Stojąca
za oknem latarnia dosłownie waliła mi po oczach. Choć od jakiejś
półgodziny usilnie próbowałam wcielić w życie plan
wcześniejszego pójścia spać, jak na razie osiągnęłam jedynie
to, że coraz mocniej się denerwowałam. Sine, wręcz niebieskawe
światło, w którym na dworze ledwo co było widać, wgryzało się
pod powieki z siłą noża, niemożliwe do zignorowania. Migało
lekko na gęstym deszczu, to przygasając do znośnego poziomu, to
znowu rozbłyskując ze swoją pełną mocą. Jakby tego było mało,
całość – stara jak świat, pordzewiała, pozbawiona klosza
lampa, kiepsko przymocowana do żelbetowego słupa pamiętającego na
oko początek ubiegłego stulecia – trzeszczała przejmująco na
dość mocnym wietrze, bujając się niebezpiecznie.
Jezu,
szlag może człowieka trafić. A podobno spałam tu jako małe
dziecko...
Najmniejszy
pokój w mieszkaniu dziadków niegdyś należał do mojego taty, zaś
w czasach, w których ja pojawiłam się na świecie – i w życiu
dziadków, którzy pokochali mnie jak własną, a nawet chyba
bardziej, bo chwilami graniczyło to dla mnie z obsesją – stał
się mój. To znaczy... Gdy byłam mała, utarło się tak mówić.
Znajdowały się w nim stare meble, jakie w dawnych czasach, zanim mi
się znudziły, stały w moim pokoju, a ściany pokrywała dość
wiekowa jasna tapeta, którą jako mały gówniak zaciekle skubałam,
gdy nikt nie patrzył. Kiedyś miałam tu swoje kredki, mazaki i całą
resztę, ale nigdy jakoś chętnie tu nie zostawałam. Wolałam
siedzieć w dużym pokoju, razem z dziadkami – sama nie wiem
dlaczego, skoro normalnie na czas zabawy wolałam chować się za
zamkniętymi drzwiami, żeby nikt nie podglądał. No ale tak się
już mówiło, że to mój pokój, i tyle. O wiele częściej
niż ja spała w nim prababcia.
Więc
nie, nie przyzwyczaiłam się do tej latarni. Owszem, jako dziecko
mnie fascynowała, jak chyba wszystkie nieco starsze, ale nic poza
tym. Nie żywiłam do niej cieplejszych uczuć. Jeśli w ogóle
jakieś żywiłam, to takie, które składały się z nazw
dwuczłonowych, a pierwszy z nich brzmiał „zamordować”.
Zwłaszcza że nowe plastikowe okno było zbyt szczelne, gdy
zostawiało się je całkiem zamknięte, i nie miało przede
wszystkim zasłon. Jak ja tęskniłam za moim kochanym pokoikiem...
Żadnym wątpliwościom nie ulegało jednak to, że na dłuższy czas
mogłam mu zrobić co najwyżej żałosne „baj, baj” z
odległości, smutno pociągając nosem.
Wydarzenia
dnia wciąż tworzyły mi w głowie tak ogromny bałagan, że w sumie
zaczynałam się dziwić, skąd mi się ten pomysł położenia
wcześniej pojawił. Za cholerę bym nie zasnęła. Nawet jakbym
wcześniej tą pieprzoną latarnię wyrwała z korzeniami, porąbała
na kawałki i zakopała w największym błocie z mściwym
śmiechem. Myśli mieszały mi się ze sobą, a każda jedna domagała
się uwagi głośniej od swoich poprzedniczek. W skroniach już od
jakiegoś czasu porządnie mnie łupało, pomimo trzech popitych
kisielem ibuprofenów i szklanki przeciwbólowej oranżadki babci. Do
tego nie mam pojęcia, jak to możliwe, ale wciąż przede wszystkim
chciało mi się cholernie śmiać, choć nie powiem, w naszej
sytuacji nic śmiesznego nie było. Raczej absurdalnego.
Groteskowego. Chyba że brać pod uwagę humor czarny jak beczka
smoły i bezlitosny jak jedynka z matematyki na semestr...
Dobra,
może od początku.
Ja
poważnie myślałam, że tego dnia nic nie może bardziej zepsuć.
Pobudka zafundowana przez sąsiadkę? Wizyta Ladona? Moja panika w
kuchni, nasza dziwna rozmowa w dużym pokoju, w dodatku na
oczach rodziców, którzy nieustannie nam się przypatrywali badawczo
i wręcz spijali nam z ust każde słowo? Źle na całego. Gdy
podaliśmy sobie z Ladonem dłonie, myślałam, że będzie nieco
lepiej... a tu kij. I to taki przez duże „k”. Jeśli w ogóle
nie przez „ch” i „u”. Mój Pech właśnie w tamtym
momencie rozbudził się na dobre i wparował w otoczeniu fanfar i
wybuchów, krzycząc: „hejże, tęskniłaś?!”.
Nie
wiem, co tak naprawdę się stało. Poważnie nie wiem. Z tego, co
powiedziała straż pożarna, gdy to uprzejmie zapukała nam do drzwi
i kazała się pakować, zrozumiałam, że u sąsiadów musiał
pierdzielnąć gaz, ale na ile ta wersja jest prawdziwa... Gaz chyba
wywaliłby w ścianie dziurę na kilka mieszkań, a nie osmalił
trochę gładzi i zatrząsł szklankami w szafce, ale może się nie
znam.
Grunt,
że wszystkich z bloku ewakuowali w cholerę.
Tak,
właściwie to się nie dziwię. Kiedyś już chyba wspominałam o
tym, że lubię interesować się postsocjalistycznymi blokami z
wielkiej płyty głównie dlatego, że nieustannie coś się w nich
psuje? Dobrze wiedziałam, co szwankowało jako pierwsze w takich jak
mój... a właściwie co nie szwankowało, bo tego było znacznie
mniej. Instalacja gazowa się do tych kilku niezniszczalnych
elementów nie zaliczała, ale... Nie, nie mamy piecyków do ciepłej
wody. Ciepłą wodę mamy z miejskiej ciepłowni. Więc co tam mogło
wybuchnąć, to ja ni cholery nie wiem, choć trzeba przyznać, że
strażaków dość mocno wnerwiłam, zanim pokornie uznałam, że
faktycznie więcej mi nie powiedzą. Przez chwilę chciałam jeszcze
lecieć do policjantów, ale niestety mama w porę została
poinformowana, że jej córcia coś za bardzo węszy, i trzymała
mnie potem cały czas za rękę, choć jęczałam i wyrywałam się
jak mogłam. Nie lubię nie wiedzieć. O tym też chyba mówiłam.
E,
jeszcze się dowiem. Nie ma bata, bym się nie dowiedziała. Dowiem
się, albo nie nazywam się Leah Wilkosz i nie jestem przybraną
córką swego ojca.
Zasadniczo
wszystko skończyło się na tym, że więcej było paniki i
gorączkowego pakowania, niż faktycznego zagrożenia. Eksperci już
na oko mogli ocenić, że ściany nośnej nic nie naruszyło, ale że
nie byliby ekspertami, gdyby nie chcieli tego analizować głębiej i
dokładniej, niż prawdopodobnie się dało, zapadła decyzja o
nakazaniu mieszkańcom znalezienia jakiegoś innego sympatycznego
lokum na czas... uwaga, uwaga, to całkiem śmieszne... sześciu
pieprzonych miesięcy. Ja nie wiem, co oni chcą przez ten czas
robić. Nie mam bladego pojęcia! No dobra, z tego, co wyciągnęłam,
zanim mama zaczęła mnie pilnować, a co i tak jawnie potem
wszystkim powiedzieli wynika, że chcą zmieniać w całym budynku
instalację gazową, ale kurde, czy to się robi cholerne pół
roku?!
Nie
byłabym sobą, gdybym nie zaczęła się o to awanturować, ale nie
ugrałam nic oprócz tego, że sąsiad, w którego mieszkaniu był
wybuch, a który stanowił kogoś w rodzaju zarządcy budynku, kazał
mi „już dać spokój”. Pół roku. I koniec. Ja pierdzielę,
przez pół roku będę bezdomna...
W
sumie to i tak dobrze, że nie podlegamy pod miejską spółdzielnię
mieszkaniową, bo wtedy to pół roku by się pewnie zastanawiali,
czy za coś się brać.
Nie
było paniki, jak już wspominałam. Raczej spora doza
niedowierzania, zdezorientowania, idiotycznego śmiechu, jaki łapie
niektórych w podobnych sytuacjach, i pośpiechu, który
próbowali stworzyć panowie ze straży, ale który niekoniecznie im
wychodził. Czasu na spakowanie się było wręcz nieprzyzwoicie
dużo. To znaczy... nie dla mnie, bo prawie cały zmarnowałam w
wiadomych celach, ale i tak wystarczająco, by (raczej) niczego nie
zapomnieć.
Zabawa
na całego, co nie? Nie wiem, czy mam się z tego śmiać, czy raczej
wybuchnąć histerycznym płaczem, zakopać się w pościeli i
oznajmić, że przez pół roku spod niej nie wyjdę.
Rodzice
dłuższy czas nie wiedzieli, co powinni z tą sprawą zrobić. Ja
sama bawiłam się przednio, wcale nie martwiąc takimi głupotami,
ale gdy przyszło co do czego, wpadłam w panikę jeszcze lepszą niż
oni. W życiu bym nie przypuszczała, że dojdzie do tego, by to mój
świeżo zrobiony braciszek musiał mnie pocieszać, ale tak właśnie
było, nie ukrywam. Pomysły wysnuliśmy różne – tata uważał,
że na ten czas spokojnie można się u kogoś zatrzymać, chociażby
u dziadka, który mieszkał naprzeciwko, więc cały czas nawet byśmy
mieli oko na to, co się w bloku dzieje, ale mama na to się
dosłownie spieniła – zaczęła na niego wrzeszczeć, że chyba
oszalał, że nie wytrzyma tyle czasu z Henrykiem w jednym
mieszkaniu, że się pozabijają i że jeśli tak bardzo chce ją
wsadzić w kaftan, to trzeba było wprost powiedzieć, a
następnie strzeliła coś w rodzaju nerwowego focha i poszła
się pakować, nie interesując się nikim prócz nieodstępującego
jej na krok syna. Cóż, mama nigdy nie rozumiała się najlepiej ze
swoim tatusiem, a gdy zaczynała mówić o nim po imieniu oznaczało,
że całkiem niedawno musiało znowu im o coś pójść, więc ten
pomysł wspólnie z tatą pokornie uznaliśmy za spalony i
zadzwoniliśmy po pomoc do jego rodziców, którzy przyjęli nas
z otwartymi ramionami, przerażeni, że nie powiedzieliśmy
wcześniej, bo przygotowaliby nam obiad (babci nie dało się przez
telefon wytłumaczyć, o co w rzeczywistości chodzi – po kilku
próbach woleliśmy machnąć na to ręką i również brać się za
pakowanie). Mama była z siebie cholernie zadowolona, a cała reszta
skwaszona. Nie da się ukryć, że w dużym mieszkaniu dziadka
mielibyśmy lepsze warunki, ale nijak nie dało się wściekłej pani
psychiatry przekonać.
I
wylądowałam tutaj. A niby trzypokojowe, ale jednak maleńkie
mieszkanko babci wręcz utonęło w torbach z naszymi rzeczami. I w
kociej sierści.
Co
najśmieszniejsze – babcia wiedziała o tym, że mama ma jeszcze
jedno dziecko. Czyli co, tylko ja niedoinformowana przez tyle lat
chodziłam?
Okej,
nieważne. Nie ma co się teraz o to wściekać. I tak czasu nie
cofnę...
Nie
przedłużając więcej: rodzice i Ladon siedzieli w dużym pokoju,
szukając mieszkań na wynajem, a ja bardzo inteligentnie położyłam
się spać o dwudziestej, bo podobno byłam zmęczona. Z każdą
chwilą coraz mocniej nabierałam przekonania, że jeśli zaraz nie
wstanę i nie opuszczę pomieszczenia, to faktycznie coś z tą
latarnią zrobię, a trochę głupio byłoby pójść siedzieć za
akt wandalizmu... Nie mogłabym potem maszynistą zostać.
Poza
tym...
Ech,
przyznaję się. Nie męczyło mnie tylko to. Najbardziej ze
wszystkiego męczyło mnie, że musiałam wreszcie zmierzyć się z
koniecznością rozmowy z moją sforą. Nie mogłam przecież tak
milczeć w nieskończoność... Jak na złość, okazja dzisiaj
trafiała się szczególnie dobra – przez zawirowania wokół
przymusowej przeprowadzki nie przejmowałam się całą resztą na
tyle mocno, by móc wpaść w panikę podczas próby opowiedzenia jej
ze wszystkimi szczegółami, więc... opcja była tylko jedna.
Bodajże
pół godziny zajęło mi, zanim zdołałam pogodzić się z losem,
wstać z łóżka i na paluszkach pójść do dużego pokoju.
Podejrzewałam, że nikt jeszcze nie spał – Ladona w końcu
wcisnęli mi do pokoju, a jego niezaprzeczalny brak na dmuchanym
materacu mówił sam za siebie – ale nie przypuszczałam, że nadal
będą siedzieć nad tym laptopem.
– I
co, wymyśliliście już coś konkretnego? – spytałam bez ogródek
całkowicie przytomnym głosem.
Mama
aż podskoczyła i złapała się za serce, Ladon w ostatniej chwili
złapał komputer, gdy prawie zrzuciła go z kolan.
– Nadal
szukamy – westchnął tata. – Mamy kilka wybranych, ale żadne
nie jest...
– Żadne
nie jest za ładne – dokończył za niego Ladon. – Chociaż i tak
ładniejsze od tych, w których spałem do tej pory...
– Boże,
ten rodzinny obrazek wygląda dziwacznie – jęknęłam. Usiadłam
na kanapie, skrzyżowałam ramiona na piersi. – A dzwoniliście
chociaż o te mieszkania? Teraz dość sporo osób będzie ich
szukać, trzeba się śpieszyć.
– Dodzwoniliśmy
się do dwóch, jutro jedziemy je oglądać – powiedziała mama.
– Tak
szybko? – zdziwiłam się w pierwszym odruchu. – A w sumie...
– Musi
być szybko, nie możemy tyle babci na głowie siedzieć.
– Myśleliśmy
też... – Mama niepewnie obejrzała się na dwóch mężczyzn
swojego życia – łysego i niemal łysego. – Tak myślałam, że
jak teraz będziemy mieszkać razem... to potrzebujemy czegoś
większego. Raczej nie będziesz chciała mieszkać z Ladonem w
jednym pokoju...
– No
niekoniecznie – przyznałam.
– Więc
myśleliśmy, że może coś kupimy? Zawsze przecież chcieliśmy dom
z ogrodem.
– Ty
chciałaś – mruknął tata pod nosem, ale chyba go nie usłyszała.
– Możemy
pomyśleć o tym jutro? Ja... mam coś ważnego do załatwienia –
wyznałam z lekkim wahaniem.
– Akurat
teraz? – Rodzice spojrzeli na mnie jednocześnie z niedowierzaniem.
Tylko Ladon zrozumiał.
– Wataha?
– Oni
słyszeli, jak wtedy rozmawialiśmy... Tego dnia, co ciebie goniliśmy
– powiedziałam dość żałosnym tonem. – Chyba muszę im coś
wreszcie wyjaśnić, nie mieliśmy kontaktu od tego czasu. Tylko
że... mam problem.
Cały
się spiął. Wykonał taki ruch, jakby chciał przysunąć się
bliżej mnie, lecz w ostatniej chwili zdołał się powstrzymać,
zaciskając prawą dłoń w pięść.
– Dlaczego
mam wrażenie, że to nic przyjemnego? – syknął.
– Starszyzna.
Coś tak czuję, że jeszcze nie wyjechała. A jak usłyszą, że
jestem czarnym półdemonem...
– Idę
z tobą. – Zerwał się z miejsca, wcisnął komputer w
zdezorientowane ręce mamy, bez wahania ruszył do przedpokoju.
– Ej,
zaraz, moment! – Poleciałam za nim, nie przejmując się, że tymi
wrzaskami na pewno już obudziliśmy biednych dziadków. – Nie
możesz tak po prostu...!
– Dlaczego
nie mogę? Całkiem możliwe, że będą chcieli zrobić ci krzywdę,
więc to normalne, że mogę mieć coś do powiedzenia w tej kwestii?
– Zatrzymał się, by spojrzeć na mnie kątem prawego oka, jak
zawsze wtedy, gdy robił się poważny lub usiłował ukryć
zdenerwowanie. Dziwnie wyglądał w skórzanej kurtce zarzuconej na
powyciąganą podkoszulkę od taty, którą dostał w charakterze
piżamy.
– I
bez ciebie to nie będzie łatwa rozmowa – jęknęłam. Już
wiedziałam, że przegrałam. Koleś był chyba jeszcze bardziej
uparty niż ja, choć zanim go poznałam, byłam pewna, że to
niemożliwe.
– Trudniejsza
będzie, gdy spróbują cię zabić.
Wzdrygnęłam
się. Dziwnie mi się zrobiło, gdy nazwał moje obawy po imieniu.
– Aż
tak?
– Jesteś
czarnym półdemonem, do cholery! Nie wiadomo, co im strzeli do
głowy. Idę z tobą. – Nie dodawszy nic więcej, otworzył
drzwi i wyszedł na ciemną klatkę schodową.
Posłałam
rodzicom bezradne spojrzenie, rzuciłam coś w stylu mocno niepewnego
„to ja idę” i ruszyłam za nim. Nie przejmowałam się piżamą
ani tym, że byłam na boso. Do przemiany w wilka nie trzeba się
jakoś szczególnie odstrajać...
– Hej,
Ladon! – zawołałam za nim. Skrzywiłam się od razu – jeśli
nie postawiłam tym na nogi wszystkich babcinych sąsiadów, to uznam
to za cud... – Zaczekaj! – Przeskakując po kilka stopni naraz,
dopadłam do niego i złapałam za rękaw. – Przecież jak tak do
nich wyjdziesz, to możesz jeszcze dodatkowo wszystko pogorszyć.
Mógłbyś chociaż...
– Umiem
nie rzucać się w oczy. – Uśmiechnął się do mnie półgębkiem.
– W głowie też ci nie będę siedzieć. Po prostu uwierz, że tak
będzie lepiej.
– Postaram
się. – Wywróciłam oczami i pokornie ruszyłam na dół.
Padało.
Co tam – lało wręcz jak z cebra. Z czarnego, zasnutego chmurami
nieba nieprzerwaną strugą spływała nieprzebrana ściana lodowatej
wody o dziwnym, kojarzącym się z ozonem zapachu. Zaciągnęłam
się tym aromatem, chwilę trzymałam go w płucach z przymkniętymi
powiekami. Dla mnie nie istniał zapach piękniejszy od tego, jaki
panował na świecie po przejściu porządnej burzy...
Nie
chciałam się przemieniać. Po co, skoro tak było dobrze? Pech w
tym, że ogromny biały wilk już szturchał mnie niecierpliwie
nosem, w kilka sekund przemoknąwszy do suchej nitki.
– Pamiętaj,
że miałeś im się nie pokazywać. Ani nie dać wyczuć –
burknęłam, patrząc mu morderczo prosto w oczy. W odpowiedzi
jedynie zamerdał ogonem, przez co skojarzył mi się głupio z
posłusznym przerośniętym labradorem.
Nie
czekając dłużej, sama się przemieniłam, gdzieś tam w duchu po
cichu licząc na to, że nikogo nie będzie...
– Leah!
– Leah,
nareszcie!
– Gdzie
się podziewałaś przez tyle czasu?
Znajome
myśli rozbrzmiały w mojej głowie, a ja... No cóż, gdybym była
człowiekiem, to pewnie bym się popłakała. Nawet nie zdawałam
sobie sprawy, jak mi tych kretynów w całym tym szaleństwie
brakowało... Wreszcie opanowało mnie poczucie, że jeszcze wszystko
będzie dobrze. Bo skoro miałam swoich wilczych braci, mój wspólny
umysł, to jak mogłoby być źle, prawda? W tamtej chwili za nic nie
potrafiłam zrozumieć, jak mogłam zwlekać tyle czasu. Bałam się?
Ale czego? Czy istniało cokolwiek, czego by nie zaakceptowali?
Siedzieli mi w głowie, znali wszystkie moje myśli, nie mogli mnie
nie akceptować, bo to by się kłóciło z zasadą, na której nasza
wataha w ogóle istniała.
– Tęskniłaś?
My też tęskniliśmy – pomyślał Jared. Ulga biła z nich tak
mocno, że odbieranie jej wydawało się wręcz bolesne. Coraz
mocniej włączały mi się wyrzuty sumienia.
– Przepraszam
was – zaskamlałam. – Przepraszam... Już więcej wam tak
nie zrobię.
– No
ja myślę, siostro – prychnął Embry. – Co się działo
przez ten czas?
– Gdzie
byłaś? Dlaczego milczałaś?
– Co
się wtedy stało? Dlaczego nam uciekłaś?
– To
cholernie skomplikowana historia – przyznałam. – Cały
czas byłam tutaj... ale chciałam być sama. Żeby sobie to wszystko
ułożyć. Żeby wymyślić, jak wam to powiedzieć. Bo to...
Zanim
jeszcze dokończyłam myśl, odezwał się Quills, bezbłędnie
przewidziawszy, co takiego nie chciało mi przejść przez myślowe
gardło:
– A
nawet jeśli będziemy źli, to co z tego? Przecież cię nie
wygonimy, nie? Nam możesz powiedzieć wszystko. Jesteśmy twoim
stadem.
– Trochę
mi to zajęło, ale już to wiem. Już zmądrzałam.
Ruszyłam
truchtem przed siebie. Wyszłam z zimnego blasku skrzypiącej
latarni, znalazłam się na rozległym trawniku przed blokiem.
Skrzywiłam się w myślach, gdy zobaczyłam przed sobą wieżowiec,
pod którym to tyle razy pełniliśmy wartę. Chciałam obejrzeć się
na Ladona, ale okazało się, że już zdążył gdzieś zniknąć.
Czułam jego obecność, ale nie widziałam nigdzie przebłysku
białego futra.
– Zaraz,
na kogo ty się chciałaś obejrzeć? – Paul nie brzmiał tak
sympatycznie, jak cała reszta.
– Na...
To skomplikowane, okej? Dajcie chwilkę, nawet nie wiem, jak mam wam
to powiedzieć. Na to jeszcze nie wpadłam – warknęłam.
– Mamy
całą noc – zapewnił Jared.
– Niby
mamy, ale coś tak czuję, że to, co zaraz usłyszymy, mimo wszystko
się nam nie spodoba – wycedził Embry. – Ona ma taki
bałagan w głowie...
– Dużo
się dzisiaj działo – zbagatelizowałam.
– Mów,
Leah. Wszystko. Zanim sami to z ciebie wyciągniemy. – Quills
zabrzmiał bardziej stanowczo niż przed chwilą. – Starszyzna
wciąż się tu kręci. Nie zainterweniowała – nie podjęła
pościgu za półdemonem tylko dlatego, że ty tak ładnie prosiłaś,
a my długo ich przekonywaliśmy, że musiałaś mieć bardzo ważny
powód, by nam tego zabronić i zniknąć. Wiesz, ciężko się przed
nimi kłamie.
– Czują,
że coś jest nie tak – dopowiedział Collin. – Lepiej,
żebyśmy jak najszybciej to naprawili, bo już szykuje się niezła
awantura. Twój dziadek jest wściekły... Z nim też nie
rozmawiałaś?
– Nie
było okazji – przyznałam nieśmiało. – Lepiej
usiądźcie, bo sprawa będzie dość...
Nie
zdążyłam dokończyć.
Wielki
wilk pojawił się nie wiadomo skąd. Zupełnie nagle wyrósł z
ziemi dosłownie tuż przede mną, a że zdążyłam nabrać już
prędkości, zaowocowało to porządnym upadkiem, gdy spróbowałam
go wyminąć. Biegłam w kierunku naszej górki w lesie, byłam już
tak blisko – tempo obrałam cokolwiek mordercze – ale tego za nic
się nie spodziewałam. Szybko podniosłam się z ziemi,
otrzepałam z błota, chciałam odezwać, lecz widząc wściekłość
w brązowych oczach, błyskawicznie podjęłam decyzję o wzięciu
nóg za pas. Odwróciłam się, lecz tam stał kolejny. Zaskowyczałam
bezradnie.
– Kim
jesteście? – spróbowałam przesłać im myśl. – Czego
chcecie?
Wilki
nie odpowiedziały. Ruszyły się idealnie synchroniczne, chcąc
zatoczyć wokół mnie okrąg. Otaczały...
Spróbowałam
wyrwać się między nimi. Postąpiłam kilka kroków naprzód, wciąż
śledząc ich wzrokiem, przyspieszyłam, nie doczekawszy się żadnej
reakcji...
Szary
basior skoczył tak szybko, że właściwie tego ruchu nie
zarejestrowałam. Runęłam na ziemię, przygnieciona potężnym
ciężarem, zawyłam żałośnie, gdy poczułam zaciskające się na
gardle szczęki. Głęboki charkot nade mną podpowiedział mi, że
drugi również musiał się ruszyć... Całe życie dosłownie
przemknęło mi przed oczami. Oniemiałam, dłuższą chwilę nie
mogąc zdobyć się na żadną reakcję, nawet gdy kolejne szczęki
chwyciły za luźną skórę na karku, ale gdy dostałam ostrymi jak
brzytwy pazurami w pysk, oprzytomniałam. Zaczęłam się wyrywać, z
trudem odepchnęłam ich od siebie – dwaj mężczyźni w ciałach
wilków byli na tyle zaskoczeni, że puścili mnie na chwilę bez
większego problemu, niestety za naprawianie błędu wzięli się o
wiele szybciej, niż bym sobie tego życzyła.
W
mojej głowie panował chaos. Chłopaki denerwowali się, wyli,
przeklinali niespokojnie, lecz nie miałam czasu na tym, by skupić
się na poszczególnych słowach, a co dopiero odpowiadać we w miarę
spójny sposób. Odskoczyłam od wilkołaka, gdy rzucił się na mnie
z wyszczerzonymi kłami, i puściłam się w przysłowiową długą.
Nie
wiem, ile zdążyłam tak przebiec. Spinałam mięśnie do
maksymalnego wysiłku, wręcz leciałam przed siebie, rozcinając
powietrze jak czarna strzała. Adrenalina rozsadzała mnie od środka,
panika zaczynała dławić w gardle. Czego oni ode mnie chcieli? Skąd
oni się wzięli?
– Kto
to jest?!
– Zdrada!
– warknął ktoś w mojej głowie. Z dużym opóźnieniem zdałam
sobie sprawę z tego, że to wściekły jak sto nieszczęść
Sam.
– Zaraz
tam będziemy, wytrzymaj chwilę – poparł go Jacob. –
Zaczekaj...
– Czekać
akurat nie zamierzam – przerwałam mu wpół myśli.
Biegli
za mną – słyszałam tętent potężnych łap, nie dało się go
pomylić z niczym innym. Odbiłam gwałtownie w prawo, wbiegłam w
nieużywane przejście podziemne pod torami obok mojego osiedla.
Staranowałam zagradzającą je kratę z żółtą tabliczką z
napisem „teren budowy”, przemknęłam ciemnym korytarzem, nie
rozglądając się na boki. Było to dość ironiczne, zważywszy na
to, że niedawno jeszcze dałabym się pochlastać, by tam wejść i
sprawdzić, co się dzieje...
Kolejna
metalowa bramka, ból kości czaszki, na który nie zdążyłam się
przygotować. Zakręciło mi się w głowie, łapy na chwilę
zaplątały się na schodach w górę, upadłam, poderwałam się
najszybciej jak mogłam.
Gdzie
jest ten cholerny Ladon?!
– A
co ci przyjdzie z tego, że on się pojawi? – zdenerwował się
Embry. – Myślisz, że za nim pójdą? Wyglądają, jakby ciebie
chcieli dorwać, nie jego.
– Nieważne!
– krzyknęłam na niego. – Sprężcie się łaskawie!
Zatrzymałam
się w połowie zawalonych gruzem betonowych stopni. Dyszałam
ciężko, drżałam na całym ciele, łapy same rwały się do
dalszego biegu. Za sobą słyszałam stukot pazurów na podniszczonej
imitacji marmuru, przed sobą miałam szczerzącego kły szarego
basiora. Byłam w pułapce.
W
wilkach było coś znajomego, na co dopiero teraz zaczęłam zwracać
uwagę. Miałam dziwne wrażenie, że już gdzieś je widziałam,
lecz zamroczony przez strach i wściekłość umysł nie chciał
mocno pochylić się nad tym problemem.
Popatrzyłam
po murkach na bokach schodów. Szlag, były za wysokie, nie dałabym
rady się na nie wspiąć. Jeszcze raz zerknęłam na wilka...
– Starszyzna!
– zawył Quills z zaskoczeniem i złością jednocześnie.
Nie
musiał już tego mówić. Zorientowałam się w momencie, gdy zza
stojącego przede mną basiora wynurzyła się z gracją śnieżnobiała
Aurelia. Choć jako wilk nie mogła być do tego zdolna, miałam
nieodparte wrażenie, że uśmiecha się szyderczo, a zadarty dumnie
ogon jedynie mnie w tym utwierdzał.
– Czego
wy ode mnie chcecie? – denerwowałam się, niespokojnie drobiąc
w miejscu. Wilk za mną zaczynał się zbliżać, obejrzałam się
szybko przez grzbiet, by pokazać mu wyszczerzone kły i zawarczeć
potwornie. Za chwilę gest musiałam powtórzyć, gdy okazało się,
że drugi skorzystał wtedy z okazji i znalazł się jeszcze bliżej.
Nic
sobie ze mnie nie zrobili. Chcąc nie chcąc, zaczynałam cofać się
po łuku, pewna, że jeszcze kilka kroków, a przyprą mnie do
betonowej ściany, a wtedy...
A
wtedy co? Zabiją mnie?
– Niby
dlaczego mieliby cię zabijać? – zniecierpliwił się Brady.
– Gdzie
wy jesteście, do cholery?! – ryknęłam desperacko, ignorując
pytanie.
– Niedaleko,
poczekaj. – Quills, choć sam zdenerwowany jak sto nieszczęść,
wysłał w moją stronę trochę pokrzepiających myśli.
Nie
pomogło.
Nie
wiedziałam, który z wilków to Roman, a który Wojciech. Gdzie
podziała się ich towarzyszka – ta przerażająca, zasuszona
babcia – też nie wiedziałam. I średnio mnie to interesowało. Za
bardzo przerażała mnie zbliżająca się niespiesznie Aurelia, jak
zawsze pełna gracji i piękna, wręcz doskonała. Biała
wilczyca wyglądała dosłownie jak narysowana – nie potrafiłam
znaleźć w niej niczego, co nie byłoby idealne. Idealnie białe
futro, idealnie błękitne oczy, idealne proporcje, idealnie płynne
ruchy...
Kojarzyła
mi się z duchem, a nie żywą istotą. I tak wyglądała, jakby
szybowała kilka centymetrów nad brudnym betonem nieczynnego
przejścia, nie dotykając go idealnymi łapami. Przecież nie
mogłaby narazić się na to, by je zabrudzić, by je skalać czymś
tak boleśnie prozaicznym i nieidealnym...
– Czego
ode mnie chcesz? – powtórzyłam uparcie. – I czym jesteś,
do cholery?
– To,
kim jestem, to tylko i wyłącznie moja sprawa, nie uważasz? –
Roześmiała się perliście. Jej głos był delikatny i cudownie
dźwięczny, jak najdelikatniejsze srebrne dzwoneczki. Zupełnie nie
pasował do sarkastycznego tonu, jakim zabarwiła wypowiedź.
– Pojawiasz
się w moim mieście ze Starszyzną. To chyba normalne, że chcę
wiedzieć, czego mogę się po tobie spodziewać? Znajdujesz się na
moim terenie. – Przykleiłam uszy do czaszki i lekko uniosłam
wargi. Lewym bokiem nieubłaganie dotknęłam już betonowej ściany,
tak jak myślałam. Na szczęście dwa basiory na chwilę się
zatrzymały.
– Skoro
tak stawiasz sprawę... – Przechyliła czujnie łeb. –
Doskonale wiesz, kim jestem. Wysil się trochę, mała.
Kłapnęłam
zębami i zjeżyłam się potwornie, gdy Wojciech – tak, to musiał
być Wojciech – drgnął i się oblizał.
Myślałam.
Czekałam. Nie rozumiałam...
Olśniło
mnie w jednej sekundzie.
– Jesteś
półdemonem – wycedziłam.
– Co?
– jęknął gdzieś Jacob. – Jacy z nas idioci...!
– A
nie mówiłem! – wykrzyknął
Embry.
– To
niemożliwe – poparł go Sam. Widziałam jego oczami, że
znajdowali się już gdzieś na zachodnim krańcu mojego osiedla.
Parę chwil, i powinni tutaj być. Tylko czy to parę chwil
wystarczy...
– Tak,
jestem półdemonem. Brawo, mała. A w tej drugiej kwestii... –
Pokazała idealnie białe kły. – Ty wiesz, kim ja jestem, a ja
wiem, kim ty jesteś, czarna.
– Ach,
czyżby? – parsknęłam. Gdzie, do jasnej cholery, był ten
cały Ladon? Czy mi się zdaje, czy miał mnie przypadkiem chronić?
Braciszku, ja pierdzielę, gdzieś ty polazł?! Miałeś być
niedaleko! – Więc kim ja twoim zdaniem jestem, półdemonico?
– Kimś,
kogo nie powinno tutaj być. – Ruszyła niespiesznie w moją
stronę. Zawarczałam wściekle, drżałam, lecz nadal nie miałam
się gdzie wycofać. Wilkołaki rozstąpiły się przed nią
posłusznie.
– Odejdź!
– wycedziłam.
– Nie
odejdę. – Ponownie się roześmiała, tym razem jednak zdawało
się, że zupełnie szczerze. – Nie odejdę, bo jestem tu
właśnie dla ciebie, czarna. By naprawić pewien poważny błąd
z przeszłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz