wtorek, 13 kwietnia 2021

Rozdział 7

 

Pędziliśmy przez ciemne miasto, nie przejmując się zupełnie niczym. Przecinaliśmy w poprzek główne ulice i ruchliwe chodniki, jak srebrzyste błyskawice wgryzając się w pomarańczowe światło sodowych latarń, i szybcy jak mgnienie wbijaliśmy pazury do oporu w rozmiękłe trawniki, by mocniej odbijać się łapami od gruntu. Szybciej, szybciej!

Bałam się. Ale kto z nas się nie bał? Jeden z naszych braci leżał właśnie gdzieś sam i prawdopodobnie umierał, a my nadal mieliśmy do niego tak daleko!

Chciałam być szybsza. Chciałam się tam teleportować, do wszystkich diabłów, bo tylko nasza interwencja była w stanie zapobiec tragedii. Żadne z nas nie wątpiło, że Paul jest w tak beznadziejnym stanie, że nie zdoła zadzwonić po pomoc – słuchając jego rozpadających się myśli, nabierałam wątpliwości, czy w ogóle miał być zdolny do przemiany w człowieka. Leżał gdzieś tam, opuszczony, zły, przerażony...

To była poniekąd jego wina. To on szwendał się po mieście samotnie, w dodatku w ludzkim ciele, bo obraził się o jakąś głupotę na Collina. Dobrze wiedział, co się działo, powinien liczyć się z tym, że za każdym rogiem może czyhać niebezpieczeństwo, skoro mieliśmy na głowach nie tylko zbuntowanego wyverna, nie tylko aurę czegoś nazwanego, ale również bladgory, co do których nie było pewności, czy aby wszystkie już wyeliminowaliśmy, i Cruxera z jego niedorzecznymi żądaniami i bojowym nastawieniem. Powinien wiedzieć...

Ale kto z nas się tym przejmował? Wszyscy od czasu do czasu spacerowaliśmy samotnie. Nic takiego do tej pory nie miało miejsca.

Przygniatające Collina poczucie winy było niemal bolesne. Ciężko mi się słuchało, jak przyjaciel wyrzuca sobie tamtą idiotyczną sprzeczkę, widząc w niej powód całego nieszczęścia. Kilkoro z nas próbowało przemówić mu do rozsądku, bo przecież gdzie w tym jego wina, ale nie zamierzał nas słuchać. Biegł na naszym czele, tuż za prowadzącym Ladonem, podejmującym trop z pomocą jakiegoś zaklęcia, którego nie rozumiałam najlepiej. W mroku widziałam jedynie migającą srebrzystą, niemal białą sierść na jego puchatym ogonie, porośniętym porządnym zimowym futrem.

Wściekłość w naszych myślach narastała, lecz nikt jeszcze nie ubierał jej w słowa. Dawna sfora Aresa słuchała, czając się gdzieś z boku i nie włączając do rozmów. Oni nie mieli wcześniej do czynienia z watahą z Łodzi, nie wiedzieli, jak poważnie wyglądała sytuacja – znali jedynie przekazane wspomnienia, z których nie dało się wyczytać wszystkiego, woleli więc nie wtrącać się do naszego myślowego chaosu.

Milczeli... bo oni dobrze przecież wiedzieli, co znaczy utracić członka stada. A nam właśnie to groziło. Nie byli zżyci z Paulem, lecz niedawno na ich oczach zabito przecież Aresa i nie wątpiłam, że to musiało odbić się na każdym z nich. Kasia-Katarzyna biegła niedaleko mnie, co jakiś czas rzucając w moją stronę niepewne spojrzenia, jakby nie wiedziała, czy powinna mnie pocieszyć, czy raczej trzymać się na odległość, w razie gdybym potrzebowała przestrzeni.

Ja sama nie wiedziałam, czego od niej chcę. Nie znałam jej.

Miejsce wyglądało właściwie zupełnie zwyczajnie, i to tak, że aż poczułam pewnego rodzaju rozczarowanie, gdy najpierw dojrzałam je oczami Collina i brata, a następnie mogłam rozejrzeć się sama. Zatrzymaliśmy się na z grubsza prostokątnym placu pomiędzy czteropiętrowymi blokami o ścianach pokrytych nijakim szarym tynkiem, spływającym nieapetycznymi strugami podczas każdego deszczu, o czym świadczyły dobitnie zacieki na elewacjach. Okna, kryjące się za dużymi wnękami z balkonami, obserwowały nas w milczeniu, tląc się plamami połyskującego mroku, a światła ulicznych latarń ucinały się na wytyczonej krawężnikiem granicy jak ucięte nożem. Paul leżał w pobliżu starej, pomalowanej na jaskrawe kolory zjeżdżalni.

Podbiegłam do niego, nie wahając się nawet przez chwilę, jak zresztą niemal wszyscy. Bury wilk spoczął na prawym boku, oddychał ciężko, ślepia miał szkliste i kipiące cierpieniem. Doskonale zresztą czuliśmy jego ból, choć była to jedyna w miarę czytelna emocja, jaka od niego płynęła. W jego boku ziała ogromna dziura – wyglądało na to, że potężne wilkołacze szczęki wyrwały mu mięsień razem ze skórą. Krew lśniła czarno w blasku migoczących na niebie gwiazd.

Kurwa! – skwitował Embry, dopadając do niego w dwóch susach. Nachylił się na nisko ugiętych łapach i zaczął szybko wylizywać najgorsze obrażenia w nadziei, że leczące właściwości naszej śliny cokolwiek na nie poradzą. – Pomóżcie mi, nie stójcie tak!

Collin był następny, gdy tylko ocknął się z szoku. Dołączył do byłego Bety, skupiając się całkowicie na zadaniu, a Quills i Brady zaraz popędzili w jego ślady. Paul zaskowyczał z bólu, gdy Ladon i Sam spróbowali przetoczyć go na brzuch.

Chwała Bogu, że przynajmniej jest przytomny – odetchnął rudawy basior, puszczając na chwilę płat luźnej skóry na karku wilczego brata, by złapać oddech. Byli mniej więcej tej samej wielkości, miał ogromny problem z ruszeniem wilka z miejsca – gdyby nie pomoc półdemona, pewnie by mu się to nie udało.

Paul, słyszysz mnie? – Seth zajrzał rannemu w ślepia i przesunął lekko łbem, odsłaniając światło latarni, lecz próba sprawdzenia w ten sposób reakcji źrenic spełzła na niczym. Przemienił się w człowieka i klnąc głośno, zaczął szukać latarki w telefonie. Był tak zdenerwowany, że dłuższą chwilę nie potrafił znaleźć jej włącznika, choć przecież można było uruchomić tę funkcję zaledwie dwoma ruchami.

Nie dziwiłam mu się. Sama stałam dłuższą chwilę jak skamieniała, tak sparaliżowana strachem, że nie miałam pojęcia, co takiego powinnam zrobić. Po prostu trwałam jak jakiś cholerny słup soli i próbowałam się nie rozpłakać z przerażenia.

Walka z bladgorami? Jakieś nie wiadomo co z innego świata, którego aura sama w sobie jest tak przerażająca, że wolimy złożyć broń i oddać sprawę mądrzejszym? Zbuntowane wyverny, myślące kratery i cała reszta? A chrzanić to wszystko. Najstraszniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek przeżyłam, było ryzyko utraty fragmentu mojego zbiorowego umysłu. To przecież jak stracić część siebie...

Och nie... – Gabrysia skamlała u mojego boku. Nie myśląc wiele, wtuliłam się w nią całym ciałem. Odpowiedziała ochoczo, przez co zamieniłyśmy się w coś w rodzaju trzęsącej się ze strachu brunatno-czarnej kulki, błyskającej rozszerzonymi paniką ślepiami.

To boli! – ryknął Paul, gdy Embry uraził go nosem w ranę na boku. Kamień dosłownie stoczył mi się z serca, o mało nie wylądowałam z tej ulgi na ziemi. – Co wy robicie?!

Uspokój się! – Quills bez sekundy zawahania potraktował go Głosem Alfy. – Ratujemy ci życie, idioto. Jacob, przydaj się na coś i zadzwoń po karetkę.

Ale... – Jacob miał taką minę, jakbyśmy właśnie zażądali od niego co najmniej zatańczenia na linie tysiąc metrów nad ziemią.

Geri, mógłbyś? – Przejęłam pałeczkę Alfy i obejrzałam się z nadzieją na bardziej rozgarniętego wilka.

Jasna sprawa. – Geri zakręcił się niespokojnie w miejscu i rozejrzał wokół. – Jaki tu jest właściwie adres...? A nie, czekaj, widzę. Wzywać od razu, czy jeszcze go połatacie?

Wzywaj już, przecież nie przyjadą w ciągu kilku sekund.

Już lecę. – Echo jego myśli zniknęło, gdy przemienił się w człowieka i wyjął smartfon z kieszeni, odchodząc od nas na kilka kroków.

Ej, ale oddychaj! – Okrzyk Collina rozdarł zapadłą ciszę. – Paul, kurwa, oddychaj!

Zdjęta nagłym przerażeniem, dopadłam do dresiarza jednym susem, omal nie przewracając Gabrysi, i trzepnęłam go po ludzku łapą w pysk. Lekko, na tyle, by mu bardziej nie zaszkodzić, ale wystarczająco, by mętniejące ślepia spojrzały na mnie wyraźniej.

Za co to?! – zbulwersował się w przebłysku świadomości.

Ogarnij się, człowieku! – ryknęłam na niego, w desperacji szczerząc kły. Nie kontrolowałam cichego skowytu, który wyrwał mi się z gardła, ale zupełnie nie zamierzałam się nim przejmować. – Komu ja będę dosrywać, gdy ty mi zejdziesz, co? Pomoc już jedzie, wytrzymaj do tego czasu, królu ortalionu, bo co będzie z ciebie za król, jeśli zdechniesz w takiej sytuacji? Mów coś do mnie!

Nie mam ci nic do powiedzenia, lala. – Warknął na mnie słabo, odwodząc uszy do tyłu. Małżowinę w jednym z nich miał poszarpaną prawie że do granic możliwości, ale stracił już tyle krwi, że rana nie broczyła czerwienią. Skóra wokół niej wydawała się blada i cienka jak pergamin. – Nadal cię nie lubię.

I tak trzymaj – pochwaliłam go. – Nie lub mnie bardziej. Wytłumacz mi to najlepiej, co ty na to? Bo nie dam ci spokoju, dopóki ta głupia karetka nie przyjedzie.

O, ale urwał... – Roześmiał się sucho. – A myślałem, że to umieranie będzie przyjemniejsze...

Nie umrzesz, gnoju! – Znowu go trzepnęłam, gdy przymknął ślepia. – Ogarnij się, bo będę ci to wypominać do usranej śmierci!

Do jakiej znowu śmierci? – wściekł się Jared, zajmujący się właśnie jedną z pomniejszych ran na prawej stronie gardła wilka. Na szczęście kły atakującego nie rozdarły tętnicy, obrażenie więc powodowało znacznie więcej bólu niż zagrożenia, ale i tak należało je sprawdzić. – Nikt tu nie będzie umierał. Chyba że Leah na depresję.

To nie było śmieszne, młotku – wycedziłam, kłapiąc w jego stronę zębami. – Teraz ci odpuszczę, ale potem masz przeprosić.

Jadą! – Szary wgryzł się w nasze myśli, ustawiając się z postawionymi uszami i zadartą jedną z przednich łap, jak wystawiający zwierzynę pies myśliwski. Jego oczami dojrzałam błyskające światła zbliżającej się karetki. – Szybko, jak na nich.

Wszyscy w tył! – rozkazał Quills, oglądając się na zbiorowisko płonącym czerwonym wzrokiem. – Zostajemy ja, Jared i Sam.

Ale dlaczego nie ja? – palnął odruchowo Embry, na szczęście posłusznie cofając się w głębszą plamę cienia.

Jakby nie patrzeć, jesteśmy najbardziej reprezentacyjni. Leah, ty też możesz zostać, jeśli chcesz. Paul, przemień się w człowieka.

W chwili ogólnego zamieszania Paul znowu zaczął mi odpływać, przemieniłam się więc i poklepałam go po wilczych policzkach, krzycząc jak najbardziej fizycznym głosem:

Ziemia do ortalioniarza! Tak cię nie zabiorą, słyszysz? Masz zakaz zamykania oczu i nakaz zakładania dresiarskiej skórki.

Chwilę zajęło, zanim przetrawił moje słowa, ale na szczęście przemienił się w człowieka w chwili, gdy karetka, przywołana machaniem Jareda, zatrzymała się na wąskiej osiedlowej uliczce mniej więcej na naszej wysokości. Jako człowiek wyglądał jeszcze gorzej – choć ubrania nie miał poszarpanego, szare spodnie i biała koszulka błyskawicznie nasiąkły czerwienią. Twarz miał podrapaną, jeden z nadgarstków tak spuchnięty, że sprawiał wrażenie dwa razy większego niż normalnie. Zakrztusił się z bólu, gdy spróbował podnieść ciało do pozycji siedzącej, i uspokoił się nieco, gdy delikatnie, ale stanowczo przycisnęłam go z powrotem do trawnika, kładąc dłonie na zdrowym ramieniu.

Czterech ratowników w czerwieni podbiegło do nas z noszami. Poganiani przez o dziwo nadal zachowującego spokój Quillsa, odsunęli mnie od rannego i zajęli się badaniem go. Odeszłam na kilka kroków, uznawszy, że i tak nie zobaczę za wiele, gdy tak tłoczą się obok niego. Zmęczonym gestem potarłam czoło, na którym pot zaczynał rozpuszczać warstwę podkładu.

Po prostu nie wierzę, że to się stało – warknął u mojego boku Jared. – Nie wierzę, że się na to odważyli... Pojadę z nim! – zawołał, gdy lekarze unieśli nosze z pacjentem. – Ktoś przecież musi. Zaraz zadzwonię do jego rodziców, tylko dajcie mi jechać, dobra? Chyba nie powinien być sam.

Mężczyźni rzucili sobie niespokojne spojrzenia, lecz dostrzegłszy zacieki krwi na koszuli wysokiego, dobrze zbudowanego blondyna, uznali w końcu, że nic się nie stanie, jeśli pozwolą mu wejść do karetki. Jared sprawiał wrażenie takiego, który aktywnie uczestniczył w udzielaniu pierwszej pomocy, ponadto obok Sama wyglądał najpoważniej z nas wszystkich.

Zadzwonię, jak tylko będę cokolwiek wiedział – zapewnił Quillsa, zanim zamknęły się za nim przesuwne drzwi i samochód ruszył z warkotem silnika. Nocną ciszę rozdarło kaleczące uszy wycie syreny. Czający się w ciemności Collin uniósł łeb do nieba i zawył, wtórując dźwiękowi, Seth i Brady po chwili dołączyli się do niego. Jacob skomlał z wyszczerzonymi kłami, łapą rozgrzebując błotnisty trawnik, a Gabrysi z oczu leciały prawdziwe, ludzkie łzy.

Quills i Sam odprowadzili karetkę wzrokiem i przemienili się w wilki, poszłam więc zaraz w ich ślady. I niemal się zakrztusiłam, gdy wilcze przerażenie zmieniło się w czystego pierdolca.

To niedopuszczalne! – ryknął rudy od razu, gdy tylko stanął stabilnie na czterech łapach. Z wyszczerzonymi kłami i położonymi płasko na czaszce uszami, nie wyglądał już jak ten nasz zawsze cechujący się zdrowym rozsądkiem tropiciel, lecz jak żywe uosobienie zimnej furii.

Co oni sobie myślą?

Sądzą, że mogą ot tak atakować członków naszej watahy, i to tuż pod drzwiami ich domów?

Wiedziałem, że to się tak skończy. Wiedziałem! Dlaczego nikt mnie nie słuchał?

Wściekłe jak sto nieszczęść wilki ugrupowały się w ruchomy okrąg. Zataczaliśmy szerokie koło wokół wydzielających metaliczny zapach śladów na wygniecionym trawniku, nie będąc w stanie dłużej hamować wściekłości. Śnieżnobiałe kły błyskały we wściekłych grymasach, ślepia w różnych odcieniach brązu błyskały czystą, ognistą wściekłością. Sierść na grzbietach jeżyła się, tworząc dwa garby, przez które wyglądaliśmy na przynajmniej dwukrotnie większych niż w rzeczywistości. W myślowym eterze panował przysłowiowy burdel na kółkach – szał mieszał się z rozpaczą, smutkiem i rezygnacją, a chęć działania odezwała się uporczywym swędzeniem w poduszkach łap, zmuszającym do podjęcia tropu obcych wilków i zrobienia z nimi porządku. Chcieliśmy walczyć, chcieliśmy zwyciężyć... chcieliśmy rozszarpać ich na strzępy.

Chcieliśmy, by poczuli to samo, co nasz okaleczony przez nich brat!

Wściekły warkot dosłownie rozsadzał mi czaszkę, ale nie zamierzałam się od niego odcinać.

Przesadził. Oni wszyscy przesadzili. – Embry'emu nigdy nie brakowało dużo do tego, by wyglądał na chętnego, żeby kogoś zamordować, ale teraz sprawiał wrażenie takiego, który rzuciłby się do gardła komukolwiek, ot po prostu dla rozładowania rozpierających go emocji, ignorując nawet polecenia Alfy.

Chyba wspominałem coś, żeby skurwiela od razu zabić? – cedził Ladon, a magia iskrzyła wokół niego, wyostrzając końcówki każdego najdrobniejszego białego włoska. Cały czas wspominał nasze poprzednie spotkanie z Cruxerem, wyliczając chwile, w których mógłby rozszarpać mu gardło.

Przesadził, ale chyba nie pierwszy raz – mruknęłam, oblizując się niecierpliwie. – Wtedy daliśmy mu spokój. Szansę, żeby się poprawił...

I to był cholerny błąd! – Collin kłapnął zębami.

Nie możemy pozwolić, by robił, co mu się żywnie podoba.

To nie jego teren.

Nie miał prawa nawet wejść tutaj bez naszej zgody.

Dlaczego wcześniej mu tego jasno nie zabroniliśmy? Trzeba się było czytelnie określić. Może gdyby Quills potraktował go Głosem Alfy...

Właśnie. Dlaczego go sobie nie podporządkowaliśmy, gdy już przekroczył granice bez pytania? Czy według kodeksu ustanowionego przez Starszyznę kilkadziesiąt lat temu nie mamy przypadkiem takiego prawa?

Mamy takie prawo. Ale to ostateczność.

Nikt się nie spodziewał, że dojdzie do czegoś takiego.

I co z tego? Wtedy, prawie dwa tygodnie temu jeszcze mogliśmy coś zrobić. A teraz jest już za późno. Musiało dojść do tragedii, żebyśmy to sobie uświadomili? Quills mógł jeszcze tego samego dnia kazać mu się podporządkować, gdy tylko zobaczył jego reakcję. Ja tam już od początku, jak tylko zaczął gadać, widziałem, że nie będzie negocjował.

Ja też czułem, że nic dobrego z tego nie wyjdzie.

Nie chciałem odebrać mu wolnej woli. – Alfę rozpoznałam z łatwością, choć pozostałe myśli zlewały mi się w jedno. – Teraz widzę, że to był błąd. Trzeba było od początku potraktować go tak, jak na to zasłużył.

Ale to nie jest przypadkiem tak, że on ma prawo poruszać się na waszych ziemiach? – wtrącił nieśmiało Freki, nie do końca jeszcze wiedząc, czy powinien przyłączać się do kręgu wściekłości, czy raczej obserwować go z boku.

Ma prawo, owszem – pośpieszył z wyjaśnieniem Sam. To on znał się na tym z nas wszystkich najlepiej. – Ale nie może ingerować w życie naszej sfory... i nie wolno mu wprowadzać tutaj członków swojej watahy.

Ale zaraz! – przerwał mu Quills. – Sam, mylisz pojęcia. Takie prawo ma zwykły, szeregowy wilkołak. Alfie nie wolno przemieniać się na czyimś terytorium, chyba że podczas pełni, gdy jest to nieuniknione. Tak uczyła mnie stara sfora.

Co na to starszyzna?

Pewnie to samo. Mój dziadek nigdy nie zrobiłby czegoś wbrew woli starszych – mruknęłam. – Skoro powiedział, że tak jest, można mu wierzyć.

Cruxer od samego początku nie udawał, że nie zamierza prowadzić działań na naszych ziemiach – syknął Embry. – Moim zdaniem, już wtedy należało to zgłosić starszym.

Nie przypuszczaliśmy, że to się tak potoczy – wtrącił Seth.

I co z tego? Złamał prawo. Należy to zgłaszać właśnie w takim celu. By w porę zapobiec nieszczęściom.

Proszę, nie kłóćcie się – szepnęła Gabrysia. Dopiero wtedy zauważyłam, że wraz z resztą byłej sfory Aresa czai się gdzieś z boku, choć nawet Ladon dołączył do naszego kręgu. – Zachowujecie się... trochę jak on. Wiecie, z czym mi się to kojarzy? Z jakimś... złem. Nie umiem dokładnie wam tego wytłumaczyć, ale mam wrażenie, że te jego działania nie są całkiem... jego. Jakby coś na niego wpływało. Jakieś zło. Spróbujmy zastanowić się nad tym na spokojnie, może wtedy coś wymyślimy.

Jak ja mam być spokojny?! – eksplodował Collin. – Nasz brat jedzie właśnie do szpitala na sygnale, nie wiadomo nawet, czy dożyje momentu, w którym położą go na stole operacyjnym!

Sama dobrze widziałaś. Do tego właśnie doprowadziło nasze pokojowe działanie – warknął Brady. – Więcej się na to nie nabierzemy.

Nie zamierzam być spokojny – złościł się Geri. – Jakiś młotek chodzi samopas po mieście i zabija moich braci, do kurwy nędzy!

Jeśli on wygra, nic już nie będzie takie samo – szepnął Seth. – To walka o zachowanie równowagi w naszym świecie. O zachowanie dawnego porządku.

To wróg. Chyba już wszyscy się przekonaliśmy, że nie da się go pokonać przy kawie i ciastku – prychnął Ladon. – Tutaj potrzeba stanowczych działań, a nie głaskania się po główkach.

Nawet jeśli miałaś na myśli tę aurę, która nas prześladuje – włączył się Quills – z pewnością nie masz racji. Przecież byśmy ją rozpoznali, do jasnej cholery. Nie mamy z nią do czynienia od wczoraj. A uwierz, w jakąś pieprzoną ingerencję szatana czy inne czary-mary nie uwierzę. To wina Cruxera, nikogo innego. Leah dobrze wcześniej zauważyła, że facet był podejrzany już podczas naszej wizyty w Łodzi.

Naciskał na współpracę – przypomniałam. – Sprawiał wrażenie, jakby nieco za mocno mu na tym zależało. On chciał, żebyśmy zjednoczyli się pod jego przywództwem, choć nie nazwał tego wprost.

Skoro nie nazwał wprost, to skąd ta pewność? – wtrąciła się Kasia-Katarzyna, ale zignorowaliśmy ją zgodnie. Jej tam wtedy nie było, nie miała prawa wiedzieć, jak to wyglądało, a wspomnienia, które mogła wygrzebać spośród naszych myśli, nie oddawały przecież wszystkiego dokładnie takim, jak było wtedy.

Hej, ale w tym może coś jest! – ofuknął nas nagle Sam. Doskonale wyczułam, z jakim trudem zignorował pewien niesmak, o jaki przyprawiło go zgadzanie się z Gabrysią w jakiejkolwiek kwestii. – Ona poniekąd ma rację. To, że Cruxer uważa, że wojna jest najlepszym sposobem na rozwiązywanie problemów, nie oznacza, że my musimy kierować się tym samym. Po co ten grupowy pierdolec? Możemy wykurzyć go w inny sposób. Bądźmy ponad tym.

A dopiero co sam obstawałeś, żeby gościa zajebać – zaśmiał się Ladon.

To nawet nie jest wojna – wściekł się Geri. – Wojna to otwarta walka, a nie atakowanie samotnych, bezbronnych wilków, gdy nikt nie może im pomóc, zwłaszcza całą chmarą. Wojna nie jest nielegalna.

To powiedzcie nam, jak możemy sobie pomóc, skoro jesteście tacy mądrzy – burknął Jacob.

Nikt nie powiedział, że wie jak – syknął Sam. – Ja tylko zasugerowałem, że można skupić się na innych rozwiązaniach niż śmierć. Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, jak niby zamierzacie to zatuszować? Nawet teraz nie zaprzeczajcie, przecież czuję, co wam chodzi po głowach.

A ja po prostu nie rozumiem, dlaczego musimy się tak wściekać. Po co podnosić sobie ciśnienie? Omówmy to na spokojnie.

Boże, to nie ma sensu. – Quills potrząsnął łbem, siejąc wokół kroplami spienionej piany, cieknącej z wielkich kłów. – Chyba jedyną możliwością jest, abym wyzwał go na pojedynek.

Wszyscy zamarli na krótką chwilę.

Pojedynek Alf? – prychnął Szary. – Chyba żartujecie. Naprawdę chcecie się w to bawić?

Właśnie. On przecież dokładnie tego chce – dodał Embry, przechylając sceptycznie łeb.

I nie masz nawet gwarancji, że wygrasz – przypomniałam. – Alfa czerpie siłę ze swojej sfory. Ile nas teraz jest? W Łodzi czeka na nas ponad trzydziestka. To miasto znacznie większe od naszego, więc i ich jest automatycznie więcej.

Bez obrazy, szefie, ale on jest Pełnokrwistym Alfą – przypomniał Sam. – W niczym ci nie ustępuje. Ta pozycja należy mu się z racji urodzenia. A Leah ma rację. Ich jest więcej niż nas, nawet teraz, gdy się połączyliśmy.

Nie mam wyboru. Przecież widzicie, że sam nie ustąpi – westchnął albinos. – Tak mówi nasze prawo, nie trzeba tego nawet kontynuować ze starą sforą, żeby wiedzieć. Najpierw pojedynek. Dopiero potem ewentualna interwencja starszyzny. Miejmy nadzieję, że jednak jestem potężniejszy, niż nam się wydaje. – Zaśmiał się gorzko.

Ale to jest kompletnie bez sensu – zaprotestowałam. – Po co się pojedynkować? On chce podporządkować sobie obce stado, do którego nie ma żadnych praw. Dlaczego niby należą mu się jakiekolwiek ulgi? Powinniśmy móc zmieść go z powierzchni ziemi.

Tak to jest sformułowane. Nikt z nas nic na to nie poradzi.

A co powiesz na to, żeby podsunąć mu Ladona?

Wszyscy dosłownie skamienieli w miejscu. Collin o mało się nie przewrócił, gdy wpadł Embry'emu na grzbiet, nie zdoławszy w porę się zatrzymać.

Że co? – jęknął główny zainteresowany, wyrywając się z twórczego zamyślenia,w którym knuł, w jaki sposób najlepiej obrać Cruxera ze skóry, by dało się ją wykorzystać w roli dywanika przed kominkiem.

Nie żeby coś, ale Cruxer chyba zauważy różnicę – mruknął Sam. – Niby obaj mają białą sierść, w sumie też podobni są do siebie, ale na pewno nie identyczni. – Z powątpiewaniem zmierzył wzrokiem oba stojące akurat obok siebie wilki.

Nie chodzi o to, żeby ich ze sobą pomylił – podjął Szary, uśmiechając się po wilczemu. – Przecież to Ladon jest naszym Pełnokrwistym Alfą, mam rację? Przepis dotyczy pojedynku między Alfami. Co szkodzi, żeby Quills na parę chwil przed walką oddał władzę półdemonowi? Nie oszukujmy się, z nim ten cały Cruxer nie będzie miał większych szans. Koleś załatwi go, zanim zdoła się zbliżyć. Mam rację?

Istnieje mnóstwo zaklęć, które z miejsca by go wypatroszyły – potwierdził mój brat, oblizując się z zapałem, jakby już wyobrażał sobie przerobienie wroga na mielone. Jak go znałam, niewykluczone, że już to właśnie robił, tylko maskował przed nami myśli.

Coś w tym jest – przyznał cicho Sam.

Szkoda tylko, że nikt jeszcze nie spytał Quillsa, jakie jest jego zdanie – przypomniał kpiąco Jacob.

A po co? – Albinos powiódł po nas czerwonym spojrzeniem. – Nie powiem, chętnie bym się z gościem zmierzył, żeby zobaczyć, który z nas jest lepszy, ale ta opcja brzmi znacznie bezpieczniej. To i tak nie jest najlepszy czas na toczenie pojedynków, najlepiej będzie mieć to jak najszybciej za sobą i skupić się na ważniejszych kwestiach, jak na przykład dalsze szukanie anomalii. Cruxer tylko nas w tym blokuje, a czasu mamy coraz mniej. A Ladon chyba nie odmówi bezkarnego skopania czyjegoś tyłka.

W sumie nie – przyznał półdemon.

Żadne z was nie pomyślało, że Cruxer po prostu może się nie zgodzić na taki pojedynek – zauważyła nieśmiało Kasia-Katarzyna.

To już nie nasz problem. Taka walka to ostatnia metoda rozwiązania podobnego sporu w miarę pokojowo. Gdy się nie zgodzi, sprawa wyląduje u starszyzny, będziemy mieli pełne prawo go zgłosić.

A jeśli przyprowadzi całą swoją sforę na pełnowymiarową bitwę?

Umilkliśmy ponownie.

Wtedy będziemy mieć przejebane – podsumował Ladon. – Możliwe, że poradziłbym sobie ze stadem wielkości naszego, ale z większym? Pojęcia nie mam. Trzeba opracować plan B. To oczywiście będzie do zrobienia, ale wszystko zależy od odpowiedniej strategii, nie zostawimy tego na sam koniec.

Nie uważacie, że stara sfora powinna mimo wszystko o tym wiedzieć? – wtrącił Freki.

A po co? – prychnął Alfa. – Prawo stoi po naszej stronie, a ja, osiągając pełnoletniość, stałym się pełnoprawnym Alfą. W razie, gdybyśmy wpakowali się w jeszcze większe kłopoty, zwrócimy się do nich po pomoc, ale pojedynek z pewnością jeszcze leży w naszych możliwościach. Przygotujemy się. Dzisiaj proponuję, byśmy wszyscy się z tym przespali, a jutro wieczorem spotkamy się, by omówić warunki. Teraz wolałbym nie wykluczać z tego Jareda i Paula, a jutro może już będą do użytku. Gdy opracujemy plan, rzucimy wyzwanie. Do tego czasu podwajam patrole, przynajmniej czterech na jednym. Dzisiaj kolej Collina i Geriego, dobierzcie sobie po kimś nowym do pary. Leah, pamiętasz, czym powinnaś zająć się jutro?

Ponuro skinęłam łbem. Pamiętałam. I bynajmniej mi się to nie podobało...

To i tak brzmi jakoś barbarzyńsko – mruknęła emosia. – Na pewno nie rozważycie tego mojego pomysłu ze złą energią?

A nawet jeśli to zła energia, a nie zwyczajowy pierdolec Cruxera, to co chciałabyś na to poradzić? – Kasia-Katarzyna bynajmniej nie zabrzmiała sympatycznie. – Jeny, dziewczyno, może jeszcze powiesz, że go coś opętało? Chyba by mnie szlag trafił...

Przecież to są bardzo poważne sprawy – zirytowała się Gabrysia. – Nie powinnaś z tego żartować. Nie mówiłam o jakichś szatanach, tylko o tej dziwnej aurze, z którą cały czas walczymy. Skąd możemy wiedzieć, że nie jest zdolna do opanowania obcego Alfy? Coś mi się zdaje, że kilka wilków z jego stada też opanowała. I zabiła. Nie pamiętacie tego?

Cholera, pamiętaliśmy.

Nie wydaje mi się, żeby to tak działało – powiedział powoli Quills. – Tamte wilki według raportu zachowywały się, jakby były czymś otumanione. Cruxer na takiego nie wyglądał.

Gabrysia, przecież widziałaś, jak sterował swoim stadem – syknęłam, szczerząc zębiska. – Widziałaś, jak walczyli z bladgorem. On taki po prostu jest. Może i coś podsyciło jego gniew, ale sam pomysł walki z nami musiał wyjść od niego. To taki typ człowieka, który nie akceptuje, że ktoś mógłby uważać się za lepszego od niego.

Ale jeśli jednak coś w tym jest? To co zrobimy?

Wezwiemy wyverna – wycedził Ladon. – To chyba proste. Na zbuntowanego wyverna sterującego wilkami pomóc może jedynie drugi wyvern.

Nadal nie mamy pewności, że to coś wywołał wyvern – przypomniał Jacob.

A nawet jeśli nie, to co z tego? Lepszej alternatywy nie mamy. To wyverny trzęsą oboma światami, nikt inny. Nie ma problemu, z którym by sobie nie poradzili. A jeśli jednak sobie nie poradzą... – Po wilczemu wzruszył ramionami. – No cóż. Wtedy będziemy musieli się stąd wyprowadzić, bo inaczej wszyscy zginiemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz