poniedziałek, 22 lipca 2019

Rozdział 45


Stojąca za oknem latarnia dosłownie waliła mi po oczach. Choć od jakiejś półgodziny usilnie próbowałam wcielić w życie plan wcześniejszego pójścia spać, jak na razie osiągnęłam jedynie to, że coraz mocniej się denerwowałam. Sine, wręcz niebieskawe światło, w którym na dworze ledwo co było widać, wgryzało się pod powieki z siłą noża, niemożliwe do zignorowania. Migało lekko na gęstym deszczu, to przygasając do znośnego poziomu, to znowu rozbłyskując ze swoją pełną mocą. Jakby tego było mało, całość – stara jak świat, pordzewiała, pozbawiona klosza lampa, kiepsko przymocowana do żelbetowego słupa pamiętającego na oko początek ubiegłego stulecia – trzeszczała przejmująco na dość mocnym wietrze, bujając się niebezpiecznie.
Jezu, szlag może człowieka trafić. A podobno spałam tu jako małe dziecko...
Najmniejszy pokój w mieszkaniu dziadków niegdyś należał do mojego taty, zaś w czasach, w których ja pojawiłam się na świecie – i w życiu dziadków, którzy pokochali mnie jak własną, a nawet chyba bardziej, bo chwilami graniczyło to dla mnie z obsesją – stał się mój. To znaczy... Gdy byłam mała, utarło się tak mówić. Znajdowały się w nim stare meble, jakie w dawnych czasach, zanim mi się znudziły, stały w moim pokoju, a ściany pokrywała dość wiekowa jasna tapeta, którą jako mały gówniak zaciekle skubałam, gdy nikt nie patrzył. Kiedyś miałam tu swoje kredki, mazaki i całą resztę, ale nigdy jakoś chętnie tu nie zostawałam. Wolałam siedzieć w dużym pokoju, razem z dziadkami – sama nie wiem dlaczego, skoro normalnie na czas zabawy wolałam chować się za zamkniętymi drzwiami, żeby nikt nie podglądał. No ale tak się już mówiło, że to mój pokój, i tyle. O wiele częściej niż ja spała w nim prababcia.
Więc nie, nie przyzwyczaiłam się do tej latarni. Owszem, jako dziecko mnie fascynowała, jak chyba wszystkie nieco starsze, ale nic poza tym. Nie żywiłam do niej cieplejszych uczuć. Jeśli w ogóle jakieś żywiłam, to takie, które składały się z nazw dwuczłonowych, a pierwszy z nich brzmiał „zamordować”. Zwłaszcza że nowe plastikowe okno było zbyt szczelne, gdy zostawiało się je całkiem zamknięte, i nie miało przede wszystkim zasłon. Jak ja tęskniłam za moim kochanym pokoikiem... Żadnym wątpliwościom nie ulegało jednak to, że na dłuższy czas mogłam mu zrobić co najwyżej żałosne „baj, baj” z odległości, smutno pociągając nosem.
Wydarzenia dnia wciąż tworzyły mi w głowie tak ogromny bałagan, że w sumie zaczynałam się dziwić, skąd mi się ten pomysł położenia wcześniej pojawił. Za cholerę bym nie zasnęła. Nawet jakbym wcześniej tą pieprzoną latarnię wyrwała z korzeniami, porąbała na kawałki i zakopała w największym błocie z mściwym śmiechem. Myśli mieszały mi się ze sobą, a każda jedna domagała się uwagi głośniej od swoich poprzedniczek. W skroniach już od jakiegoś czasu porządnie mnie łupało, pomimo trzech popitych kisielem ibuprofenów i szklanki przeciwbólowej oranżadki babci. Do tego nie mam pojęcia, jak to możliwe, ale wciąż przede wszystkim chciało mi się cholernie śmiać, choć nie powiem, w naszej sytuacji nic śmiesznego nie było. Raczej absurdalnego. Groteskowego. Chyba że brać pod uwagę humor czarny jak beczka smoły i bezlitosny jak jedynka z matematyki na semestr...
Dobra, może od początku.
Ja poważnie myślałam, że tego dnia nic nie może bardziej zepsuć. Pobudka zafundowana przez sąsiadkę? Wizyta Ladona? Moja panika w kuchni, nasza dziwna rozmowa w dużym pokoju, w dodatku na oczach rodziców, którzy nieustannie nam się przypatrywali badawczo i wręcz spijali nam z ust każde słowo? Źle na całego. Gdy podaliśmy sobie z Ladonem dłonie, myślałam, że będzie nieco lepiej... a tu kij. I to taki przez duże „k”. Jeśli w ogóle nie przez „ch” i „u”. Mój Pech właśnie w tamtym momencie rozbudził się na dobre i wparował w otoczeniu fanfar i wybuchów, krzycząc: „hejże, tęskniłaś?!”.
Nie wiem, co tak naprawdę się stało. Poważnie nie wiem. Z tego, co powiedziała straż pożarna, gdy to uprzejmie zapukała nam do drzwi i kazała się pakować, zrozumiałam, że u sąsiadów musiał pierdzielnąć gaz, ale na ile ta wersja jest prawdziwa... Gaz chyba wywaliłby w ścianie dziurę na kilka mieszkań, a nie osmalił trochę gładzi i zatrząsł szklankami w szafce, ale może się nie znam.
Grunt, że wszystkich z bloku ewakuowali w cholerę.
Tak, właściwie to się nie dziwię. Kiedyś już chyba wspominałam o tym, że lubię interesować się postsocjalistycznymi blokami z wielkiej płyty głównie dlatego, że nieustannie coś się w nich psuje? Dobrze wiedziałam, co szwankowało jako pierwsze w takich jak mój... a właściwie co nie szwankowało, bo tego było znacznie mniej. Instalacja gazowa się do tych kilku niezniszczalnych elementów nie zaliczała, ale... Nie, nie mamy piecyków do ciepłej wody. Ciepłą wodę mamy z miejskiej ciepłowni. Więc co tam mogło wybuchnąć, to ja ni cholery nie wiem, choć trzeba przyznać, że strażaków dość mocno wnerwiłam, zanim pokornie uznałam, że faktycznie więcej mi nie powiedzą. Przez chwilę chciałam jeszcze lecieć do policjantów, ale niestety mama w porę została poinformowana, że jej córcia coś za bardzo węszy, i trzymała mnie potem cały czas za rękę, choć jęczałam i wyrywałam się jak mogłam. Nie lubię nie wiedzieć. O tym też chyba mówiłam.
E, jeszcze się dowiem. Nie ma bata, bym się nie dowiedziała. Dowiem się, albo nie nazywam się Leah Wilkosz i nie jestem przybraną córką swego ojca.
Zasadniczo wszystko skończyło się na tym, że więcej było paniki i gorączkowego pakowania, niż faktycznego zagrożenia. Eksperci już na oko mogli ocenić, że ściany nośnej nic nie naruszyło, ale że nie byliby ekspertami, gdyby nie chcieli tego analizować głębiej i dokładniej, niż prawdopodobnie się dało, zapadła decyzja o nakazaniu mieszkańcom znalezienia jakiegoś innego sympatycznego lokum na czas... uwaga, uwaga, to całkiem śmieszne... sześciu pieprzonych miesięcy. Ja nie wiem, co oni chcą przez ten czas robić. Nie mam bladego pojęcia! No dobra, z tego, co wyciągnęłam, zanim mama zaczęła mnie pilnować, a co i tak jawnie potem wszystkim powiedzieli wynika, że chcą zmieniać w całym budynku instalację gazową, ale kurde, czy to się robi cholerne pół roku?!
Nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła się o to awanturować, ale nie ugrałam nic oprócz tego, że sąsiad, w którego mieszkaniu był wybuch, a który stanowił kogoś w rodzaju zarządcy budynku, kazał mi „już dać spokój”. Pół roku. I koniec. Ja pierdzielę, przez pół roku będę bezdomna...
W sumie to i tak dobrze, że nie podlegamy pod miejską spółdzielnię mieszkaniową, bo wtedy to pół roku by się pewnie zastanawiali, czy za coś się brać.
Nie było paniki, jak już wspominałam. Raczej spora doza niedowierzania, zdezorientowania, idiotycznego śmiechu, jaki łapie niektórych w podobnych sytuacjach, i pośpiechu, który próbowali stworzyć panowie ze straży, ale który niekoniecznie im wychodził. Czasu na spakowanie się było wręcz nieprzyzwoicie dużo. To znaczy... nie dla mnie, bo prawie cały zmarnowałam w wiadomych celach, ale i tak wystarczająco, by (raczej) niczego nie zapomnieć.
Zabawa na całego, co nie? Nie wiem, czy mam się z tego śmiać, czy raczej wybuchnąć histerycznym płaczem, zakopać się w pościeli i oznajmić, że przez pół roku spod niej nie wyjdę.
Rodzice dłuższy czas nie wiedzieli, co powinni z tą sprawą zrobić. Ja sama bawiłam się przednio, wcale nie martwiąc takimi głupotami, ale gdy przyszło co do czego, wpadłam w panikę jeszcze lepszą niż oni. W życiu bym nie przypuszczała, że dojdzie do tego, by to mój świeżo zrobiony braciszek musiał mnie pocieszać, ale tak właśnie było, nie ukrywam. Pomysły wysnuliśmy różne – tata uważał, że na ten czas spokojnie można się u kogoś zatrzymać, chociażby u dziadka, który mieszkał naprzeciwko, więc cały czas nawet byśmy mieli oko na to, co się w bloku dzieje, ale mama na to się dosłownie spieniła – zaczęła na niego wrzeszczeć, że chyba oszalał, że nie wytrzyma tyle czasu z Henrykiem w jednym mieszkaniu, że się pozabijają i że jeśli tak bardzo chce ją wsadzić w kaftan, to trzeba było wprost powiedzieć, a następnie strzeliła coś w rodzaju nerwowego focha i poszła się pakować, nie interesując się nikim prócz nieodstępującego jej na krok syna. Cóż, mama nigdy nie rozumiała się najlepiej ze swoim tatusiem, a gdy zaczynała mówić o nim po imieniu oznaczało, że całkiem niedawno musiało znowu im o coś pójść, więc ten pomysł wspólnie z tatą pokornie uznaliśmy za spalony i zadzwoniliśmy po pomoc do jego rodziców, którzy przyjęli nas z otwartymi ramionami, przerażeni, że nie powiedzieliśmy wcześniej, bo przygotowaliby nam obiad (babci nie dało się przez telefon wytłumaczyć, o co w rzeczywistości chodzi – po kilku próbach woleliśmy machnąć na to ręką i również brać się za pakowanie). Mama była z siebie cholernie zadowolona, a cała reszta skwaszona. Nie da się ukryć, że w dużym mieszkaniu dziadka mielibyśmy lepsze warunki, ale nijak nie dało się wściekłej pani psychiatry przekonać.
I wylądowałam tutaj. A niby trzypokojowe, ale jednak maleńkie mieszkanko babci wręcz utonęło w torbach z naszymi rzeczami. I w kociej sierści.
Co najśmieszniejsze – babcia wiedziała o tym, że mama ma jeszcze jedno dziecko. Czyli co, tylko ja niedoinformowana przez tyle lat chodziłam?
Okej, nieważne. Nie ma co się teraz o to wściekać. I tak czasu nie cofnę...
Nie przedłużając więcej: rodzice i Ladon siedzieli w dużym pokoju, szukając mieszkań na wynajem, a ja bardzo inteligentnie położyłam się spać o dwudziestej, bo podobno byłam zmęczona. Z każdą chwilą coraz mocniej nabierałam przekonania, że jeśli zaraz nie wstanę i nie opuszczę pomieszczenia, to faktycznie coś z tą latarnią zrobię, a trochę głupio byłoby pójść siedzieć za akt wandalizmu... Nie mogłabym potem maszynistą zostać.
Poza tym...
Ech, przyznaję się. Nie męczyło mnie tylko to. Najbardziej ze wszystkiego męczyło mnie, że musiałam wreszcie zmierzyć się z koniecznością rozmowy z moją sforą. Nie mogłam przecież tak milczeć w nieskończoność... Jak na złość, okazja dzisiaj trafiała się szczególnie dobra – przez zawirowania wokół przymusowej przeprowadzki nie przejmowałam się całą resztą na tyle mocno, by móc wpaść w panikę podczas próby opowiedzenia jej ze wszystkimi szczegółami, więc... opcja była tylko jedna.
Bodajże pół godziny zajęło mi, zanim zdołałam pogodzić się z losem, wstać z łóżka i na paluszkach pójść do dużego pokoju. Podejrzewałam, że nikt jeszcze nie spał – Ladona w końcu wcisnęli mi do pokoju, a jego niezaprzeczalny brak na dmuchanym materacu mówił sam za siebie – ale nie przypuszczałam, że nadal będą siedzieć nad tym laptopem.
I co, wymyśliliście już coś konkretnego? – spytałam bez ogródek całkowicie przytomnym głosem.
Mama aż podskoczyła i złapała się za serce, Ladon w ostatniej chwili złapał komputer, gdy prawie zrzuciła go z kolan.
Nadal szukamy – westchnął tata. – Mamy kilka wybranych, ale żadne nie jest...
Żadne nie jest za ładne – dokończył za niego Ladon. – Chociaż i tak ładniejsze od tych, w których spałem do tej pory...
Boże, ten rodzinny obrazek wygląda dziwacznie – jęknęłam. Usiadłam na kanapie, skrzyżowałam ramiona na piersi. – A dzwoniliście chociaż o te mieszkania? Teraz dość sporo osób będzie ich szukać, trzeba się śpieszyć.
Dodzwoniliśmy się do dwóch, jutro jedziemy je oglądać – powiedziała mama.
Tak szybko? – zdziwiłam się w pierwszym odruchu. – A w sumie...
Musi być szybko, nie możemy tyle babci na głowie siedzieć.
Myśleliśmy też... – Mama niepewnie obejrzała się na dwóch mężczyzn swojego życia – łysego i niemal łysego. – Tak myślałam, że jak teraz będziemy mieszkać razem... to potrzebujemy czegoś większego. Raczej nie będziesz chciała mieszkać z Ladonem w jednym pokoju...
No niekoniecznie – przyznałam.
Więc myśleliśmy, że może coś kupimy? Zawsze przecież chcieliśmy dom z ogrodem.
Ty chciałaś – mruknął tata pod nosem, ale chyba go nie usłyszała.
Możemy pomyśleć o tym jutro? Ja... mam coś ważnego do załatwienia – wyznałam z lekkim wahaniem.
Akurat teraz? – Rodzice spojrzeli na mnie jednocześnie z niedowierzaniem. Tylko Ladon zrozumiał.
Wataha?
Oni słyszeli, jak wtedy rozmawialiśmy... Tego dnia, co ciebie goniliśmy – powiedziałam dość żałosnym tonem. – Chyba muszę im coś wreszcie wyjaśnić, nie mieliśmy kontaktu od tego czasu. Tylko że... mam problem.
Cały się spiął. Wykonał taki ruch, jakby chciał przysunąć się bliżej mnie, lecz w ostatniej chwili zdołał się powstrzymać, zaciskając prawą dłoń w pięść.
Dlaczego mam wrażenie, że to nic przyjemnego? – syknął.
Starszyzna. Coś tak czuję, że jeszcze nie wyjechała. A jak usłyszą, że jestem czarnym półdemonem...
Idę z tobą. – Zerwał się z miejsca, wcisnął komputer w zdezorientowane ręce mamy, bez wahania ruszył do przedpokoju.
Ej, zaraz, moment! – Poleciałam za nim, nie przejmując się, że tymi wrzaskami na pewno już obudziliśmy biednych dziadków. – Nie możesz tak po prostu...!
Dlaczego nie mogę? Całkiem możliwe, że będą chcieli zrobić ci krzywdę, więc to normalne, że mogę mieć coś do powiedzenia w tej kwestii? – Zatrzymał się, by spojrzeć na mnie kątem prawego oka, jak zawsze wtedy, gdy robił się poważny lub usiłował ukryć zdenerwowanie. Dziwnie wyglądał w skórzanej kurtce zarzuconej na powyciąganą podkoszulkę od taty, którą dostał w charakterze piżamy.
I bez ciebie to nie będzie łatwa rozmowa – jęknęłam. Już wiedziałam, że przegrałam. Koleś był chyba jeszcze bardziej uparty niż ja, choć zanim go poznałam, byłam pewna, że to niemożliwe.
Trudniejsza będzie, gdy spróbują cię zabić.
Wzdrygnęłam się. Dziwnie mi się zrobiło, gdy nazwał moje obawy po imieniu.
Aż tak?
Jesteś czarnym półdemonem, do cholery! Nie wiadomo, co im strzeli do głowy. Idę z tobą. – Nie dodawszy nic więcej, otworzył drzwi i wyszedł na ciemną klatkę schodową.
Posłałam rodzicom bezradne spojrzenie, rzuciłam coś w stylu mocno niepewnego „to ja idę” i ruszyłam za nim. Nie przejmowałam się piżamą ani tym, że byłam na boso. Do przemiany w wilka nie trzeba się jakoś szczególnie odstrajać...
Hej, Ladon! – zawołałam za nim. Skrzywiłam się od razu – jeśli nie postawiłam tym na nogi wszystkich babcinych sąsiadów, to uznam to za cud... – Zaczekaj! – Przeskakując po kilka stopni naraz, dopadłam do niego i złapałam za rękaw. – Przecież jak tak do nich wyjdziesz, to możesz jeszcze dodatkowo wszystko pogorszyć. Mógłbyś chociaż...
Umiem nie rzucać się w oczy. – Uśmiechnął się do mnie półgębkiem. – W głowie też ci nie będę siedzieć. Po prostu uwierz, że tak będzie lepiej.
Postaram się. – Wywróciłam oczami i pokornie ruszyłam na dół.
Padało. Co tam – lało wręcz jak z cebra. Z czarnego, zasnutego chmurami nieba nieprzerwaną strugą spływała nieprzebrana ściana lodowatej wody o dziwnym, kojarzącym się z ozonem zapachu. Zaciągnęłam się tym aromatem, chwilę trzymałam go w płucach z przymkniętymi powiekami. Dla mnie nie istniał zapach piękniejszy od tego, jaki panował na świecie po przejściu porządnej burzy...
Nie chciałam się przemieniać. Po co, skoro tak było dobrze? Pech w tym, że ogromny biały wilk już szturchał mnie niecierpliwie nosem, w kilka sekund przemoknąwszy do suchej nitki.
Pamiętaj, że miałeś im się nie pokazywać. Ani nie dać wyczuć – burknęłam, patrząc mu morderczo prosto w oczy. W odpowiedzi jedynie zamerdał ogonem, przez co skojarzył mi się głupio z posłusznym przerośniętym labradorem.
Nie czekając dłużej, sama się przemieniłam, gdzieś tam w duchu po cichu licząc na to, że nikogo nie będzie...
Leah!
Leah, nareszcie!
Gdzie się podziewałaś przez tyle czasu?
Znajome myśli rozbrzmiały w mojej głowie, a ja... No cóż, gdybym była człowiekiem, to pewnie bym się popłakała. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak mi tych kretynów w całym tym szaleństwie brakowało... Wreszcie opanowało mnie poczucie, że jeszcze wszystko będzie dobrze. Bo skoro miałam swoich wilczych braci, mój wspólny umysł, to jak mogłoby być źle, prawda? W tamtej chwili za nic nie potrafiłam zrozumieć, jak mogłam zwlekać tyle czasu. Bałam się? Ale czego? Czy istniało cokolwiek, czego by nie zaakceptowali? Siedzieli mi w głowie, znali wszystkie moje myśli, nie mogli mnie nie akceptować, bo to by się kłóciło z zasadą, na której nasza wataha w ogóle istniała.
Tęskniłaś? My też tęskniliśmy – pomyślał Jared. Ulga biła z nich tak mocno, że odbieranie jej wydawało się wręcz bolesne. Coraz mocniej włączały mi się wyrzuty sumienia.
Przepraszam was – zaskamlałam. – Przepraszam... Już więcej wam tak nie zrobię.
No ja myślę, siostro – prychnął Embry. – Co się działo przez ten czas?
Gdzie byłaś? Dlaczego milczałaś?
Co się wtedy stało? Dlaczego nam uciekłaś?
To cholernie skomplikowana historia – przyznałam. – Cały czas byłam tutaj... ale chciałam być sama. Żeby sobie to wszystko ułożyć. Żeby wymyślić, jak wam to powiedzieć. Bo to...
Zanim jeszcze dokończyłam myśl, odezwał się Quills, bezbłędnie przewidziawszy, co takiego nie chciało mi przejść przez myślowe gardło:
A nawet jeśli będziemy źli, to co z tego? Przecież cię nie wygonimy, nie? Nam możesz powiedzieć wszystko. Jesteśmy twoim stadem.
Trochę mi to zajęło, ale już to wiem. Już zmądrzałam.
Ruszyłam truchtem przed siebie. Wyszłam z zimnego blasku skrzypiącej latarni, znalazłam się na rozległym trawniku przed blokiem. Skrzywiłam się w myślach, gdy zobaczyłam przed sobą wieżowiec, pod którym to tyle razy pełniliśmy wartę. Chciałam obejrzeć się na Ladona, ale okazało się, że już zdążył gdzieś zniknąć. Czułam jego obecność, ale nie widziałam nigdzie przebłysku białego futra.
Zaraz, na kogo ty się chciałaś obejrzeć? – Paul nie brzmiał tak sympatycznie, jak cała reszta.
Na... To skomplikowane, okej? Dajcie chwilkę, nawet nie wiem, jak mam wam to powiedzieć. Na to jeszcze nie wpadłam – warknęłam.
Mamy całą noc – zapewnił Jared.
Niby mamy, ale coś tak czuję, że to, co zaraz usłyszymy, mimo wszystko się nam nie spodoba – wycedził Embry. – Ona ma taki bałagan w głowie...
Dużo się dzisiaj działo – zbagatelizowałam.
Mów, Leah. Wszystko. Zanim sami to z ciebie wyciągniemy. – Quills zabrzmiał bardziej stanowczo niż przed chwilą. – Starszyzna wciąż się tu kręci. Nie zainterweniowała – nie podjęła pościgu za półdemonem tylko dlatego, że ty tak ładnie prosiłaś, a my długo ich przekonywaliśmy, że musiałaś mieć bardzo ważny powód, by nam tego zabronić i zniknąć. Wiesz, ciężko się przed nimi kłamie.
Czują, że coś jest nie tak – dopowiedział Collin. – Lepiej, żebyśmy jak najszybciej to naprawili, bo już szykuje się niezła awantura. Twój dziadek jest wściekły... Z nim też nie rozmawiałaś?
Nie było okazji – przyznałam nieśmiało. – Lepiej usiądźcie, bo sprawa będzie dość...
Nie zdążyłam dokończyć.
Wielki wilk pojawił się nie wiadomo skąd. Zupełnie nagle wyrósł z ziemi dosłownie tuż przede mną, a że zdążyłam nabrać już prędkości, zaowocowało to porządnym upadkiem, gdy spróbowałam go wyminąć. Biegłam w kierunku naszej górki w lesie, byłam już tak blisko – tempo obrałam cokolwiek mordercze – ale tego za nic się nie spodziewałam. Szybko podniosłam się z ziemi, otrzepałam z błota, chciałam odezwać, lecz widząc wściekłość w brązowych oczach, błyskawicznie podjęłam decyzję o wzięciu nóg za pas. Odwróciłam się, lecz tam stał kolejny. Zaskowyczałam bezradnie.
Kim jesteście? – spróbowałam przesłać im myśl. – Czego chcecie?
Wilki nie odpowiedziały. Ruszyły się idealnie synchroniczne, chcąc zatoczyć wokół mnie okrąg. Otaczały...
Spróbowałam wyrwać się między nimi. Postąpiłam kilka kroków naprzód, wciąż śledząc ich wzrokiem, przyspieszyłam, nie doczekawszy się żadnej reakcji...
Szary basior skoczył tak szybko, że właściwie tego ruchu nie zarejestrowałam. Runęłam na ziemię, przygnieciona potężnym ciężarem, zawyłam żałośnie, gdy poczułam zaciskające się na gardle szczęki. Głęboki charkot nade mną podpowiedział mi, że drugi również musiał się ruszyć... Całe życie dosłownie przemknęło mi przed oczami. Oniemiałam, dłuższą chwilę nie mogąc zdobyć się na żadną reakcję, nawet gdy kolejne szczęki chwyciły za luźną skórę na karku, ale gdy dostałam ostrymi jak brzytwy pazurami w pysk, oprzytomniałam. Zaczęłam się wyrywać, z trudem odepchnęłam ich od siebie – dwaj mężczyźni w ciałach wilków byli na tyle zaskoczeni, że puścili mnie na chwilę bez większego problemu, niestety za naprawianie błędu wzięli się o wiele szybciej, niż bym sobie tego życzyła.
W mojej głowie panował chaos. Chłopaki denerwowali się, wyli, przeklinali niespokojnie, lecz nie miałam czasu na tym, by skupić się na poszczególnych słowach, a co dopiero odpowiadać we w miarę spójny sposób. Odskoczyłam od wilkołaka, gdy rzucił się na mnie z wyszczerzonymi kłami, i puściłam się w przysłowiową długą.
Nie wiem, ile zdążyłam tak przebiec. Spinałam mięśnie do maksymalnego wysiłku, wręcz leciałam przed siebie, rozcinając powietrze jak czarna strzała. Adrenalina rozsadzała mnie od środka, panika zaczynała dławić w gardle. Czego oni ode mnie chcieli? Skąd oni się wzięli?
Kto to jest?!
Zdrada! – warknął ktoś w mojej głowie. Z dużym opóźnieniem zdałam sobie sprawę z tego, że to wściekły jak sto nieszczęść Sam.
Zaraz tam będziemy, wytrzymaj chwilę – poparł go Jacob. – Zaczekaj...
Czekać akurat nie zamierzam – przerwałam mu wpół myśli.
Biegli za mną – słyszałam tętent potężnych łap, nie dało się go pomylić z niczym innym. Odbiłam gwałtownie w prawo, wbiegłam w nieużywane przejście podziemne pod torami obok mojego osiedla. Staranowałam zagradzającą je kratę z żółtą tabliczką z napisem „teren budowy”, przemknęłam ciemnym korytarzem, nie rozglądając się na boki. Było to dość ironiczne, zważywszy na to, że niedawno jeszcze dałabym się pochlastać, by tam wejść i sprawdzić, co się dzieje...
Kolejna metalowa bramka, ból kości czaszki, na który nie zdążyłam się przygotować. Zakręciło mi się w głowie, łapy na chwilę zaplątały się na schodach w górę, upadłam, poderwałam się najszybciej jak mogłam.
Gdzie jest ten cholerny Ladon?!
A co ci przyjdzie z tego, że on się pojawi? – zdenerwował się Embry. – Myślisz, że za nim pójdą? Wyglądają, jakby ciebie chcieli dorwać, nie jego.
Nieważne! – krzyknęłam na niego. – Sprężcie się łaskawie!
Zatrzymałam się w połowie zawalonych gruzem betonowych stopni. Dyszałam ciężko, drżałam na całym ciele, łapy same rwały się do dalszego biegu. Za sobą słyszałam stukot pazurów na podniszczonej imitacji marmuru, przed sobą miałam szczerzącego kły szarego basiora. Byłam w pułapce.
W wilkach było coś znajomego, na co dopiero teraz zaczęłam zwracać uwagę. Miałam dziwne wrażenie, że już gdzieś je widziałam, lecz zamroczony przez strach i wściekłość umysł nie chciał mocno pochylić się nad tym problemem.
Popatrzyłam po murkach na bokach schodów. Szlag, były za wysokie, nie dałabym rady się na nie wspiąć. Jeszcze raz zerknęłam na wilka...
Starszyzna! – zawył Quills z zaskoczeniem i złością jednocześnie.
Nie musiał już tego mówić. Zorientowałam się w momencie, gdy zza stojącego przede mną basiora wynurzyła się z gracją śnieżnobiała Aurelia. Choć jako wilk nie mogła być do tego zdolna, miałam nieodparte wrażenie, że uśmiecha się szyderczo, a zadarty dumnie ogon jedynie mnie w tym utwierdzał.
Czego wy ode mnie chcecie? – denerwowałam się, niespokojnie drobiąc w miejscu. Wilk za mną zaczynał się zbliżać, obejrzałam się szybko przez grzbiet, by pokazać mu wyszczerzone kły i zawarczeć potwornie. Za chwilę gest musiałam powtórzyć, gdy okazało się, że drugi skorzystał wtedy z okazji i znalazł się jeszcze bliżej.
Nic sobie ze mnie nie zrobili. Chcąc nie chcąc, zaczynałam cofać się po łuku, pewna, że jeszcze kilka kroków, a przyprą mnie do betonowej ściany, a wtedy...
A wtedy co? Zabiją mnie?
Niby dlaczego mieliby cię zabijać? – zniecierpliwił się Brady.
Gdzie wy jesteście, do cholery?! – ryknęłam desperacko, ignorując pytanie.
Niedaleko, poczekaj. – Quills, choć sam zdenerwowany jak sto nieszczęść, wysłał w moją stronę trochę pokrzepiających myśli.
Nie pomogło.
Nie wiedziałam, który z wilków to Roman, a który Wojciech. Gdzie podziała się ich towarzyszka – ta przerażająca, zasuszona babcia – też nie wiedziałam. I średnio mnie to interesowało. Za bardzo przerażała mnie zbliżająca się niespiesznie Aurelia, jak zawsze pełna gracji i piękna, wręcz doskonała. Biała wilczyca wyglądała dosłownie jak narysowana – nie potrafiłam znaleźć w niej niczego, co nie byłoby idealne. Idealnie białe futro, idealnie błękitne oczy, idealne proporcje, idealnie płynne ruchy...
Kojarzyła mi się z duchem, a nie żywą istotą. I tak wyglądała, jakby szybowała kilka centymetrów nad brudnym betonem nieczynnego przejścia, nie dotykając go idealnymi łapami. Przecież nie mogłaby narazić się na to, by je zabrudzić, by je skalać czymś tak boleśnie prozaicznym i nieidealnym...
Czego ode mnie chcesz? – powtórzyłam uparcie. – I czym jesteś, do cholery?
To, kim jestem, to tylko i wyłącznie moja sprawa, nie uważasz? – Roześmiała się perliście. Jej głos był delikatny i cudownie dźwięczny, jak najdelikatniejsze srebrne dzwoneczki. Zupełnie nie pasował do sarkastycznego tonu, jakim zabarwiła wypowiedź.
Pojawiasz się w moim mieście ze Starszyzną. To chyba normalne, że chcę wiedzieć, czego mogę się po tobie spodziewać? Znajdujesz się na moim terenie. – Przykleiłam uszy do czaszki i lekko uniosłam wargi. Lewym bokiem nieubłaganie dotknęłam już betonowej ściany, tak jak myślałam. Na szczęście dwa basiory na chwilę się zatrzymały.
Skoro tak stawiasz sprawę... – Przechyliła czujnie łeb. – Doskonale wiesz, kim jestem. Wysil się trochę, mała.
Kłapnęłam zębami i zjeżyłam się potwornie, gdy Wojciech – tak, to musiał być Wojciech – drgnął i się oblizał.
Myślałam. Czekałam. Nie rozumiałam...
Olśniło mnie w jednej sekundzie.
Jesteś półdemonem – wycedziłam.
Co? – jęknął gdzieś Jacob. – Jacy z nas idioci...!
A nie mówiłem! – wykrzyknął Embry.
To niemożliwe – poparł go Sam. Widziałam jego oczami, że znajdowali się już gdzieś na zachodnim krańcu mojego osiedla. Parę chwil, i powinni tutaj być. Tylko czy to parę chwil wystarczy...
Tak, jestem półdemonem. Brawo, mała. A w tej drugiej kwestii... – Pokazała idealnie białe kły. – Ty wiesz, kim ja jestem, a ja wiem, kim ty jesteś, czarna.
Ach, czyżby? – parsknęłam. Gdzie, do jasnej cholery, był ten cały Ladon? Czy mi się zdaje, czy miał mnie przypadkiem chronić? Braciszku, ja pierdzielę, gdzieś ty polazł?! Miałeś być niedaleko! – Więc kim ja twoim zdaniem jestem, półdemonico?
Kimś, kogo nie powinno tutaj być. – Ruszyła niespiesznie w moją stronę. Zawarczałam wściekle, drżałam, lecz nadal nie miałam się gdzie wycofać. Wilkołaki rozstąpiły się przed nią posłusznie.
Odejdź! – wycedziłam.
Nie odejdę. – Ponownie się roześmiała, tym razem jednak zdawało się, że zupełnie szczerze. – Nie odejdę, bo jestem tu właśnie dla ciebie, czarna. By naprawić pewien poważny błąd z przeszłości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz