sobota, 2 stycznia 2021

Rozdział 2

 

Północ. Czujecie to? Moje arcyinteligentne stado zadysponowało spotkanie o pieprzonej północy. Tak se po prostu, nie podawszy uprzednio żadnego konkretnego argumentu, dlaczego padło na akurat tak nieludzką godzinę... Przedstawili mnie przed faktem dokonanym, i już. Wprawdzie domyślałam się, że mogło chodzić o to, że Quills jakimś bliżej niewyjaśnionym cudem zauważył ostatnio, że kręcenie się po mieście w ciele gigantycznego wilka, gdy wokół jest jeszcze mnóstwo ludzi, to dość kiepski pomysł, ale mogłam mieć w tej kwestii pewne wątpliwości, jako że tego akurat mi łaskawie nie wytłumaczył.

No więc północ. Jak można się łatwo domyślić, około dwudziestej pierwszej walnęłam się na kanapę z zamiarem złapania szybkiej drzemki przed przygodami, tylko że zapomniałam o ustawieniu budzika, na nogi zerwał mnie więc dzwonek telefonu...

Dzwonek. Telefonu. Dzwonek, którego nigdy, kurde, nie włączam. Jak...?

I wspominałam już może, że nie cierpię rozmawiać przez telefon? A zwłaszcza, kuźwa, z Jaredem?

Człowieku, noc jest – jęknęłam do słuchawki. Serio, w pierwszym momencie po tym, jak przestraszona nieznajomą melodyjką zwaliłam się w stertę rozwalonych na podłodze zabawek, zupełnie zapomniałam, gdzie jestem i czego się ode mnie chce. Ponadto sami przyznajcie, że miałam prawo uważać, że to jeszcze nie pora wstawać, skoro, przypominam, nie słyszałam nieustawionego budzika, na który podświadomie czekałam.

Cześć, Leah.

I tyle. Nic więcej. Żadnego „gdzie jesteś?”, „jest sprawa” ani „bo Quills powiedział”. On się po prostu, cholera, przywitał. Walnął mi tym swoim beztroskim „cześć, Leah”, co efekt odniosło podobny, jakby postanowił przypierniczyć mi książką telefoniczną przez łeb, i czekał sobie na reakcję.

No cześć – odparłam z wahaniem. Przez to, że nie miałam pojęcia, o co mu chodzi, i że przede wszystkim nadal nie wygramoliłam się ze sterty kucyków My Little Pony, kompletnie nie radząc z nią sobie przy zgaszonym świetle, zabrzmiało to raczej jak pytanie.

On coś knuje.

Co tam robisz?

Eeee... – zacięłam się. Tak, wtedy już się skapnęłam, że zaspałam. I dokładnie przypomniałam sobie, dlaczego tak nienawidzę, gdy koleś do mnie dzwoni. Wy może macie jeszcze jakieś wątpliwości? – No tak jakby śpię. Ale już ruszam, daję słowo. A ty po co dzwonisz?

Spytałam jedynie tak dla zasady, by jakoś zagłuszyć niezręczną ciszę, ale niemal poczułam bijące po tym ze słuchawki rozczarowanie.

Nie mogę do ciebie po prostu zadzwonić i pogadać? – Sądząc po głosie, usta miał złożone właśnie w malowniczą podkówkę.

Jared, kurde, jest po północy. – Ziewnęłam tak szeroko, że aż zapiekł mnie zajad, którego nabawiłam się po umyciu zębów pastą Ladona. Jeszcze raz przeanalizowałam w myślach jej skład, zastanawiając się, czy przypadkiem nie było tam jakiegoś kwasu, tylko że pod inną nazwą.

Dobra, niech ci będzie. – W tym momencie ewidentnie stracił cierpliwość. Zbiorniczki, w których trzymał jej resztki, definitywnie pokazały dno. – Pośpiesz się, wszyscy już są.

Naprawdę mogłeś powiedzieć to od razu – jęknęłam, próbując jedną ręką zasznurować wojskowego glana. Szlag, dlaczego ja nie mogłam właściwie iść na boso, skoro i tak miałam przemienić się w wilka? – Gdzie jesteście?

W tych budynkach koło dworca, o których twierdzisz, że kiedyś były parowozownią. Nazwami ulic ci nie rzucam, bo w sumie i tak ich nie pamiętam.

Już miałam wypomnieć mu, że mieszkał w tym mieście prawie dziewiętnaście lat, gdy przypomniałam sobie, że właściwie to nie byłam wiele lepsza. Ugryzłam się w język i zamknęłam drzwi. Czy może niechcący tak walnęłam drzwiami, że obudziłam chyba wszystkich w bloku obok.

Zaraz będę – zapewniłam, zbiegając po schodach. Wyślizgany żelbeton okazał się tak cholernie zimny, że z miejsca pożałowałam luźnego podejścia do kwestii obuwia. Mało brakowało, abym pląsała na samych palcach, za każdym razem powtarzając „ajć, ajć”.

Już miałam się rozłączyć, gdy dobiegło mnie jeszcze wołanie:

Może wyjdę po ciebie?

Że co? – Poślizgnęłam się na drugim piętrze i mało brakowało, bym zostawiła wszystkie zęby na szpetnej złotej klamce w kształcie lwiej głowy, jaką mocno starszy sąsiad załatwił sobie tuż przed tym, jak po ewakuacji z powodu wybuchu gazu kupił sobie nowe mieszkanie w centrum miasta. – A po co niby?

Na chwilę zapanowała cisza.

Myślałem, że masz ochotę – wydukał wreszcie. – Że byłoby tak miło, no i...

Kuźwa. Walnęłam czołem w metalowe drzwi klatki schodowej, zaciskając z całych sił zęby, by nie powiedzieć przypadkiem za dużo.

Jared, kolego kochany, umiem trafić na dworzec – wycedziłam wreszcie, gdy upewniłam się, że zdołam powstrzymać potok przekleństw po otwarciu ust.

Jasne, okej, nie było tematu. – Bo zwiastującym typowego babskiego focha tonie rozpoznałam, że temat owszem, był, ale nie chciałam już się kłócić. Serio było mi zimno.

Burknęłam coś, co w przybliżeniu mogłoby nawet oznaczać „cześć”, i rozłączyłam się wreszcie. Wepchnęłam telefon do kieszeni swojego ukochanego fajfusowatego dresiku i wyszłam wreszcie na zewnątrz. Było tak cholernie zimno, że przed przemianą w wilka nawet się na dobrą sprawę nie rozejrzałam, czy aby na pewno jestem w okolicy sama, ale i tak szczerze wątpiłam, bym mogła kogokolwiek spotkać o tej porze. To nie jest jakaś tam metropolia, tętniąca życiem przez całą dobę. W moim mieście ulice wyludniają się już koło dwudziestej drugiej, co naszej bandzie było bardzo na rękę. Chyba nietrudno jest się domyślić dlaczego.

No bo jak przemieniać się w gigantycznego wilka, gdy tłumy dookoła? Przecież w wilczej skórze mamy tyle wysokości w kłębie, ile jako ludzie wzrostu. Chyba nawet trzydniowy menel nie pomyliłby nas z wyrośniętymi psami.

Odetchnęłam pachnącym mgłą powietrzem i z ulgą rozprostowałam wszystkie kości, przeciągając się w świetle niskiej sodowej latarni pod blokiem. Nie minęła chwila, jak w mojej głowie pojawiły się tysiące obcych myśli – jakże za mną stęskniona wataha.

O patrzcie, któż to się pojawił?! – wykrzyknął Embry z przesadnym entuzjazmem, ledwo powstrzymując się od potężnego ziewnięcia. – A jużem pewny był, że nas jaśnie pani towarzystwem nie zaszczyci.

Ej, ale zaraz, zaraz! – przerwał mu Collin. – Czy ja to dobrze rozumiem? Ona pojawiła się... bez braciszka?!

Niemożliwe! – Seth i Brady jednocześnie udali, że omdlewają. Widziane oczami innych członków sfory, wyglądało to przekomicznie. – Toż to niewybaczalne zaniedbanie!

Oj, weźcie przestańcie, ja już mam was dosyć – jęknęła Gabrysia, w ludzkim geście zakrywając sobie ślepia przednią łapą. Grubawa wilczyca o lekko sraczkowatym futrze jak zwykle trzymała się na uboczu, nie czując się jeszcze stuprocentowo dobrze w towarzystwie starszych od niej, o wiele większych i niekoniecznie jej przychylnych chłopaków. Minęło już parę miesięcy, odkąd należała do stada, ale wciąż lepiła się tylko do mnie. Nad czym ubolewałam, bo czego jak czego, ale lepienia się do mnie w jej wydaniu nie trawiłam. – Leiczku, weź im coś powiedz, oni cały czas są dzisiaj tacy złośliwi. I jeszcze zachowują się jak dzieci. No nie można tak, no!

Ale co oni tak właściwie...? – Nie zdążyłam dokończyć myśli. Wielkie wilki właśnie przeleciały bezładną chmarą obok mojej niewydarzonej przyjaciółki, poszczekując i szarpiąc się za kłaki bez żadnego głębszego celu. Staranowany przez Sama Jacob przeleciał jakiś metr nad ziemią i wylądował na grzbiecie, zamierając tak na dłuższą chwilę, jakby nie był w stanie zrozumieć od razu, co takiego go spotkało. Patrząc po tym, z jaką prędkością działał jego mózg, wcale bym się nie zdziwiła, gdyby naprawdę tak było. – Ach, nieważne. Nie było tematu.

Nie męczyłam się z tłumaczeniem emosi, że oni tak zawsze. Bo i po co? Robiłam tak praktycznie za każdym razem, a ona nadal mi nie wierzyła, choć mało brakowało, bym w desperacji wpychała jej nos w namacalne dowody. W sumie ciekawe, jak by to się skończyło, gdybym sprzedała jej w podobnej sytuacji takiego soczystego kopa i tym samym wyekspediowała w sam środek zamieszania. Zorientowaliby się, że tam się znalazła, i obeszli ją łukiem, czy raczej przeszli po niej jak huragan, pozostawiając po sobie jedynie strzępy kłaków i rdzawe zacieki...? Hm, trzeba to poważnie rozważyć.

Leiczku, widzę, że humorek ci dzisiaj dopisuje – zaśmiała się, wyrywając mnie z twórczego zamyślenia. Pomimo tego, że jako wilki słyszeliśmy wszystkie swoje myśli, ona z jakichś niezrozumiałych dla mnie przyczyn nadal nie wyczuwała, w którym momencie zamierzałam jej zwyczajnie dosrać...

Ale może to i dobrze? Pomimo tej całej niechęci, jaką do niej żywiłam, nie chciałam wcale, żeby jej się robiło przykro i jakoś cierpiała z mojego powodu. A tak jest po prostu za głupia, żeby to wyłapać...

Hej, Quills, orientuj się! – ryknął nagle Embry, rzucając się z całym impetem na naszego wielce szanownego Alfę. Quills – ogromny wilk-albinos – odpowiedział mu ochoczo i obaj runęli w kłębowisku kłów i pazurów w coś, co chyba było stertą żwiru na jakiejś budowie. Mało brakowało, a osypujące się kamienie całkowicie by ich pogrzebały. Ale czy ktoś by płakał...?

Jesteście okropni – skwitowała Gabrysia z niesmakiem, lustrując nasze myśli. Nie była w tym jeszcze najlepsza, ale odczytywanie naszych emocji wychodziło jej coraz lepiej, nie miała więc problemu ze zorientowaniem się, że sytuacja bawi dosłownie wszystkich oprócz niej.

I oprócz Jareda, którego nie wyczuwałam w myślowym eterze, z czego dopiero w tamtej chwili zdałam sobie sprawę.

A gdzie jest Jared? – spytałam szybko, mimowolnie z ciekawością nadstawiając uszu, choć doskonale wiedziałam, że nie miało mi to w niczym pomóc.

Jeszcze się nie przemienił – wyjaśnił Sam. – Miał zadzwonić do ciebie i dopiero do nas ruszać. Może czeka, aż odbierzesz?

Zgrzytnęłam zębami. A zapewniam, że w tym wcieleniu to jest niemal niemożliwe.

Jared doprowadzał mnie do szału. Nie rozumiałam, co jest tak skomplikowanego w moich uczuciach, bo czy ja mu kiedykolwiek dałam choć cień nadziei, że ma u mnie szanse na coś więcej? Oczywiście, że nie. Dla mnie sprawa od samego początku była prosta: nie pasowaliśmy do siebie. On był dla mnie po prostu kolejnym ze stadka niespokrewnionych starszych braci. Był kimś, bez kogo nie mogłam żyć, ale nie miał szans obudzić we mnie żadnych romantycznych uczuć. Nie kryłam się z tym, zawsze byłam wobec niego szczera... a on nie potrafił się z tym pogodzić, i to już od lat. Zamiast dać sobie spokój i jakoś się ze mnie wyleczyć – co na pewno byłoby trudne, ale przecież nie niemożliwe – on chciał brnąć w to dalej i unieszczęśliwiać nas oboje. Mi serce się krajało, gdy widziałam, jak się męczy z mojego powodu, a on... Kurna, miałam nadzieję, że coś się naprawiło tego dnia, w którym uratowałam go przed śmiercią z łap bladgora. Nawet mnie wtedy przeprosił, wyznał, że rozumie moje uczucia i zamierza się z nimi liczyć... ale jakoś nie widziałam, by planował wcielać to w życie. W niektóre dni było wprost idealnie, jak za starych, dobrych czasów, gdy jeszcze się nie przyznawał, że coś do mnie czuje, by nagle ni z tego, ni z owego wyskakiwać z czymś takim jak dzisiaj.

Już do mnie dzwonił – wycedziłam, ledwo powstrzymując się od ubrania w słowa czegokolwiek więcej. Dobrze wiedzieli, jak odcedzić fakty z moich myśli – znaliśmy się przecież na tyle długo, że w razie potrzeby moglibyśmy porozumiewać się jedynie za pomocą obrazów i odczuć. Formułowanie ich w zdania i prowadzenie czegoś na kształt zwyczajnej rozmowy pozwalało nam zachować pozory normalności i oddzielić to, co chcieliśmy przekazać, od całej osobistej reszty, na której woleliśmy, by nikt mocniej się nie skupiał. To była jedyna namiastka prywatności, na jaką liczyliśmy...

Chyba że było się Ladonem. Ladon, jako biały półdemon, potrafił posługiwać się magią, znał więc sztuczki, za pomocą których bez problemu ukrywał przed nami wszelkie głębsze przemyślenia. Szkoda, że żadne z nas nie było w stanie się tej metody nauczyć, bo myślowy chaos już nieraz dawał nam się we znaki. Weź spróbuj ustalić coś konkretnego w sytuacji poważnego zagrożenia, gdy przynajmniej jedna osoba w twojej głowie panikuje. Odróżnisz jej strach od swojego, ale i tak będziesz go czuć, tak samo, jak to jest z bólem i całą resztą. Kontakt telepatyczny ma swoje zalety, no bo jak inaczej mielibyśmy się porozumiewać, ale również całą masę wad.

No, to może uświadomisz nas, gdzie jest ten twój braciszek? – Collin sprawiał wrażenie zdesperowanego, by wreszcie wyciągnąć ze mnie coś konkretnego.

Jak to gdzie? – parsknęłam, nie zdoławszy powstrzymać się od ostentacyjnego przewrócenia oczami. – W pracy siedzi. Kończy za jakąś godzinę, wtedy do nas dołączy.

W pracy? – Embry i Quills o mało się nie zakrztusili. – Cóż za porządny obywatel, tylko brać z niego przykład...

Braciszek pracuje. Nie to, co wy, lenie śmierdzące – potwierdziłam. – Rok przerwy po liceum? Serio? Który z was właściwie na to wpadł?

Wspólnie to ustaliliśmy, uznawszy, że w mieście dzieją się zbyt poważne rzeczy, żebyśmy mogli sobie tak po prostu z niego wyjeżdżać na studia – warknął Sam, rozczarowany moją ignorancją. – I nie mówiliśmy ci o tym z tysiąc razy?

Dokładnie szesnaście – wtrącił Jacob.

Że co? – Chyba wszyscy zadali to pytanie. Ci, którzy znajdowali się w pobliżu ciemnoszarego wilka, dodatkowo odwrócili się w jego stronę z niedowierzaniem w ślepiach.

No dokładnie szesnaście razy jej o tym mówiliśmy – wytłumaczył cierpliwie nasz niezbyt rozgarnięty kolega. – Ostatni raz trzeciego października.

Ja naprawdę uważam, że koleś tak naprawdę jest skrytym geniuszem. Kto normalny by to zapamiętał?

Jeny, Jake, to było tylko pytanie retoryczne – jęknął Brady. – To znaczy, że nie potrzebujemy na nie odpowiedzi.

Skoro nie potrzebujecie odpowiedzi, to po co pytacie? – To już nie było pytanie retoryczne. Ani sarkastyczne. Ani jakiekolwiek inne. To było zupełnie zwyczajne pytanie, podszyte niewiedzą i poczuciem braku logiki.

Kuźwa – jęknął Quills. – Jacob, to idzie do Pudełka, okej?

Ale... – Wilkołak na szczęście zreflektował się szybko. – Ach, do Pudełka. Jasne.

Już jakiś czas temu wymyśliliśmy Jacobowi Pudełko. Do Pudełka szło wszystko to, czego nie rozumiał, a rozumieć nie musiał. Aż dziwne, jak wiele informacji tam prędzej czy później lądowało...

A teraz serio. Co z tym Jaredem? – przypomniałam. Usłyszawszy warkot zbliżającego się samochodu, zeszłam z wąskiej osiedlowej uliczki i schroniłam się w cieniu panującym pod wysokim klonem na placu zabaw, wybudowanym przed moim blokiem. Chociaż określenie „wybudowany” wydawało mi się odrobinę na wyrost, jeśli przyrównać je do tej rozpadającej się, niby to futurystycznej ławki, piaskownicy o drewnianych, spróchniałych na amen ściankach i rdzewiejących na potęgę drabinek, wokół których zawsze rosły sięgające niemal do pasa chwasty. Jedynym, co wyglądało jako tako, była zjeżdżalnia z drewnianym domkiem, choć i im wypadałoby w najbliższym czasie użyczyć nieco impregnatu, bo istniało ryzyko, że następnej zimy nie przetrwają.

Na chwilę wśród wilków zapanowała cisza, którą przerwał dopiero Quills.

Masz po drodze, prawda? Może podejdź po niego. Nie wiem, zadzwoń domofonem, czy co. My czekamy w starej parowozowni – poinstruował mnie.

Co mogłam zrobić? Westchnęłam ciężko nad tragicznością swego losu i posnułam się smętnie w podyktowanym kierunku, doskonale wiedząc, że nie zdołam się z tego wykpić. Naprawdę miałam po drodze... mniej więcej.

Kurde, właściwie to dlaczego żaden z nich nie mógł po prostu do niego zadzwonić? Teraz wyjdzie na to, że jednak się zgodziłam, żeby ten nieszczęsny Romeo odprowadził mnie na zebranie.

Postanowiłam dłużej się nad sobą nie użalać. Jaki by to miało sens? Wątpię, żeby ktokolwiek pod wpływem mojego płaczu nad tym, jaki to świat jest uciążliwy i niesprawiedliwy, zechciał mnie w tym zadaniu wyręczyć.

Nie minęło parę minut, jak znalazłam się pod właściwym blokiem. Był to typowy czteropiętrowy tasiemiec o sześciu klatkach schodowych – jeden z tworów tego typu, którymi to wiele lat temu pobito rekord liczby oddanych w ciągu roku mieszkań. W szarym bloczku z wielkiej płyty mieściło się mnóstwo klitek z malutkimi balkonikami, na których z ledwością dałoby się zmieścić zwykłe krzesło ogrodowe, o leżaku już nie wspominając. Mieszkałam w nim jako małe dziecko – nie pamiętałam tego dokładnie, bo rodzice przenieśli się do innego mieszkania, gdy miałam jakieś cztery lata, ale doskonale znałam jakość tych mieszkanek, jako że w identycznym do tej pory siedzieli moi przybrani dziadkowie. Da się do tego przyzwyczaić, ale i tak uważam, że sufity powinny być tam chociaż tę parę centymetrów wyżej, a ściany mogłyby być nieco grubsze, by przynajmniej nie słychać było sąsiadów rozmawiających normalnym tonem.

Chwilę kręciłam się pod balkonami, ale choć byłam tutaj tysiące razy, nadal nie umiałam się zorientować, który z nich mógł należeć do mieszkania kumpla. Zmieniłam się wreszcie w człowieka i przeklinając bose stopy, podeszłam do właściwej klatki schodowej, wbijając wzrok w zaskakująco nowoczesny domofon. Zawahałam się przed wystukaniem na klawiaturze numeru odpowiedniego mieszkania.

Cholera. Rodzice Jareda nie pałali do mnie szczególną sympatią (o ile robili to do kogokolwiek), mogłam więc domyślić się, jak zareagują, gdy ktoś zacznie dobijać się do ich mieszkania w środku nocy. Wilkołactwo syna obchodziło ich tyle, co zeszłoroczny śnieg. Syn w sumie też.

Ale co ja innego mogę zrobić? Dzwonić do niego jeszcze raz?

Tak, mózgu.

Chwilę wsłuchiwałam się w przerywany sygnał w słuchawce telefonu, zanim dotarło do mnie, że cham mnie po prostu rozłączył sekundę po tym, jak wybrałam jego numer. Czując, że dosłownie już krew mnie zalewa, wcisnęłam guzik na tym cholernym domofonie i trzymałam tak długo, że aż mnie palec rozbolał, niech ma. W słuchawce po jakimś czasie rozległ się znajomy głos:

Jezu, no już wychodzę!

Pójdę bez ciebie – zagroziłam przez zaciśnięte zęby.

Na chwilę zapadła cisza, jakby chłopak zastanawiał się, czy aby na pewno jest w pełni władz umysłowych. No bo przyszła po niego? Ona, jego ukochana? Ten słodki aniołeczek, który w niezbyt dyskretny sposób kazał mu się bujać więcej niż tysiąc razy?

Ech, trzeba kiedyś spytać Jacoba, czy nie pamięta może, ile dokładnie tego było. Ale pewna jestem, że to już liczba dwucyfrowa, i to wcale nie mająca z przodu jedynki.

Dobra, idź przodem – padło wreszcie. – Daj mi jakieś dziesięć minut, dogonię cię.

I ciepnął słuchawką tak, że pewnie pobudził wszystkich sąsiadów z parteru. Głośnik zatrzeszczał i ostatecznie zdechł, podobnie jak czerwone światełko, które informowało mnie, że jestem na podsłuchu.

Westchnęłam, przemieniłam się w wilka i zrobiłam to, co mi kazał: ruszyłam przodem.

Snułam się po okolicy, aż zawędrowałam do bloku moich dziadków. Chwilę szwendałam się przed nim, szukając sama nawet nie wiem czego, i zatrzymałam się w jego szczycie, w miejscu, w którym niemal przylegał do stojącego względem niego pod kątem prostym wysokiego wieżowca. Uniosłam łeb i powiodłam wzrokiem po wznoszącej się nade mną monumentalnej ścianie, z ciekawością próbując przeniknąć przez mrok panujący w głębi większości mieszkań. Nie wszyscy jeszcze spali – słyszałam odgłosy czyjejś kłótni i coś, co chyba naprawdę było najbardziej idiotycznym z możliwych paradokumentalnym serialem, lecącym w stanowczo zbyt głośno nastawionym telewizorze. Ktoś kichnął, sprawiając, że sierść wzdłuż całego kręgosłupa stanęła mi dęba; pewna jestem, że gdybym była akurat w ludzkim ciele, odruchowo krzyknęłabym mu „na zdrowie”. Położyłam się na chłodnej ziemi w cieniu wysokiej wierzby płaczącej, której lekko kołyszące się na wietrze gałęzie rzucały na pobliski chodnik podświetlone blaskiem latarni cienie. Leżałam tak... i czekałam.

I chłonęłam noc, bo to umiem robić najlepiej. O ile w ogóle nie jest to jedyne, co potrafię.

Wsłuchiwałam się w dźwięki miasta, leniwie strzygąc uszami. Wodziłam ślepiami po malutkich mieszkankach w rozwalającym się wieżowcu, usiłując dojrzeć, jak je urządzono, i wyobrażałam sobie, jak by to było obudzić się nagle na miejscu zamieszkujących je ludzi. Było mi jakoś tak... leniwie. Już nie marzłam – dzięki gęstej zimowej sierści wyglądałam może jak czarna kulka na chudych łapkach, ale nareszcie czułam się jak znalazł podczas podobnej pogody. Jako wilk byłam też o wiele wytrzymalsza niż jako człowiek – mogłabym tak leżeć na tym zbrązowiałym podczas pierwszych przymrozków trawniku przez wiele godzin, zanim zaczęłoby mi to przeszkadzać...

No chyba że spadłby deszcz. Mokry podszerstek to nic przyjemnego, zapewniam. I zupełnie niepostrzeżenie może sprawić, że pewnego dnia obudzisz się z zapaleniem płuc, jeśli go zignorujesz.

Chociaż... Gdybym dostała zapalenia płuc, to mogłabym dalej olewać szkołę, ale tym razem legalnie, prawda?

Nie zwracałam uwagi na toczące się w naszym wspólnym umyśle rozmowy. Wszystkie gadki sprowadzały się do niezbyt zobowiązujących tematów, w których nieraz nawet się nie orientowałam, więc szkoda mi było na nie czasu. Zawsze dobrze czułam się sama ze sobą. Leżałam tak, myślałam, czekałam...

Zamerdałam niemrawo ogonem, gdy na chodniku rozległ się stukot wilczych pazurów. Uniosłam leniwie łeb i ziewnęłam rozdzierająco, następnie podniosłam się ostentacyjnie powoli i spokojnie odwróciłam się w stronę...

No właśnie. Wilk był jasnoszary, a nie czekoladowo-brązowy.

W jednej chwili się rozbudziłam. Dopadłam do ziemi na nisko ugiętych łapach, szczerząc kły. Uszy stuliłam płasko do czaszki, a sierść zjeżyłam potwornie od nasady uszu, aż do samego czubka ogona.

Co tam się dzieje? – Quills bezbłędnie wyczuł, że coś jest nie tak.

Wszystko w porządku?

Gdzie ty jesteś?

Kto to?

Wilcze myśli zaczęły mnie dosłownie bombardować, a cała sfora zerwała się w stanie pełnej gotowości. Zaczęli kręcić się niespokojnie po starej parowozowni, rozglądając i warcząc bezradnie. Wcześniej tak mnie ignorowali, że dłuższą chwilę zajęło im wyczytanie z moich myśli, gdzie w ogóle się znajduję.

Zaraz tam będziemy – warknął Embry. Pod nieobecność Ladona znowu zaczynał zachowywać się jak pełnoprawny Beta, a Quills wyjątkowo mu na to pozwalał, sam wyprowadzony z równowagi.

Nie słyszałam myśli obcego wilka. Na widok mojej reakcji skulił się lekko, podwinął ogon, niemal przyklejając go do podbrzusza, i pochylił pokornie łeb, jakby w oczekiwaniu na zasłużoną karę. Brązowe ślepia jednak błyskały w moją stronę głównie z ciekawością, co od razu dało mi do myślenia. Podeszłam ostrożnie, pilnując się, by nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Wolałam być czujna – ze względu na swoje gabaryty zawsze zakładałam, że jeśli doszłoby do walki, powinnam ustawić się na z góry przegranej pozycji. Lub zadbać, bym miała możliwość spieprzyć zanim jeszcze jakiekolwiek pozycje się ustalą. Zwłaszcza że miałam do czynienia z samcem. Mimo całego swojego feminizmu, musiałam pokornie przyznać, że tak jak jak u ludzi, samce są u nas silniejsze od samic.

Przez chwilę myślałam, że to jeden z wilków ze sfory Aresa, która już na dniach miała się z nami połączyć. Geri, ich Beta, na przykład już od jakiegoś czasu z nami chodził i uznawał przywództwo Quillsa, więc może trafił się kolejny odszczepieniec? Tylko że nie kojarzyłam go. Ponadto był niski, wręcz zaskakująco drobny jak na basiora. Gdy nieco się wyprostował, okazało się, że musiał być naprawdę niewiele większy ode mnie.

Obwąchałam go ostrożnie, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Odskoczyłam na sztywnych łapach, gdy nagle zamerdał ogonem, niemal uderzając mnie nim w nos. Kłapnęłam na niego zębami na znak, że ma tak więcej nie robić, i okrążyłam go niespokojnie, nie będąc w stanie nawet na chwilę wygładzić przebiegającej przez mój grzbiet pręgi ze zjeżonej sierści. Obejrzałam go sobie dokładnie...

Nic. Kompletnie nic nie przychodziło mi do głowy.

Nie wiem, co to za koleś – powiedziałam wreszcie. – Jakiś nowy? Ma oczy Pełnokrwistego.

Zaraz się dowiemy – syknął Quills. – Daj nam dziesięć minut.

W ciągu dziesięciu minut mogło się wydarzyć kompletnie wszystko. Jedyna moja nadzieja w tym, że Jared raczy się szybciej pofatygować i wymyśli za mnie, co dalej.

Bo nie wiedziałam, co z gościem zrobić. Z pochodzenia byłam Alfą, ale pojęcia nie miałam, jak zachęcić chłopaka, by mi się podporządkował na tyle, by ta cała wilkołacza magia uznała go za członka mojej sfory. Być może ja nie mogłam tego potrafić, skoro oficjalnie stanowiska przewodnika nie zajmowałam. To było cholernie frustrujące – widzieć przed sobą kogoś takiego i nie wiedzieć, co chodzi mu po głowie.

Na to, żeby przemienić się w człowieka, żadne z nas by się nie zdecydowało. Ja głównie przez to, że nadal byłam w powyciąganych domowych ciuchach i bez butów, o braku makijażu nie wspominając. Nie no, piękne pierwsze wrażenie bym zrobiła.

A zresztą... I tak nie miałam ochoty na rozmowy z obcymi facetami. Ci znajomi denerwowali mnie wystarczająco.

Co tu się...?!

Z zamyślenia wyrwało mnie nagłe pojawienie się Jareda. Nowy spiął się zauważalnie, gdy drgnęłam na to, jak w mojej głowie nagle pojawiły się myśli wzburzonego wilkołaka, lecz nie zamierzał uciekać, przez co o mało nie posłużył za gryzak, gdy brązowy basior wyskoczył na niego z krzaków nieopodal.

Jared, uspokój się! – ryknęłam, wpadając między nich. Młodzik zapiszczał i upadł na chodnik jak długi, kładąc uszy po sobie, a mój niedoszły amant zamarł w ostatniej chwili, zatrzymując się tak blisko mnie, że niemal stykaliśmy się nosami. – To nie jest nasz wróg! Chyba...

To „chyba” mnie nie satysfakcjonuje! – warknął, szczerząc groźnie kły. – Skąd on się tutaj wziął?!

Właśnie mieliśmy to ustalać – wtrącił się Quills. – Wyjdźcie nam naprzeciw, już jesteśmy niedaleko. Postarajcie się go przekonać, żeby poszedł z wami. Nie, Jared, przekonywanie nie polega na wypruwaniu mu flaków.

A już miałem nadzieję, że wygryzę mu to i owo i zagrożę, że tego nie odzyska, jeśli nie pójdzie z nami...

Oho! Jared zapędza się w krwawe dowcipy, którym daleko do bycia śmiesznymi. Cholera, chyba jednak dopiekłam mu dzisiejszą sytuacją nieco mocniej, niż przypuszczałam.

Starając się nie zbaczać zbyt mocno myślami w kierunkach, w których nie chciałam, by wraz ze mną się udawał, obejrzałam się zachęcająco na młodego. Zamerdałam ogonem i szczeknęłam krótko, chcąc go uspokoić, i ruszyłam truchtem w kierunku ulicy, oglądając się na niego po kilku krokach. Na szczęście zrozumiał. Zezując lękliwie na wciąż dyszącego mu nad karkiem Jareda, podbiegł do mnie i posłusznie ruszył dalej.

Quills i Embry wpadli na nas, gdy wyszliśmy akurat na dwupasmową ulicę, opadającą stromo w dół w stronę, gdzie przed latami płynęła rzeka, obecnie przerobiona na kolejną dziurawą jak sito „autostradę”. Z racji na godzinę, było tam zupełnie pusto i dziwnie cicho – stukot pazurów i warczenie Jareda były jedynymi dźwiękami, usłyszałam więc zbliżające się wilki jeszcze zanim pojawiły się w zasięgu mojego wzroku. Wyszłam im naprzeciw, wysforowując się sporo przed nowego, i zajęłam swoje standardowe miejsce u lewego boku Quillsa, gdy tylko znalazł się odpowiednio blisko.

My zaraz będziemy – zaraportował Sam, gdy tylko wyłapał z moich myśli, że się za nim rozglądam. – Coś nas zatrzymało.

Co was niby, kurde, zatrzymało? – zirytowałam się. – Przecież stąd to już jakieś pięć minut drogi!

Nie odpowiedział. Niestety nie miałam czasu na szukanie tego w ich głowach, bo wreszcie zaczęło się coś dziać.

Quills i Embry podeszli do szczeniaka i w jednej sekundzie zaczęłam go słyszeć, zupełnie jakby ktoś nagle wcisnął przycisk „play” na pilocie.

Kurczę, już myślałem, że nikt się nie pojawi! – wyznał. Potok nieskoordynowanych myśli zalał nas tak, że aż niemal zaczęłam się topić. Gościu nie mógł być wilkiem dłużej niż od tygodnia – nie miał jeszcze pojęcia, jak to kontrolować. – Nie miałem żadnego planu, jak was znaleźć, więc tak po prostu snułem się po mieście i liczyłem na to, że wreszcie trafię na kogoś. Ale dobrze, że tak szybko... Jestem Damian.

Leah – odruchowo się przedstawiłam. Poniekąd czułam się za niego odpowiedzialna, skoro na mnie natknął się jako na pierwszą.

Od razu skierował się w moją stronę i zabrał za pełnowymiarowy ostrzał.

Dlaczego masz zagraniczne imię? Jesteś jedyną dziewczyną w stadzie? U mnie było ich kilka, ale nie poznałem ich dobrze, bo rodzice się wyprowadzili i oczywiście wzięli mnie ze sobą. Skąd czarny kolor futra? To jakieś dziedziczne? Miałaś kogoś takiego w rodzinie? Słyszałem, że to rzadkie, ale czasem się zdarza. Ile masz lat?

Kuźwa, po kolei! – zaskamlałam, aż cofając się na kilka kroków.

Myślę, że to teraz nie jest najważniejsze – uciął Quills. Również wyglądał na odrobinę przytłoczonego. Etap przystosowywania Gabrysi jeszcze się na dobre nie skończył, a już przywiało nam następnego...

Miałam takie wrażenie, że jest w te klocki jeszcze gorszy niż ona.

Z moim imieniem, kolorem futra i resztą uznajmy na razie, że jakoś tak wyszło, okej? – zaproponowałam, widząc, że mimo słów Quillsa dzieciak nadal czekał na moją odpowiedź.

Nie no, spoko. Mówiłem, że dopiero się przeprowadziłem – kontynuował beztrosko. – Nie miałem na to ochoty, ale weź dyskutuj z rodzicami. Mam czternaście lat, więc uznali, że to oni będą decydować o tym, gdzie mam się uczyć i z kim zadawać. A szkoda, bo dopiero co trafiłem do watahy. Trochę już zacząłem się z nią oswajać, a już się okazało, że muszę ją zmieniać. Rodzice nie wiedzą, że ja i mój brat jesteśmy wilkołakami, chociaż dziadkowie też byli...

Poniekąd wiedziałam, co czuje. Sama ledwo co przyzwyczaiłam się do bycia wilkołakiem, a już się okazało, że niekoniecznie nim jestem...

Że co?

A jednak był czujniejszy, niż mogłam przypuszczać. Już miałam wcisnąć mu jakąś bajeczkę, gdy uprzedził mnie Jared:

Mamy w watasze dwa półdemony. Leah jest jednym z nich.

I całą dyskrecję szlag trafił. – Wywróciłam ślepiami.

A ty kiedykolwiek prosiłaś o jakąś dyskrecję? – zdziwił się okrążający nowego Embry.

W sumie to nie – przyznałam pokornie. – Myślałam, że sami się domyślicie.

Typowa baba – burknął Jared. Cholera, naprawdę jest na mnie wściekły... ale czy to moja wina?

Półdemony? – Damian zupełnie zignorował wielkiego wilka o pobliźnionym pysku i niemal do mnie doskoczył. Ślepia mu lśniły niezdrową fascynacją. – Ale numer. Brat mi o nich parę razy opowiadał, jak przygotowywał mnie do dołączenia do stada, ale nigdy żadnego nie poznałem. A co dopiero całego rodzeństwa. Właśnie, czy ty nie powinnaś nie żyć? Znaczy...

Człowieku, zwolnij – wycedził były Beta, przymykając oczy, jakby jedynie sekundy dzieliły go od napadu szału. Znając go, nie byłoby to dla mnie szczególnym zdziwieniem. – Jeden temat na raz...

Przepraszam. – Wilk stulił uszy do łba, przez co skojarzył mi się z retrieverem, któremu głupio, że kolejny raz narobił na dywan. – Myślałem, że skoro dołączyłem do stada...

Urwał gwałtownie, gdy nagle tuż obok niego jak spod ziemi wyrósł szczerzący zębiska Paul. Dresiarz zaraz warknął, kłapiąc na niego szczękami:

Ty, a co ty se myślisz, co? Że my tak po prostu przyjmiemy cię do stada? Ale urwał! – Zarżał kretyńsko.

Zamknij się, Paul – wycedziła zgodnie cała reszta. Te trzy słowa ociekały taką niechęcią, że aż momentalnie zdwoiłam czujność.

Ojej. Czyżby zdążył sobie już czymś dzisiaj nagrabić, a ja to przegapiłam? – zainteresowałam się.

Jakiś taki ogólnie męczący jest – przyznał Collin, oblizując się nerwowo.

Czyli mogę liczyć na to, że ktoś mu w najbliższym czasie wychlasta ząbki i ja nie będę musiała się fatygować?

Z pewnością. – Zabrzmiało to bardziej jak „spewnościo”, ale nie czepiałam się. Jasnoszary wilk ziewnął rozdzierająco, prezentując pełen arsenał uzębienia i różowe podniebienie. Od zawsze dziwiło mnie, że wilkołaki, w przeciwieństwie do prawdziwych wilków, nie mają czarnych podniebień. Taki ciekawy, ale kompletnie nieistotny fakt, jeden z tych, którymi zawalam sobie głowę, by nie pamiętać o o wiele istotniejszych sprawach.

Ej, ale on z tym przyjęciem do stada nie mówił poważnie? – zmartwił się Damian, jakimś cudem przebijając przez nasze gadki. Wśród znacznie większych wilków, okrążających go i oglądających ze wszystkich stron, wydawał się wręcz śmiesznie mały. To tylko uświadomiło mi, jak idiotycznie sama musiałam się tutaj prezentować...

To nie zależy od niego. – Quills posłał dresiarzowi wściekły grymas. – Witaj w stadzie.

Ale fajnie! – Dzieciak miał w tym swoim entuzjazmie coś niesamowicie rozbrajającego, przez co nie umiałam się na niego złościć. – Jesteście zupełnie inni, niż tamto stado. Czuję się u was jakoś swobodniej i...

Zaraz. A jakie było twoje poprzednie stado? – Milczący dotychczas Geri zadał pytanie, które pojawiło się w naszych głowach jak nagle rozbłyskująca czerwona lampka alarmowa. On najszybciej wychwycił z myśli nowego pewien fakt, od którego wszyscy zamarli, przerywając radosne powitanie, i zdwoili czujność.

Nie mówiłem o tym? – Damian stropił się wyraźnie. – Pochodzę z Łodzi. Wiecie, mój brat był Alfą, więc...

Twój brat? – Wielki basior uniósł wargi, rezygnując z łagodnego wyrazu pyska. – Twoim bratem jest Cruxer, mam rację?

Na chwilę zapadła cisza, w której byłam w stanie usłyszeć brzęczenie zwieszającej się nad nami latarni. Z niewiadomych przyczyn zrobiło mi się od niego zimno, udałam więc, że mam naprawdę poważny powód, by przemieścić się na drugi koniec wilczego kręgu, myśląc o jakichś głupotach.

To znaczy... Przyczyny takie zupełnie niewiadome nie były. Skojarzyło mi się to brzęczenie z jarzeniówką, i tyle. Ale obciach...

Leiczku? Ty naprawdę boisz się żarówek? – Gabrysia akurat w tamtym momencie okazała się przypatrywać moim emocjom ze skupieniem, jakiego nie zamierzała wykazywać nigdy, gdy rozmawialiśmy o poważniejszych sprawach. – Czy z twoją czakrą jest wszystko w porządku?

Z jej czym? – Damianowi szczęka opadła niemal do ziemi.

No z czakrą. – Emosia obejrzała się na nowego, nie wyłapawszy w jego głosie, że bynajmniej nie chodziło o to, jakoby nie dosłyszał jej słów.

O kurde. – Jako że nie umiał kontrolować myśli, zaraz padło to, co... no cóż, padło. – Ona jest normalna?

Gabrysia się zapowietrzyła i cofnęła, jakby ktoś uderzył ją w pysk. A następnie wydarła się na niego:

Jakim prawem mnie obrażasz?!

Ale... – Młody wilk aż się skulił. – Przepraszam, ja nie chciałem, po prostu...

To bolało, jakbyś chciał wiedzieć! – Nie wiedziałam, że w wilczym ciele da się spazmować, ale ona to potrafiła.

Ja byłem pewien, że żartujesz...!

Nie żartuję w takich kwestiach! To bardzo poważna sprawa! Od złej energii można narazić się na opętanie! Masz pojęcie, co to oznacza? A Leiczek to moja przyjaciółka i ja...

Siad! – ryknął na nią Quills głosem Alfy. – Wybacz, Gabrysia jest ugryzioną i dołączyła do nas niedawno, jeszcze nie przyzwyczaiła się do wielu rzeczy – wyjaśnił nowemu tak uprzejmie, że nikt by nie pomyślał, że przed chwilą pokusił się o założenie emosi mentalnego knebla.

Wracając do tematu – warknął Embry – to co z tym Cruxerem?

Nie mógł przeprowadzić się razem z nim. Już jest pełnoletni – przypomniał Sam. – Nie pamiętam, ile dokładnie ma lat, ale coś mi się kojarzy, że powinien być na studiach.

Nie mógł? Oczywiście, że mógł – zdenerwował się Brady. – Nie powinien, bo ma stado na głowie, ale cholera tam wie, co zrobi.

Nie możemy przecież nie przyjąć dzieciaka do watahy tylko przez to, że jesteśmy uprzedzeni do jego brata – parsknął Seth. – Przecież to jakiś absurd. Nawet Ladona przyjęliśmy.

Leah za niego poręczyła – przypomniał Jacob. – Pięć razy.

I gdzie on jest, gdy go potrzebujemy? – Paul rozejrzał się ze złośliwością w ślepiach. – Gdzie ten twój kochany braciszek, co?

Chwilowo nie taki kochany – burknęłam. – Od kilku dni już go nie uwielbiam. Wprowadził się do mnie bez pytania, w dodatku rości sobie prawa do łazienki i lodówki. I jakoś ogólnie się rozpościera.

A nie może? – Jakimś cudem oderwałam dresiarza od tematu. – Przecież to twój brachol jest. Nie wolno mu korzystać z łazienki?

Milcz, dresie, z tobą nie rozmawiam, bo i tak co drugie słowo musiałabym tłumaczyć – wycedziłam.

Rany, coś ty taka nerwowa dzisiaj? Okres się zbliża? – roześmiał się Collin.

A co, zazdrościsz? – palnęłam i wycofałam się szybko, by nikt nie zobaczył wspomnienia porannej krwawej masakry, jakie zaraz zaświtało mi w głowie. Kurde, jakie szczęście, że po przemianie w wilka okres przechodził...

Czy możemy wrócić do rzeczy? – zdenerwował się Quills. – Co z Cruxerem? Czy przyjechał tu za tobą? – zwrócił się do Damiana.

Nie. Nic nie mówił, żeby miał... – urwał i wyraźnie się zawahał, zanim dodał: – Mi nic o tym nie wiadomo. Ale jeszcze nie mówili mi wszystkiego, byłem w stadzie dopiero od tygodnia.

Cruxer chciał nawiązać z nami współpracę – syknął Sam. – Taką, która polegałaby na podporządkowaniu się mu. Jestem paranoikiem, czy wam też się wydaje, że mógłby teraz wykorzystać okazję do tego, żeby jeszcze raz spróbować, i to bardziej siłowo?

Chyba wszyscy jesteśmy paranoikami – przyznałam nieśmiało.

Ale widzicie go gdzieś tutaj? Nie ma co histeryzować, skoro nic się jeszcze nie wydarzyło.

Jego brat może być wtyczką.

Przeprowadzka też? Naprawdę myślisz, że sfingowałby przeprowadzkę rodziców i podsunął nam czternastolatka?

Czternastolatka nikt nie podejrzewa o szpiegostwo.

Właśnie wszyscy go podejrzewają. Jest zbyt oczywisty. I myślisz, że zdołałby to przed nami ukryć? Jak niby?

Dużo się ostatnio dzieje. Bladgory, ta atmosfera, magiczne burze... Chyba przesadzamy, doszukując się w Damianie kij wie czego. Przeprowadził się, i tyle. Miał prawo. Fakt, to duży zbieg okoliczności, że akurat on i akurat tutaj, ale... nie wydaje wam się, że to by było przesadą? Cruxer nie wyglądał na głupiego.

Mam wrażenie, że wpadłem – wydukał Damian, od jakiegoś czasu obserwujący z przerażeniem, jak krąg niecierpliwie chodzących w tę i z powrotem wilków kipi coraz silniejszą wściekłością. Z każdą sekundą stawał się coraz mniejszy, łapy drżały mu już z wysiłku, tak się kulił.

Jak śliwka w gówno – potwierdził Paul, oblizując się na niego, jakby właśnie się zastanawiał, w jakim sosie go zeżreć.

Paul, kazałem ci się zamknąć – przypomniał Alfa. – Myślę, że musimy mieć się na baczności. Przynajmniej przez jakiś czas. Powinniśmy na nowego uważać i pilnować, czy jego braciszek nie kręci się gdzieś w pobliżu. Proponuję podwoić warty.

I tyle? Po prostu będziemy uważać i nic się nie stanie? – Jared wyglądał na sceptycznego.

Musimy jeszcze mieć farta – szepnęłam. – A tego od początku nam brakuje.

Zawsze jesteś taka złowieszcza? – Nowy już niemal wsiąkł w rozpuszczony podczas upałów asfalt. – Niezłe macie tu stosunki... U Cruxera coś takiego byłoby nie do pomyślenia.

Koleś, ty nam robisz przytyki? – W Paulu ostatecznie obudził się prawdziwy król ortalionu.

Co masz na myśli? – spytałam jednocześnie, próbując go zagłuszyć. – Jakie stosunki?

No... – Byłam pewna, że to niewykonalne, ale skurczył się jeszcze bardziej, gdy wszystkie spojrzenia zaczęły wypalać mu dziury w futrze. – Po prostu Cruxer bardzo sobie ceni dyscyplinę. Mocno podkreśla hierarchię. Nie wszyscy w sforze mogliby się wypowiadać tak swobodnie, jak u was.

Jednomyślne stado – przypomniałam usłużnie. – Cruxer jest mózgiem i steruje resztą.

Jedno-co? – Dzieciak przestał ostatecznie za mną nadążać. – Nie wiem, o co ci chodzi, ale to nie tak, że nami steruje. On po prostu uważa, że powinniśmy być jak prawdziwe wilki...

Prawdziwe wilki dbają o najsłabszych członków rodziny, a nie odbierają im prawo głosu – parsknęłam ze złością.

Prawdziwe wilki najsłabszych rozrywają na strzępy i pożerają – rozległo się tuż za nami wraz z tętentem potężnych łap.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz