niedziela, 29 listopada 2020

Prolog

 

Było cicho. Było spokojnie. Było...

Jak ciężko jest ubrać w słowa tysiące niejasnych uczuć, jakie przewijają się przez umysł w stanie snu. Niemożliwością było wyodrębnić każde z nich i spróbować zamknąć w ciasnych ramach ze znanych słów, bo jak by się tego nie zrobiło, to po prostu... w ten sposób każde z nich by się umniejszyło.

To nie był spokój, bo to jedno krótkie słowo miało zbyt wąskie znaczenie, aby objąć całą gamę kryjących się za tym spokojem odczuć. To był Spokój... Spokój nafaszerowany lekko tęczową poświatą, jaka tworzy się na powierzchni zalanej olejem samochodowym kałuży. To był spokój głuchy, lekko przytłumiony, sprawiający, że myśli uciekały wciąż w innym kierunku, nie pozwalając na skupieniu się na szczegółach dłużej niż przez minutę. To był Spokój wynikający ze świadomości, że jestem tutaj sama. Że wśród opuszczonych budynków z popękanego betonu i pozarastanej mchem czerwonej cegły jestem jedyną żywą istotą. To był Spokój kipiący pewnym smutkiem, pogodzeniem, melancholią... ale i czymś, co sprawiało, że nie musiałam się bać. Czymś, dzięki czemu czułam się silna, niepokonana, jedyna w swoim rodzaju i samotna... ale w takim pozytywnym sensie. W tej samotności można było się zatracić, zatonąć z szerokim uśmiechem na ustach, marząc o tym, by nigdy nie nadeszło przebudzenie.

Cisza również nie była ciszą, tylko Ciszą. Jak wszyscy wyobrażają sobie ciszę? Jako brak wszelkich dźwięków, prawda? A tutaj tego powiedzieć nie mogłam. Bo słyszałam delikatny szum wiatru w igłach drzew lasu i drobnych samosiejek, powoli obierających we władanie teren porzuconej bazy wojskowej. Słyszałam lekkie skrzypienie ich gałęzi. Słyszałam własny oddech i bicie potężnego wilczego serca w mojej piersi. A przede wszystkim słyszałam dziwną melodię wygrywaną na gitarze basowej, przypominającą nieco zwolniony motyw z utworu Solitude Black Sabbath. Miał w sobie pewne podobieństwa, ale jednak... był spokojniejszy. Był dokładnym odzwierciedleniem moich uczuć. Tak, bo tego, co czułam, nie dało się opisać za pomocą słów, lecz ta prosta, nieco wręcz uboga muzyka oddawała to doskonale.

Z zadartym łbem smakowałam powietrze, mrużąc ślepia nienawykłe do patrzenia przez wąskie szczeliny stalowej maski, którą miałam na łbie.

Stalowej...?

Z jakiegoś powodu wydawało mi się, że w rzeczywistości była wykonana ze spiżu.

Byłam tam sama. I było Spokojnie i Cicho. I tak pięknie, że aż czułam w gardle nieznośny ścisk wzruszenia. Chciałam zostać tam już do końca świata. Już zawsze trwać na środku tego betonowego placu porośniętego samosiejkami sosen, nad sobą mieć upstrzone kilkoma chmurami błękitne niebo, a wokół ciemny iglasty las, w którym spomiędzy drzew wyzierały bryły porzuconych wojskowych zabudowań.

Lecz choć wiedziałam, że jestem sama, nie opuszczało mnie wrażenie, że znajduje się tam również On.

I doskonale wyczułam moment, w którym pojawił się obok, zupełnie bezszelestny. W jednej chwili go tam nie było, by w następnej odezwać się do mnie niskim, lekko zachrypniętym głosem:

Znowu się spotykamy, żelazna wilczyco.

Zbroja zabrzęczała lekko, gdy obejrzałam się w jego stronę. Nie widziałam nigdzie swojego odbicia, lecz z jakiegoś powodu miałam pewność, że moje ślepia mienią się doskonałą czerwienią świeżej krwi.

Wyvern. Wysoki, potężnie zbudowany wyvern o jasnoszarych, niemal białych oczach, choć wiedziałam, że przypominać powinny barwą moje. Wyvern z pradawnym długim mieczem w pochwie niedbale zarzuconej na szerokie plecy...

Wiesz co, wilczku? Uważaj na wyverna z pradawnym mieczem...

Kim jesteś? – spytałam, mając nadzieję, że zdoła mnie usłyszeć. W końcu dla wyvernów nie powinno być czegoś takiego jak rzeczy niemożliwe.

Moje imię nic nie znaczy. – Uśmiechnął się jednym kącikiem ust. Ręce miał niedbale wsadzone w kieszenie bojówek moro. – A moja fortuna dawno już przepadła.

Ciągnęło mnie do niego. Ilekroć choćby o nim pomyślałam, odkąd przyśnił mi się pierwszy raz, nie potrafiłam opanować porażającej mnie tęsknoty, od której przeszywał mnie wręcz fizyczny ból. Chciałam wtedy płakać, chciałam wyć, by wykrzyczeć niebu całe swoje cierpienie, chciałam...

Chciałam Jego. Chciałam...

Nie umiałam tego określić, ale z jakiegoś powodu nie opuszczała mnie pewność, że bez niego nie istnieję. Że gdy nie ma go przy mnie, jestem niekompletna... uszkodzona.

Uszkodzona dusza. Dobre sobie...

Ale jak ładnie powiedziane. – Roześmiał się krótko. Choć zwykle dobrze mi szło odczytywanie ludzkich emocji, tym razem nie miałam pojęcia, czy była w tym złośliwość. Mówiący z ledwo wyczuwalnym niemieckim akcentem wyvern o przerażających oczach był dla mnie zagadką... ale w jakiś niewytłumaczalny sposób to mi właśnie odpowiadało.

Kim jesteś? Dlaczego mi się pokazujesz?

Nie denerwowałam się. Chciałam to wiedzieć, ale nie potrafiłam choćby lekko się zniecierpliwić w tym Spokoju, w tej oszałamiającej Ciszy.

Kimś, od kogo powinnaś trzymać się z daleka. – Tym razem dostrzegłam w jego twarzy coś na kształt zanikającego smutku, lecz zniknęło to na tyle szybko, że nie miałam pewności, czy aby mi się nie przywidziało.

Jak mam trzymać się od ciebie z daleka? – Jakby za moje ciało pociągały niewidzialne sznurki, w całkowitym odłączeniu od własnej woli postąpiłam kilka kroków w jego stronę. – Jak mam to zrobić, skoro...

Skoro co? – przerwał mi z zaskakującą łagodnością. – Wiem, co czujesz, żelazna wilczyco. Próbuję powstrzymać się od skanowania twoich myśli, lecz wiedz, że nie jest to proste, skoro nawet nie starasz się ich przede mną ukrywać. Wiem. I w pewien sposób to rozumiem... ale pewien jestem, że mimo wszystko powinnaś trzymać się ode mnie z daleka.

Nie potrafię! – Zatrzymałam się na chwilę, przygnieciona niewytłumaczalnym bólem w okolicy serca. – Dlaczego...?

Nawet mnie nie znasz. Nie masz pojęcia, kim jestem. Nie wiesz i wiedzieć nie możesz, do czego jestem zdolny. – Tym razem w niemal białych oczach zauważyłam strzępki wyverniej czerwieni.

Nie powstrzymało mnie to. Choć jakimś ułamkiem zdrowej świadomości zdawałam sobie sprawę z tego, że mój instynkt powinien właśnie bić na alarm, nie wyczułam w swoim ciele niczego, co by mogło mnie przed tym przestrzec. Podeszłam jeszcze bliżej, szczękając zbroją, której ciężaru nawet nie czułam. Zatrzymałam się tuż przed nim, unosząc łeb. Był tak wysoki, że nawet jako wielki wilk musiałam się postarać, by moje ślepia znalazły się na poziomie tych hipnotyzujących oczu. Musiał mieć około dwóch metrów wzrostu, może tylko niewiele mniej.

Bez ciebie jestem niczym – szepnęłam. Wtedy nie przejmowałam się, jak żałośnie to zabrzmiało.

Świat jest samotnym miejscem. – Zaskoczyło mnie to, ale nawet nie drgnęłam, gdy dziwnie czułym gestem uniósł lewą dłoń i pogładził spiżową maskę, jakby chciał pogłaskać mnie po pysku. Po twarzy... – Naszą przyszłość spowija mroczna pustka, żelazna wilczyco. Moje imię nie powinno nic dla ciebie znaczyć, a mój los jeszcze mniej.

Odsunął się, a ja natychmiast poczułam się tak, jakby wyrwał mi kawałek serca. Nie byłam zdolna postąpić za nim. Mogłam patrzeć jedynie, jak odchodzi. Patrzeć...

Zostań! – krzyknęłam. – Błagam, zostań! Nie zostawiaj mnie...!

Przez minutę miałam wszystko. A teraz to zniknęło. Wraz z nim.

Uniosłam łeb do pogodnego nieba i zawyłam z całej siły ogromnych wilczych płuc, pragnąc zawrzeć w tym pełnię mojego cierpienia... tylko że ono było ogromne i niezmierzone jak Wszechświat.

Musisz radzić sobie sama, żelazna wilczyco – usłyszałam jeszcze wraz z podmuchem ciepłego wiatru. – Uważaj na faceta z pradawnym mieczem.

Muzyka wciąż grała, choć samotność była już zupełnie inna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz