poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 44


Gdy Ladon już zniknął, nie czułam się na siłach, by wracać do domu. Atmosfera niekoniecznie prawdopodobnego sennego marzenia spowiła mnie całkowicie, niezaprzeczalnie i na długi czas, przez co nie mogłam sobie wyobrazić, że tak po prostu miałabym wejść do mieszkania, zamknąć się w czterech ścianach, robić coś zwyczajnego i prozaicznego, być może nawet iść spać... To było dla mnie nie do pojęcia. Próbowałam się wybudzić, wbiłam mocno paznokcie we wnętrze dłoni, by ochłonąć... ale nic to nie dawało.
Świat miał w sobie coś dziwnego. A ja nie miałam wyboru, jak temu czemuś się podporządkować. Ono samo zadecyduje, kiedy wypuści mnie ze swoich szponów. Na szybki ratunek ze strony realizmu nie miałam co liczyć.
Więc chodziłam. Spacerowałam. Pozwalałam myślom płynąć swoim torem, a instynktowi samemu wybierać kierunek. Było mi... dziwnie.
Powinnam się bać. Powinnam myśleć, zastanawiać się, skupiać na rozmowie z półdemonem – z moim bratem – i doszukiwać w niej ukrytych znaczeń... ale nic takiego nie miało miejsca. Ja czułam ulgę. Jakby ktoś nareszcie zdjął z moich ramion ogromny ciężar. Jakby nareszcie wszystko znalazło się na swoich miejscach...
Noc była upajająca, a blokowiska miały w sobie coś wyjątkowo fascynującego.
Nigdy tego nie rozumiałam. Dlaczego mój wewnętrzny wilk czuje przyciąganie do właśnie takich miejsc? Zawsze wmawiałam sobie, że może instynktownie wyczuwa, że z racji miejsca zamieszkania to właśnie jest jego naturalne środowisko, ale ile było w tym prawdy, a ile moich nietrafionych domysłów? To nie musiała być prawda. To mogła być moja indywidualna sprawa, kolejne z moich dziwactw, niewytłumaczalna pasja, której nawet sama przed sobą pasją nie chciałam nazywać, tak głupio brzmiała. Blokowiska mnie fascynowały. Coś było w postkomunistycznych budynkach z wielkiej płyty, co przyciągało mnie z mocą i sprawiało, że odruchowo przyglądałam im się dokładniej, że chciałam wiedzieć więcej... że nieraz czułam potrzebę, by znaleźć się w nich, wczuć w panującą między budynkami atmosferę i żyć nią przez przynajmniej krótką chwilę. Dziwne. To była kolejna z siedzących we mnie sprzeczności, bo tak naprawdę...
Tak naprawdę to ja nienawidziłam miast. Nienawidziłam nowoczesności, hałasu i wszystkiego tego, co szło w parze z nimi. Nie mogłam patrzeć na nowe apartamentowce dla bufonów, których połowa domowego wyposażenia zaczynała się od przedrostka „smart”. Nienawidziłam nerwówki i gonitwy w wielkich miastach, nienawidziłam skomputeryzowanych systemów w pociągach i autobusach, nienawidziłam odgłosów, jakie wydawała sygnalizacja świetlna, zamykające się drzwi i nowoczesne domofony. Nie mogłam patrzeć na zimną, bezpłciową, odpychającą prostotę nowych budynków. Nie rozumiałam geometrycznych reguł, na jakich sadzono rośliny. Irytowały mnie wciśnięte wszędzie modne sklepy i kawiarnie sieciowe. Wściekałam się na tysiące obowiązujących wokoło zasad, które podobno miały stwarzać życie bezpieczniejszym, a w rzeczywistości jedynie kontrolowały je i narzucały ograniczenia, gdziekolwiek się nie poruszyć. Sprawiały, że z niczego właściwie nie można było korzystać tak, jak miało się na to ochotę... odbierały wolność. A co kochałam?
Kochałam ciszę i święty spokój. Kochałam lasy i góry. A jeszcze lepiej lasy w górach. Zapach drzew i lekko wilgotnej ściółki, skrzypienie konarów na wietrze, pieczenie słońca na odsłoniętej skórze lub jednolitej tafli czarnego futra. Kochałam rzeczy stare i solidne, wykonywane ręcznie, traktowane z szacunkiem, bo jak się zepsują, nie będzie można iść do sklepu i w ciągu kilku sekund kupić sobie identycznych. Kochałam rzeczy niepowtarzalne, z duszą... jedyne w swoim rodzaju i wyślizgane wieloma dłońmi, zanim do mnie trafiły. Kochałam stare budynki, kochałam milczenie... Najchętniej mieszkałabym w środku lasu, gdzie nie słyszałabym nic. Żadnego szumu odległej choćby i o kilka kilometrów drogi, żadnych głosów spacerujących ludzi, żadnych przejeżdżających samochodów. Nic, zero. Tylko ja, tylko stary dom, który widział już niejedno, i tylko drzewa w lesie. No, i gromadka kotów, bez których bym się nie obyła.
To nie tak, że ja nie lubię cywilizacji. Doceniam całkiem sporo udogodnień, jakie ze sobą niesie – nie byłabym w stanie przeżyć bez porządnego smartfona, komputera i dostępu do internetu. Ale... No, ale naprawdę mogłabym z tego korzystać gdzieś w środku lasu.
No więc skoro tak jest, skoro tak naprawdę ciągnie mnie do natury, tak zwanego świata, ciszy i spokoju, to dlaczego fascynują mnie postkomunistyczne blokowiska? Rany, przecież ja nawet nie potrafię powiedzieć, co konkretnie mi się w nich podoba. Ba! Ja bez chwili wahania przyznaję, że one są brzydkie i nie mają prawa się podobać. Ale przyciągają. Fascynują.
Może to ze mną coś jest nie tak. Może to ja jestem jakaś uszkodzona...
Uśmiechnęłam się pod nosem, zanuciłam cicho motyw przewodni Damaged Soul Black Sabbath.
Łaziłam tak do bodajże trzeciej nad ranem, gdy to zmęczenie wygrało definitywnie nad oderwaniem od rzeczywistości i zagnało mnie pod blok na spółę z adrenaliną, która się wydzieliła, gdy się zorientowałam, że nie mam przy sobie kluczy. Autentycznie przez chwilę miałam pomysł, by wleźć po rusztowaniu, ale na szczęście w porę sobie przypomniałam, że jeśli zadzwonię do drzwi, nic takiego się nie stanie. Rodzice sami mnie przecież wyrzucili, więc powinni teraz wpuścić, prawda?
Na szczęście żadnemu z nich nie przyszło do głowy, by rano zrywać mnie z łóżka i wymagać, bym wybrała się do szkoły. Poważnie myślę, że nie darowałabym im tego...
...tak jak i nie chciałam darować sąsiadom, gdy zafundowali mi wyjątkowo bezczelną nawet jak na nich pobudkę o dziesiątej z minutami.
Poważnie, ja nie wiem, jak to się dzieje, ale istnieją ludzie, którzy kompletnie nie mają pojęcia, że swoim zachowaniem mogliby uprzykrzać życie innym. Dla mnie to po prostu niepojęte – sama aż przesadnie zwracam na to uwagę, bo skoro nie lubię, jak ktoś się tak zachowuje, sama nie będę takich rzeczy olewać. Ale, jak już wiadomo, życie pełne jest niespodzianek, a na świecie istnieją jednostki niekoniecznie wiedzące, co należałoby zrobić ze swoim intelektem. Tudzież w zupełności tego intelektu pozbawione.
Ale tego, że mogą istnieć jednostki nie potrafiące trzepać szmatek, bym nie podejrzewała, gdybym tylko nie mieszkała z takimi nad głową.
Moim zdaniem dość łatwo jest wykoncypować, jak należy trzepać pościel, pranie i całą resztę. Ja zrobiłabym to na balkonie. I to tak, by nie naśmiecić na balkon pode mną, jeśli miałabym w rękach coś brudnego, na przykład od piachu. Wytrzepałabym, pozamiatała i po robocie. Wszyscy zadowoleni. I to jest dla mnie normalne. Dla nich już niekoniecznie. Porażka, a nie ludzie, mówię wam.
Jeśli trzepać szmaty, to nad oknami mojego pokoju. I najlepiej tak, by w te okna uderzać. Nosz ja pierdzielę, takich to bym z marszu odstrzeliła, gdybym tylko mogła za to siedzieć krócej niż dwadzieścia pięć lat...
No więc o godzinie dziesiątej z minutami sąsiadka zaczęła trzepać mokrą pierzynę, waląc nią w moje okna. A ja, nieprzytomna i nie do końca jeszcze wiedząca, gdzie jestem i który mamy rok, załączyłam pierdolca z prawdziwego zdarzenia.
Zerwałam się z łóżka, zabluźniłam przepięknie. Oprzytomniałam zasadniczo dzięki temu, że potknęłam się o krzesło, gdy leciałam do okna z zamiarem zrobienia czegoś wyjątkowo złośliwego, po czym intelekt jednostki trzepiącej dostałby impuls do powrotu z urlopu.
Ale nie oprzytomniałam na tyle, by z zamiaru zrezygnować...
Zatrzymałam się, dysząc wściekle, rozejrzałam za niezmywalnym markerem. Szlag, żadnego nie było. Dobra, szybko, szybko, bo zaraz przestanie i taka okazja przepadnie... Zamaszyście otworzyłam okno, złapałam za kołdrę, szarpnęłam z całej siły, wyrwałam prawdopodobnie sąsiadce z rąk, wciągnęłam do mieszkania i pierdyknęłam oknem, ignorując, że zaczęła coś krzyczeć.
Leah, co ty wyprawiasz?! – Mama wparowała do mojego pokoju i zamarła z otwartymi ustami.
Sterczałam na samym środku, wściekła i potargana, a w dłoniach międliłam gigantyczną różową pierzynę, nie wiedząc za bardzo, co powinnam teraz z nią zrobić. Mój wspaniały plan tego już nie obejmował.
Skąd ty to wzięłaś...? – wydukała rodzicielka po dłuższej chwili. Tata już gramolił się tu z dużego pokoju, zainteresowany nietypową nutą w jej głosie.
Zabrałam ludziom, którzy nie umieli się tym posługiwać – warknęłam i walnęłam wreszcie kołdrę na podłogę. Już miałam od niej katar i zaczynało mi cieknąć z oczu. Plan nie obejmował również mojej alergii na pierze.
O Boże... – jęknęła mama.
Tata ryknął śmiechem.
Wszystkim nam w jednej sekundzie zrzedły miny, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
Jeśli to rządna krwi sąsiadka, to biorę ją na siebie – zapewniłam szybko. W sumie to i tak chętnie bym jej wytłumaczyła bardziej dosłownie, co o niej sądzę...
Nawet się nie waż! – Mama posłała mi mordercze spojrzenie, które nieco psuł z trudem powstrzymywany uśmiech, i odeszła w stronę drzwi, usilnie próbując doprowadzić się do porządku. Tata szybkim gestem kazał mi wrzucić kołdrę gdzieś głębiej, by nie było jej widać z klatki schodowej.
Szczęknęła zasuwka. Rozbrzmiał głos mojej mamy, lecz wypowiedziane przesadnie słodkim głosem „dzień dobry” urwało się w połowie, co natychmiast postawiło mnie na nogi. Posłaliśmy sobie z tatą przestraszone spojrzenia i rzuciliśmy się do przedpokoju, zaniepokojeni nagłą ciszą...
Zatrzymałam się w progu, całkowicie oniemiała.
Scena wyglądała wręcz irytująco normalnie. Nie było w niej niczego dziwnego – ot moja mama, uchylone drzwi, widoczny stąd fragment schodów na czwarte piętro i stojący na wycieraczce Ladon. Żadnych fajerwerków, żadnych wybuchów, ani pół grama wiszącej w powietrzu magii. I chyba właśnie to było w tym wszystkim najbardziej dobijające. To, że choć próbowałam, nie byłam w stanie znaleźć wokół niczego, co by się nie zgadzało, co mogłoby mnie zaalarmować, wymusić jakieś działanie... Nie. Mój cholerny braciszek stał na tyle spokojnie i wręcz niepewnie, że nijak nie mogłabym wytłumaczyć swojemu wewnętrznemu wilkowi, że może stanowić zagrożenie.
Ale właściwie czym miałby nam zagrażać? Jego zamiary były jasne. A przed sobą wreszcie miał niewidzianą od jakichś piętnastu lat matkę.
Mama pobladła. Zaciskała dłoń na framudze tak mocno, że aż pobielały jej kostki, zadrżała, zrobiła taki ruch, jakby zamierzała się wycofać, poddać, udać, że nie wie, co się dzieje. W jej oczach pojawiło się niedowierzanie mocno podszyte lękiem, ale i nadzieją, z każdą chwilą coraz mocniejszą.
Ladon? – spytała wreszcie drżącym, zaskakująco słabym głosem.
On uśmiechnął się tylko lekko w odpowiedzi.
Milczenie przeciągało się, impas trwał. O dziwo osobą, która zdecydowała się go przerwać, był tata, choć za nic bym się tego po nim nie spodziewała. Wiedziałam, że ta chwila kiedyś nastąpi i pewna byłam, że wtedy się wycofa, a tu...
Wchodź, śmiało. – Delikatnie odsunął mamę, robiąc wysokiemu chłopakowi miejsce. – Szacunek za koszulkę. – Krótkim skinieniem wskazał na wystającą spod skórzanej kurtki grafikę. Jak zwykle okraszało ją szczególnie wyeksponowane logo The Exploited, a więc – nie ukrywając – drugiego ulubionego zespołu taty od razu po Black Sabbath.
Ladon uniósł jedną brew, jego oczy błysnęły, jakby przez chwilę chciał powiedzieć „wreszcie znalazłem swojego”, ale pozostał jedynie przy uśmiechu. Wszedł dość niepewnie do środka, na chwilę nawiązał kontakt wzrokowy ze mną, bez słowa pozwolił, bym automatycznie odebrała od niego kurtkę i rzuciła ją na wieszak.
Ja... Boże, nie wiem, co powiedzieć – jęknęła wreszcie mama.
Może porozmawiajcie teraz sami, co? – zaproponowałam. – Tak chyba będzie najlepiej. Wejdźcie sobie, usiądźcie, ja wam zrobię kawki? Herbatki?
Kawki – odpowiedzieli jednocześnie. Nie byli do siebie podobni. Trochę absurdalne wydawało mi się to, że jeśli Ladon był podobny do kogokolwiek w tym pomieszczeniu, to najprędzej do taty, z którym przecież nie był spokrewniony. Nie widziałam w nim ani grama mamy – rysy twarzy mieli zupełnie inne, oczy diametralnie różne... nic się nie zgadzało. Ale ton, jakim poprosili rzeczonej kawki i miny mieli po prostu identyczne.
A więc kawki. To porozmawiajcie sobie, a ja... A my wam damy chwilę i... ten. – Zatarłam ręce z przesadnym entuzjazmem, złapałam tatę za nadgarstek i zaciągnęłam do kuchni.
A tam, za dwoma parami zamkniętych drzwi, oddałam się w objęcia histerii.
Tak, wcześniej się nie bałam. Wcześniej czułam ulgę, cieszyłam się, że w pewien sposób sprawa nareszcie się rozwiązała, jednak wtedy w kuchni, gdy wszystko to stało się o wiele bardziej namacalne, po prostu nie wytrzymałam. Usiadłam na stole, objęłam kolana rękami i zaczęłam lamentować w najlepsze:
Boże, no i co my teraz zrobimy?!
Tata spojrzał na mnie krótko, westchnął, odstawił na blat czajnik, do którego przed momentem chciał nalać wody.
Boisz się? – spytał, gdy cisza zaczęła się przeciągać, a ja coraz mocniej się trzęsłam.
Oczywiście, że się boję! – jęknęłam, wywracając oczami. – Przecież... Rany, przecież to właściwie koniec naszego wygodnego życia. Koniec... jakiegoś etapu, koniec tego, do czego się przyzwyczaiłam i z czym było mi całkiem wygodnie... No sam wiesz! – zdenerwowałam się, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. – Nienawidzę zmian, a ta wydaje się taką na całego...
Myślałem, że będziesz się cieszyć. – Skrzyżował ramiona na piersi. – Wreszcie nie musisz przed nami niczego ukrywać... a to jednak jest twój brat. Wyglądałaś na bardziej podekscytowaną niż przestraszoną, gdy nam o nim wczoraj opowiadałaś.
Może i tak, ale... – zawahałam się. – On jest nowy. Ja właściwie go nie znam. Nie mam pojęcia, czym się interesuje, nie wiem nawet, jak z nim rozmawiać i...
O co ci naprawdę chodzi?
Zacisnęłam mocno zęby, opuściłam wzrok. Właściwie nieświadomie wbiłam paznokcie we wrażliwą skórę ramienia, aż w oczach stanęły mi łzy... Chyba że znalazły się tam z zupełnie innego powodu.
Z tatą zawsze byliśmy do siebie wręcz absurdalnie podobni. Już sam wygląd wprowadzał w błąd – nikt z zewnątrz nie mógłby powiedzieć, że nie jestem jego córką. Gusta i charaktery również mieliśmy podobne, byliśmy ze sobą przesadnie zżyci, właściwie rozumieliśmy się bez słów... Nie było nic dziwnego w tym, że na dłuższą metę nie mogłam niczego przed nim ukryć. Zwłaszcza gdy byłam aż tak zdenerwowana.
Boję się, że nas zostawisz – powiedziałam wreszcie tak cicho, że niemal graniczyło to z szeptem. Nie uniosłam wzroku, bałam się spojrzeć mu w oczy.
Że co? – Na chwilę zamarł, jednak wreszcie po kilku uderzeniach serca westchnął i podszedł bliżej. Rozpłakałam się na całego, gdy mnie objął. – Niby dlaczego miałbym was zostawiać?
Przecież Ladon jest dla ciebie zupełnie obcy. Po prostu nagle w domu pojawia się znikąd wyrośnięty koleś, który twierdzi, że jest zaginionym synem twojej żony. To nie jest dla ciebie... zbyt trudne? – Mocniej się w niego wtuliłam, rozsypując na całego. – Ty nie masz po prostu wrażenia, że tu nie pasujesz?
Absolutnie nie mam – prychnął. – Może i widzę chłopaka pierwszy raz na oczy, ale on jest synem mojej żony. Synem, o którym wciąż opowiadała, za którym tęskniła tak bardzo, że aż mnie bolało, że nie potrafię jej pomóc. Rozumiesz? Jest też twoim bratem. Dlaczego miałbym mieć go za obcego? To rodzina. Ciebie przecież zaakceptowałem, prawda? Jesteś moją córką, więc dlaczego on miałby nie być moim synem, co?
Małe dziecko jakoś łatwiej chyba zaakceptować...
Ja wiem, czy łatwiej? Małe dziecko trzeba ułożyć po swojemu, wychować... a tutaj mam całkiem niezły materiał na syna. Koszulkę naprawdę ma w porządku, sama to przyznasz. – Żartobliwie potargał mnie po włosach. – Na oko, nie trzeba go będzie długo tresować.
Ciężko powiedzieć. Sam przyznał, że ojczulek nieco mu namieszał w głowie – przyznałam. – Nie wiem, czego się spodziewać. Nie lubię zmian. Nie chcę...
A kiedykolwiek chciałaś jakieś zmiany? Nigdy ich nie lubiłaś. A pomyśl, może ta akurat będzie na lepsze.
Na jakie lepsze?! – Odsunęłam się od niego, święcie oburzona. – Wlepili mi do idealnie uporządkowanego życia braciszka. W dodatku starszego o pięć lat. To nie może być zmiana na lepsze.
To już bardziej przypomina moją Leę. – Wywrócił oczami, przygarnął mnie do siebie jeszcze raz, pocałował w czubek głowy, choć zaczynałam się bronić. – Nie zakładajmy najgorszego. Może naprawdę będzie dobrze. Albo i jeszcze lepiej, niż było. Myślę, że jego nieobecność przez te wszystkie lata jednak gdzieś tam cały czas w nas siedziała... Może teraz wszystko wróci na swoje miejsce.
Kiepsko pachnie to miejsce...
Przestań dramatyzować. Pomaluj się szybko i chodźmy tam do nich, zanim zużyją całą srajtaśmę.
Kurde, to chusteczek w tym domu nie ma? – Zatrzymałam się w progu.
A po co? Srajtaśma jest dobra na wszystko.
A jeszcze wczoraj mówiłeś, że jest do dupy...
Idź już! – Właściwie wypchnął mnie z kuchni.
Malując się, musiałam dokonać jakiegoś cholernego cudu – udało mi się skończyć akurat gdy tata zalewał kubki z kawą. Wzięłam dwa z nich, modląc się w duchu, bym nie zapomniała, który był dla kogo (na szczęście miałam zawsze takie ułatwienie, że w moim domu dwóch takich samych nie było), i ruszyłam do dużego pokoju, choć cała drżałam na myśl o tym, co mogłabym tam zastać.
Czego ja się tak bałam? Przecież Ladon nie zjadłby chyba własnej matki, nie?
Prawda była taka, że powoli zaczynało mi świtać, co tak bardzo mi się nie zgadzało, by aż powodować silny uścisk w piersi, którego za nic nie mogłam się pozbyć. Znałam oba te elementy bardzo dokładnie. Znałam mamę, powoli zaczynałam się oswajać z tym, że była jeszcze lepiej zorientowana w tym, co się wokół mnie dzieje, niż ja sama. Znałam otoczenie, znałam moich rodziców... I Ladona też znałam – a przynajmniej chciałam myśleć, że znam go wystarczająco, by nie mieć się czego obawiać – ale... tu pojawiał się problem. Zderzenie dwóch znajomych obrazków nie było już czymś, co mogło wydawać się znajome, a każda najdrobniejsza zmiana od zawsze budziła we mnie lęk. Nie umiałam sobie Ladona tutaj choćby wyobrazić – siedzącego na dobrze mi znanej kanapie, na której to często przysypiałam, gdy sąsiedzi zbyt mocno hałasowali nad moim pokojem, z moim kubkiem z kotem w ręku, jak gdyby nigdy nic rozmawiającego z moimi rodzicami... On tu nie pasował. On nie pasował do mojego idealnie poukładanego ludzkiego życia. On był elementem nocy, elementem, który znałam i akceptowałam jako wilk, ale tu...
Sama zaczynałam się w tym gubić. Z jednej strony się bałam i nie potrafiłam uciszyć żadnej z tych obaw, ale z drugiej z kolei gdzieś w środku czułam... ulgę. Bo to był koniec. Nigdy więcej podchodów, nigdy więcej pytań o mnie samą i wątpliwości co do tego, kim tak naprawdę jestem. Tak po prostu miało skończyć się to, co zatruwało mnie już od dłuższego czasu i nie dawało spokojnie spać, co odbierało mi siły i zaprzątało wszystkie myśli, nie pozwalając w pełni skupić się na czymkolwiek innym... Nareszcie koniec.
Ale jaki koniec? Nienawidzę nie wiedzieć. Nienawidzę sytuacji, w których nie potrafię sporządzić sobie w głowie arcydokładnego planu działania z podpunktami na każdą możliwą ewentualność. Nienawidzę.
Tata, wzdychając ciężko za moimi plecami, odsunął mnie lekko nogą od progu i sam ruszył przodem, naciskając klamkę łokciem. Nie wiem, jak mu się do udało, skoro niósł kolejne dwa kubki, łyżeczki i cukiernicę, ale grunt, że nie uronił ani kropli cudownie aromatycznej kawki.
Ach, kawusia. Na kawusię zawsze miałam ochotę. Mogło się walić i palić, a kawusię i tak należało wypić.
Siedzieli na kanapie. Mama trzymała śmiesznie przy niej wielkiego półdemona w objęciach, gładziła go czule po wygolonej głowie, a on trwał tak z zamkniętymi oczami, uśmiechnięty, całkowicie skupiony na tym, co szeptała mu do ucha. Gdy usłyszeli otwierane drzwi, odsunęli się od siebie – Ladon jakby lekko speszony – i usiedli prosto. Ocierali łzy – Ladon dyskretnie i tak, by przypadkiem nikt tego nie zauważył, mama zupełnie otwarcie, nie zamierzając się z niczym kryć.
Dziwne to było. Zwykle nie byłam najmilsza dla mażących się facetów. Poważnie – dla mnie chłop powinien być twardy jak przysłowiowy kamień. Co tam działo mu się w środku, to już inna sprawa, ale z zewnątrz powinien sprawiać wrażenie niewzruszonego. Co to za facet, który płacze? Ale teraz... Nie, nie potrafiłam być na niego zła. Nie potrafiłam poczuć niesmaku. To było jakieś takie... normalne. Zdecydowanie gorzej bym się poczuła, gdyby sprawa po nim spłynęła.
Postawiłam kubki na szklanej ławie, zaklęłam wyjątkowo nie na miejscu, gdy trochę napoju się oczywiście wylało. Szybko usiadłam na dywanie i zabrałam się za swój kubek, do którego profilaktycznie chwilę wcześniej dolałam trochę zimnej wody. Lepiej było zabrać go od razu, bo podejrzewam, że jakby ktoś się taką siekierą poczęstował, to nasza rodzina nie byłaby pełna przez szczególnie długi czas...
To co teraz? – spytałam, nie mogąc znieść nieco drętwej ciszy.
W jakim sensie „co teraz”? – Mama spojrzała na mnie nieprzytomnie, jak wybudzona z głębokiego snu.
Musimy coś teraz chyba ustalić, nie? – Obracałam kubek w palcach, udając pochłoniętą tą czynnością na tyle, by nie musieć podnosić wzroku. Jakoś nie umiałam się na to zdobyć. – Jesteśmy razem. Łzawe powitanie chyba mamy za sobą, więc teraz... trzeba opracować jakiś plan działania. Sama nie wiem... Ktoś z rodziny w ogóle o tym wie?
Nie wszyscy – przyznała rodzicielka. – Trzeba będzie... Rany, ty w ogóle masz jakieś dokumenty? – Przeniosła wzrok na Ladona.
Załatwi się – zbagatelizował.
Pełna beztroska i odpowiedzialność – prychnęłam. Prawie polałam się kawą, gdy tata rzucił we mnie zwiniętą skarpetką. – Ladon, ty w ogóle masz gdzie mieszkać? – spytałam nagle.
Po minach pozostałych poznałam, że w tych wszystkich emocjach tej jednej kwestii nie wzięli pod uwagę.
Właściwie to... nie do końca – przyznał, zapatrzywszy się w swoją kawę.
Zostajesz tutaj – zawyrokowali rodzice jednocześnie.
Że co? – nie wytrzymałam. – Przecież wy go nawet nie znacie! Okradnie nas, chałupę puści z dymem i odejdzie w stronę zachodzącego słońca, i co wtedy?
Jak ty we mnie wierzysz, siostrzyczko! – Wyszczerzył się złośliwie.
Po tym, jak mi placówkę edukacyjną podpaliłeś, spodziewam się po tobie wszystkiego.
Jak co zrobił?! – Mama zerwała się z miejsca. Kawa poszła się bujać, szeroką strugą utworzywszy szykowny wzorek na ławie.
Ajć, dawno i nieprawda. – Uśmiech chłopaka stał się nagle przesadnie niewinny.
Szalony piroman – burknęłam.
Mała furiatka – odparował błyskawicznie.
Nie jestem mała, tylko filigranowa, ignorancie! – zawołałam znacznie głośniej, niż wypadało.
Zaraz, zaraz! – Kobieta machnęła ręką, choć mój braciszek już otwierał usta. – O co chodzi z tą szkołą? Mówić mi tu!
To dość... skomplikowane. – Znowu nie wiedziałam, co powinnam zrobić z rękami. Ostatecznie skupiłam się na mieszaniu kawy łyżeczką, chociaż połowę już wypiłam. – Wspominałam wam wczoraj, że na początku odrobinkę... się nie rozumieliśmy? O tej szkole też co nieco mówiłam, ale chyba nie do końca się na tym skupialiście.
Chyba macie nam całkiem sporo do powiedzenia. – Mama podparła się pod boki, lecz widząc, że żadne z nas nie wie, jak zacząć, odetchnęła głęboko, spojrzała w górę w niemej prośbie o cierpliwość i opadła na fotel. – Mamy czas, ale byłabym wdzięczna, gdybyście to z siebie wydusili jeszcze dzisiaj.
Więc... – zaczęłam.
Nie zaczyna się zdania od „więc” – oznajmił z pełną premedytacją półdemon.
Stanowimy radosną rodzinkę od pół godziny, a on już jest dla mnie wredny! – poskarżyłam się żałośnie.
Spojrzenie rodziców pozostało nieubłagane.
Opowiadajcie. Teraz.
Pojawiłem się w mieście z niekoniecznie dobrymi zamiarami. – Ladon przemógł się jako pierwszy. – Ojciec przez lata wmawiał mi, że mnie porzuciłaś. Byłem zły. Trochę... Trochę mnie poniosło. Chciałem się na kimś odegrać, a że wiedziałem o Lei...
Wszedł w komitywę z wampirem, który miał jakieś osobiste wątki do mojej sfory – pomogłam mu. – Po tym, jak rzeczonego wampira załatwiłam bagnetem, odrobinkę się znarowił i puścił mi szkołę z dymkiem. A potem magicznie zmądrzał. Chociaż chyba nie do końca.
Leah, to nie tak – zniecierpliwił się. – Mówiłem ci przecież o więzi. Gdy już między nami powstała... Przecież ja nie byłbym w stanie zrobić ci krzywdy. Jesteś moją siostrą, a ja chcę cię chronić. Przepraszałem cię już za to wszystko, ale mogę to zrobić jeszcze tysiąc razy, jeśli tylko zechcesz. Przepraszam, okej?
Ty myślisz, że za coś takiego da się tak po prostu przeprosić? – wydukałam.
Nie mam pojęcia, ale mogę spróbować. O tym przecież rozmawialiśmy w nocy, prawda? – Uśmiechnął się lekko, wyciągnął w moją stronę dłoń. – Sama powiedziałaś, że chcesz zacząć wszystko od nowa. Tak, jak powinniśmy.
Zawahałam się na chwilę, lecz nie potrafiłam skutecznie ukrywać tego, jakie emocje we mnie budził. Nie umiałam. I coś tak czułam, że to nie było coś, czego mogłam się tak po prostu nauczyć.
Więź tam była. Czułam ją mocno i bezdyskusyjnie. Nie mogłabym choćby udawać, że jej tam nie ma. Chciałam go poznać. Bałam się, ale jakby na przekór temu chciałam przynajmniej spróbować. Chciałam zobaczyć, jak by to było żyć razem. Jak mogłoby być, gdyby mój prawdziwy ojciec nie rozdzielił nas wiele lat temu...
To był mój półdemoniczny brat. A ja, choć właściwie go nie znałam, wiedziałam, że już nie mogłabym bez niego żyć. Gdy tylko się pojawił, wskoczył na miejsce stałego elementu mojego życia, bez którego nic już nie byłoby takie samo... Bez którego ja nie potrafiłabym dalej swobodnie oddychać. Zapełnił tę dziwną pustkę w moim sercu, która odzywała się co jakiś czas. Był mi potrzebny. I to o wiele bardziej, niż byłam skłonna przyznać przed samą sobą.
Powiedziałam. I nie cofam tego – odezwałam się cicho. – Tylko... No, jeśli mamy zacząć ze sobą żyć, musisz przede wszystkim wiedzieć, że jak się zestresuję, to jestem jeszcze wredniejsza, niż zazwyczaj. – Złapałam ponad ławą silną dłoń, uśmiechając się nieśmiało.
Jakoś będę musiał sobie z tym poradzić. – Wyszczerzył zęby. Dopiero wtedy zauważyłam, że ma lekko zaostrzone kły.
No i zasadniczo wtedy wszystko kolejny raz poszło nie tak.
Huk nie był jakiś przesadnie głośny, ale wystarczający, byśmy wszyscy zerwali się na równe nogi. Blok zadrżał w posadach, gdzieś za ścianą rozległ się stłumiony krzyk...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz