Gdy
Ladon już zniknął, nie czułam się na siłach, by wracać do
domu. Atmosfera niekoniecznie prawdopodobnego sennego marzenia
spowiła mnie całkowicie, niezaprzeczalnie i na długi czas, przez
co nie mogłam sobie wyobrazić, że tak po prostu miałabym wejść
do mieszkania, zamknąć się w czterech ścianach, robić coś
zwyczajnego i prozaicznego, być może nawet iść spać... To było
dla mnie nie do pojęcia. Próbowałam się wybudzić, wbiłam mocno
paznokcie we wnętrze dłoni, by ochłonąć... ale nic to nie
dawało.
Świat
miał w sobie coś dziwnego. A ja nie miałam wyboru, jak temu czemuś
się podporządkować. Ono samo zadecyduje, kiedy wypuści mnie ze
swoich szponów. Na szybki ratunek ze strony realizmu nie miałam co
liczyć.
Więc
chodziłam. Spacerowałam. Pozwalałam myślom płynąć swoim torem,
a instynktowi samemu wybierać kierunek. Było mi... dziwnie.
Powinnam
się bać. Powinnam myśleć, zastanawiać się, skupiać na rozmowie
z półdemonem – z moim bratem – i doszukiwać w niej
ukrytych znaczeń... ale nic takiego nie miało miejsca. Ja czułam
ulgę. Jakby ktoś nareszcie zdjął z moich ramion ogromny ciężar.
Jakby nareszcie wszystko znalazło się na swoich miejscach...
Noc
była upajająca, a blokowiska miały w sobie coś wyjątkowo
fascynującego.
Nigdy
tego nie rozumiałam. Dlaczego mój wewnętrzny wilk czuje
przyciąganie do właśnie takich miejsc? Zawsze wmawiałam sobie, że
może instynktownie wyczuwa, że z racji miejsca zamieszkania to
właśnie jest jego naturalne środowisko, ale ile było w tym
prawdy, a ile moich nietrafionych domysłów? To nie musiała być
prawda. To mogła być moja indywidualna sprawa, kolejne z moich
dziwactw, niewytłumaczalna pasja, której nawet sama przed sobą
pasją nie chciałam nazywać, tak głupio brzmiała. Blokowiska mnie
fascynowały. Coś było w postkomunistycznych budynkach z
wielkiej płyty, co przyciągało mnie z mocą i sprawiało, że
odruchowo przyglądałam im się dokładniej, że chciałam wiedzieć
więcej... że nieraz czułam potrzebę, by znaleźć się w nich,
wczuć w panującą między budynkami atmosferę i żyć nią przez
przynajmniej krótką chwilę. Dziwne. To była kolejna z siedzących
we mnie sprzeczności, bo tak naprawdę...
Tak
naprawdę to ja nienawidziłam miast. Nienawidziłam nowoczesności,
hałasu i wszystkiego tego, co szło w parze z nimi. Nie mogłam
patrzeć na nowe apartamentowce dla bufonów, których połowa
domowego wyposażenia zaczynała się od przedrostka „smart”.
Nienawidziłam nerwówki i gonitwy w wielkich miastach, nienawidziłam
skomputeryzowanych systemów w pociągach i autobusach, nienawidziłam
odgłosów, jakie wydawała sygnalizacja świetlna, zamykające się
drzwi i nowoczesne domofony. Nie mogłam patrzeć na zimną,
bezpłciową, odpychającą prostotę nowych budynków. Nie
rozumiałam geometrycznych reguł, na jakich sadzono rośliny.
Irytowały mnie wciśnięte wszędzie modne sklepy i kawiarnie
sieciowe. Wściekałam się na tysiące obowiązujących wokoło
zasad, które podobno miały stwarzać życie bezpieczniejszym,
a w rzeczywistości jedynie kontrolowały je i narzucały
ograniczenia, gdziekolwiek się nie poruszyć. Sprawiały, że z
niczego właściwie nie można było korzystać tak, jak miało się
na to ochotę... odbierały wolność. A co kochałam?
Kochałam
ciszę i święty spokój. Kochałam lasy i góry. A jeszcze lepiej
lasy w górach. Zapach drzew i lekko wilgotnej ściółki,
skrzypienie konarów na wietrze, pieczenie słońca na odsłoniętej
skórze lub jednolitej tafli czarnego futra. Kochałam rzeczy stare i
solidne, wykonywane ręcznie, traktowane z szacunkiem, bo jak się
zepsują, nie będzie można iść do sklepu i w ciągu kilku sekund
kupić sobie identycznych. Kochałam rzeczy niepowtarzalne, z
duszą... jedyne w swoim rodzaju i wyślizgane wieloma dłońmi,
zanim do mnie trafiły. Kochałam stare budynki, kochałam
milczenie... Najchętniej mieszkałabym w środku lasu, gdzie nie
słyszałabym nic. Żadnego szumu odległej choćby i o kilka
kilometrów drogi, żadnych głosów spacerujących ludzi, żadnych
przejeżdżających samochodów. Nic, zero. Tylko ja, tylko stary
dom, który widział już niejedno, i tylko drzewa w lesie. No, i
gromadka kotów, bez których bym się nie obyła.
To
nie tak, że ja nie lubię cywilizacji. Doceniam całkiem sporo
udogodnień, jakie ze sobą niesie – nie byłabym w stanie przeżyć
bez porządnego smartfona, komputera i dostępu do internetu. Ale...
No, ale naprawdę mogłabym z tego korzystać gdzieś w środku lasu.
No
więc skoro tak jest, skoro tak naprawdę ciągnie mnie do natury,
tak zwanego świata, ciszy i spokoju, to dlaczego fascynują mnie
postkomunistyczne blokowiska? Rany, przecież ja nawet nie potrafię
powiedzieć, co konkretnie mi się w nich podoba. Ba! Ja bez chwili
wahania przyznaję, że one są brzydkie i nie mają prawa się
podobać. Ale przyciągają. Fascynują.
Może
to ze mną coś jest nie tak. Może to ja jestem jakaś uszkodzona...
Uśmiechnęłam
się pod nosem, zanuciłam cicho motyw przewodni Damaged Soul
Black Sabbath.
Łaziłam
tak do bodajże trzeciej nad ranem, gdy to zmęczenie wygrało
definitywnie nad oderwaniem od rzeczywistości i zagnało mnie pod
blok na spółę z adrenaliną, która się wydzieliła, gdy się
zorientowałam, że nie mam przy sobie kluczy. Autentycznie przez
chwilę miałam pomysł, by wleźć po rusztowaniu, ale na szczęście
w porę sobie przypomniałam, że jeśli zadzwonię do drzwi, nic
takiego się nie stanie. Rodzice sami mnie przecież wyrzucili, więc
powinni teraz wpuścić, prawda?
Na
szczęście żadnemu z nich nie przyszło do głowy, by rano zrywać
mnie z łóżka i wymagać, bym wybrała się do szkoły.
Poważnie myślę, że nie darowałabym im tego...
...tak
jak i nie chciałam darować sąsiadom, gdy zafundowali mi wyjątkowo
bezczelną nawet jak na nich pobudkę o dziesiątej z minutami.
Poważnie,
ja nie wiem, jak to się dzieje, ale istnieją ludzie, którzy
kompletnie nie mają pojęcia, że swoim zachowaniem mogliby
uprzykrzać życie innym. Dla mnie to po prostu niepojęte – sama
aż przesadnie zwracam na to uwagę, bo skoro nie lubię, jak ktoś
się tak zachowuje, sama nie będę takich rzeczy olewać. Ale, jak
już wiadomo, życie pełne jest niespodzianek, a na świecie
istnieją jednostki niekoniecznie wiedzące, co należałoby zrobić
ze swoim intelektem. Tudzież w zupełności tego intelektu
pozbawione.
Ale
tego, że mogą istnieć jednostki nie potrafiące trzepać szmatek,
bym nie podejrzewała, gdybym tylko nie mieszkała z takimi nad
głową.
Moim
zdaniem dość łatwo jest wykoncypować, jak należy trzepać
pościel, pranie i całą resztę. Ja zrobiłabym to na balkonie. I
to tak, by nie naśmiecić na balkon pode mną, jeśli miałabym w
rękach coś brudnego, na przykład od piachu. Wytrzepałabym,
pozamiatała i po robocie. Wszyscy zadowoleni. I to jest dla mnie
normalne. Dla nich już niekoniecznie. Porażka, a nie ludzie, mówię
wam.
Jeśli
trzepać szmaty, to nad oknami mojego pokoju. I najlepiej tak, by w
te okna uderzać. Nosz ja pierdzielę, takich to bym z marszu
odstrzeliła, gdybym tylko mogła za to siedzieć krócej niż
dwadzieścia pięć lat...
No
więc o godzinie dziesiątej z minutami sąsiadka zaczęła trzepać
mokrą pierzynę, waląc nią w moje okna. A ja, nieprzytomna i nie
do końca jeszcze wiedząca, gdzie jestem i który mamy rok,
załączyłam pierdolca z prawdziwego zdarzenia.
Zerwałam
się z łóżka, zabluźniłam przepięknie. Oprzytomniałam
zasadniczo dzięki temu, że potknęłam się o krzesło, gdy
leciałam do okna z zamiarem zrobienia czegoś wyjątkowo złośliwego,
po czym intelekt jednostki trzepiącej dostałby impuls do powrotu z
urlopu.
Ale
nie oprzytomniałam na tyle, by z zamiaru zrezygnować...
Zatrzymałam
się, dysząc wściekle, rozejrzałam za niezmywalnym markerem.
Szlag, żadnego nie było. Dobra, szybko, szybko, bo zaraz przestanie
i taka okazja przepadnie... Zamaszyście otworzyłam okno, złapałam
za kołdrę, szarpnęłam z całej siły, wyrwałam prawdopodobnie
sąsiadce z rąk, wciągnęłam do mieszkania i pierdyknęłam oknem,
ignorując, że zaczęła coś krzyczeć.
– Leah,
co ty wyprawiasz?! – Mama wparowała do mojego pokoju i zamarła z
otwartymi ustami.
Sterczałam
na samym środku, wściekła i potargana, a w dłoniach międliłam
gigantyczną różową pierzynę, nie wiedząc za bardzo, co powinnam
teraz z nią zrobić. Mój wspaniały plan tego już nie obejmował.
– Skąd
ty to wzięłaś...? – wydukała rodzicielka po dłuższej chwili.
Tata już gramolił się tu z dużego pokoju, zainteresowany
nietypową nutą w jej głosie.
– Zabrałam
ludziom, którzy nie umieli się tym posługiwać – warknęłam i
walnęłam wreszcie kołdrę na podłogę. Już miałam od niej katar
i zaczynało mi cieknąć z oczu. Plan nie obejmował również mojej
alergii na pierze.
– O
Boże... – jęknęła mama.
Tata
ryknął śmiechem.
Wszystkim
nam w jednej sekundzie zrzedły miny, gdy rozległo się pukanie do
drzwi.
– Jeśli
to rządna krwi sąsiadka, to biorę ją na siebie – zapewniłam
szybko. W sumie to i tak chętnie bym jej wytłumaczyła bardziej
dosłownie, co o niej sądzę...
– Nawet
się nie waż! – Mama posłała mi mordercze spojrzenie, które
nieco psuł z trudem powstrzymywany uśmiech, i odeszła w stronę
drzwi, usilnie próbując doprowadzić się do porządku. Tata
szybkim gestem kazał mi wrzucić kołdrę gdzieś głębiej, by nie
było jej widać z klatki schodowej.
Szczęknęła
zasuwka. Rozbrzmiał głos mojej mamy, lecz wypowiedziane przesadnie
słodkim głosem „dzień dobry” urwało się w połowie, co
natychmiast postawiło mnie na nogi. Posłaliśmy sobie z tatą
przestraszone spojrzenia i rzuciliśmy się do przedpokoju,
zaniepokojeni nagłą ciszą...
Zatrzymałam
się w progu, całkowicie oniemiała.
Scena
wyglądała wręcz irytująco normalnie. Nie było w niej niczego
dziwnego – ot moja mama, uchylone drzwi, widoczny stąd fragment
schodów na czwarte piętro i stojący na wycieraczce Ladon. Żadnych
fajerwerków, żadnych wybuchów, ani pół grama wiszącej w
powietrzu magii. I chyba właśnie to było w tym wszystkim
najbardziej dobijające. To, że choć próbowałam, nie byłam w
stanie znaleźć wokół niczego, co by się nie zgadzało, co
mogłoby mnie zaalarmować, wymusić jakieś działanie... Nie. Mój
cholerny braciszek stał na tyle spokojnie i wręcz niepewnie, że
nijak nie mogłabym wytłumaczyć swojemu wewnętrznemu wilkowi, że
może stanowić zagrożenie.
Ale
właściwie czym miałby nam zagrażać? Jego zamiary były jasne. A
przed sobą wreszcie miał niewidzianą od jakichś piętnastu lat
matkę.
Mama
pobladła. Zaciskała dłoń na framudze tak mocno, że aż pobielały
jej kostki, zadrżała, zrobiła taki ruch, jakby zamierzała się
wycofać, poddać, udać, że nie wie, co się dzieje. W jej oczach
pojawiło się niedowierzanie mocno podszyte lękiem, ale i nadzieją,
z każdą chwilą coraz mocniejszą.
– Ladon?
– spytała wreszcie drżącym, zaskakująco słabym głosem.
On
uśmiechnął się tylko lekko w odpowiedzi.
Milczenie
przeciągało się, impas trwał. O dziwo osobą, która zdecydowała
się go przerwać, był tata, choć za nic bym się tego po nim nie
spodziewała. Wiedziałam, że ta chwila kiedyś nastąpi i pewna
byłam, że wtedy się wycofa, a tu...
– Wchodź,
śmiało. – Delikatnie odsunął mamę, robiąc wysokiemu
chłopakowi miejsce. – Szacunek za koszulkę. – Krótkim
skinieniem wskazał na wystającą spod skórzanej kurtki grafikę.
Jak zwykle okraszało ją szczególnie wyeksponowane logo The
Exploited, a więc – nie ukrywając – drugiego ulubionego zespołu
taty od razu po Black Sabbath.
Ladon
uniósł jedną brew, jego oczy błysnęły, jakby przez chwilę
chciał powiedzieć „wreszcie znalazłem swojego”, ale pozostał
jedynie przy uśmiechu. Wszedł dość niepewnie do środka, na
chwilę nawiązał kontakt wzrokowy ze mną, bez słowa pozwolił,
bym automatycznie odebrała od niego kurtkę i rzuciła ją na
wieszak.
– Ja...
Boże, nie wiem, co powiedzieć – jęknęła wreszcie mama.
– Może
porozmawiajcie teraz sami, co? – zaproponowałam. – Tak chyba
będzie najlepiej. Wejdźcie sobie, usiądźcie, ja wam zrobię
kawki? Herbatki?
– Kawki
– odpowiedzieli jednocześnie. Nie byli do siebie podobni. Trochę
absurdalne wydawało mi się to, że jeśli Ladon był podobny do
kogokolwiek w tym pomieszczeniu, to najprędzej do taty, z którym
przecież nie był spokrewniony. Nie widziałam w nim ani grama mamy
– rysy twarzy mieli zupełnie inne, oczy diametralnie różne...
nic się nie zgadzało. Ale ton, jakim poprosili rzeczonej kawki i
miny mieli po prostu identyczne.
– A
więc kawki. To porozmawiajcie sobie, a ja... A my wam damy chwilę
i... ten. – Zatarłam ręce z przesadnym entuzjazmem, złapałam
tatę za nadgarstek i zaciągnęłam do kuchni.
A
tam, za dwoma parami zamkniętych drzwi, oddałam się w objęcia
histerii.
Tak,
wcześniej się nie bałam. Wcześniej czułam ulgę, cieszyłam się,
że w pewien sposób sprawa nareszcie się rozwiązała, jednak wtedy
w kuchni, gdy wszystko to stało się o wiele bardziej namacalne, po
prostu nie wytrzymałam. Usiadłam na stole, objęłam kolana rękami
i zaczęłam lamentować w najlepsze:
– Boże,
no i co my teraz zrobimy?!
Tata
spojrzał na mnie krótko, westchnął, odstawił na blat czajnik, do
którego przed momentem chciał nalać wody.
– Boisz
się? – spytał, gdy cisza zaczęła się przeciągać, a ja coraz
mocniej się trzęsłam.
– Oczywiście,
że się boję! – jęknęłam, wywracając oczami. – Przecież...
Rany, przecież to właściwie koniec naszego wygodnego życia.
Koniec... jakiegoś etapu, koniec tego, do czego się przyzwyczaiłam
i z czym było mi całkiem wygodnie... No sam wiesz! –
zdenerwowałam się, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. –
Nienawidzę zmian, a ta wydaje się taką na całego...
– Myślałem,
że będziesz się cieszyć. – Skrzyżował ramiona na piersi. –
Wreszcie nie musisz przed nami niczego ukrywać... a to jednak jest
twój brat. Wyglądałaś na bardziej podekscytowaną niż
przestraszoną, gdy nam o nim wczoraj opowiadałaś.
– Może
i tak, ale... – zawahałam się. – On jest nowy. Ja właściwie
go nie znam. Nie mam pojęcia, czym się interesuje, nie wiem nawet,
jak z nim rozmawiać i...
– O
co ci naprawdę chodzi?
Zacisnęłam
mocno zęby, opuściłam wzrok. Właściwie nieświadomie wbiłam
paznokcie we wrażliwą skórę ramienia, aż w oczach stanęły mi
łzy... Chyba że znalazły się tam z zupełnie innego powodu.
Z
tatą zawsze byliśmy do siebie wręcz absurdalnie podobni. Już sam
wygląd wprowadzał w błąd – nikt z zewnątrz nie mógłby
powiedzieć, że nie jestem jego córką. Gusta i charaktery również
mieliśmy podobne, byliśmy ze sobą przesadnie zżyci, właściwie
rozumieliśmy się bez słów... Nie było nic dziwnego w tym, że na
dłuższą metę nie mogłam niczego przed nim ukryć. Zwłaszcza gdy
byłam aż tak zdenerwowana.
– Boję
się, że nas zostawisz – powiedziałam wreszcie tak cicho, że
niemal graniczyło to z szeptem. Nie uniosłam wzroku, bałam
się spojrzeć mu w oczy.
– Że
co? – Na chwilę zamarł, jednak wreszcie po kilku uderzeniach
serca westchnął i podszedł bliżej. Rozpłakałam się na
całego, gdy mnie objął. – Niby dlaczego miałbym was zostawiać?
– Przecież
Ladon jest dla ciebie zupełnie obcy. Po prostu nagle w domu pojawia
się znikąd wyrośnięty koleś, który twierdzi, że jest
zaginionym synem twojej żony. To nie jest dla ciebie... zbyt trudne?
– Mocniej się w niego wtuliłam, rozsypując na całego. – Ty
nie masz po prostu wrażenia, że tu nie pasujesz?
– Absolutnie
nie mam – prychnął. – Może i widzę chłopaka pierwszy raz na
oczy, ale on jest synem mojej żony. Synem, o którym wciąż
opowiadała, za którym tęskniła tak bardzo, że aż mnie bolało,
że nie potrafię jej pomóc. Rozumiesz? Jest też twoim bratem.
Dlaczego miałbym mieć go za obcego? To rodzina. Ciebie przecież
zaakceptowałem, prawda? Jesteś moją córką, więc dlaczego on
miałby nie być moim synem, co?
– Małe
dziecko jakoś łatwiej chyba zaakceptować...
– Ja
wiem, czy łatwiej? Małe dziecko trzeba ułożyć po swojemu,
wychować... a tutaj mam całkiem niezły materiał na syna. Koszulkę
naprawdę ma w porządku, sama to przyznasz. – Żartobliwie
potargał mnie po włosach. – Na oko, nie trzeba go będzie długo
tresować.
– Ciężko
powiedzieć. Sam przyznał, że ojczulek nieco mu namieszał w głowie
– przyznałam. – Nie wiem, czego się spodziewać. Nie lubię
zmian. Nie chcę...
– A
kiedykolwiek chciałaś jakieś zmiany? Nigdy ich nie lubiłaś. A
pomyśl, może ta akurat będzie na lepsze.
– Na
jakie lepsze?! – Odsunęłam się od niego, święcie oburzona. –
Wlepili mi do idealnie uporządkowanego życia braciszka. W dodatku
starszego o pięć lat. To nie może być zmiana na lepsze.
– To
już bardziej przypomina moją Leę. – Wywrócił oczami,
przygarnął mnie do siebie jeszcze raz, pocałował w czubek głowy,
choć zaczynałam się bronić. – Nie zakładajmy najgorszego. Może
naprawdę będzie dobrze. Albo i jeszcze lepiej, niż było. Myślę,
że jego nieobecność przez te wszystkie lata jednak gdzieś tam
cały czas w nas siedziała... Może teraz wszystko wróci na swoje
miejsce.
– Kiepsko
pachnie to miejsce...
– Przestań
dramatyzować. Pomaluj się szybko i chodźmy tam do nich, zanim
zużyją całą srajtaśmę.
– Kurde,
to chusteczek w tym domu nie ma? – Zatrzymałam się w progu.
– A
po co? Srajtaśma jest dobra na wszystko.
– A
jeszcze wczoraj mówiłeś, że jest do dupy...
– Idź
już! – Właściwie wypchnął mnie z kuchni.
Malując
się, musiałam dokonać jakiegoś cholernego cudu – udało mi się
skończyć akurat gdy tata zalewał kubki z kawą. Wzięłam dwa z
nich, modląc się w duchu, bym nie zapomniała, który był dla kogo
(na szczęście miałam zawsze takie ułatwienie, że w moim domu
dwóch takich samych nie było), i ruszyłam do dużego pokoju, choć
cała drżałam na myśl o tym, co mogłabym tam zastać.
Czego
ja się tak bałam? Przecież Ladon nie zjadłby chyba własnej
matki, nie?
Prawda
była taka, że powoli zaczynało mi świtać, co tak bardzo mi się
nie zgadzało, by aż powodować silny uścisk w piersi, którego za
nic nie mogłam się pozbyć. Znałam oba te elementy bardzo
dokładnie. Znałam mamę, powoli zaczynałam się oswajać z tym, że
była jeszcze lepiej zorientowana w tym, co się wokół mnie dzieje,
niż ja sama. Znałam otoczenie, znałam moich rodziców... I Ladona
też znałam – a przynajmniej chciałam myśleć, że znam go
wystarczająco, by nie mieć się czego obawiać – ale... tu
pojawiał się problem. Zderzenie dwóch znajomych obrazków nie było
już czymś, co mogło wydawać się znajome, a każda najdrobniejsza
zmiana od zawsze budziła we mnie lęk. Nie umiałam sobie Ladona
tutaj choćby wyobrazić – siedzącego na dobrze mi znanej kanapie,
na której to często przysypiałam, gdy sąsiedzi zbyt mocno
hałasowali nad moim pokojem, z moim kubkiem z kotem w ręku, jak
gdyby nigdy nic rozmawiającego z moimi rodzicami... On tu nie
pasował. On nie pasował do mojego idealnie poukładanego ludzkiego
życia. On był elementem nocy, elementem, który znałam i
akceptowałam jako wilk, ale tu...
Sama
zaczynałam się w tym gubić. Z jednej strony się bałam i nie
potrafiłam uciszyć żadnej z tych obaw, ale z drugiej z kolei
gdzieś w środku czułam... ulgę. Bo to był koniec. Nigdy więcej
podchodów, nigdy więcej pytań o mnie samą i wątpliwości co do
tego, kim tak naprawdę jestem. Tak po prostu miało skończyć się
to, co zatruwało mnie już od dłuższego czasu i nie dawało
spokojnie spać, co odbierało mi siły i zaprzątało wszystkie
myśli, nie pozwalając w pełni skupić się na czymkolwiek innym...
Nareszcie koniec.
Ale
jaki koniec? Nienawidzę nie wiedzieć. Nienawidzę sytuacji, w
których nie potrafię sporządzić sobie w głowie arcydokładnego
planu działania z podpunktami na każdą możliwą ewentualność.
Nienawidzę.
Tata,
wzdychając ciężko za moimi plecami, odsunął mnie lekko nogą od
progu i sam ruszył przodem, naciskając klamkę łokciem. Nie wiem,
jak mu się do udało, skoro niósł kolejne dwa kubki, łyżeczki i
cukiernicę, ale grunt, że nie uronił ani kropli cudownie
aromatycznej kawki.
Ach,
kawusia. Na kawusię zawsze miałam ochotę. Mogło się walić i
palić, a kawusię i tak należało wypić.
Siedzieli
na kanapie. Mama trzymała śmiesznie przy niej wielkiego półdemona
w objęciach, gładziła go czule po wygolonej głowie, a on
trwał tak z zamkniętymi oczami, uśmiechnięty, całkowicie
skupiony na tym, co szeptała mu do ucha. Gdy usłyszeli otwierane
drzwi, odsunęli się od siebie – Ladon jakby lekko speszony – i
usiedli prosto. Ocierali łzy – Ladon dyskretnie i tak, by
przypadkiem nikt tego nie zauważył, mama zupełnie otwarcie, nie
zamierzając się z niczym kryć.
Dziwne
to było. Zwykle nie byłam najmilsza dla mażących się facetów.
Poważnie – dla mnie chłop powinien być twardy jak przysłowiowy
kamień. Co tam działo mu się w środku, to już inna sprawa, ale z
zewnątrz powinien sprawiać wrażenie niewzruszonego. Co to za
facet, który płacze? Ale teraz... Nie, nie potrafiłam być na
niego zła. Nie potrafiłam poczuć niesmaku. To było jakieś
takie... normalne. Zdecydowanie gorzej bym się poczuła, gdyby
sprawa po nim spłynęła.
Postawiłam
kubki na szklanej ławie, zaklęłam wyjątkowo nie na miejscu, gdy
trochę napoju się oczywiście wylało. Szybko usiadłam na dywanie
i zabrałam się za swój kubek, do którego profilaktycznie chwilę
wcześniej dolałam trochę zimnej wody. Lepiej było zabrać go od
razu, bo podejrzewam, że jakby ktoś się taką siekierą
poczęstował, to nasza rodzina nie byłaby pełna przez szczególnie
długi czas...
– To
co teraz? – spytałam, nie mogąc znieść nieco drętwej ciszy.
– W
jakim sensie „co teraz”? – Mama spojrzała na mnie
nieprzytomnie, jak wybudzona z głębokiego snu.
– Musimy
coś teraz chyba ustalić, nie? – Obracałam kubek w palcach,
udając pochłoniętą tą czynnością na tyle, by nie musieć
podnosić wzroku. Jakoś nie umiałam się na to zdobyć. –
Jesteśmy razem. Łzawe powitanie chyba mamy za sobą, więc teraz...
trzeba opracować jakiś plan działania. Sama nie wiem... Ktoś z
rodziny w ogóle o tym wie?
– Nie
wszyscy – przyznała rodzicielka. – Trzeba będzie... Rany, ty w
ogóle masz jakieś dokumenty? – Przeniosła wzrok na Ladona.
– Załatwi
się – zbagatelizował.
– Pełna
beztroska i odpowiedzialność – prychnęłam. Prawie polałam się
kawą, gdy tata rzucił we mnie zwiniętą skarpetką. – Ladon, ty
w ogóle masz gdzie mieszkać? – spytałam nagle.
Po
minach pozostałych poznałam, że w tych wszystkich emocjach tej
jednej kwestii nie wzięli pod uwagę.
– Właściwie
to... nie do końca – przyznał, zapatrzywszy się w swoją kawę.
– Zostajesz
tutaj – zawyrokowali rodzice jednocześnie.
– Że
co? – nie wytrzymałam. – Przecież wy go nawet nie znacie!
Okradnie nas, chałupę puści z dymem i odejdzie w stronę
zachodzącego słońca, i co wtedy?
– Jak
ty we mnie wierzysz, siostrzyczko! – Wyszczerzył się złośliwie.
– Po
tym, jak mi placówkę edukacyjną podpaliłeś, spodziewam się po
tobie wszystkiego.
– Jak
co zrobił?! – Mama zerwała się z miejsca. Kawa poszła się
bujać, szeroką strugą utworzywszy szykowny wzorek na ławie.
– Ajć,
dawno i nieprawda. – Uśmiech chłopaka stał się nagle przesadnie
niewinny.
– Szalony
piroman – burknęłam.
– Mała
furiatka – odparował błyskawicznie.
– Nie
jestem mała, tylko filigranowa, ignorancie! – zawołałam znacznie
głośniej, niż wypadało.
– Zaraz,
zaraz! – Kobieta machnęła ręką, choć mój braciszek już
otwierał usta. – O co chodzi z tą szkołą? Mówić mi tu!
– To
dość... skomplikowane. – Znowu nie wiedziałam, co powinnam
zrobić z rękami. Ostatecznie skupiłam się na mieszaniu kawy
łyżeczką, chociaż połowę już wypiłam. – Wspominałam wam
wczoraj, że na początku odrobinkę... się nie rozumieliśmy? O tej
szkole też co nieco mówiłam, ale chyba nie do końca się na tym
skupialiście.
– Chyba
macie nam całkiem sporo do powiedzenia. – Mama podparła się pod
boki, lecz widząc, że żadne z nas nie wie, jak zacząć,
odetchnęła głęboko, spojrzała w górę w niemej prośbie
o cierpliwość i opadła na fotel. – Mamy czas, ale byłabym
wdzięczna, gdybyście to z siebie wydusili jeszcze dzisiaj.
– Więc...
– zaczęłam.
– Nie
zaczyna się zdania od „więc” – oznajmił z pełną
premedytacją półdemon.
– Stanowimy
radosną rodzinkę od pół godziny, a on już jest dla mnie wredny!
– poskarżyłam się żałośnie.
Spojrzenie
rodziców pozostało nieubłagane.
– Opowiadajcie.
Teraz.
– Pojawiłem
się w mieście z niekoniecznie dobrymi zamiarami. – Ladon przemógł
się jako pierwszy. – Ojciec przez lata wmawiał mi, że mnie
porzuciłaś. Byłem zły. Trochę... Trochę mnie poniosło.
Chciałem się na kimś odegrać, a że wiedziałem o Lei...
– Wszedł
w komitywę z wampirem, który miał jakieś osobiste wątki do mojej
sfory – pomogłam mu. – Po tym, jak rzeczonego wampira załatwiłam
bagnetem, odrobinkę się znarowił i puścił mi szkołę z
dymkiem. A potem magicznie zmądrzał. Chociaż chyba nie do końca.
– Leah,
to nie tak – zniecierpliwił się. – Mówiłem ci przecież o
więzi. Gdy już między nami powstała... Przecież ja nie byłbym w
stanie zrobić ci krzywdy. Jesteś moją siostrą, a ja chcę cię
chronić. Przepraszałem cię już za to wszystko, ale mogę to
zrobić jeszcze tysiąc razy, jeśli tylko zechcesz. Przepraszam,
okej?
– Ty
myślisz, że za coś takiego da się tak po prostu przeprosić? –
wydukałam.
– Nie
mam pojęcia, ale mogę spróbować. O tym przecież rozmawialiśmy w
nocy, prawda? – Uśmiechnął się lekko, wyciągnął w moją
stronę dłoń. – Sama powiedziałaś, że chcesz zacząć wszystko
od nowa. Tak, jak powinniśmy.
Zawahałam
się na chwilę, lecz nie potrafiłam skutecznie ukrywać tego, jakie
emocje we mnie budził. Nie umiałam. I coś tak czułam, że to nie
było coś, czego mogłam się tak po prostu nauczyć.
Więź
tam była. Czułam ją mocno i bezdyskusyjnie. Nie mogłabym choćby
udawać, że jej tam nie ma. Chciałam go poznać. Bałam się, ale
jakby na przekór temu chciałam przynajmniej spróbować. Chciałam
zobaczyć, jak by to było żyć razem. Jak mogłoby być, gdyby mój
prawdziwy ojciec nie rozdzielił nas wiele lat temu...
To
był mój półdemoniczny brat. A ja, choć właściwie go nie
znałam, wiedziałam, że już nie mogłabym bez niego żyć. Gdy
tylko się pojawił, wskoczył na miejsce stałego elementu mojego
życia, bez którego nic już nie byłoby takie samo... Bez którego
ja nie potrafiłabym dalej swobodnie oddychać. Zapełnił tę dziwną
pustkę w moim sercu, która odzywała się co jakiś czas. Był mi
potrzebny. I to o wiele bardziej, niż byłam skłonna przyznać
przed samą sobą.
– Powiedziałam.
I nie cofam tego – odezwałam się cicho. – Tylko... No, jeśli
mamy zacząć ze sobą żyć, musisz przede wszystkim wiedzieć, że
jak się zestresuję, to jestem jeszcze wredniejsza, niż zazwyczaj.
– Złapałam ponad ławą silną dłoń, uśmiechając się
nieśmiało.
– Jakoś
będę musiał sobie z tym poradzić. – Wyszczerzył zęby. Dopiero
wtedy zauważyłam, że ma lekko zaostrzone kły.
No
i zasadniczo wtedy wszystko kolejny raz poszło nie tak.
Huk
nie był jakiś przesadnie głośny, ale wystarczający, byśmy
wszyscy zerwali się na równe nogi. Blok zadrżał w posadach,
gdzieś za ścianą rozległ się stłumiony krzyk...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz