piątek, 19 lutego 2021

Rozdział 4

 

Ktoś mi łaskawie wytłumaczy, dlaczego spotykamy się akurat tutaj? – jęknęłam, podchodząc do znajomej grupki oszołomów, już z daleka straszących na zatłoczonym parkingu pod żółto-sraczkowatym budynkiem znanej sieci supermarketów.

Bo wszyscy mają tu tak samo daleko. – Quills puścił mi oczko z tak bezczelnym uśmiechem, że mało mu go nie wepchnęłam do gardła. Miał pecha, bo od samego rana czułam się tak, że najchętniej bym kogoś zamordowała. Niestety nie zdecydowałam jeszcze, czy mam zacząć od niego, czy od siebie samej.

To nie brzmi jak dobry argument – zauważyłam przytomnie. To znaczy – średnio przytomnie, bo przy okazji opierałam się o prowadzącego mnie za rękę Ladona, usiłując zmusić oczy, by się same nie zamykały. – Serio, gdzie wyście ten trop znaleźli? Bo w to, że Damian mieszka akurat tutaj, średnio chce mi się wierzyć.

A dlaczego? Miejsce dobre jak każde inne – stwierdził rozbrajająco szczerze Embry.

Z niejaką obawą zerknęłam na górujący nad nami szyld, mający zachęcić do zakupów zapewne jedynie przedszkolaki. Jak, ja się pytam, można narysować biedronce czerwony nosek? W dodatku okrągły? Czy twórca kiedykolwiek widział w ogóle na oczy jakiegokolwiek owada?

Jeśli nie masz na myśli kartonów pod tamtym śmietnikiem – Ladon krótkim gestem wskazał pobliski pękający w szwach kontener – to nie mam bladego pojęcia, o co ci chodzi.

Tak serio, to po prostu stąd mamy najwygodniejszy dojazd – pospieszył z wyjaśnieniami Sam. – A Paul poszedł coś kupić, więc tak na niego czekamy.

Niech zgadnę. Piwo i fajki? – Wywróciłam oczami.

Do niego to by bardziej jabol pasował – mruknął w zamyśleniu Seth.

Ej, ej, ej! – oburzył się Geri, wytykając chuderlawego metalowca palcem. – Teraz nie mówi się już „jabol”, ignorancie, tylko „Dą Perinią, rocznik bieżący”.

Wszystko to odbyło się z lecącą w tle niesamowicie ambitną muzyczką z reklamy jakichś cholernych „piciopaków”, o ile dobrze zrozumiałam.

Wszyscy gruchnęli takim śmiechem, że przechodząca nieopodal typowa Matka Polka z tłustymi włosami, pryszczem na samym środku czoła i trójką dzieci w brudnych dresikach uniosła na nas wzrok. W jej oczach błysnęła czysta zgroza, gdy zobaczyła, że niemal wszyscy mamy długie włosy, glany i skórzane kurtki, szybko więc przeszła na drugą stronę parkingowej uliczki, by ominąć nas jak najszerszym łukiem. Jeden z gówniaków spróbował jej ten zamysł utrudnić, wyrywając się w naszą stronę z wyciągniętą dłonią i rodzącym się na ustach pytaniem, brzmiącym zapewne „mama, a co to za dziwni ludzie?”, lecz kobieta szybko zabiła w nim ciekawość, łapiąc za kołnierz i przyciągając do siebie tak gwałtownie, że dzieciak mało się nie przewrócił w zalaną olejem silnikowym kałużę, lśniącą wszystkimi barwami tęczy w promieniach powoli chylącego się ku zachodowi słońca.

A, właśnie. Bo plan szukania Damiana i jego rodzinki o czternastej przeze mnie upadł... I sądząc po minach wszystkich, zaraz miałam zostać zmuszona do wytłumaczenia, w czym rzecz.

Skoro Paula jeszcze nie ma, to mogę mieć do ciebie pytanie? – zagaił pozornie beztrosko Quills, bawiąc się okularami przeciwsłonecznymi. Z całych sił starał się udawać niezainteresowanego tematem, lecz czerwone oczyska co chwilę uciekały mu w moją stronę.

To zależy – odpowiedziałam ostrożnie. W razie czego obejrzałam się za siebie, szukając najdogodniejszej drogi ucieczki wśród zaparkowanych ciasno samochodów.

O co ci chodziło, gdy zadzwoniłaś do mnie ze szkoły? Bo jakoś chyba średnio zrozumiałem? – Mimo wszystko, to drugie również zabrzmiało jak pytanie.

Lekko zakłopotana, wbiłam wzrok w buty i udałam, że bardzo mnie zainteresował kamień, który można było przydepnąć i przeturlać przerwą między kostkami brukowymi. Serio, fascynujące.

No... Jak by to powiedzieć... – Udając, że nie zauważam zaintrygowanego spojrzenia Ladona, splotłam ręce za plecami. – Musiałam zostać po lekcjach.

Bo...? – dopytywał natrętnie Alfa.

Wychyliłam się, by sprawdzić, czy przypadkiem Paul właśnie nie wychodzi ze sklepu. Niestety, przesuwne drzwi wypuściły na światło dzienne kolejną mamuńcię, niemal bliźniaczo podobną do tej sprzed chwili, a nie dresiarza z wymalowanym na twarzy „mam pół mózgu, ale i tak go nie używam”.

Istnieje możliwość, że byłam lekko niegrzeczna – przyznałam ostrożnie.

Niegrzeczna? – podchwyciła Gabrysia. – Leiczek umniejsza swoje zasługi. To nie było niegrzeczne, to było boskie! – Aż klasnęła z ekscytacji i roześmiała się perliście.

To dowiem się wreszcie, o co poszło? – Albinos już nie ukrywał ciekawości.

Zawiesili mnie na tydzień.

Ladon zakrztusił się dymem papierosowym, a cała reszta wykrzyknęła zgodnie: „znowu?!”. Skinęłam potulnie głową, potwierdzając, że owszem, znowu.

To coś ty zrobiła tym razem? – wykrztusił Embry.

Kurna, pokazujesz się w szkole pierwszy raz od dwóch tygodni i już sprawiasz, że masz zakaz chodzenia na lekcje?! – Mój starszy brat ewidentnie się znarowił.

Tak. – Wyszczerzyłam się z dumą. – Świetna sprawa, co nie? Tym razem nie będę musiała wymyślać usprawiedliwienia.

No ale co ty zrobiłaś?!

Już miałam zacząć budować odpowiednie napięcie – miałam w głowie cały doskonały zarys narracyjny, którym urozmaiciłabym tę historię i stworzyła z niej opowieść, jakiej całe stadko słuchałoby z zapartym tchem – lecz Gabrysia nie wytrzymała.

Złamała nos Krzyśkowi – oznajmiła z dumnym uśmiechem.

Niech ci będzie, tak też można to ująć – przyznałam z westchnięciem.

Całej reszcie opadły szczęki. Myślałby kto, że ta zgraja przemieniających się w wilki metalowców to tacy pacyfiści...

Jak to, kurwa, złamałaś mu nos?! – Głos Ladona najbardziej ze wszystkiego skojarzył mi się z pianiem koguta. I to takiego, którego ktoś kopnął w... Ech, nieważne.

Właśnie, co ci gościu zrobił? – wydukał Jared. – Już pomijając, że nie wiem, co to za Krzysiek...

Krzysiek chodzi do trzeciej klasy w naszym liceum – wyjaśniłam cierpliwie. – To taki koleś z dobrego domu, który dostał się do tej szkoły tylko dzięki znajomościom. Wiecie, szkolne ciasteczko, za którym szaleje jakieś dziewięćdziesiąt procent kobiecej populacji. Podobno zmienia laski częściej niż skarpetki, ale nie wiem, jak dokładnie jest, bo w sumie zbytnio się życiem szkolnym nie interesuję. Z obserwacji wiem, że może w tym być nieco racji, bo chyba nigdy nie widziałam, żeby obśliniał się na korytarzu z jedną dwie przerwy z rzędu... – Wzdrygnęłam się z obrzydzenia. – W każdym razie wiecie, że bardzo takich ludzi nie lubię. A facet jeszcze miał czelność puścić mi oczko i klepnąć w tyłek, gdy chcąc nie chcąc przechodziłam obok. Więc to chyba jasne, że musiałam mu wytłumaczyć, że ja należę do tych dziesięciu procent, które bynajmniej się nim nie interesują.

Wszyscy odetchnęli z ulgą, posypało się kilka „i dobrze mu tak”. Ladon odetkał się dopiero po dłuższej chwili...

No zajebię chuja! – wydarł się, bynajmniej już nie tak cienkim głosem. Chyba wszyscy stłoczeni na parkingu obejrzeli się w naszą stronę. – Gdzie on, kurwa, mieszka?!

Collin odskoczył w ostatniej chwili, gdy wściekły jak sto nieszczęść półdemon wyczarował nie wiadomo skąd nóż kukri i zaczął nim nieskładnie wymachiwać, akcentując w ten sposób każde słowo. Geri i Embry rzucili się na niego błyskawicznie i zaczęli uspokajać, niedyskretnymi gestami wskazując na obserwującą nas w najlepsze kamerę, umocowaną do daszku nad wejściem sklepu.

Uspokój się! – ofuknęłam brata, dołączając się do zamieszania. – Podejrzewam, że już zrozumiał...

Nie interesuje mnie to! – Wysoki punkowiec przygarnął mnie do boku delikatnym, acz zaborczym gestem. – Nie miał prawa nawet na ciebie spojrzeć, a co dopiero...

Ze złamanym nosem już nie będzie tak pewny siebie.

Po tych słowach trochę się uspokoił, ale problem ostatecznie zażegnał Paul, który wreszcie raczył wyłonić się ze sklepu.

Siema – rzucił w moją stronę, otwierając puszkę coli. Ze sporym opóźnieniem zauważył zamieszanie, uniósł więc brwi na wysokim czole, na dobrą sprawę ciągnącym się aż do potylicy. Ostatnio ścinał włosy praktycznie na zero. – Co tu się działo, jak mnie nie było?

Leah ma nowego amanta, a Ladonowi on nie przypadł do gustu – wyjaśnił pokrótce Brady, nie zdoławszy dłużej powstrzymywać śmiechu.

Ladonowi żaden by nie przypadł do gustu, o ile nie jest nim on sam – stwierdził Jared z kwaśną miną.

Po tych słowach cała atmosfera ogólnie zaczęła przypominać zasuszoną cytrynę, której odrobinę za długo przeleżało się na dnie lodówki. Nawet odrobinę pleśni na skórce miała.

To wracając – niezwłocznie zabrałam się za ratowanie tych ostatków humoru, które jeszcze gdzieś tam wokół nas się unosiły – gdzie my jedziemy?

Na przedmieścia – wyjaśnił Sam.

A dokładnie do słodkiej dzielnicy – dodał Seth. – Musimy ją przeszukać, gdzieś tam urwał się trop. Chodźcie już, zaraz podjedzie autobus.

Skinęłam ponuro głową i powlokłam się za wilkołakami na przystanek, o ile można było w ten sposób nazwać kawałek chodnika, przy którym stał czerwony słup z podartym rozkładem jazdy, smętnie powiewającym na lekkim wietrze.

Słodka dzielnica”, jak Seth nazywa ją od dzieciństwa, to nic innego jak dawna miejscowość pod miastem, która stopniowo wgryzła się w jego granice administracyjne, tworząc coś w stylu nowego raju dla bogaczy. Zwykłe osiedle domków jednorodzinnych, przeplatanych rezydencjami z prywatnymi basenami, stanowiącymi coś w rodzaju wystawy dzieł sztuki nowoczesnej. Normalnych domów jest tam sporo, lecz na tle wszelkiego rodzaju dziwów, których pomysłodawcy chyba specjalnie prześcigali się w tym, kto stworzy bardziej wyjątkowy projekt, zwyczajnie giną. Można tam znaleźć zabudowę szeregową o fantazyjnych kształtach i kolorach, okrągłe okna, całkowicie przeszklone ściany, betonowe wieże, budynki tak absurdalnie chude i wysokie, jakby składały się jedynie z klatki schodowej... Ma to swój urok. W dzieciństwie często spacerowałam tam z mamą, ciocią lub dziadkami i wymyślałam historie o mieszkających w takich domach ekscentrykach. Większość z nich nadal mam zapisaną w jednym ze starych zeszytów, zagubionych wśród sterty nieuporządkowanych rzeczy przytarganych z piwnicy.

Całość osiedla wygląda jak naturalnie wyrosła część miasta, ewolucja niegdyś znajdującej się tu zabiedzonej wsi, na którą coraz więcej wpływowych, majętnych ludzi zaczęło uciekać rzekomo w poszukiwaniu ciszy, spokoju i odpoczynku od miejskiego zgiełku, a tak naprawdę pragnących za wszelką cenę pokazać własny status społeczny w taki sposób, by wszystkim znajomym oczy wyszły z orbit z zazdrości. Teren z dwóch stron otacza spora plantacja sosnowa, obecnie opuszczona i coraz mocniej upodabniająca się do zwyczajnego lasu, a większości ulic nadal nie utwardzono, tylko wysypano czarnym żużlem, którego białe adidasy Paula mogły nie przeżyć. W razie czego jednak nie mówiłam mu tego głośno. Sam się chłopaczyna zorientuje, gdy dojedziemy na miejsce.

Wysiedliśmy z rozklekotanego autobusu, żegnani obelgami moherowej staruszki, której Jared nieopatrznie wytrącił torbę z zakupami. Jak łatwo można się domyślić, największym problemem nie był fakt wypadku, tylko tego, że po nim odważył się uklęknąć i wszystko grzecznie pozbierać, co uczyniło jabłka i ziemniaki „wymacanymi”, a torebkę z cukierkami na wagę „niehigieniczną”. Tego to już nie mogła puścić mu płazem. Ostatnim, czego dowiedzieliśmy się, zanim drzwi autobusu zamknęły się za nami z sykiem pneumatycznych siłowników, było to, że za jej czasów już dawno siedzielibyśmy w kryminale, a ja dodatkowo pewnie zarabiałabym pod latarnią. W sumie całkiem ciekawe, jak sobie to wyobrażała jednocześnie...

Rany, ona brzmiała jak moja babcia – jęknął Collin, łapiąc się za głowę, gdy zapanowała błoga cisza. Odetchnął cuchnącym spalinami powietrzem z ulgą na twarzy.

Ej, a czy w tym lesie są wilki? – zagaiła nieśmiało Gabrysia, wskazując na ścianę stojących równo drzew, którą mieliśmy za plecami. Z racji na porę dnia, robiło się tam już dość ponuro, lecz mimo wszystko miejsce nie miało w sobie niczego niepokojącego.

Pojęcia nie mam – przyznał Alfa, wzruszając ramionami. Widać było, że średnio go to interesuje. – Kiedyś słyszałem, że wilki unikają wilkołaków, więc całkiem możliwe, że nie ma ich nigdzie w okolicy.

Bzdura – parsknął Sam. – Mój ojciec pracuje w nadleśnictwie, podobno mamy tu wilki. Ale w lasach państwowych po drugiej stronie miasta. Mniej więcej tam, gdzie jest krater.

Ale czad! – ucieszyła się emosia. – A może kiedyś jakieś wytropimy? Ciekawa jestem, czy uznają nas za swoich, czy...

Podobno pachniemy jak ludzie – zgasił ją Geri. – Będą się nas bały.

Och. – Pomalowane na fioletowo usteczka złożyły się w skonsternowany dzióbek. O ile w ogóle istnieje coś takiego. – Szkoda. Ale jakbyśmy spróbowali je oswoić?

Lepiej nie – jęknęłam. – Jak przestaną się bać ludzi, to zaczną do nich podchodzić. A ludzie są idiotami, więc zaczną im robić krzywdę. Bo nigdy nie zrozumieją, że wilki nie mają żadnego interesu w zjadaniu małych dzieci.

A to nie tak, że wilki właśnie jedzą ludzi? – zainteresował się Paul.

Poplułam się sokiem z kaktusa, który akurat wypijałam Ladonowi.

Zwariowałeś? – Obejrzałam się na dresiarza jak na chorego psychicznie. – Wilki boją się ludzi, przed chwilą o tym mówiliśmy. Kiedyś tam może i na nich polowały, gdy były takie zimy, że brakowało innej zwierzyny, ale teraz? Wilk nigdy nie zaatakuje cię pierwszy. To jakaś kompletna bzdura.

A psów z łańcuchów nie zjadają?

Zjadają, bo psy to w oczach wilków szkodniki. Jeden półdziki pies potrafi zaburzyć cały ekosystem w lesie.

Ale...

Kurde, naprawdę nie mamy teraz czegoś ważniejszego na głowie? – przerwał nam zirytowany Quills. – Porozmawiacie sobie o zwierzątkach potem.

Posłałam dresiarzowi ostatnie wściekłe spojrzenie i powlokłam się za Alfą.

Weszliśmy w pierwszą uliczkę – po obu stronach wilgotnego żużlu znajdowały się nieco podniszczone ogrodzenia z metalowej siatki, za którymi widzieliśmy starsze domy, pewnie jeszcze z czasów, gdy była tutaj inna miejscowość. Zatrzymaliśmy się na chwilę, by poobserwować, jak Ladon łazi w tę i z powrotem, mamrocząc pod nosem i wyczyniając jakieś bliżej niezrozumiałe czary-mary, i na jego komendę ruszyliśmy dalej. Pojęcia nie mam, co on takiego zrobił, ale zaczął nas prowadzić całkiem pewnie, jakby w powietrzu pojawiła się świetlista nitka, holująca go prosto do celu. Nie mógł wiedzieć, gdzie go wyniesie, ale nie sposób, by ją zgubił.

Hej, Quills!

Jak można było łatwo się domyślić – Gabrysia nie zamierzała spokojnie z nami maszerować, tylko błyskawicznie zaczęła się nudzić. Pojęcia nie mam, jak to jest, że niektórzy po prostu nie mogą wytrzymać w ciszy i nieustannie szukają tematów do rozmowy.

No? – Albinos, sądząc po entuzjazmie, którym aż tryskał, musiał być podobnego zdania, co ja.

No bo tak sobie pomyślałam, że może przemienimy się w wilki? Tak chyba będzie nam łatwiej tropić, co nie?

Jest za widno, a tutaj mieszkają ludzie – wytłumaczył powoli. Nie dalej jak kilka sekund wcześniej mijaliśmy roześmianą rodzinkę z brzydkim jak noc pięciolatkiem na czterokołowym rowerku, teoretycznie więc dziewczyna nie powinna potrzebować dokładniejszych wyjaśnień...

Ale, jak to ona, potrzebowała.

Oj no weź! – marudziła. – Myślę, że to dobry pomysł. No bo tak będzie bezpieczniej. Bo ten Damian, czy jak mu tam, może nas zaatakować, a jako wilki szybciej go wyczujemy. I nie chcę, żeby on znał moją twarz, wiesz? Jakoś mi nieswojo, gdy o tym pomyślę.

Jestem pewna, że jak cię zobaczy w tłumie, to od razu będzie wiedział, że to ty – burknęłam pod nosem.

A niby skąd? – obruszyła się, nie zauważając w moim głosie wcale nie tak głęboko ukrytej ironii.

Jesteś... – ugryzłam się w język, zanim powiedziałam „dziwaczna” – charakterystyczna.

To był komplement? – Uniosła przesadnie poczernione brwi. Dopiero wtedy zauważyłam, że depilowała je w taki sposób, że wydawało się, jakby rosły do przesady daleko od siebie. Kurde, niemal w połowie oka się zaczynały, gdy robiła taką minę.

Ech... powiedzmy – wymigałam się i szybko zaczęłam grzebać w torebce, mając nadzieję, że wreszcie się ode mnie odczepi, gdy pokażę, że mam coś do zrobienia. Sprawdziłam wyświetlacz telefonu, udając, że zauważyłam na nim coś ciekawego, choć jedynym, co mogło kogokolwiek zainteresować, było wyskakujące powiadomienie o jutrzejszej pogodzie, którego zapomniałam skasować od rana.

Gabrysia, nie możemy sobie tak po prostu przemienić się w wilki tutaj – zirytował się Quills, przechodząc w mój ulubiony tryb dobrego wujaszka. – Pogoda jest ładna i jeszcze świeci słońce, przecież sama widzisz, że dużo ludzi tutaj spaceruje. Jesteśmy za duzi, żeby tak ryzykować. A nawet jako zwykłe wilki budzilibyśmy sensację.

Moglibyśmy udawać psy – podsunęła.

Ladon mógłby prowadzić nas na smyczy. – Geri parsknął śmiechem.

Byle nie w obrożach przeciwpchelnych! – Sam uniósł błagalnie dłonie do nieba z idiotyczną miną. – Będę miał po nich wysypkę! Moja skóra jest wrażliwa jak pupcia niemowlaka!

No więc jak będzie, Quills? – Embry trącił albinosa łokciem. – Chcesz, to możemy nawet poszczekać przy płotach, żeby wypaść bardziej wiarygodnie.

Zamknijcie się – syknął Quills.

Wy jesteście nienormalni! – zawyła Gabrysia i odeszła od nas na kilka wściekłych kroków, wysforowując się na sam przód.

Ona w ogóle wie, gdzie iść? – spytał nieśmiało Seth, lecz odpowiedziało mu tylko kilka wzruszeń ramionami. Na razie droga biegła prosto jak strzelił i nie rozwidlała się, mogliśmy więc mieć na emosię wyrąbane.

Korzystając z chwilowego focha ukochanej koleżanki, mogłam zająć się tym, co lubię najbardziej – czyli zaglądaniem przez płoty i podpatrywaniem czyjegoś życia. Jeden z pierwszych domów nie wyglądał bynajmniej jak twór kogoś bogatego – był to zwykły, dość wysoki klocek, pomalowany niegdyś białą farbą, obecnie poszarzałą i popękaną ze starości. Stromy dach wyłożono pomalowaną na wiśniowo blachą falistą, a w sporym ogrodzie panoszyło się całe morze chwastów, co kazało mi myśleć, że mieszkają tu ludzie mocno starsi, nie mający już siły, by pielęgnować działkę. Lub ktoś tak leniwy, że ma to zupełnie gdzieś. Kilka kilkumetrowych niemal pokrzyw tworzyło coś w rodzaju żywopłotu, nie pozwalając zajrzeć w głąb terenu. Były tak wielkie, że aż dziwiłam się, że nie mają już zdrewniałych łodyg.

To od razu nasunęło mi skojarzenie.

Mój tata hoduje pokrzywy – powiedziałam, śmiejąc się pod nosem. – Mamy za domem jeszcze większe. Ostatnio widziałam, jak podsypywał im nawóz.

Że co? Nawoził pokrzywy? – Sethowi opadła szczęka.

Ale tak, żeby mama nie widziała, bo by go chyba w szambie utopiła. Cały czas wierzy w to, że są za wysokie, żeby je ściąć, i trzeba czekać do zimy, aż padną.

To twoja mamuńcia jest taka pedantyczna w ogrodzie, a o tym nie wie? – zdziwił się Paul.

Nie wiedziałam, że znasz takie słowa, jak „pedantyczny” – mruknęłam z niejakim uznaniem.

A dlaczego niby?

Bo ma za dużo sylab – podsunęłam. – Gdy zbudować z takich jeszcze zdanie, to zostaje za mało miejsca, by wepchnąć „kurwa” wszędzie w charakterze przecinków, bo się język zaplącze.

Ej no! – Dresiarz odskoczył ode mnie i zacisnął pięści, jakby szykował się, by mnie staranować.

Teoretycznie powinienem kazać wam się zamknąć, ale chyba za bardzo mnie kusi, żeby zobaczyć, jak kolejny raz rzucacie się sobie do gardeł – wtrącił Quills.

Natrafiliśmy na ślepy zaułek, kończący się sporą zieloną bramą, pordzewiałą i trzymającą się w pionie chyba jedynie dzięki solidnemu łańcuchowi z kłódką, spinającemu jej skrzydła. Za nią nie znajdowało się już nic konkretnego – tylko kilka drzew i gąszcz z chwastów i wysokiej niemal jak ja sama trawy. Ciężko powiedzieć, czy gdzieś tam mógł chować się dom. Ladon zatrzymał się tam, pokręcił w kółko, przeklinając piętrowo pod nosem, i wreszcie wybrał węższą drogę, odchodzącą w lewo.

Tu już zaczynały się pierwsze dziwy „słodkiej dzielnicy”. Dróżka po kilku metrach przeszła w pełnowymiarową drogę, na której, choć brakowało asfaltu, dwa samochody wyminęłyby się bez żadnego trudu. Po prawej stronie mieliśmy rząd szeregowych domów, z których każdy miał przynajmniej dwa piętra, nie licząc parteru i wysokiego strychu. Elewacje straszyły wszelkimi możliwymi kolorami, od oczojebnego żółtego, przez brązy, aż do tak nietrafionego fioletu, różu i pomarańczowego, że niemal bolały zęby, gdy się na to patrzyło. Do tego każdy z nich miał przynajmniej jedno okrągłe okno, które całkiem ciekawie musiało wyglądać od środka.

Słyszałem, że mają tu nawet baseny – odezwał się Seth.

Chciałbym taki basen na chacie – rozmarzył się Paul.

To se kup. Szpitalny. – Embry zaczął krztusić się ze śmiechu.

Wiecie co? – westchnęłam. – Nawet jeśli mają baseny, to te domy stoją tak blisko siebie, że gdybyś się kąpał, to sąsiedzi mogliby podglądać cię z balkonów. Zero prywatności.

Ja tam nie mam niczego, czego bym się wstydził – oznajmił, dumnie wypinając pierś.

O ile w ogóle cokolwiek tam masz – mruknęłam pod nosem.

Usłyszał. I się zaczerwienił, jak babcię kocham...

Nie chcąc, by ktokolwiek kontynuował ten chcąc nie chcąc dziwny temat, zapytałam szybko:

To jaki mamy plan? Znajdziemy dom, w którym mieszka Damian, i...?

Chłopaki niepewnie spojrzeli po sobie. Jeszcze zanim Quills się odezwał, wiedziałam, że nie padnie w tej rozmowie nic przyjemnego.

Właściwie to... tyle – przyznał Alfa. – Nie mamy żadnego konkretniejszego planu.

Wy chyba sobie jaja robicie! – Tak się zbulwersowałam, że aż jakaś podlewająca ogródek podstarzała babka obejrzała się na mnie, ignorując, że zachlapała sobie całe buty. W sumie ciekawa byłam, czy to właścicielka ogromnej futurystycznej rezydencji, czy raczej służąca... – Naprawdę niczego nie wymyśliliście?!

Problem jest taki, że nie mamy czego wymyślić – kontynuował albinos. – Dowiemy się, gdzie chłopak mieszka, i będziemy go pilnować. Nie da się tego inaczej załatwić, bo niby jak? Jeśli Cruxer nie pojawi się u nas więcej, nie możemy nic mu zrobić.

A starej sforze ktoś mówił?

Ty to miałaś zrobić.

Zgrzytnęłam zębami, o mało nie odklejając sobie zamków od aparatu ortodontycznego.

Okej – syknęłam. – A jeśli, tak całkowicie hipotetycznie, oni nie pojawią się więcej?

Wyglądali ci, jakby mieli odpuścić? – zdziwił się Ladon.

Powiedziałam: hipotetycznie, tak? Zawsze istnieje jakaś tam jedna milionowa szansy, że postanowią iść sobie w diabły.

Wtedy zostawimy ich w spokoju.

No bez jaj! – zbulwersował się Paul. – No przecież se nagrabili!

I co w związku z tym? – wkurzył się na niego Embry. – Pójdziemy po nich do Łodzi, czy co? Powiedzmy starej sforze i dajmy spokój. Tylko nam jeszcze wojny brakuje. Chociaż ja tam uważam, że łatwo nie odpuszczą. Cruxer nie sprawiał wrażenia, jakby tak po prostu miał zmienić zdanie.

W milczeniu przyznaliśmy mu rację.

Skręciliśmy w kolejną z uliczek, tym razem wyłożoną elegancką kostką brukową. Domy po obu jej stronach były naprawdę duże, ale przy okazji bardzo ładne – zdobione kamieniem, utrzymane w ciepłych, słonecznych kolorach, w większości parterowe. Było tam po prostu przytulnie. Niestety stały o wiele zbyt blisko siebie, przez co ogródki, choć elegancko zagospodarowane, były wręcz mikroskopijne. To już na balkonie w moim mieszkaniu w bloku jest więcej miejsca na leżaki i stolik, niż tam...

Okazało się, że naszym celem był jeden z tych domów – nieco wyższy od pozostałych, z większym ogrodem, ale za to sprawiający wrażenie nieco starszego i przez to już nie tak przytulnego. Ladon zatrzymał się przed elegancką bramą z kutego w fantazyjne wzory metalu, powiódł palcem po pokrywającej ją brązowej emalii i zamarł, wbijając wzrok w coś, co widział tylko on sam. Czekaliśmy w napięciu, aż wyrwie się z tego dziwacznego transu. Żadne z nas nie miało bladego pojęcia o magii, czegokolwiek więc by nie zrobił, dla nas jawiło się to jako niezwykłe, podniosłe i tak niezrozumiałe, jak to tylko możliwe, nic więc dziwnego, że byliśmy nim zafascynowani jak stadko małych dzieci.

Tę magiczną i podniosłą chwilę jednak przerwało coś wyjątkowo mało magicznego i podniosłego.

Ladon krzyknął panicznie i zaklął, odskakując od płotu jak poparzony, gdy nagle na metalowe pręty rzuciło się... coś. Coś prawdopodobnie było psem, choć zdecydowanie bardziej przypominało długowłosego szczura, plującego na nas pianą ze śmiercią w ślepkach. Półdemon o mało nie wyrąbał się na plecy, potknąwszy o krawężnik okalający rachityczne drzewko rosnące przy chodniku.

Zakryłam uszy, krzywiąc się. Za nic nie zrozumiem ludzi lubiących małe psy. Takie kundelki ze schroniska – okej, to jeszcze jest do przyjęcia, zwłaszcza gdy ktoś mieszka w bloku, choć i tak uważam, że kot jest o niebo lepszy, no ale to? York? Jaki to ma sens, ja się pytam? Na co komu pies mniejszy od średniego kota, z którym zasadniczo nie zrobisz nic, bo ani to to przytulisz, bo cię pogryzie, ani nie pójdziesz na spacer, bo zmęczy się po kilku metrach, ani cię nie obroni... Idiotyzm. Dla mnie pies zaczynał się tak jakoś od piętnastu kilogramów w górę. Niższy niż do kolana zdecydowanie się nie liczył.

Och, jaki słodziak! – zaskowyczała Gabrysia, padając przy ogrodzeniu na kolana. Zaraz zaczęła świergotać do tej małej kulki pierdolca i nienawiści, nie przejmując się tym, że było coraz bliżej do tego, by stworzenie sięgnęło między prętami i odgryzło jej twarz.

Ladon w tym czasie jakimś cudem zdołał otrząsnąć się z ataku serca.

Mieszka tutaj – wyjaśnił, wskazując na dom. – Ale ja jako czujka nie stanę, mowy nie ma.

Nie mów, że boisz się psów? – zarechotał Paul. – Taki kozak, a przestraszyło go... to?

Jestem pewna, że nazwany „tym” piesek potrafiłby go zeżreć bez popitki, gdyby tylko go wypuścić.

Musimy ustalić patrole tak, żeby mieć ten dom na oku – zarządził Quills, odciągając nas od charakterystycznego ogrodzenia. Nie mogliśmy w końcu tyle czasu nadawać im pod oknami, zaraz ktoś by się skapnął, że coś knujemy. A york dostał ataku serca. – Ale, jak mówiłem, jeśli Cruxer odpuści, to my też.

A co z łączeniem sfor? – podpytałam z ciekawością.

To trzeba będzie przyśpieszyć.

Ale wiecie, że nawet jeśli się połączymy, w razie wojny będzie nas za mało? – włączył się Geri. – Łącznie wyjdzie dwudziestu sześciu zdolnych do walki, choć nie wiem, czy dziewczyny w ogóle się na to zgodzą. A tamtych jest ponad trzydziestu.

Tylko że oni mają przynajmniej kilku ugryzionych – przypomniał Embry. – Oni liczą się raczej jako pół, zwłaszcza że wszyscy wyglądali na dość młodych. Ugryzieni zwykle są słabsi.

Zawsze się zastanawiałam, skąd tak właściwie biorą się ugryzieni? Nie rozumiałam pobudek niektórych wilkołaków, które potrafiły rzucić się na człowieka i po prostu go dziabnąć, dobrze wiedząc, czym to grozi, jak to zresztą spotkało Gabrysię. Nigdy nie uważałam, by to było coś chwalebnego i raczej przypisywałam takie działania niezrównoważonym umysłowo. Osobiście nie znałam nikogo, kto by się na to zdecydował – byliśmy przecież ludźmi, nie kierowaliśmy się zwierzęcym instynktem aż tak mocno, by atakować innych. Powstaliśmy, by chronić, a nie tworzyć armie...

Zmartwiałam, gdy coś zaświtało mi w myślach.

Ej, a co, jeśli Cruxer specjalnie stworzył tych swoich ugryzionych? – spytałam powoli.

Wszyscy obejrzeli się z ciekawością w moją stronę. Jak nigdy zaczęło mi brakować kontaktu telepatycznego, dzięki któremu nie musiałabym dokładnie tłumaczyć całego swojego toku myślenia.

Zastanówcie się. Ilu ich jest? – pogoniłam. – Wydaje mi się, że przynajmniej pięcioro. Może sześcioro, ale co do jednej nie byłam pewna, bo ma ciemne oczy. Wydaje mi się, że za ciemne, jak na wilkołaka czystej krwi, ale nadal brązowe, więc może jednak nim jest... – Zamotałam się na chwilę. – Nieważne. Przynajmniej piątka ugryzionych. Myślicie, że to przypadek? Skąd by się wzięło ich aż tylu w jednym mieście?

Do czego ty dążysz? – jęknął ze zniecierpliwieniem Jared.

Do tego, że może ktoś u nich robi to celowo? – podsunęłam. – Ktoś musiał ich ugryźć, nie? Wszyscy są mniej więcej w jednakowym wieku, ta dziewczyna może tylko jest ciut starsza. A i ktoś z brązowookich też może być ugryzionym.

Na parę chwil zapadła pełna napięcia cisza.

To ciekawa teoria – mruknął Quills. – Ale na razie i tak nie dowiemy się, jak jest naprawdę. Chcesz, to leć spytaj Cruxera osobiście. Na naszą sytuację to zupełnie nie wpływa.

Rany... – Serio poczułam się w pewien sposób zaatakowana tonem tej wypowiedzi. – Po prostu mówię, co mi zaświtało, dajcie już spokój. Ale w razie, gdyby pojawiło się ich więcej...

Wątpię, żeby się pojawiło – zbagatelizował Jared. – Cruxer chyba aż takim wariatem nie jest.

Wywróciłam oczami i dałam sobie spokój. Po takiej reakcji odechciało mi się rozmawiać z nimi o czymkolwiek. A pewnie powinnam...

Dla upewnienia się, że nadal mam go przy sobie, poszukałam w torebce zeszytu w twardej oprawie z czarnych cekinów. Pojęcia nie mam, dlaczego akurat taki sobie wybrałam dla tego zadania. Wyglądał pstrokato, może zbyt jaskrawo jak na to, się w nim kryło...

A kryły się tam anomalie. Wizje pacjentów mojej mamy, wizje zwykłych ludzi, którzy widzieli i słyszeli więcej, niż moglibyśmy przypuszczać. I było ich tyle, że spokojnie wystarczyłoby do napisania porządnej książki...

Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi dreszcz, gdy przesunęłam palcem po chropowatej okładce. Z jakiegoś powodu poczułam zimno, gdy uciekłam myślami w stronę tego, co mogło znajdować się na tych kartkach. Wystawiłam twarz w kierunku zachodzącego słońca, mając nadzieję, że jego blask choć na chwilę odegna ode mnie dziwne uczucie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz