, że
przynajmniej oni mieli na tyle zdrowego rozsądku, by nie podejmować
słownego wyzwania, gdy wszystko dookoła się sypało. Rzucenie się
na półdemona w pojedynkę również nie należało do
najinteligentniejszych posunięć w moim życiu. Okej, zdarzało się,
że Quills kazał mi go gonić, ale za każdym razem miało to jakiś
cel – zapędzenie w pułapkę na przykład – a tym razem moje
własne myśli nie pozostawiły sforze wątpliwości: ja chciałam
przetrzepać białemu wilkowi skórę. Sama, by pokazać reszcie, że
jednak się do czegoś nadaję i wcale nie wymagam, by
traktowano mnie jak kogoś specjalnej troski, co pewnie permanentnie
ich do takich wniosków przywiodło. Gdyby spojrzeć na to z bardziej
rozsądnego punktu widzenia, to gdyby to był jakikolwiek inny
półdemon, a nie taki ze mną spokrewniony, z pewnością bym
udowodniła, że się nadaję – na przykład na szmatki do podłogi.
Lub na nawóz przy pomyślnych wiatrach, o ile byłoby co pozbierać
łopatą. Tak jest, część tamtego odbicia mogłam zrzucić na
dziwną mgłę, którą się jakby naćpałam, ale całość? To
ciało mnie wtedy nie słuchało, myślałam w miarę logicznie.
Czy
odwrotnie? Ech, nieważne.
A
tak swoją drogą, ciekawe, co w tej mgle było i skąd się tam
wzięło? Może to te świecące grzybki z krateru? Tylko że przy
samej dziurze w ziemi trującego oparu było jakby mniej. Cholera
wie. To chyba akurat zostanie zagadką.
Grunt,
że zachowałam się jak idiotka, zarówno chcąc walczyć z wrogiem
w pojedynkę, jak i później, gdy z nim rozmawiałam. Stado
wszystko słyszało. Stado widziało te wizje, które miałam w lesie
i coraz mniej uważałam za skutki nawdychania się mgły, jak i
wszystko to, co działo się już w mieście... A ja, gdy był
dobry moment, by szybko wcisnąć im jakąś dezorientującą bajkę
(byłam tak skołowana, że pewnie i tak by we wszystko uwierzyli, bo
z takiego myślowego chaosu ciężko jest wyczytać prawdę),
zwyczajnie wzięłam nogi za pas. Spierdzieliłam, aż się za mną
kurzyło, i od tego czasu nie dawałam żadnych znaków życia. Jared
dzwonił do mnie, Quills wysłał kilka coraz bardziej wściekłych
wraz z upływem czasu smsów, Embry poparł go kilkoma niewybrednymi
epitetami i obietnicą odwiedzin... a Starszyzna pewnie już miała w
głowach setkę planów i ewentualności, z których co jedna,
to gorzej się dla mnie kończyła. Ale nie oszukujmy się – nie
miałam siły ani odwagi, by teraz o tym rozmawiać. Dopiero co
całkowicie przemeblowano mi życie, najpierw musiałam sama się z
tym oswoić, by móc udzielić reszcie w miarę sensownych wyjaśnień.
Tylko
czy dało się oswoić z czymś takim? Z pewnością nie w jeden
dzień. Czyli z przemiany w wilka dzisiaj raczej nici. Z korzystania
z telefonu podobnie – ciągle ktoś dzwonił. Ale w sumie bez
telefonu parę godzin dało się przeżyć...
Szłam
po schodach jak na ścięcie. Dokładnie ważyłam każdy ruch,
przestawiałam nogi powoli, dbając o to, by za każdym razem
wylądować idealnie pośrodku stopnia, dłonią szorowałam po
szorstkiej metalowej barierce. Kilkakrotnie musiałam zapalać
światło, gdy gasło zbyt szybko. Na staromodnej klatce schodowej
nie było jeszcze czujników ruchu. Właściwie to nieraz
zastanawiałam się dlaczego – niedawno był remont, cały środek
pomalowano ładnie, a stare klosze, kojarzące się na równi z rzepą
jak i musztardówką, zamieniono na bardziej eleganckie, sześcienne
z matowego szkła, ale czujniki się nie pojawiły. Z jednej strony
nawet mnie to cieszyło, chociaż trudno w to uwierzyć. Nie lubiłam
nigdy zbytniej nowoczesności, a rozwiązanie z wyłącznikiem
czasowym również dobrze się moim zdaniem sprawdza. Przynajmniej
nie trzeba co chwilę machać rękami nad głową, gdy chce się
zatrzymać lub zbyt długo szuka kluczy.
Wyszłam
przed blok, zamknęłam za sobą drzwi, by nie trzasnęły. Skoro ja
nie lubię, gdy ludzie hałasują i przeszkadzają innym z czystej
głupoty, sama zawsze wręcz nadmiernie zwracam uwagę na podobne
niuanse.
Noc
faktycznie pachniała. Było nieco cieplej i bardziej wilgotno, niż
powinno o tej porze roku, ale nigdzie nie widziałam mgły –
powietrze okazało się idealnie klarowne, na ciemnym niebie dobrze
było widać gwiazdy. Choć normalnie wściekałam się na typowo
miejskie dźwięki – wnerwiały mnie przejeżdżające pobliską
dwupasmówką samochody, głosy pojedynczych ludzi i brak
dzwoniącej w uszach ciszy – tak teraz uznałam to za coś
oczywistego, jak najbardziej na miejscu, bez czego noc nie byłaby
już taka sama. To było dobre. A skoro nie spałam, nie miało mi w
czym właściwie przeszkadzać. Mogłam się tym rozkoszować do
woli, dopóki nie będę tak zmęczona, że stanie mi się obojętne.
A
tak swoją drogą, to ciekawe, czy rodzice będą się jutro upierać,
bym poszła do szkoły? Trochę by to dziwnie wyszło, gdyby sami
najpierw zaproponowali mi nocne spacery, a następnie nalegali, bym
zwlekła się z łóżka tuż przed siódmą. To by się raczej
wpisywało w ramy nieuprzejmości zahaczającej lekko o złośliwość.
Gdy
pomyślałam o rodzicach, automatycznie doszłam do problemu
związanego z dziadkiem. Chociaż chwilami o tym zapominałam,
bo rolę odegrał w tym wszystkim znikomą, musiałam zacząć
interesować się tym, że on również był świadkiem wszystkiego,
podobnie jak Starszyzna, cała stara sfora, znaczna część stada
Aresa... Czy on o wszystkim wiedział? Czy wiedział, czym tak
naprawdę jestem? Raczej tak, mama zasugerowała mi w końcu coś
podobnego. Ale... czy wiedział, kim jest Ladon? Jeśli tak, to
dlaczego, do cholery, nic nie powiedział, skoro moglibyśmy dzięki
temu darować sobie tylu problemów? Czy to był właśnie ten
niezrozumiały błysk w oku, jaki parokrotnie u niego widziałam, i
tajemnica, którą od niego ciągle wyczuwałam? To coś, o czym nie
chciał mi powiedzieć, choć miał na końcu języka, ilekroć
poruszaliśmy temat miejskiej awantury? Czy powiedział wszystko
reszcie? Czy też chociaż trochę się o mnie martwił...? Nie
zadzwonił.
Rany,
jeśli Starszyzna się dowie, równie dobrze może zechcieć naprawić
błąd z przeszłości i przerobić mnie na mielone. Z jakiej
racji? Nie czułam się specjalnie zainteresowana kontynuowaniem
dzieła Fenrira, zjadaniem słońca i niszczeniem świata. Jedyne,
czym byłam zainteresowana, to święty spokój i kilka dni wolnego.
Szkoda, że pewnie nie będę miała nawet chwili czasu, by o tym
powiedzieć, gdy już się za mnie zabiorą. Czy ja w ogóle mogę
tak sobie teraz siedzieć na widoku, gdy wisi nade mną coś w
rodzaju groźby śmierci?
A
może wcale nie będą chcieli mnie zabijać? Może będę tym
przełomowym czymś, dzięki czemu przestanie się mordować czarne
wilczki w niemowlęctwie? Może zobaczą, że jestem całkiem
nieszkodliwa i uwierzą, że nie nadawałabym się do niczego
bardziej ambitnego? He, ta opcja brzmiała coś zbyt cukierkowo, by
mogła się sprawdzić.
Dobra.
Teraz to nieważne.
Stałam
chwilę na popękanym betonowym chodniku pod klatką schodową,
z przymkniętymi oczami skupiałam się na tym, co podpowiadały
mi słuch i węch, próbując przegnać z głowy większość myśli.
Oddychałam powoli, uspokajałam się.
Słuchałam.
Wąchałam. Czułam.
Wejście
w stan zupełnego, nieco sennego odprężenia, na jaki pozwalają mi
nocne spacery, zajęło mi zaskakująco mało czasu. Gdy wreszcie się
udało, mogłam się uśmiechnąć, rozluźnić boleśnie napięte
mięśnie i ruszyć przed siebie. Tak po prostu, dla samej chęci
chodzenia i patrzenia na świat.
Świat
nocami takimi jak ta był przepiękny.
Było
ciemno. Było bardzo ciepło jak na tę porę roku. Było cicho.
Było... pusto. Czułam się zupełnie tak, jakbym była jedyną
osobą, która zdecydowała się wyjść na zewnątrz. W oknach
czteropiętrowych bloków widziałam pozapalane światła, słyszałam
przytłumione odgłosy jakiejś kłótni i jazgot stanowczo zbyt
głośno nastawionego telewizora – tam toczyło się życie, ale
tutaj byłam sama. Zupełnie, niezaprzeczalnie, oszałamiająco sama.
Czułam się silna, niezwyciężona, jakbym nagle urosła na tyle, by
móc objąć ramionami cały świat. To ja byłam tutaj panią. To
była moja noc.
Chciałam
się śmiać na głos.
Kocham
to uczucie. Jak ja je kocham... Dlaczego w podobny stan niemalże
narkotycznego upojenia światem nie jestem w stanie wprowadzić się
również w dzień? Nie mam pojęcia. Za dnia wszystkie problemy
wydają się kilka razy większe. W świetle słońca nie ma gdzie
się przed nimi schować. Gdy wszyscy patrzą, trzeba skupiać się
na rzeczach ważnych, trzeba być odpowiedzialnym, trzeba brać się
w garść również wtedy, gdy nie ma się na to zupełnie ochoty.
Zaś podczas takiej nocy... po prostu nie ma nikogo, kto by mnie do
tego zmusił. Można odpocząć. Można odetchnąć od życia,
robienia min na pokaz, sterty spraw do przemyślenia i wykonania.
Można żyć tylko i wyłącznie ciemnością i szczęściem, które
narasta w ciele tak mocno, że z chęcią obdarowałoby się nim cały
świat.
Kocham
miasto nocą. Kocham moje osiedle nocą. Wtedy wszystko jest inne...
Jest
moje. Zupełnie jakbym po zapadnięciu zmroku mogła poznać duszę
tego miejsca, jego największe sekrety, doświadczyć z nim
zbliżenia, które nikomu innemu nie jest i nie będzie dane. To
uzależnia. Tym właśnie jest mój Zew.
Każdy
najmniejszy szczegół wywoływał tysiące przyjemnych skojarzeń.
Wspomnień z dzieciństwa, które nieraz wydaje mi się tak
boleśnie odległe, że aż wręcz zamazane i na wpół zapomniane.
Jako
dziecko fascynowałam się... latarniami. Wiem, to nieco dziwne, ale
nie mogłam wytrzymać, by nie dowiedzieć się, ile lat jakaś ma i
w jaki sposób działa. Poważnie. Rodzina miała mnie przez to
autentycznie dosyć – ilekroć zobaczyłam latarnię, która była
nieco inna od standardowych, jakie stoją wszędzie, zaraz łapałam
kogoś stojącego najbliżej i dopytywałam, od kiedy ona tam jest,
ile może mieć przypuszczalnie lat, dlaczego nadal działa, jeśli
wyglądała na szczególnie starą. Coś mi z tego pozostało –
zupełnie odruchowo wyszukiwałam wzrokiem takich, jakie dawały
inne, nietypowe światło i dokładnie im się przyglądałam, zanim
zdążyłam uświadomić sobie, że w tym wieku nieco nie przystoi.
Na moim osiedlu wiele jest takich nietypowych. Wszystkie poznałam
już dawno temu, wiedziałam o nich wszystko, czego tylko mogłam się
dowiedzieć, więc teraz jedynie szukałam ich wzrokiem i
sprawdzałam, jak się mają. Takie okruchy dzieciństwa, którego
mimo wszystko jakoś cały czas mi boleśnie brakowało.
Najlepsze
były te latarnie, które świeciły zimnym światłem. Takim wręcz
zielonkawym, słabym i raczej nieprzyjemnym. One były najstarsze,
nieraz jeszcze o betonowych słupach. To dopiero była dla mnie
atrakcja...
Idiotyzm,
co nie? W dziennym świetle bym się do tego nie przyznała. W nocy
wydawało się... normalne. Moje. A skoro moje, głupotą było się
tego wstydzić. Nocą niczego związanego ze mną się nie
wstydziłam. Wstydzić mogli się tylko ci, którzy mnie nie
akceptowali razem z tym bagażem dziwactw, jaki za sobą ciągle
ciągnęłam. Bagaż nieustannie się powiększał, ale... nawet to
mnie cieszyło. Jego wielkość czyniła mnie tą Leą, która była
tak bardzo różna od kolorowego motłochu wokół.
Nie
wiedziałam, gdzie iść. Zastanawiałam się nad tym jakiś czas,
bezmyślnie krążąc po uliczkach i chodnikach w pobliżu mojego
bloku. Przez chwilę zastanawiałam się nad starą stacją –
lubiłam przesiadywać na niej i obserwować przejeżdżające co
jakiś czas pociągi – ale nie ciągnęło mnie tam szczególnie.
Zbyt mocno bałam się, że w lesie na górce może czaić się ktoś
z mojego stada, a na rozmowy o wczorajszej akcji zdecydowanie nie
miałam jeszcze ochoty. Padło w końcu na osiedle, na którym
mieszkała jedna z moich cioć, zanim przyszło jej do głowy
przeprowadzić się do innego miasta za facetem, który i tak okazał
się całkiem niezłym obiektem badawczym dla psychiatrycznej części
duszy mojej mamy.
Opowiadałam
kiedyś. Dobrze znałam to miejsce. Było blisko mojej podstawówki,
więc sporo się kiedyś tam bawiłam. Jego niewielkie rozmiary
sprawiały, że pomimo ciekawej struktury, dość łatwo można było
poznać wszystkie zakamarki.
Szłam.
Rozkoszowałam się nocą. I czułam się po prostu szczęśliwa.
Minęłam
stary stadion, dłuższą chwilę zastanawiając się nad tym, czy by
może nie wpaść na stację benzynową po coś do jedzenia. Pustka w
żołądku dość mocno dawała o sobie znać, ale nie spieszyło mi
się do interakcji towarzyskich, zrezygnowałam więc, uznawszy, że
raczej z głodu nie umrę przez ten czas. Najwyżej się potem w domu
odgrzeje zapiekankę lub szybko zrobi mrożoną pizzę.
Jak
wspominałam, to osiedle jest całkiem ciekawe. Blokowiska wszelkiego
rodzaju bardzo mnie fascynują – mój wewnętrzny wilk z racji
miejsca urodzenia i funkcjonowania od małego to właśnie je uznaje
za swoje naturalne środowisko. To, że bardzo lubię wyszukiwać
ciekawostek o tym, co psuło się w blokach z wielkiej płyty,
jest już legendarne, tak więc nie ma nic dziwnego w tym, że i
ten spłachetek miasta nie umknął mojej uwadze.
Zawsze
za początek uważałam najwyższą część – południową. Całość
mieści się na terenie o dość dużym spadku, przez co dwa ogromne
wieżowce z płyty zdają się górować nad całą okolicą, nieco
brudne od strony południowej i przesadnie kolorowe od północnej.
Poważnie, ja nie wiem, kto zajmuje się malowaniem elewacji w tym
mieście – jak dla mnie zieleń, żółć i pomarańcz nie
współgrają ze sobą najlepiej, ale... no, może się nie znam.
Dalej zaczynają się bloki czteropiętrowe – najpierw kilka
starszych, z lat pięćdziesiątych bodajże, porządniejszych i o
wiele solidniejszych – ciocia mieszkała właśnie w takim, więc
znałam go dość dobrze. A potem... No cóż. Potem zaczynają się
klocki z rodzaju tego pięknego modelu, którym to pobito sławetny
rekord liczby oddanych w ciągu roku mieszkań.
Za
starszymi blokami pośrodku osiedla pojawia się coś w rodzaju
szerokiego deptaka. Chodnik jest już nieco pokrzywiony przez
korzenie rosnących przy nim w regularnych, całkiem dużych
odstępach rajskich jabłoni, ale wciąż nadaje się do użytku.
Opada dość ostro w dół, w kilku miejscach znajdują się na nim
schodki, po bokach stoją bardzo stare parkowe latarnie. Takie
w rodzaju tych rdzewiejących cudeniek o kloszach w kształcie
postawionego do góry nogami opakowania po jogurcie, nakrytego
przeżartym przez korozję metalowym talerzem. Światło to daje
słabe, sine i nieprzyjemne, ale stwarza niezbędną atmosferę w
nocy. Niezbędną do tego, bym mogła podtrzymywać swój Zew i
rozkoszować się nim.
Na
deptak nie mają wstępu samochody, można więc spacerować bez
obaw. Po obu stronach stoją bloki – pomalowane w różne radosne
kolory, wybudowane nieco pod kątem w stosunku do ścieżki, co
podobno ładnie wygląda od góry (nie wiem, nie sprawdzałam, latać
pomimo szczerych chęci się nie nauczyłam).
Lubię
to miejsce. Było cudownie pusto i cicho. Latarnie świeciły, drzewa
stały nieruchomo, celując łysymi gałęziami w zaciągnięte
chmurami niebo. Nie widziałam nikogo. Nie słyszałam nikogo.
Chciałam tam zostać. Znaleźć jakąś ławkę, usiąść na niej,
może nawet się położyć i trwać tak przez jakiś czas, dopóki
nie zaczęłyby boleć mnie wszystkie kości i trawiący się sam
żołądek, ale jak na złość nie było po prostu na to miejsca.
Szłam dalej powoli, trzymając ręce w kieszeniach. Na samym dole
deptak dochodzi do chodnika idącego wzdłuż mojej ulubionej
dwupasmówki – przez chwilę biegnie przez niewielki park, gdzie
może ławkę udałoby się znaleźć.
A
guzik tam. Leżenie na ławeczce tej nocy nie było mi dane.
Nie
mam pojęcia, jakim cudem wyczułam zagrożenie. Poważnie – w tym
ciele zmysły mam przecież niewiele lepsze od ludzkich, więc
niemożliwe, bym wyczuła jego zapach lub usłyszała ruch. Zdolności
parapsychologicznych również nie mam, z tego co wiem. Po prostu
nagle drobne włoski na karku stanęły mi dęba, a mięśnie wzdłuż
kręgosłupa przeszył nieprzyjemny dreszcz, jakby ktoś natarczywie
się we mnie wpatrywał.
Zatrzymałam
się. Zamarłam, wsłuchałam się w otoczenie. Nagle wybudzona
z przyjemnego transu, dopiero teraz poczułam, że zaczęło mi
się robić poważnie zimno.
Co
to było, do cholery? Wilkołak?
Z
cienia pomiędzy blokami wynurzył się ogromny biały basior.
Rozluźniłam się nieco, widząc, że nie miał wobec mnie złych
zamiarów – szedł z luźno opuszczonym ogonem i gładką sierścią
na grzbiecie, nie starał się więcej ukrywać. Wycofałam się
lekko, pewna, że to Quills. Wciąż jeszcze nie dojrzałam do
żadnych rozmów na temat tego, czego dowiedziałam się dziś rano.
Wiedziałam, że Alfa miał pełne prawo mnie szukać i do pogadanki
zmusić, ale i tak zamierzałam wziąć nogi za pas...
Dopóki
nie zauważyłam, że oczy wilka są niebieskie, a nie czerwone.
Ladon
– znacznie mniejszy, niż wydawał mi się, gdy jeszcze go ścigałam
– uśmiechnął się po wilczemu, szczeknął jakby na powitanie i
skoczył w moją stronę. Otarł się o mnie bokiem, niemal mnie
przewracając – w kłębie nadal miał o wiele więcej niż ja
wzrostu – i ponownie wskoczył w ciemność, zapewne zamierzając
zniknąć równie nagle, jak się pojawił...
– A
za cholerę nie dam ci teraz znowu uciec! – wydarłam się za nim i
bez chwili namysłu rzuciłam się na niego.
Był
akurat w trakcie skoku i zupełnie się tego nie spodziewał, więc
wyszło mi cokolwiek spektakularnie – przemieniwszy się w wilka,
dosłownie go staranowałam. Przewrócił się na bok, z impetem
przekręcił na grzbiet i pisnął z zaskoczenia, gdy przygwoździłam
go do ziemi. Z boku musiało wyglądać to całkiem zabawnie – żeby
nad nim stanąć, łapy musiałam mieć tak szeroko rozstawione, że
niemal mi się rozjeżdżały.
– Jeśli
myślisz, że teraz też zrobisz wejście smoka i pójdziesz w diabły
zanim ktokolwiek zdąży się odezwać, to się grubo mylisz –
wycedziłam, wściekle szczerząc kły.
W
jasnych oczach błysnęło rozbawienie.
– Czyli
rozumiem, że rozmawiałaś z mamą?
– A
żebyś wiedział – prychnęłam. – Masz stawić się w
domu, bo będzie szlaban na telefon i komputer, braciszku. Ale
najpierw słóweczko wyjaśnienia, co ty na to? – Przechyliłam
łeb.
– Jasne,
jasne. Nie gorączkuj się tak... – Wywrócił oczami i bez
trudu przekręcił się na łapy, zrzucając mnie z siebie jakbym nic
nie ważyła. Mało brakło, a straciłabym równowagę i zaryła
w chodnik, aż miło.
Widząc,
że spokojnie zaczął się otrzepywać, nie garnąc do niczego
więcej, odetchnęłam głęboko, by się uspokoić, i jęknęłam:
– Mówiłam
poważnie. Wytłumacz mi to wszystko wreszcie. Mam dosyć tych
cholernych tajemnic. Jak na razie wszyscy dookoła są tysiąc razy
lepiej poinformowani ode mnie.
Gdzieś
tam daleko, na samych obrzeżach świadomości zamajaczyła mi
obecność Quillsa. Szybko przemieniłam się w człowieka, zanim
zdążył zwrócić na mnie większą uwagę. Stanęłam, stanowczo
splatając dłonie na piersi na znak, że nie zamierzam nigdzie się
stąd ruszyć. Biały wilk popatrzył na mnie z błaganiem w oczach,
ale nie doczekawszy się łagodniejszej reakcji, westchnął i powoli
również wrócił do ludzkiej postaci.
– To
jest dość... skomplikowane – powiedział wreszcie, owijając się
szczelniej skórzaną kurtką. Miał pod nią tylko podkoszulkę z
logiem jakiegoś punkowego zespołu. Musiało mu być cholernie zimno
w takim stroju.
– Tak
myślałam, że to powiesz. – Wywróciłam oczami.
– Taka
jest prawda – zniecierpliwił się. – Sam nawet nie wiem, od
czego powinienem zacząć. Może gdzieś usiądziemy?
– Jeśli
myślisz, że przekupisz mnie kawą i ciastkiem... – zaczęłam ze
złością, lecz machnęłam w końcu na to dłonią. – Dobra. Tam
powinny być ławki.
W
milczeniu zeszliśmy do maleńkiego parku. Na szczęście o tej porze
na dwupasmówce ruch był znikomy, dookoła panowała więc pozorna
cisza. Usiedliśmy na pomazanej markerem ławeczce w świetle
kolejnej ze ślicznych latarni; odruchowo podciągnęłam kolana pod
brodę, by było mi trochę cieplej. Gdzie podział się pachnący
szczęściem upał?
– Okej.
Więc jesteś moim bratem – zaczęłam powoli cichym głosem. – W
dodatku nie takim zwyczajnym, bo między nami istnieje jakaś
dziwaczna więź w stylu „czary-mary, hokus-pokus, jesteś na niego
skazana i się nie uwolnisz”. No, wszystko spoko, tylko ty chyba
powinieneś czuć to samo, co nie? – Spojrzałam na niego spode
łba. – Więc po co to wszystko? Po co chciałeś mnie zabić, po
co te iluzje, po co podpalenie szkoły? Po co ta walka? I moje
zapalenie wyrostka?
– Z
tym wyrostkiem to był zupełny przypadek. Zdążyłem rzucić
zaklęcie zanim zorientowałem się, że to ty. Nie wiem, dlaczego
miało powikłania. Chyba nieszczęśliwy zbieg okoliczności.
Uwierz, że mnie zabolało prawie tak samo, jak ciebie. Chciałem
przeprosić, ale szczególnie rozmowni wtedy nie byliście –
wyjaśnił spokojnie.
– Dziwisz
się? – prychnęłam. – Będę miała traumę do końca życia.
Nic nie rozumiem. Nie rozumiem, dlaczego normalnie z tobą rozmawiam
i chcę się czegokolwiek dowiadywać, choć powinnam chcieć cię
zabić. Albo przynajmniej zwiać z krzykiem...
– Więź
– powiedział krótko. – To jest... trudne. Nie wiem, jak
powinienem ci wszystko opowiedzieć, żebyś mi uwierzyła, ale
spróbuję.
Czekałam.
Nie chciałam przerywać, skoro sam się zadeklarował.
– Żeby
wszystko zrozumieć, musiałabyś poznać naszego ojca – roześmiał
się krótko. – Tatusiek nie jest najsympatyczniejszą osobą na
świecie i właściwie to nie życzyłbym ci, żebyś kiedykolwiek na
niego trafiła. Wychowywać się z nim... Łatwo nie było. Cały
czas miał ambicję, żeby stworzyć ze mnie takiego półdemona, z
jakiego byłby dumny. Miałem być jego narzędziem. Gościem, który
sprząta, żeby król nie pobrudził sobie szat, jak ma się pojawić.
Mało pamiętałem z dzieciństwa, byłem za mały, więc
wykorzystał to i cały czas mi wmawiał, że to rozdzielenie nas
było decyzją mamy. Że nie chciała mnie. Że ty tak ją
oczarowałaś, że pozbyła się mnie z przyjemnością. Że
mnie oddała...
– Mama
za tobą tęskni. Chce cię poznać. Żebyś ty widział jej reakcję,
gdy jej o tobie powiedziałam... – praktycznie wyszeptałam.
– Teraz
to już wiem. Ale przejrzenie na oczy chwilę mi zajęło. –
Milczał przez kilka sekund. – Byłem na was wściekły. Chciałem
się odegrać. Uciekłem od ojca. Na tamtego wampira natknąłem się
przypadkiem. On chciał się zabawić czyimś kosztem, a ja chciałem
was nastraszyć, więc można powiedzieć, że połączyliśmy siły.
Gdy go zabiłaś... Wpadłem w panikę. Was było za dużo, ja byłem
ranny, a z tobą działo się coś niezwykłego. Pojawiła się więź.
To znaczy... była już wcześniej, tylko że jedynie z mojej strony.
Nieodwzajemniona, bo byłaś przecież niemowlęciem. Z czasem, gdy
cię nie widziałem, osłabła. Gdy jest jednostronna, słabnie.
Rozumiesz. Ech... – Potarł twarz zmęczonym gestem. –
Spanikowałem, gdy się zorientowałem, że gdy mnie zobaczyłaś, ta
więź się uaktywniła. Zwiałem wtedy, bo bałem się konsekwencji.
Byłem wściekły. Nie umiem ci tego wytłumaczyć. Chciałem się w
jakiś sposób zemścić na was o to, że ta więź powstała. Wiem,
nielogiczne... ale jak ktoś nie wie, co zrobić ze swoim gniewem i
zdezorientowaniem, to zawsze najłatwiej to przekierować na kogoś
innego. Podpalenie było impulsem. To miał być taki ostateczny akt,
po którym bym zniknął, ale okazało się, że nie jestem już w
stanie odejść od ciebie wystarczająco daleko. Chciałem cię
chronić. Chciałem mieć na ciebie oko. Iluzja... to był ostateczny
akt złości. Chwilami jeszcze mnie łapała, gdy przestawałem sobie
ze wszystkim radzić. A tak to... to już wy mnie ścigaliście, a ja
uciekałem. I nie mogłem odejść.
– Tak
nagle siostrzyczkę pokochałeś? Słabo to brzmi – odezwałam się
po chwili przerwy.
– Wiem.
Nie umiem tego opowiedzieć tak, żeby nie brzmiało słabo. Do tej
pory mieszkałem w Drugim Świecie. W Piekle konkretniej. Gdy
wyszedłem do normalnego świata, w pewien sposób zorientowałem
się, że nie wszystko kręci się wokół okrucieństwa i złości.
Ojczulek pewnie nie jest tym zachwycony, ale nie zamierzam wracać.
Dorosły jestem. – Wzruszył ramionami. – Tu mi się podoba.
Chciałbym tu zostać. Chciałbym poznać mamę, opowiedzieć jej
wszystko... i chciałbym poznać ciebie. Czy tego chcemy, czy
nie, jesteśmy półdemonicznym rodzeństwem. Stało się. Jesteśmy
na siebie skazani. Na tym etapie zerwanie więzi by nas zabiło.
Jeśli jedno z nas umrze, drugie pójdzie w ślad za nim. Musimy
chronić się nawzajem.
Milczałam.
Trawiłam. Czekałam. Tylko na co?
– Trudno
mi w to uwierzyć. Czułam tą więź, ciągle ją gdzieś tam czuję,
ale... – Sama już nie wiedziałam, co chciałam powiedzieć.
– Oswój
się z tym. Dam ci czas.
Zaczął
się podnosić. Złapałam go za pasek kurtki w ostatniej chwili.
– Nie,
czekaj! – zawołałam przesadnie głośno. – Nie waż mi się
znikać w takim momencie!
– Myślałem,
że wolisz, żebym teraz dał ci spokój? – Uniósł jedną brew i
uśmiechnął się bez cienia wesołości.
– Nie
licz na to. – Pociągnęłam mocniej. Usiadł z powrotem. – To
jest... dziwne. Nie idź. Wiem, że powinnam być na ciebie o to
wszystko wściekła. Napsułeś mi nerwów, zafundowałeś mi
szpital, poważnie poturbowałeś mojego przyjaciela ze sfory...
ale... ale nie chcę, żebyś sobie stąd szedł. Skoro już w tym
siedzimy... Ja też chcę cię poznać.
Milczał.
Patrzył mi w oczy. Trwaliśmy tak kilka uderzeń serca, aż zaczęłam
się bać, czy nie powiedziałam czegoś nie tak, czy nie zerwałam
tej delikatnej nici porozumienia...
Ale
nie. Uśmiechnął się wreszcie, tym razem szczerze. W jasnych
oczach błysnęły iskierki z trudem hamowanego szczęścia.
– Skoro
tak... To zacznijmy od nowa. Tak, jak powinno się to robić. Co ty
na to?
– O
tak. Tylko to możemy teraz zrobić. – Również się uśmiechnęłam.
Wyjątkowo nieśmiało jak na mnie. – No więc... Cześć, jestem
Leah. I podobno jestem twoją młodszą siostrą.
Roześmiał
się, uścisnął moją wyciągniętą dłoń.
– Kawy
i ciastka i tak ci nie daruję. Wisisz mi przynajmniej podwójne –
zastrzegłam. – I to z dużą ilością czekolady.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz