wtorek, 13 kwietnia 2021

Rozdział 8

 

To zdecydowanie nie był najlepszy dzień mojego życia. Ani najbezpieczniejszy, jeśli już w to brniemy. Jedynym przymiotnikiem, jakim mogłam go określić, było: „niedorzeczny”.

Czujecie to? Ja, najsłabszy członek watahy, który zajmował zaszczytną pozycję jedynie dlatego, że należała mu się z racji urodzenia i doświadczenia, miałam iść porozmawiać z wyvernem, czy aby na pewno nie chciałby nam pomóc w ratowaniu miasta. Należało jeszcze zaznaczyć, że bynajmniej nie był to wyvern, którego przysłała Starszyzna, czyli taki, który wiedział, na co się pisze, i przyjechał specjalnie po to, by nam tej pomocy udzielić. O nie! To był facet, który podpalił jedno z nas podczas nieudanej próby wypędzenia go z miasta i pewnie miał serdecznie gdzieś, że cokolwiek złego się w okolicy działo, skoro jeszcze się za to nie zabrał.

To nie tak, że zamierzałam spisać go na straty. Dobrze zdawałam sobie sprawę z tego, że należało gościowi dać szansę i przynajmniej spytać, czy by się sprawą nie zainteresował, zanim postawi się na nim kreskę, no ale... naprawdę musieli wytypować do tego mnie? I naprawdę Ladon się na to zgodzi? Ba, zgodził! On im jeszcze przyklasnął, choć szczerze spodziewałam się, że prędzej Quillsowi łeb ukręci do samych kolan, gdy tylko na to wpadł. I weź tu polegaj na braciszku, jak odstawia takie numery...

W każdym razie, to nie zapowiadało się najlepiej. A ja miałam takiego pietra, że z pewnością dałoby się nim obdarować całą chmarę przedszkolaków czekających w kolejce u dentysty, a jeszcze by mi trochę zostało.

Kolejny raz postanowiłam olać szkołę, lecz cel miałam w tym cokolwiek zaszczytny. Zyskany czas planowałam poświęcić na dokładne ułożenie sobie w głowie, jak powinnam rozmawiać z najpotężniejszą Istotą obu światów, by nie skończyć na jej talerzu z jabłkiem wepchniętym w usta i być może jeszcze coś ugrać. To chyba sensowne posunięcie, prawda? Pech jednak chciał, że nie minęło trzydzieści minut, jak zaczęłam tego żałować. W szkole skupiłabym się przynajmniej na tym, jak denerwują mnie ludzie i lekcje, a tak miałam przed sobą perspektywę blisko siedmiu godzin zastanawiania się nad tym, czy wypadałoby jednak napisać testament, czy na razie to sobie odpuścić. Serio, do dziesiątej miałam w głowie tyle czarnych scenariuszy, że dałoby się z tego książkę napisać. I to taką wcale nie najcieńszą. Niby powinnam pamiętać o tym, że nie należało mnie zostawiać sam na sam z własnymi myślami, bo za każdym razem miało to podobny efekt, ale...

Ech, mojej wyobraźni nie powinno się w kółko dawać tych kolejnych szans, skoro już nieraz udowodniła, że ma je w głębokim poważaniu.

Także o godzinie czternastej, gdy byłam już tak naszpikowana pesymistycznymi myślami, że aż w przypływie mrocznej głupawki kusiło mnie, żeby je zacząć zapisywać w zeszyciku z różową futrzaną okładką, który dostałam od cioci na zeszłoroczne urodziny, musiałam wyjść z domu i kopnąć się na stare miasto, by tam stawić czoła własnemu przeznaczeniu, jakkolwiek by to nie brzmiało. Miałam wrażenie, że idę tam, by dobrowolnie pozwolić wykonać na sobie wyrok śmierci. Ot tak, dla sportu, by kat nie stracił wprawy. Sami rozumiecie.

W sumie, jeśli tak się dobrze zastanowić, to wyverny chyba można było nazywać katami Drugiego Świata. Jakby nie patrzeć, to do nich należało pilnowanie porządku i wykonywanie wyroków za najpoważniejsze przewinienia, więc...

Ale czy ja miałam jakiekolwiek przewinienia prócz tego, że się urodziłam i zamiast to trzymać w tajemnicy, właśnie się pchałam magicznemu policjantowi przed oczy?

Szlag, wróć. Policjantami raczej nie powinnam ich nazywać. Mój dziadek nigdy nie skąpił szacunku, jaki żywił wobec tej społeczności, lecz jednocześnie nie zamierzał ukrywać, że jakieś dziewięćdziesiąt procent jej członków ma za kompletnych wariatów. Było to w pewnym stopniu logiczne, bo spróbuj nie być wariatem, gdy masz już kilkaset lat na karku i moc zdolną burzyć miasta za jednym pstryknięciem palców, tylko że bynajmniej nie sprawiało, że mocniej tryskałam entuzjazmem.

Szlag, a miałam nadzieję, że dożyję przynajmniej tych głupich siedemnastych urodzin. Na osiemnastkę nawet nie ma co liczyć, ale to? Ledwie kilku miesięcy mi brakło.

Na rynek dowlokłam się w stanie, który można by już określić „agonalnym”. Zgrywałam pewną siebie, maszerując z wysoko zadartym nosem i wyprostowanymi plecami, ale w środku aż się cała trzęsłam, targana wątpliwościami. Instynkt czarnego półdemona bił na alarm, nakazując mi wziąć nogi za pas, póki jeszcze miałam po temu sposobność i nie miał mnie kto gonić, ale urażona damska duma osoby cierpiącej na chroniczny brak pewności siebie i szeroko pojętego docenienia nie mogła mi na to pozwolić. Nie zniosłabym świadomości, że olałam tak ważne, choć do niczego nieprowadzące zadanie jedynie dlatego, że się bałam. Pocieszałam się tym, że przecież jesteśmy w środku miasta, a słońce świeci jeszcze wysoko na niebie – teraz toczyła się tutaj pełnia życia, więc trochę podejrzane by było, gdyby wyvern postanowił mnie zabić. Pewnie nawet wariat był w stanie wykombinować, że nie wypadłby najlepiej w oczach sąsiadów i zapewne musiał szybko zmienić lokum, jeśli nie chciał spotkać się z lekkimi represjami z tego powodu. Pozostawało mi mieć nadzieję, że facet przywiązał się do swojego mieszkanka i ceni je ponad chęć zadawania śmierci chuderlawym wilkołakom, które przychodzą z nim porozmawiać, choć już lata temu obiecywały solennie, że nie zbliżą się do niego na mniej niż szerokość ulicy...

Prawda?

Cholera, trzeba jednak było napisać ten głupi testament. Gabrysia już nieraz mi się na laptopa łaszczyła, więc co ja zrobię, gdy się dobierze do moich powieści? Musiałabym ją nawiedzać do końca wieczności, a bynajmniej nie miałam ochoty na oglądanie tej emo-twarzyczki dłużej, niż to konieczne.

Hm, ale jakbym dała się zabić, miałabym ją z głowy na przynajmniej parę lat. Chyba w zaświaty by za mną nie polazła. Raczej.

Dłuższą chwilę stałam pod właściwą kamienicą, mierząc ją wzrokiem, jakby miało mi z tego cokolwiek przyjść. Elewację pomalowano na brudno-różowo, ozdobne gzymsy obsiadł już wszechobecny miejski kurz, lecz okazałe okna zwieńczone półokrągłymi łukami na ostatnim piętrze lśniły czystością, podobnie jak kuta w motyw winorośli barierka balkonu, na który dało się stamtąd wejść. Dla porównania, drugi balkon, znajdujący się po przeciwnej stronie bramy prowadzącej na zacienione podwórze, jak i dwa znacznie większe piętro niżej straszyły odłażącą płatami czarną emalią i wynurzającą się spod niej rdzą w apetycznym brązowo-pomarańczowym kolorze.

Dobrze. No to już wiemy, że wyvern nie dość, że ma drobne kuku na muniu, to do tego musiał okazać się pedantem. Muszę zapamiętać, żeby w razie czego nie zdradzić się przed nim, kiedy ostatni raz odkurzałam u siebie w mieszkaniu.

Sprzedawszy sobie motywacyjnego mentalnego kopa, odetchnęłam głęboko nadal pachnącym latem powietrzem i odważnie weszłam do wąskiego tunelu za drzwiami rozlatującej się drewnianej bramy. Próbując nie wychlastać sobie ząbków na wyślizganych kamieniach, dotarłam do szerokich stopni i nimi przedostałam się na klatkę schodową, której drzwi czekały na mnie gościnnie otwarte. Wspięłam się na ostatnie piętro, które było chyba już czymś w rodzaju poddasza, sądząc po spadzistym suficie, podeszłam do właściwych drzwi i...

No i spietrałam na dobre.

Zawahałam się z ręką w połowie ruchu przed zapukaniem. Zakręciłam się niespokojnie, rozejrzałam uważnie. Dostrzegłam, że ściany korytarza pokrywała już drobna siatka pęknięć, a na pięknym, wielkim oknie, którym można było wyjrzeć na rynek, usychała sobie w najlepsze rachityczna paprotka. Pojęcia nie mam, co w niej było takiego fascynującego, ale od niechcenia podeszłam bliżej i zaczęłam oglądać ze wszystkich stron niemal zasuszone liście. Po chwili wahania sięgnęłam po stojącą na parapecie plastikową butelkę z wodą, powąchałam jej zawartość i wlałam pół do plastikowej doniczki, w przybliżeniu mającej imitować glinianą. Ciekawe, że nikt oprócz mnie na to nie wpadł.

Długo będziesz tu sterczeć?

Krzyknęłam ze strachu i podskoczyłam, resztę wody wylewając sobie na bluzkę. Butelka potoczyła się z plastikowym stukotem pod moje nogi i spierniczyła piętro niżej, gdy zachwiawszy się, nieopatrznie się na niej poślizgnęłam. To, że mało się nie wyrąbałam, gdy spróbowałam przenieść na nią ciężar ciała, łaskawie pominę.

O kurde! – wyrwało mi się. – To znaczy...

Facet, który przede mną stał, mógł mieć około trzydziestki. Miał długie do ramion włosy w bliżej nieokreślonym kolorze, któremu chyba najbliżej było do ciemnego blondu, twarz porośniętą kilkudniową szczeciną i czerwone oczy. Łatwo było się domyślić, że to był pieprzony wyvern, którego zapragnęłam odwiedzić. Jakim cudem...?

O Boże – jęknęłam, gdy do mojego działającego na spowolnionych obrotach mózgu dotarło z pełną mocą, kogo mam przed sobą.

Wystarczy Kev. – Mężczyzna wywrócił oczami i wskazał na drzwi. – Wchodzisz czy nie?

Znaczy ja... – wykrztusiłam i ponownie umilkłam. Coś w moim wnętrzu przeciągnęło się leniwie i otworzyło jedno oko, obudzone z głębokiego snu. Z ledwością powstrzymałam ognisty dreszcz, nakazujący mi przemienić się w wilka. Absurdalność sytuacji z każdą chwilą coraz mniej mnie interesowała, a do głosu dochodziły te inne instynkty, z których istnienia zdawałam sobie sprawę dopiero od niedawna... przez co zupełnie nie wiedziałam, jak nad nimi zapanować.

Rany, dziewczyno, nie obraź się, ale czuć od ciebie wilka na kilometr. – Wyvern zmęczonym gestem pomasował czoło. – Kojarzę cię zresztą. Może i jestem od ciebie starszy, ale Alzheimera jeszcze nie mam. A skoro tu przyszłaś, to znaczy, że masz jakąś sprawę, nie? Bo chyba nie wpadłaś na herbatkę.

A jeśli wpadłam na herbatkę? – palnęłam, zanim zdążyłam się ugryźć w język.

I byłabyś taka posrana ze strachu? – parsknął śmiechem, a we mnie ponownie rozpaliła się iskierka złości. – Wybacz, ale w to jakoś nie chce mi się wierzyć. To wchodzisz, czy zamierzasz rozmawiać tutaj? – Szerokim gestem objął korytarz.

Wchodzę – burknęłam i nie bacząc na nagłe zaskoczenie, wyminęłam go i jak gdyby nigdy nic wlazłam do mieszkania, nie czekając na dalsze zachęty.

Wszedł mi koleś na ambicję. Inaczej nie umiałam tego określić.

Okazało się, że mieszkanie, choć stosunkowo spore, było urządzone raczej skromnie, choć miało w sobie coś nieznośnie fascynującego. Wchodziło się bezpośrednio do dużego pokoju, na którego samym końcu dostrzegłam aneks kuchenny. Drewniany sufit zwieszał się dość nisko nad długim stołem z czterema krzesłami, a elegancka zamszowa kanapa nieco gryzła się z jedną ze ścian, którą wyłożono tandetną tapetą w żółto-zielone wzory, którą z całą pewnością pomyliłabym z papierem do pakowania prezentów, gdyby nadal była w formie rolki. Z ciekawością przyjrzałam się staremu, ale chyba już kolorowemu telewizorowi na niewielkim stoliczku, pod którym piętrzyła się pokaźna kolekcja opisanych markerem kaset, i nieco mniej uwagi poświęciłam umieszczonemu w kącie nowoczesnemu komputerowi z trzema wielkimi monitorami, na których widziałam ekran startowy jednej ze znanych strzelanek internetowych. Jak wspominałam, kuchnia składała się jedynie z aneksu, który stanowiły szafki nie do końca stanowiące jeden komplet – część z nich wyglądała na równie zabytkowe, jak budynek, a ich drzwiczki przeszklono różnymi rodzajami szybek, co niestety przyćmiewały te znacznie nowocześniejsze, z których część nie wiadomo po co została oklejona na niebiesko. Żyrandol o kloszach w kształcie tulipanów dawał stosunkowo niewiele światła, przez co wszystko spowijał półmrok...

A, no tak. Tam nie było cholernych okien. Zaraz zdwoiłam czujność, rozglądając się jeszcze raz. Dopiero wtedy zauważyłam, że ściany tak naprawdę są cienkimi ściankami działowymi. Pewnie za nimi znajdowały się kolejne pokoje, między innymi ten z balkonem. Domyślałam się jedynie, gdzie jest łazienka, ponieważ przez szeroko otwarte drzwi widziałam umywalkę, i zaraz opanowała mnie chęć, by do niej podejść i zerknąć głębiej, gdyż... tutaj ścianką była płyta z przezroczystego plastiku. Oczywiście nie takiego całkiem przezroczystego, ale to nadal było coś na kształt żółtej pleksy, jaką wprawiano niegdyś w drzwi, uważając, że to całkiem ładne. Na pewno nie dałoby się dostrzec kogoś znajdującego w środku ze wszystkimi szczegółami, ale kształt już z pewnością...

No już, napatrzyłaś się? – rozległo się tuż za mną, przez co znowu o mało nie podskoczyłam. – Co się stało, że mnie odwiedziłaś? Mieliście się nie zbliżać, o ile dobrze pamiętam.

Kto ci urządzał mieszkanko? – spytałam z bezczelną ciekawością, nie zdoławszy się powstrzymać.

Z gardła Keva wydobyło się głuche warknięcie.

Poprzedni właściciele. Zadowolona? Możemy przejść do rzeczy? Zajęty jestem.

Zajęty grą w „Warzone'a”? Nie no, chwali się – parsknęłam. – Przyszłam z pewną sprawą.

Czerwone oczy błysnęły niepokojąco, przez co znowu poczułam zakleszczającą się gdzieś w przełyku gulę strachu. W ciągu ułamka sekundy facet przeszedł metamorfozę ze znudzonego życiem trzydziestoletniego singla w nieśmiertelnego wariata o niewyobrażalnej mocy magicznej, którego spodziewałam się tutaj zastać. W razie czego cofnęłam się na dwa kroki, nie chcąc znajdować się w bezpośrednim pobliżu, jeśli miałby stracić do mnie cierpliwość.

Dobrze rozumiem? – wycedził, błyskając niebezpiecznie kłami. Nie były jakoś specjalnie przerośnięte, jakich można by spodziewać się po wampirze, ale ewidentnie ostre. – Najpierw prowadzicie ze mną wojnę, a teraz chcecie prosić o pomoc? Jeśli mogę to określić pomocą.

Ja nie nazwałabym tego wojną – zaprotestowałam nieśmiało. – Ot drobna sprzeczka, nic więcej. Przecież w końcu się dogadaliśmy.

A co na to wasz kolega?

Zgrzytnęłam zębami.

Wydobrzał. I nie żywi urazy. Chyba.

Wydobrzał, bo go, kurna, uleczyłem – parsknął. – Dobra, niech wam będzie. O co chodzi?

Zamarłam na chwilę, zbita z tropu. Sama nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale z góry założyłam, że skoro wyczuł mnie bezbłędnie za drzwiami, jakoś się domyśli, z czym takim przyszłam. No bo skoro my czuliśmy, że w mieście coś nie gra, on chyba też powinien? Wyverny miały być na tego typu sprawy szczególnie wyczulone.

To chyba dość długa historia – westchnęłam wreszcie. – To może zaproponujesz mi chociaż tą herbatę?

Najchętniej to bym ci zaproponował drogę w jedną stronę do drzwi – warknął. – Czarna czy zielona? Innej nie mam.

Może być czarna. – W razie czego nie wspominałam, że tak naprawdę powiedziałam to półżartem i nie cierpię herbaty. Jeszcze by mnie za to rozpakował ze skóry, sądząc po entuzjastycznych reakcjach do tej pory...

Kev skupił się na przygotowywaniu napoju, a ja zajęłam sobie miejsce przy długim stole. Pokój był cholernie ponury, ale nadal widziałam w nim pewien urok. Być może przez to, że nigdy jeszcze nie spotkałam się z mieszkaniem o tak nienaturalnym układzie, ale coś ciągle mnie kusiło, by zbadać wszystkie kąty. Zdecydowanie przesadzałam z tą swoją ciekawością odnośnie czyichś miejsc zamieszkania, ale nie umiałam nad tym panować. Jeszcze bardziej niż nad półdemoniczną cząstką.

O mało się nie wzdrygnęłam, gdy gospodarz z hukiem postawił przede mną granatowy kubek. Dobrał go kolorystycznie do tamtych brzydkich szafek, czy co? Fakt, że nienawidzę jeść i pić z niebieskich naczyń, również zachowałam w razie czego dla siebie.

Więc co to za dość długa historia, co? – Usadowił się naprzeciwko mnie i oparł łokciami o stół, lekko nachylając w moją stronę. Dopiero wtedy zaczęłam zauważać więcej dość istotnych cech jego wyglądu. Choć raczej dość niski, bo wątpiłam, by miał ponad metr siedemdziesiąt, miał atletycznie zbudowane ciało i silne ramiona kogoś nawykłego do sportu. Czy raczej walki, czego można było spodziewać się po kimś takim. W mieszkaniu pewnie nie przemieniłby się w prawdziwego wyverna z powodu niezaprzeczalnego braku miejsca, lecz i bez tego spacyfikowałby mnie jednym niewysilonym ciosem, i to nawet gdybym przemieniła się w wilka. Może i byłabym wtedy od niego większa, ale z moimi łapkami jak patyczki...

Szlag, nie myśl o tym, Leah. Na razie sprawia wrażenie takiego, z którym można porozmawiać, i na tym się skupmy. Nie przyszłaś tutaj, żeby poćwiczyć zapasy, tylko przeprowadzić w miarę cywilizowaną rozmowę.

To będzie trudne – zastrzegłam, wsypując do herbaty dwie łyżeczki cukru. Podejrzewam, że jeszcze będę tego żałować, ale może przynajmniej zabije smak zielska. – Nie masz może wrażenia, że w mieście dzieje się coś niewłaściwego?

Miałaś opowiadać, a nie bawić się w odpytywanie – burknął, lecz dodał po chwili, widząc moje spojrzenie: – Tak, mam wrażenie. Ciężko nie mieć, skoro śmierdzi złym na kilometr. A pytasz mnie o to, bo...?

Bo z tym do ciebie przyszłam – zirytowałam się. – To trwa już od dłuższego czasu. W mieście pojawiają się tysiące mniejszych i większych anomalii, a w powietrzu jest to coś, co sam czujesz i twierdzisz, że jest złe. Dodatkowo mamy kilka magicznych dziur w ziemi w różnym stadium rozwoju, w których siedzi jakieś nie wiadomo co, i armię bladgorów, ale je akurat chwilowo opanowaliśmy. To tak w dużym skrócie. Nie do końca sobie z tym radzimy, a wy podobno jesteście specjalistami od takich spraw, więc...

No dobrze, może i jesteśmy. – Westchnął i wyprostował się na krześle. Nagle wydał mi się znacznie starszy i bardzo zmęczony. – Ale czego konkretnie ode mnie oczekujecie?

No jak to czego? – Zupełnie zbił mnie z tropu. – Pomocy. Próbowaliśmy z tym walczyć, ale to zupełnie nie nasza liga. Mamy w stadzie półdemona, ale on też rozłożył ręce. Wszyscy nam mówią, że to już sprawa dla wyvernów, dlatego przyszliśmy do ciebie. To znaczy ja przyszłam, bo chłopaki powiedzmy, że się bali.

Bali się? – Wyszczerzył się szeroko, a mi przemknęło przez myśl, że całkiem apetyczny z niego facet. Nawet bardzo. Ups, wybacz, braciszku... – Okej, to brzmi dość ciekawie... Ale mam wrażenie, że nie sprecyzowaliście jednej rzeczy.

To znaczy? – Przez chwilę skupiłam się na piciu herbaty i analizowaniu jego słów, lecz nic ciekawego nie przyszło mi do głowy, wolałam więc spytać wprost.

Powinniście zwrócić się do wyvernów. Ale nie do pierwszego lepszego wyverna, tylko do... powiedzmy, że sztabu kryzysowego. Bo to również nie moja liga.

No ale jak to? – Upuściłam srebrną łyżeczkę. Kev złapał ją bez większego wysiłku, zanim uderzyła o blat stołu.

Bo to coś... – Zastanowił się przez chwilę, szukając odpowiednich słów. – Mnie też ciężko to wytłumaczyć, ale to coś jest... poważnym problemem. Nie jakąś tam sobie błahostką, z którą da sobie radę zwykły przeciętniak, taki jak ja.

Nie spróbujesz chociaż?

A myślisz, że nie próbowałem? – Rozłożył ramiona w bezradnym geście. – Nie mam bladego pojęcia, co to może być, ale pewien jestem, że to nie moja liga. Nie jestem supermenem, mała. Jestem zwykłym wyvernem. W dodatku o wiele za młodym, żeby posiadać odpowiednie doświadczenie do walki z czymś takim. Tutaj wchodzi w grę wyższa magia, a ja, choć staram się jak mogę, nie jestem w stanie nauczyć się jej tak szybko, jakbym chciał. Naszym zajmuje to cholerne setki lat.

Ale przecież... – wydukałam nieśmiało i urwałam wpół słowa, gdy zobaczyłam, że poważnie się już na mnie zdenerwował.

Przecież co? – wycedził, a jego czerwone oczy zdawały się ciskać błyskawice. – Tak, jestem wyvernem, i tak, potrafiłbym zrównać to słodkie miasteczko z ziemią w przeciągu kilku minut. Ale tu chyba nie o to chodzi. Do precyzyjniejszego działania musicie znaleźć kogoś znacznie starszego ode mnie. Ja mogę wam jedynie udzielić paru wskazówek i poszukać czegoś na własną rękę, ale nie licz na to, że będę z tym walczyć, cokolwiek to jest... chociaż może inaczej. Gdyby to był ktoś, dałoby się z nim walczyć, tak? W tym jestem dobry, jak każdy z nas. Ale te cholerne dziury w ziemi, o których mówisz... Widziałem dwie. I nie wydaje mi się, że moje umiejętności magiczne by wystarczyły. Mógłbym zmusić ziemię, by się zamknęła, ale co wtedy? Jaką mamy pewność, że to nie wywoła katastrofy? Nie można podjąć żadnych działań, dopóki nie dowiemy się, z czym mamy do czynienia, bo w przypadku tak silnych mocy to jak stąpanie po bardzo kruchym lodzie, uwierz.

Więc co powinniśmy zrobić? – spytałam słabo, wbijając wzrok w zawartość kubka, dziwnie zafascynowana falami, jakie tworzyły się na powierzchni herbaty przez drżenie moich rąk.

A co robiliście do tej pory? – Skrzyżował ramiona na szerokiej piersi.

Szukaliśmy anomalii – wyjaśniłam z pewną dozą niechęci. Przy nim miałam wrażenie, że każde z naszych działań wyglądało na błądzenie po omacku. – Spisywaliśmy je, sprawdzaliśmy, jakie mają mniej więcej granice... Doradzono nam, by tak zrobić, zanim zaprosimy tutaj wyverna. Gdy już będziemy mieć przynajmniej większość z nich, mamy zgłosić się do was. Niestety chwilowo poszukiwania stanęły w miejscu, bo wataha z sąsiedniego miasta wypowiedziała nam wojnę i mamy problem, żeby to wszystko ze sobą pogodzić.

Mężczyzna skinął krótko głową z zamyślonym wyrazem twarzy. Po chwili podniósł się z miejsca i zniknął w sąsiednim pokoju, by powrócić z kartką i długopisem.

Jesteś w stanie wymienić mi te anomalie, które znaleźliście do tej pory?

Skupiłam się i rzuciłam kilkoma adresami, co do których miałam stuprocentową pewność. Kev zanotował je skrupulatnie pedantycznym, niemalże kobiecym charakterem pisma i przeczytał kilkukrotnie w myślach, marszcząc w skupieniu czoło. Myślał tak intensywnie, że niemal słyszałam klekot, z jakim obracały się trybiki w jego głowie.

Wzdrygnęłam się, gdy naszła mnie myśl. Ten facet – ten niski, stosunkowo silny koleś o wyglądzie lekko podpitego podstarzałego studenta – był w naszych oczach kimś na kształt boga. Kimś niepokonanym, kimś, kto samym pstryknięciem palców podpalił jednego z nas, jakby nie patrzeć. Był dla nas niewysłowienie wręcz potężny... a uważał, że nie da sobie rady w tej kwestii? Co się tutaj działo, że ktoś taki wolał złożyć broń i oddać zadanie lepszym?

I jak przerażający i szaleni musieli być ci lepsi, skoro nawet on czuł przed nimi respekt?

Zrobimy tak – odezwał się, wyrywając mnie z zamyślenia. – Podzielimy się zadaniami. Zacznę szukać tych anomalii na równi z wami. Postarajcie się jak najprędzej rozprawić z tamtą watahą, bo dobrze wiem, że w takich sprawach nie ma co zwlekać. Te kratery nie wyglądają najlepiej. Wystarczy mi, że widziałem dwa, a jeśli jest ich więcej, niż tylko te trzy, o których powiedziałaś? I inne też są czynne? – Uniósł jedną brew. – Przegońcie tamtą watahę w diabły najprędzej, jak tylko możecie, i również bierzcie się do roboty. Gdy przejdziemy całe miasto i najbliższą okolicę, skontaktuję się z naszą Najwyższą Radą.

Co masz na myśli, mówiąc o najbliższej okolicy?

Zastanowił się, stukając długopisem w kartkę.

Da się wytyczyć jakąś figurę geometryczną na bazie tych kraterów, które już odkryliście? – spytał wreszcie.

Jak na razie, wyszedł z tego trójkąt równoboczny. Prawie, bo jest trochę nieregularny, jeśli dobrze się przyjrzeć. – Skrzywiłam się lekko. – Sprawdzamy wszystko w jego polu?

Na razie tak. Chyba że znajdziemy więcej kraterów. – Zaklął w jakimś dziwnym, twardym języku, którego nie udało mi się rozpoznać. – To naprawdę nie wygląda najlepiej. Na jutro mam mieć mapę z kraterami i tymi waszymi anomaliami.

Z ledwością powstrzymałam się od napomknięcia, co mógłby zrobić z podobnymi rozkazami i gdzie konkretnie je wsadzić, ale dziabnęłam się w język. Ponuro skinęłam głową. Poniekąd miał przecież rację.

Gdy dowiem się czegoś lub znajdę nową anomalię, będę się z wami kontaktował, żebyśmy mieli przed oczami podobne plany – tłumaczył dalej. – I naprawdę, jak babcię kocham, pośpieszcie się.

Robimy, co możemy – przyznałam bezradnie. – Ta sfora przyczepiła się do nas częściowo przez tę sytuację. Kilkoro z ich stada oszalało podczas jednej z ostatnich dziwacznych burz, a potem... no cóż, umarło.

Kev upuścił długopis. I był tak zaskoczony, że nie zareagował, gdy przedmiot potoczył się po drewnianej podłodze, choć tak samo jak wcześniej łyżeczkę, z pewnością był w stanie w porę go złapać. Zrobiło mi się zimno, gdy zauważyłam w wyrazie twarzy niepokonanego wyverna czyste przerażenie. Zaczęłam niepewnie kręcić się na krześle.

A ta wataha jest z...? – pogonił mnie nerwowym tonem.

Z Łodzi.

Kurwa. – Ukrył twarz w dłoniach i do znajomego przekleństwa dołączył parę kolejnych. Tym razem pochodziły z kilku różnych języków, w tym również z rosyjskiego. – Jeśli to sięga aż tak daleko... Nie! – Ze złością trzasnął pięścią w stół, aż niemal zerwałam się na równe nogi. – Wszystko po kolei. Ja szukam anomalii, wy wywalacie na zbite pyski obcą watahę, jasne?

Skinęłam na potwierdzenie głową.

No. To do roboty. Jak najszybciej. Mapę dostarczcie mi jeszcze dzisiaj. Najlepiej zaraz.

Chciałabym tylko jeszcze wiedzieć... – W ostatnim momencie zawahałam się, urywając w połowie słowa. Stropiłam się wyraźnie i ponownie zapatrzyłam w kubek, nie wiedząc, jak teraz powinnam załagodzić sytuację. Po cichu liczyłam na to, że koleś nie okaże się zbytnio ciekawski...

A jednak okazał.

Co chciałabyś wiedzieć? – zainteresował się, unosząc wzrok znak kartki, którą znowu lustrował. Pojęcia nie miałam, co takiego próbował wyczytać z tych kilku adresów, ale przyglądał im się z zapałem godnym lepszej sprawy.

No bo... zastanawiałam się, czy nie masz może jakiejś teorii odnośnie tych kraterów.

To znaczy? Czym mogą być?

Potaknęłam krótko.

No cóż... – Stropił się wyraźnie i ponownie poświęcił uwagę notatkom, nie wytrzymawszy mojego spojrzenia. Jeśli bym się uparła, pewnie nawet dostrzegłabym na pokrytych zarostem policzkach ślad rumieńca wstydu. – Właściwie to nie mam żadnej teorii.

Mina mi zrzedła. I to niemalże w podkówkę.

Serio? Zupełnie nic?

Może i nie tak zupełnie, ale cokolwiek by mi nie przyszło do głowy, z jakiegoś powodu nie trzyma się kupy – wyjaśnił niechętnie. – Moją pierwszą myślą były właśnie anomalie. Słyszałaś o historii, jakoby większe anomalie przywoływały lub wywoływały te mniejsze?

Tak. Mój dziadek twierdzi, że to bujda na resorach. – Lekko zakrztusiłam się herbatą. – Może tylko nie do końca tak to określił, ale sens pozostał.

No właśnie. Nawet jeśli to byłyby wielkie i cholernie groźnie anomalie, to skąd pojawiłyby się te mniejsze, i to w takiej ilości? Nie wiem. Kolejną z moich teorii jest potężne skupisko vurda gdzieś w pobliżu.

Znowu ten cholerny vurd... Skrzywiłam się i nie zdołałam opanować cichego jęku. Dlaczego to cholerstwo mnie prześladuje, odkąd tylko dowiedziałam się, że istnieje? I na czym tak właściwie polega? Jak na razie nikt nie potrafił mi tego wytłumaczyć w satysfakcjonujący sposób, a miałam coraz silniejsze wrażenie, że właśnie tutaj krył się klucz do całej tej sprawy.

Co? – Facet był wystarczająco spostrzegawczy, by zauważyć moją zmianę nastroju, choć chyba nawet ślepy by jej nie przeoczył.

Nic. Po prostu ten vurd wszędzie się za mną kręci – przyznałam bez przekonania. – To była też nasza teoria, ale za mało się na tym znamy, by coś zakładać.

To byłoby nawet sensowne – przyznał po namyśle. – Tylko że na vurdzie również się nie znam. Nie jestem Łowcą, nie orientuję się w tym tak dobrze, a i wśród Łowców te praktyki są niemal zapomniane. Naprawdę niewielu z nas pamięta cokolwiek o tej energii, a takich, którzy potrafią się nią posługiwać, policzyłoby się prawdopodobnie na palcach jednej dłoni. O ile nadal wszyscy żyją. Ja słyszałem tylko o jednym.

Okej, tego to się nie spodziewałam. Na dłuższą chwilę zamarłam z idiotycznie rozdziawionymi ustami.

Czyli że o vurdzie wiadomo tylko tyle, że sobie istnieje? – wydukałam, nie mogąc uwierzyć w te słowa. Jakby zasmakowanie ich na własnym języku miało cokolwiek zmienić.

Z grubsza można to tak określić. Widzisz, vurd to mroczne przeciwieństwo magii. Coś niemożliwego do pojęcia dla ludzkiego umysłu. – Teraz był już stuprocentowo poważny, a w jego czerwonych oczach pojawił się błysk przedwiecznej mądrości. Ciekawa byłam, ile tak naprawdę miał lat. Wciąż podkreślał, że jest młody, ale jak długo było się określanym w ten sposób w społeczności, która się nie starzała i umierała jedynie w walce? – Ktoś kiedyś powiedział mi, że vurd to energia, którą czerpać można z kości umarłych, ale nie wiem, czy to prawda. Co do większości wiadomości, którymi dysponujemy na ten temat, nie można stuprocentowo tego powiedzieć. Prawdą pozostaje to, że każdy kontakt z tą siłą nieodwracalnie odbiera ci cząstkę zdrowego rozsądku. Mówi się, że każda dłuższa ekspozycja na vurda przy pomyślnych wiatrach może skończyć się postradaniem zmysłów, o ile nie śmiercią. Nie wiem. Rozumiesz? Nikt z nas tego nie wie. To coś tak starego, że aż wręcz mitycznego. Anomalie, czy raczej skupiska upośledzonej magii, jak powinno się je profesjonalnie nazywać, to właśnie skupiska vurda... ale niepełnego. To nie jest czysty vurd. Jako czarny półdemon pewnie odkryłaś, jaką energią cię faszerują, jak oddziałują na rzeczywistość, na instynkt. Widzisz, jakie spustoszenie powodują w mieście. I uświadom sobie teraz, że to jedynie okruch z tego, czym jest w rzeczywistości. Być może ty zdołałabyś znieść jego pełne działanie, lecz prawdopodobnie nikt inny nie wyszedłby z tego cało. A nawet twój umysł pozostałby skrzywiony już na zawsze.

Skąd wiesz, że jestem... – przerwałam niecierpliwie, lecz uciszył mnie stanowczym gestem.

Jestem wyvernem, do cholery. Ja wiem takie rzeczy. I czuję, i widzę, i słyszę. A i obserwować potrafię. Dla ciebie istotne powinno być jedynie to, że nie mam nic przeciwko i będę cię krył w razie czego. Nie podpadłaś mi na razie tak bardzo, żebym miał zgłaszać gdzieś twoje istnienie, a i nie wyglądasz na szczególnie niebezpieczną. Chociaż Fenrir podobno z początku również nie wyglądał – wytłumaczył ze zniecierpliwieniem, szybko powracając do tematu. – Grunt, że vurd to nie zabawka, a najpotężniejszy narkotyk, bo każde jego użycie prowadzi do następnego. Gdy już raz tego spróbujesz, nie ma szans, byś o nim zapomniała, dlatego zaufaj mi, że nie warto. Ja sam nigdy nie zamierzam tego robić. Na szczęście, jak mówiłem, nie jestem Łowcą. Nie mam tatuażu, który by mi to ułatwiał.

Kim są Łowcy? – ponownie się wtrąciłam.

Można powiedzieć, że osobną kastą wśród wyvernów, lecz ciężko określić, czy uprzywilejowaną, czy raczej tą, która ma najbardziej przesrane. – Nareszcie uśmiechnął się półgębkiem. Gdy był poważny, bałam się go nieporównywalnie bardziej. – Powstali właściwie przez przypadek. Co do tego również nie zachowały się wszystkie podania, lecz wiadomo, że stworzył ich jeden z naszych nieżyjących już od tysięcy lat władców, Zahreik Zabójca. Podobno mieli być produktem mającym ułatwić wojnę z wampirami, którą wówczas toczyliśmy – wpojono im szczególną nienawiść do tego gatunku. Są potężniejsi od zwyczajnych wyvernów, lecz o wiele bardziej szaleni, uwierz. Niektórzy tak bardzo, że nie ma z nimi większego kontaktu. – Wzruszył ramionami i potrząsnął głową, jakby próbował odegnać jakąś natrętną myśl. – Prawdopodobnie to jednego z nich przyślą wam do pomocy. Więc może to lepiej, że przyszliście najpierw do mnie? Przyda wam się przedstawiciel w razie czego. Ze swoim jednak będzie rozmawiać inaczej. Ale wracając. Efektem ubocznym działania magii, jaką wykorzystano do rzucenia tej klątwy, było silniejsze związanie z vurdem i tatuaż w kształcie czarnego słoneczka. Małego, niepozornego, jak rysunek dzieciaka. O tutaj. – Wskazał palcem na wnętrze prawego przedramienia. – To runa vir, jeśli chcesz wiedzieć. Zakotwiczenie vurda. Magia run sama w sobie służy bardzo pośrednio do posługiwania się vurdem i również jest zakazana od wieków, ale znaczenie tego jednego symbolu zna każdy z nas. Dzięki niemu ci o ograniczonych ludzkich umysłach potrafią posługiwać się vurdem. Ale mówiłem już, jakim kosztem, dlatego nie polecam.

Coraz mocniej mnie to fascynowało.

A czy teoretycznie... – zaczęłam ostrożnie. – Ale wiesz, tak czysto teoretycznie. Gdybym ja miała posłużyć się vurdem, potrzebowałabym do tego tatuażu?

Jesteś czarnym półdemonem, więc pewnie nie. Ale na starych bogów, nawet się nie waż tego próbować. Bo wiesz, co się stanie.

Powoli skinęłam głową.

Oszaleję?

Najpierw zabiją cię nasi egzekutorzy. Chyba już wiesz, że Drugi Świat nie jest zbytnio tolerancyjny względem twojego gatunku.

Czyli mam się ukrywać? – spytałam ostrożnie. – Znaczy dobrze wiem, że nie powinnam się tym przechwalać, ale czasem... No wiesz, czasem to nie wychodzi. Moja wataha też nieraz traktuje mnie jak coś w rodzaju karty przetargowej, ciężko więc utrzymać tę tożsamość w tajemnicy.

Nie ma sensu, żebyś się ukrywała – parsknął. – Tylko kompletny kretyn nie zauważyłby, czym jesteś. Ktokolwiek, kto się na tym zna, nie powinien mieć żadnych wątpliwości. Raczej dobrze by było, żebyś nie rzucała się z tym w oczy, rozumiesz? Jak najdłużej udawaj, że praktycznie nic o tym nie wiesz i gówno cię to obchodzi, to może dadzą ci żyć w spokoju. Dowiedzą się tak czy siak.

Nie brzmiało to szczególnie pocieszająco, ale skłonna byłam uwierzyć, że tak wyglądają fakty. Właściwie to nigdy nie łudziłam się, że skoro takich jak ja zabijano tuż po urodzeniu, będę miała życie usłane różami. Za cud i dar od losu powinnam uważać to, że jeszcze nie wydarzyło się nic strasznego w związku z moją tożsamością. Nikt nie zacznie mnie nosić na rękach, gdy okaże się, że jestem niegroźna. Nie brzmiało to najlepiej, ale co mogłam na to poradzić? Właściwie to i tak nigdy nie pragnęłam innego życia niż to w wilkołaczej sforze.

To skoro pogadaliśmy, wypadałoby wziąć się do pracy – zadysponował Kev. – Czekam na mapę. I mam nadzieję, że czekam jak najkrócej?

Znowu potaknęłam, dopiłam herbatę jednym łykiem, krzywiąc się od tego, jak słodka była, i podniosłam się z miejsca. Ruszyłam do drzwi, pożegnałam się krótko i wybrałam się w stronę swojego mieszkania...

Oczywiście dobrze wiedząc, kto konkretnie będzie musiał wyvernowi dostarczyć mapę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz