piątek, 11 czerwca 2021

Rozdział 10

 

To, jak bardzo miałam dość, nie dawało się nawet w zrozumiałych słowach opisać. Miałam dość otaczającego mnie świata, miałam dosyć tego pieprzniętego prawicowego kraju i zamieszkujących go ludzi o ilorazie inteligencji pierwotniaka, miałam powyżej uszu samej siebie i tego, jak bardzo mnie wszystko irytowało... ale najbardziej na świecie miałam chyba dość Gabrysi.

Nie rozumiem, co takiego ci dziewczyna zrobiła – smęcił Geri. Wraz z Sethem, Frekim i Lordem był na patrolu w drugiej części miasta i już od jakiegoś czasu przysłuchiwał się moim myślom z niegasnącą ciekawością. A było się czemu przysłuchiwać – tak wyrafinowanych przekleństw i morderczych planów nie wygłaszałam już od dawna. Poważnie, to było przegięcie nawet jak na mnie.

Co zrobiła? – zapowietrzyłam się, odruchowo szczerząc kły i kładąc uszy płasko, choć nikt mnie przecież nie mógł widzieć. – Urodziła się, ot co!

Słaby argument. – Lord też zaczynał działać mi na nerwy. Mieli z emosią przerażająco wiele wspólnego. – Naprawdę nie czaję tej waszej relacji. Ona cię uwielbia. Czy przypadkiem nie jest tak, że wszystkie popularne laski kochają te mniej popularnie, które są w nie zapatrzone jak w obraz?

Pewnie masz rację. Tylko że od kiedy to ja jestem popularną laską? – prychnęłam, z ledwością powstrzymując się od skwitowania tego napadem niezbyt wesołego śmiechu, już rodzącego się w gardle.

Prawdopodobnie od wtedy, gdy zmieszałaś z błotem najpopularniejsze laski w szkole. – Młody wilkołak wywrócił oczami. – Błagam cię, wszyscy już o tym wiedzą. W innych szkołach też.

Serio? – Teraz to niemal opadła mi szczęka. – Ludzie, wy poważnie nie macie czym żyć?

Odburknął coś niewyraźnego, pozostało mi więc pogodzić się z tym, że temat wyciągnął nóżki i zdechł śmiercią naturalną. Jakoś mnie to szczególnie nie zabolało, i tak tym, czego pragnęłam najbardziej, było pozostanie samą we własnej głowie. Chwilami zastanawiałam się nad tym, czy by nie przemienić się w człowieka, niestety jednak musiałam przyznać, że czekanie w wilczym ciele było znacznie wygodniejsze. W takim przypadku mogłam leżeć na trawniku i nie rozpaczać z tego powodu. Ba! Całkiem wygodnie mi było. I pewnie dałoby się to uczucie zakwalifikować do przyjemnych, gdyby nie to, do czego prowadziło.

Czekałam na Gabrysię. Taaa...

Gruba emosia odważyła się zadzwonić do mnie o godzinie dwudziestej, gdy to szykowałam się spać, by jakoś wstać następnego dnia do szkoły, i poczęstowała rozpaczliwą wiadomością, że pilnie musi ze mną porozmawiać. Z początku próbowałam się wykręcić i szło mi całkiem nieźle – prawie uwierzyła w to, że Ladon mnie woła, na szczęście nie pamiętając najwyraźniej, że mój kochany braciszek kończył pracę dopiero grubo po północy, pech jednak chciał, że w pewnym momencie rozbeczała się do słuchawki i skutecznie zagłuszyła wszelkie moje argumenty. Od tego czasu stałam się zbyt mało przekonująca (pewnie przez to, że po prostu przestała mnie słuchać), więc, mając ochotę gryźć ściany z rozpaczy, zgodziłam się na to pochrzanione spotkanie. I żałowałam tej decyzji, jeszcze zanim ją podjęłam. No cudownie.

Na dworze było, kurde, ciemno jak w przysłowiowej dupie. Upstrzone gwiazdami niebo na każdym kroku przypominało mi, że powinnam w tej chwili leżeć w łóżeczku pod ciepłą kołderką i nastrajać się pozytywnie do dnia spędzonego w szkolnej ławce, a nie szlajać się po osiedlu. Czy tam leżeć w błocie na cholernym trawniku, lampiąc się ludziom w okna. Zadekowałam się akurat dwa bloki od mojego, robiąc sobie prawdziwą telewizję z ludzi, których zaczęłam podglądać jeszcze jako małe dziecko...

Razem z mamą nazywałyśmy to miejsce „meliną”, bo to nam przyszło na myśl jako pierwsze, gdy dostrzegłyśmy, że z tym przybytkiem jest coś mocno nie tak. Od tego czasu to stało się czymś na kształt naszej obsesji – znajdujący się na parterze lokal mieścił się tuż przy osiedlowej uliczce, którą trzeba było przejechać, by trafić na parking pod moim blokiem, więc zaglądałyśmy tam w okna za każdym razem, gdy się tutaj pojawiałyśmy, nieraz po kilka razy dziennie. I za każdym razem tak samo nas to dziwiło... Nigdy nie miałam okazji przyjrzeć się mieszkającym tam ludziom z bliska, wiedziałam jednak, że to dość młode małżeństwo z na oko pięcioletnim gówniakiem. To jednak nie było najważniejsze...

Nieraz tak jest, że patrzysz po elewacji bloku i od razu po samym wyglądzie okien możesz domyślić się, kto tam mieszka. Tutaj sprawdzało się to idealnie. Metalową barierkę dużego balkonu zastąpiono drewnianymi sztachetami, jak niskim płotkiem, z których brązowa farba łuszczyła się w taki sposób, że aż człowieka skręcało, żeby ją poskubać. Lodżia ponadto nie służyła ludziom tutaj jako miejsce wypoczynku, lecz składzik... w zasadzie wszystkiego. Trzy pordzewiałe rowery, reklamówki z wszelkiego rodzaju badziewiem i rozpływające się z wilgoci szafki ze sklejki zajmowały całą wolną przestrzeń, aż czasem zastanawiałam się, jak to możliwe, że dają radę się tam poruszać. Chyba że właśnie nie dają, bo nigdy nie widziałam, by ktoś tam wychodził... Jestem niemal pewna, że otwarcie balkonowych drzwi oznaczałoby tragiczne w skutkach zachwianie i runięcie w drzazgi tej piramidy. Przez niezbyt czyste okna mogłam przyjrzeć się salonowi, w którym żałośnie słabe światło, od którego oczy bolały bardziej niż od całkowitej ciemności, próbowało bezskutecznie wybielić niegdyś pewnie białe, obecnie pożółkłe ściany i wiecznie grający telewizor w obudowie o kolorze przypominającej przestarzały komputer, a obok widać było...

No cóż, właśnie drugi pokój był bardziej interesujący. Bo ciekawa jestem, kto stworzył taki koszmar.

Pomieszczenie jest dość spore. Ściany wyłożono granatową tapetą w złote gwiazdki, która w wielu miejscach zaczyna w piękny sposób odchodzić od ścian, jak od gada zmieniającego wylinkę. Sufit również machnięto na granatowo, zapewne żeby pasował, choć nie wiem do czego, a meble z ciemnego drewna sprawiają tak ponure wrażenie, że z niewiadomych przyczyn kojarzy mi się to z domem pogrzebowym. Jedyne światło zapewnia przymocowany do ściany kinkiet – znowu tak słaby, że równie dobrze mogłoby go nie być, bo już lepsze światło zapewniają uliczne latarnie. Dodatkowo co jakiś czas mieszkańcy zasłaniają okna zasłonkami... a przynajmniej granatowymi szmatkami, które mają je przypominać, bo są stanowczo za małe i kompletnie nie pasują wielkością do szyb, przez co wyglądają raczej jak suszone w awangardowy sposób pranie.

Jest tam ciekawie, nie powiem. Jaka szkoda, że w tym pięknym inaczej otoczeniu toczy się zupełnie zwyczajne życie. Zawsze podglądam tę rodzinkę, licząc na jakieś fajerwerki, by jedynie gorzko się rozczarować, gdy kolejny dzień upływa im zwyczajnym rytmem. Rodzice gapią się w telewizor, facet obowiązkowo z puszką taniego piwska w ręce. Dzieciak wrzeszczy i biega jak opętany przez 5G, rozrzucając wszędzie najtańsze zabawki, za nic mając to, że w ten sposób je wszystkie poniszczy. No i w zasadzie dzieje się tam... właśnie tyle. Kompletne nudy. A pomyśleć, że zawsze sądziłam, iż w ciekawym otoczeniu toczy się ciekawe życie.

Ale wracając do Gabrysi. Leżałam tak sobie na trawniku, chłonąc bijące od nagrzanych w ciągu dnia ścian bloków ciepło, i zastanawiałam się, kiedy emosia łaskawie się pofatyguje, bo poważnie już rozważałam wzgardzenie jej rozpaczą, odwrócenie się na pięcie i powrót do domu, gdzie wyłączyłabym telefon w diabły i udawała, że nic mnie nie obchodzi. Rozglądałam się za dziewczyną, wsłuchiwałam w myśli sfory i nadal jej tam nie znajdowałam. Zaczynało mnie to poważnie irytować.

Może po prostu do niej zadzwoń? – podsunął Seth. – Może wcale nie przemieniła się w wilka i właśnie się do ciebie dobija, a ty tu sobie z nami plażujesz?

Miał chłopak nieco racji. Niestety gdy przybrałam ludzką skórę, przekonałam się, że tak będę irytować się jeszcze mocniej. Zacisnęłam mocno zęby i ruszyłam na jakiś upośledzony spacer, starając się zbytnio nie odchodzić od miejsca spotkania i nie umrzeć z nudów. Pogoda była tak beznadziejna, że co chwilę zdejmowałam skórzaną kurtkę i zakładałam ją z powrotem, nie mogąc się zdecydować, czy jest mi jednak za zimno, czy za gorąco.

Najgorsze jest to, że to górnolotnie określane „miejsce spotkania” wybrała właśnie emosia. To było całkiem ciekawe, bo pierwszy raz w życiu zajęła tak stanowcze stanowisko, nie pozostawiając mi pola do manewru, co zwykle czyniła słowami „jak uważasz, mi tam obojętnie”. Z jednej strony jej iście dyktatorska postawa rozsierdziła mnie jeszcze mocniej, lecz z drugiej... poniekąd mogłam uznać to za jedyny plus tej sytuacji. Jej obecność miała to do siebie, że kompletnie wyłączała funkcjonalność mojego mózgu. Absolutnie nie chciałoby mi się jeszcze wymyślać, gdzie też chciałam skazywać się na torturę pogadanki, wolałam więc tym razem oddać jej tę inicjatywę. Chyba po prostu miałam taki dzień, że nawet dobre rozwiązania budziły we mnie nieukierunkowaną złość, z którą przestawałam sobie radzić.

Cholera. A może okres się zbliża? Zwykle właśnie w jego okolicy mam pierdolca. Tylko tego mi, kurna, brakowało – bólu brzucha, dawki ibuprofenu, po której aż kręciło mi się w głowie, i dyskomfortu, od którego nawet leżeć mi się nie chciało...

Wolałam nawet o tym nie myśleć.

Nie wiem, ile tak się szwendałam. Gabrysia, jakby mało jej było wyciągania mnie z domu w środku nocy, miała czelność się spóźniać. Nie powiem, spacer podczas prawdopodobnie ostatniej ciepłej nocy w tym roku był całkiem przyjemny, ale perspektywa rozmowy z ulubioną koleżanką tak mi ciążyła, że nie umiałam się podczas niego całkowicie rozluźnić i czerpać większej radości. O ile jakąkolwiek czerpałam... Z każdym pokonanym metrem byłam coraz bardziej pewna, że pierwszy podpity dresiarz, jaki się nawinie, skończy z przegryzionym gardłem. Myśli czarnego półdemona były mi znacznie bliższe, niż zazwyczaj.

Być może coś było w powietrzu. Może coś się szykowało. A może to jedynie moje urojenia. Nie zamierzałam nic zakładać. Owszem, powietrze miało odrobinę dziwny smak, ale nie na tyle nachalny, bym szczególnie się na nim skupiała. Być może ludzka frustracja dobijała mnie na tyle, by przyćmiewać bijący na alarm instynkt. Nie wiem.

Już miałam dać se spokój i dojść do wniosku, że chyba wypadałoby wrócić do domu, jeśli zamierzałam zachować ostatki godności, gdy zadzwonił mój telefon. Chwilę namęczyłam się z wyjęciem go z kieszeni, przeklinając zarówno jego rozmiar, jak i producentów damskich spodni, zakładających najwyraźniej, że takie bzdury jak sensowne kieszenie są w nich niepotrzebne, i uniosłam go do ucha, warcząc niezbyt uprzejmie do słuchawki:

No gdzie ty jesteś?! Zaraz spicnieję pod tym blokiem! – To nie do końca była prawda, bo właśnie byłam w fazie pocenia się jak grubas na sterydach, zmuszony do przebieżki wokół domu, ale jakoś tak mi się wypsnęło. Dobrze komponowało się z pobrzmiewającą w moim głosie wściekłością.

Już jestem blisko. Możesz mi wyjść naprzeciw, jeśli chcesz. Idę od strony parku – wygłosiła, całkiem nieźle zdyszana. Chyba biegła w moją stronę.

Okej... – wycedziłam, rozłączyłam się i znowu naszarpałam z telefonem, tym razem żeby go schować. Ja pierdzielę, projektanci mody to chyba są jacyś upośledzeni...

I dlaczego ja nie umiem być bardziej asertywna? Będzie mi się tu jakieś emo rządzić...

Ruszyłam między blokami w jedyną możliwą stronę. Trochę ciekawiło mnie, co też Gabrysia mogła robić w najrzadziej uczęszczanym miejskim parku, mieszczącym się już właściwie na samej granicy zamieszkanego obszaru, ale wolałam w to nie wnikać. Jak znam życie, zajmowała się kolejnym pogańskim rytuałem wraz ze swoimi dziwacznymi znajomymi.

Przeszłam do najdalszej części osiedla, od mojej oddzielonej sporym pustym placem, hipermarketem i obecnie niezagospodarowanym żółtym pawilonem, w którym jeszcze niedawno mieścił się drogi salon meblowy, po latach zamknięty na cztery spusty i pozostawiony sam sobie, aby pokrywająca go blacha falista mogła niszczeć w spokoju. Pamiętam, że za czasów, gdy przyjaźniłam się jeszcze z Klementyną, nazywałyśmy tę część blokowiska „jej” częścią, ponieważ właśnie tam mieszkała. Jak zwykle zrobiło mi się jakoś tak gorzko na samo wspomnienie byłej przyjaciółki, jak zawsze, gdy przypominałam sobie, w jakich okolicznościach się rozstałyśmy. Przyjaźniłam się w życiu już z paroma osobami, za każdym razem niestety coś nie wychodziło, lecz zakończenie tej właśnie relacji przeżyłam najmocniej. Przeżywałam do teraz, choć minęło już przecież parę lat i powinnam się z tym pogodzić, zwłaszcza że wina nie leżała tylko po mojej stronie. Niestety pech chciał, że niedawna akcja z bladgorami, przez którą miałam nadzieję, że nastąpi między nami pewien przełom, sprawiła że... nie stało się właściwie nic. Dziewczyna ucichła i nie kontaktowała się ze mną dokładnie tak, jak nie robiła tego wcześniej. Wciąż pielęgnowała w sobie złość, nie próbowałam więc nawet tłumaczyć jej, jak sprawa wyglądała z mojej strony. Bo i po co? Dobrze wiedziałam, że lepiej jest tak, jak teraz. Lepiej, żeby każda z nas poszła swoją drogą, przecież nie można zmusić kogoś do cieplejszych uczuć. To ona nie chciała zrozumieć. To ona zaczęła mnie od siebie odsuwać, nie wspomniawszy o przeprowadzce do innego miasta, czego dowiedziałam się w aurze śmiechu i poniżenia od nienawidzących mnie znajomych z klasy. To ona nadszarpnęła tym moje zaufanie. Chyba nic dziwnego, że później już nic nie było takie, jak wcześniej. Jak mogłoby, skoro wciąż miałam w sobie żal? A ona jeszcze śmiała mi wypominać, że wszystko było moją winą.

Ze złością potrząsnęłam głową, próbując pozbyć się tych myśli. Dobrze wiedziałam, że takie durne rozpamiętywanie zupełnie nic mi nie przyniesie. Po prostu pozostało mi żywić nadzieję, że emosia nie zaciągnie mnie pod ten konkretny, pomalowany na pomarańczowo blok, w którym mieszkała dawna przyjaciółka, bo wciąż robiło mi się jakoś przykro, gdy koło niego przechodziłam.

Droga z parku była tylko jedna. Jeśli emosia nie zamierzała przechodzić na przełaj przez fragment wybudowanej i porzuconej wiele lat temu obwodnicy, rozległy trawnik i ogrodzony teren składu budowlanego, musiała wybrać chodnik biegnący wzdłuż torów kolejowych, po których drugiej stronie miałam już naszą wilczą góreczkę i pola. Obym miała rację, bo nie zamierzam ganiać za nią po nocy... Zbyt dziwni ludzie kręcą się tu o tej godzinie. Nie to, żeby zazwyczaj mi to przeszkadzało, ale dzisiaj wolałam nie ryzykować. Poważnie miałam ochotę, żeby kogoś zabić. Dobrze wiedziałam kogo – nie chcę wymieniać tej osoby z imienia i nazwiska, więc wspomnę jedynie, że jej imię zaczyna się na „Gab”, a kończy na „rysia” – ale właściwie nadałby się ktokolwiek, gdyby miał odwagę mi podskoczyć.

Emo miała szczęście, bo dość szybko zauważyłam ją na nieoświetlonej drodze, jak spieszy w moją stronę nieco kaczkowatym chodem. Od razu, gdy znalazła się w odpowiedniej odległości, rzuciła mi się na szyję i uściskała mocno, zalewając łzami. Makijaż miała już tak rozmazany, że wyglądała jak smutna panda. Wciąż dziwiłam się, że nie mogła sobie raz na jakiś czas kupić wodoodpornych kosmetyków, skoro tak często się nad nimi znęcała.

Hej, co się stało? – spytałam, z niejakim trudem odsuwając ją na długość ramion. Ciężka była, skubana... Może i jej nie lubię, nie jestem jednak kompletnym chamem bez serca. Nie umiem być niemiła dla płaczących ludzi. No litości, jakieś tam podstawy wiedzy z zakresu dobrego wychowania posiadam, choć może większość z was jest skłonna w to wątpić.

Boże, Leiczku, bo ja nie wiem, co mam z nimi zrobić! – zawyła i głośno wysmarkała się w przemoczoną chusteczkę.

Z kim? – wykrztusiłam, modląc się, by nie dotknęła mnie tą dłonią, w której międliła własne smarki.

No z nimi! To jest straszne! O rany, ja się czuję taka zagubiona! – Sztuczność wypowiedzi idealnie pokryła się z teatralnością gestu, jakim przyłożyła dłoń wierzchem do czoła, jakby zamierzała zaraz zemdleć.

Błagam, wysłów się... – Jednak mój zbiorniczek na cierpliwość pokazał dno szybciej, niż się spodziewałam.

No z chłopcami! Co mam z nimi zrobić?! – Znowu uwiesiła mi się na ramieniu i zupełnie przestała kontaktować. Pewna byłam, że złamię się wpół pod jej ciężarem.

Odetchnęłam kilka razy głęboko i wolno policzyłam do dziesięciu, próbując się uspokoić, bo istniało ryzyko, że mnie zaraz szlag trafi. I to cholernie spektakularnie. Zaciskając mocno zęby, objęłam ją wpół, by jakoś ustabilizować, i stanowczo pociągnęłam z powrotem w stronę osiedla, warcząc:

Chodź, usiądziemy gdzieś, to mi na spokojnie wszystko opowiesz.

Chlipnęła coś bez ładu i składu i dała się holować, jak bezwolna lalka.

Dociągnęłam ją całkiem daleko, mając nadzieję, że jeśli wybiorę konkretną majaczącą mi w głowie ławkę i nadrobię tym samym zbędnej drogi, dam jej czas, żeby jako tako się ogarnęła. Zatrzymałyśmy się pod jednym z punktowców stojących na samej granicy dwóch części osiedla. Budynek ślepą ścianą przylegał do długiej, wąskiej i nieco krętej uliczki, za którą od razu zaczynało się ogrodzenie kryjące magazyn wielkiego hipermarketu. Szary tynk, którym wyłożono byle jak ocieplaną elewację, wyglądał na wiecznie mokry i spływał coraz mocniej wraz z każdym deszczem, odsłaniając łączenia styropianowych klocków. Usadziłam dziewczynę na pomalowanej na zielono ławce, przycupniętej obok wejścia do klatki schodowej, skąd piękny widok miałyśmy na opuszczoną przybudówkę z zakratowanym oknem, w której kiedyś pewnie mieściła się kotłownia. Zabazgrany tandetnym graffiti budyneczek doskonale podświetlała uliczna latarnia, a padające z niej światło wyglądało w taki sposób, jakby wyszczególnić próbowało drogocenny przedmiot w muzealnej gablocie, a nie coś, czemu należałaby się jak najszybsza rozbiórka.

Ja nie siadałam. Byłam za bardzo wkurzona, żeby wytrzymać choć chwilę w jednym miejscu, za sensowniejszy pomysł uznałam więc kręcenie się w kółko i omijanie bardziej wystających płytek chodnikowych. To jedna z moich technik relaksacyjnych na dni podobne do tego, jeśli można to tak nazwać. Gdy upewniłam się, że dziewczyna przynajmniej przestała spazmować, zdołałam przełknąć atak szału i dopytać:

To powiesz mi teraz, o jakich chłopców chodzi? Wytłumacz nieco sytuację, bo kompletnie cię nie rozumiem.

To ty nie wiesz? – Jej oczy zrobiły się naraz wielkie jak spodki. Zerwała się na równe nogi, przez co o mało sama się nie wywróciłam, bo zmusiła mnie do wykonania niemal niemożliwego zwrotu.

No jakoś mi to umknęło. – Bezradnie rozłożyłam ramiona i uśmiechnęłam się kwaśno. – Zdradzisz mi?

No bo wiesz, Leiczku, ja już od jakiegoś czasu jestem nieszczęśliwie zakochana w dwóch chłopcach. Pewna byłam, że ci o tym opowiadałam.

Tęsknie spojrzałam w stronę swojego bloku. Znajdował się na podwyższeniu terenu, w dodatku zaraz za pustą przestrzenią, jego szczyt było więc całkiem dobrze widać. Tylko mnie zaczął przez to jeszcze bardziej kusić, cholera...

No i ja kompletnie nie wiem, którego z nich mam wybrać – emocjonowała się dziewczyna, załamując ręce. Dopiero wtedy olśniło mnie, że ona zachowuje się zupełnie jak bohaterka „Trudnych Spraw”. Nawet słowa intonuje w podobnie beznadziejny sposób, jakby inaczej nie umiała. – Robert jest taki zamknięty w sobie i tajemniczy, a Damian seksownie dominujący i romantyczny. Leiczku, doradź mi, co ty uważasz, bo ja już zupełnie nie umiem sobie poradzić.

Jakimś cudem zdołałam rozluźnić zaciśnięte do bólu pięści i znowu policzyłam do dziesięciu. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem tyle matematyki używałam... Kurna, czy ta dziewczyna nie ma czego w domu robić, tylko zakochiwać się co pięć dni?!

Nie wiem, co miałabym ci doradzić – warknęłam. – Nie znam ich.

Znasz przecież Roberta. – Poczernione brwi zbiegły się na środku czoła, niemal tworząc literę „V”.

Skąd niby... – Nagle przypomniałam sobie nieszczęsną imprezę na cmentarzu z zeszłego roku. – A, to ten? Dobra, to mogę coś doradzić. Wszystko, byle nie on.

Ale dlaczego właściwie?

Najpierw sama chce znać moją opinię, a teraz jeszcze się pyta? Opadłam bezwolnie na tę głupią ławkę i cudem powstrzymałam się od ukrycia twarzy w dłoniach. Jak ja nienawidzę rozmawiać z nią na takie tematy...

Bo jest emo – palnęłam wreszcie. – I nie jest zamknięty w sobie i tajemniczy, tylko po prostu nie posiada życia wewnętrznego i poczucia humoru, więc na początku faktycznie można odnieść takie wrażenie. Wybierz kogokolwiek, byleby nie miał tego wyrazu twarzy.

Jakiego wyrazu? – Wyglądała na zagubioną. Aż mi się jej szkoda zrobiło.

– „Zabiłbym się, ale nie wiem, którą stroną trzyma się pistolet” – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – Serio, on musi mieć porażenie mięśni twarzy, bo nawet przez sekundę nie wygląda inaczej. Przyglądałam mu się.

Dziewczyna już miała coś powiedzieć, gdy zagrzmiało. Z pewną obawą zerknęła w stronę nieba i skrzywiła się, gdy kilka pierwszych kropli deszczu wyrysowało idealnie okrągłe ślady na rękawie jej czarnej kurteczki.

Świetnie, jeszcze będzie teraz padać – warknęła pod nosem.

Mi samej wydało się to dość podejrzanie, nie powiedziałam więc nic. Dałabym sobie rękę uciąć, że jeszcze przed momentem niebo było idealnie pogodne, a sezon na burze minął przynajmniej dwa miesiące temu, ale... nie zapominajmy, że podejrzana złość rozsadzała mnie do tego stopnia, że zwyczajnie nie umiałam skupić się na podszeptach instynktu. Nie umiałam, bo...

Coś jest nie tak.

Aż podskoczyłam, słysząc w głosie emosi niespotykaną w jej przypadku powagę. Rzuciłam jej szybkie spojrzenie, dokładnie przyjrzałam się pobladłej twarzy... i alarmowa lampka zapaliła mi się w głowie.

Znowu zagrzmiało. Ostrożnie podniosłam się z ławki, rozejrzałam po zupełnie opustoszałej ulicy i wsłuchałam się w swoje wnętrze, próbując wybadać, co może być nie tak. Ostrożnie posmakowałam powietrze, doszukując się w nim tego charakterystycznego czegoś, co wyczuwałam zawsze w pobliżu krateru.

Było tam. Albo miałam urojenia.

Kolejny piorun musiał uderzyć niedaleko, bo ziemia pod naszymi drogami aż zadrżała, a wszystkie drobne włoski na przedramionach stanęły mi dęba. Coś we mnie zakotłowało się niepewnie, warknęło i czujnie wystawiło nos do nieba, sprawdzając, czy to aby nie pora, by wypłynąć na zewnątrz...

To była anomalia. A siedzący we mnie czarny półdemon bliski był szaleństwa.

Nigdy nie bałam się burzy, tym razem jednak stuliłam ramiona i czym prędzej wciągnęłam Gabrysię pod daszek klatki schodowej, chcąc uchronić się przed deszczem. Przyjemnie ciepła woda w dotyku była zupełnie zwyczajna, lecz cuchnęła tanią farbą drukarską i czymś nienazwanym, od czego chciałam umknąć jak najprędzej. Irracjonalny lęk przed wystawieniem się na jej działanie opanował mnie do tego stopnia, że gotowa byłabym wyważyć drzwi prowadzące do wnętrza bloku, gdyby nie to, że jakimś cudem okazały się otwarte.

Co jest grane?! – Gabrysia zacisnęła mi palce na ramionach z siłą imadła. W ciemności panującej na wąskiej klatce schodowej, której jedną ścianę wyłożono słabo przepuszczającymi światło luksferami, jej oczy lśniły strachem i adrenaliną. – Ostatni raz odleciałaś tak, gdy...

Nieważne – warknęłam tylko i drżącymi palcami wyciągnęłam telefon z kieszeni. Zaklęłam szpetnie, zobaczywszy wyświetlający się znaczek braku dostępu do sieci. – Kurde, naprawdę?!

Kolejny piorun zbiegł się w czasie z uderzeniem wiatru, który smagnął ścianą wody drzwi klatki, sprawiając, że aż zadrżały w zawiasach. Gabrysia podskoczyła i pisnęła, a ja z nerwów o mało jej nie zglanowałam. Tak mnie wystraszyła, że serio niewiele brakowało, by zarobiła kopa, po którym aż odkleiłaby mi się podeszwa...

O jejuniu! – wydusiła, podciągając mnie do szklanej szyby wprawionej w drzwi. – Co to ma być?

To jest prawdopodobnie burza – wytłumaczyłam jak małemu dziecku, z trudem uwalniając ramię z uścisku jej palców. Pewna byłam, że zostaną mi po tym siniaki.

Ale przecież nie zapowiadali burzy...

Wiesz, prognozy pogody często się mylą – zbagatelizowałam, siląc się na spokój, w który sama nie wierzyłam.

Nie o to mi chodzi – zdenerwowała się. – Mamy październik. Widziałaś kiedyś burzę w październiku?

Nie widziałam. I ona też dobrze o tym wiedziała.

Przez chwilę trwałyśmy w ciszy, obserwując lejące się z nieba strugi wody. Pojęcia nie mam, dlaczego żadna z nas nie wpadła na to, by zapalić światło, którego włącznik miałyśmy dosłownie przed nosami. Jakoś tak z emocji obie przestałyśmy logicznie myśleć, choć pewna jestem, że ciepły elektryczny blask pomógłby nam nieco ukoić nerwy. A z pewnością powrócić do normalności.

I co teraz robimy? – spytałam słabym głosem, gdy od kolejnego wyładowania zatrzęsła się nawet poręcz schodów. Zupełnie jakby olbrzym upuścił na siemię skałę wielkości całego bloku...

Pamiętam, że zawsze tak właśnie wyobrażałam sobie burzę jako dziecko. Wyobraźnię miałam przesadnie wybujałą, do każdej teorii tworzyłam setki mniej lub bardziej realistycznych obrazów i wciąż pamiętałam ogromną większość z nich. Wręcz pielęgnowałam w sobie te wspomnienia, nie chcąc, by kiedykolwiek mi uciekły... Jednym z nich był właśnie ten obrazek. Kojarzycie te dobiegające nieco z oddali grzmoty, zdające się ciągnąć niemalże w nieskończoność? Dobrze wiedziałam, że to nieprawda, bo nawet jako dzieciak myślałam do przesady praktycznie, ale nie umiałam nie wyobrażać sobie do tego olbrzymów rzucających ogromnymi skalnymi odłamkami. Niemal okrągłe kamienie uderzały w ziemię i turlały się nią dłuższą chwilę, ryjąc głębokie koleiny...

Ja bym była za ewakuacją – wydusiła emosia, wyrywając mnie z zamyślenia. – Mieszkam niedaleko.

Jak to? – Zmarszczyłam w niezrozumieniu brwi, powstrzymując ją w ostatnim momencie, bo już kładła dłoń na klamce. – Przecież ty mieszkasz, kurde, w innej części miasta.

Przeprowadziłam się niedawno. – Obejrzała się na mnie jak na kretynkę. – No tym razem już mnie nie przekonasz, że o tym nie mówiłam. Wspominałam ci, że rodzice kupili tu mieszkanie, gdy odprowadzałam cię pierwszego dnia naszej znajomości, i pewnie z milion razy później.

Skapitulowałam. Dobrze wiedziałam, że przy tym, jak wnikliwie jej przeważnie słucham, jest to więcej niż prawdopodobne. Nie chciało mi się też wnikać, czy to „bliżej” na pewno będzie bliżej niż mój blok, który wciąż stamtąd widziałam. Po prostu machnęłam przyzwalająco dłonią, by prowadziła.

Wyjście na zewnątrz było jak nieprzyjemne zderzenie się ze ścianą żywiołu. Od razu musiałam przymknąć zalewane deszczówką oczy, słabo więc widziałam Gabrysię, która rączo jak sarenka skierowała się wąską uliczką w drugą stronę, niż ta bardziej znajoma mi część osiedla. Ostatni raz obejrzałam się na swój blok, już żałując, że nie naciskałam, i puściłam się sprintem za nią, dobrze wiedząc, że już po paru metrach będę to przeklinać. Może i ćwiczyłam szermierkę od sześciu lat, ale wciąż miałam kondycję umierającego astmatyka.

Błysnęło oślepiająco, od huku aż zatkało mi uszy. Jakoś coraz mniej mi się to podobało, a coś zmuszało mnie, bym przybrała postać wilka. Bałam się tego... Bałam się, bo moje urojenia równie dobrze mogły nie być wcale urojeniami. Nie wiedziałam, na ile to instynkt, zmuszający mnie do zamienienia skóry na tę, w której czułam się bezpieczniej, a na ile myśli czarnego półdemona. Lub w ogóle coś, co miałoby odrobinę wspólnego z magiczną burzą, podczas której wilkołaki z Łodzi zwróciły się przeciwko swojemu stadu, by następnie umrzeć, jakby ugotowało im mózgi.

Nie, wątpiłam, żeby to było coś takiego. Ale weź tu myśl rozsądnie, gdy wokół ciebie dzieją się takie rzeczy...

Przemykałyśmy akurat obok upstrzonej graffiti przybudówki. Wąska, podziurawiona jak sitko osiedlowa uliczka była zupełnie pusta, nie widziałam nawet samochodów, które powinny parkować wzdłuż niej, bijąc się o skrawek wolnego miejsca. Zupełnie jakbyśmy były ostatnimi żywymi istotami na wymarłym świecie. W ciepłym świetle kołyszącej się od wiatru latarni tańczyły zupełnie już łyse gałęzie starej wierzby płaczącej, rosnącej pod kolejnym blokiem. W kilku oknach na szczęście paliło się światło, ale i tak nie opuszczało mnie wrażenie, że jest zbyt... pusto.

Grzmoty rozlegały się coraz częściej i coraz bliżej. Następny zaś... uderzył niemal w nas.

Nie wiem, jak to możliwe. Świetlista smuga światła zignorowała wysokie drzewa i czteropiętrowe budynki, jakoś prześlizgnęła się między nimi i uderzyła w asfalt ledwie kilka metrów dalej, po sekundzie znikając bez żadnego śladu, pozostawiwszy po sobie jedynie delikatny zapach dymu i ozonu, unoszący się wraz z deszczem. Choć trwało to mgnienie, Gabrysia krzyknęła i niemal się przewróciła, a ja odskoczyłam, ostatecznie przemieniając się w wilka. Jednym susem wylądowałam w środku przybudówki, taranując trzymające się jedynie dzięki grawitacji i kilku podsuniętym pod nie kamieniom drzwi. W środku cuchnęło ludzkim moczem i puszkami po piwie, lecz było zdecydowanie bezpieczniej, niż na zewnątrz. Przybrawszy postać zjeżonej kulki na chudych łapkach, dosłownie wtuliłam się w jedną ze ścian, przyklejając uszy do czaszki i szczerząc błyskające w półmroku kły.

To nie jest naturalna burza – posłałam w eter... lecz nie słyszałam nikogo. Nie było tam żadnego wilka, choć powinnam natknąć się przynajmniej na patrolującą czwórkę.

Leiczku! – Gabrysia zajrzała za mną do środka, jednocześnie przerażona i podekscytowana. – Leiczku, chodź, spójrz na niebo!

Uniosłam łeb, zastanowiłam się szybko. Za nic nie chciałam wychodzić na zewnątrz, lecz w jej głosie było coś takiego...

Wysunęłam się ostrożnie na chodnik i zadarłam nos do góry, zamierając obok przemoczonej dziewczyny. A tam...

Z nieba spadały gwiazdy. Chociaż nie! Nie, to nie były gwiazdy... To były dziwaczne wyładowania, błyskawice przyjmujące postać idealnie łukowatych świetlistych smug, pojawiających się płynnie i rozwiewających równie delikatnie, nie zostawiając nawet powidoków na siatkówce oka. Były wszędzie, zapalały się i gasły w każdym punkcie nieboskłonu, przecinając go na wszelkie możliwe sposoby.

Deszcz zalał mi ślepia. Obejrzałam się na spanikowaną Gabrysię, która nadal jakimś cudem trwała w ludzkiej postaci.

Idziemy – wydusiła i puściła się biegiem w poprzednim kierunku, skacząc nad szybko formującymi się kałużami.

Długi, pięcioklatkowy blok był już ostatnim na osiedlu, znajdując się niemalże w jego rogu – z boku miał już tylko skład budowlany, a od strony balkonów tory kolejowe i pola. Znajdował się nieco dalej od naszego miejsca niż mój, ale byłam tak przerażona, że nie zamierzałam zwracać na to uwagi, wdzięczna za jakiekolwiek schronienie, choć w głębi prześladowały mnie wyrzuty sumienia, że zostawiłam Kota samego. Nigdy nie bał się załamań pogody, ale niczym prawdziwa kochająca mamusia czułam, że powinnam być w takiej sytuacji obok niego. By zawinąć w kocyk, wziąć na ręce i zapewnić, że wszystko będzie dobrze, całując w pachnące czółko... choć to bardziej mi przydałoby się pocieszenie.

Podbiegłyśmy do ostatniej klatki schodowej. Nad starymi drzwiami migała słaba żarówka w potłuczonym kloszu, bardziej właściwie przeszkadzająca, niż pomagająca radzić sobie z napierającym mrokiem. Gabrysia zaczęła przeszukiwać kieszenie, a nie znalazłszy w nich kluczy, wczytała się w wypisane na domofonie nazwiska, klnąc pod nosem jak prawdziwy osiedlowy dresiarz. Ja rozglądałam się wokół, drobiąc w miejscu, i z ledwością powstrzymywałam się od zerkania w stronę nieba, choć coś na kształt wyimaginowanego sznurka wciąż ciągnęło mój nos w tamtą stronę.

Ktoś szedł ulicą. Od razu zdwoiłam czujność, bo pewna byłam, że już nikogo nie zobaczę w tej masakrze. Okazało się, że to była zasuszona mamuśka Gabrysi, ciągnąca za rękę opierające się bliźniaki, najwyraźniej bardzo zafascynowane pogodową anomalią. Dopadli szybko do betonowego daszku, dysząc po dłuższym biegu. Byli kompletnie przemoczeni, na nic zdał im się ewidentnie połamany od wiatru parasol, który kobieta dźwigała pod pachą.

Gabrysia?! – wykrzyknęła, gdy emo rzuciła jej się na szyję, łkając z przerażenia.

Rany, dobrze, że jesteś! – wykrzyknęła, ocierając z twarzy zacieki z makijażu. Kolejny raz zastanowiłam się, jak delikatnie jej wytłumaczyć, że istnieją wodoodporne kosmetyki.

Korzystając z tego, że nikt nie patrzył w moją stronę, przemieniłam się w człowieka i dopadłam do zbiorowiska. Kobieta nieco zdziwiła się na mój widok, pewnie mając wrażenie, że wyrosłam u jej boku dosłownie spod ziemi, lecz powiedziała szybko, porzucając swoją typową surową maskę:

Chodź, Leah, przeczekasz tę burzę u nas, zaraz dam ci coś suchego i zrobię herbaty.

No proszę. Czyżby wraz z przeprowadzką odnalazła te dawno pogrzebane pokłady człowieczeństwa?

Przez nieustannie błyskające wyładowania ciężko było jej trafić kluczem w dziurkę, to Gabrysia musiała wyrwać jej pęk i zrobić wszystko po swojemu. Gdy już wreszcie się udało, kobieta przytrzymała na chwilę drzwi i rozejrzała się po parkingu pod blokiem.

Nie miałyście przypadkiem ze sobą psa? – spytała z wahaniem. – Leah, zawołaj go, przecież nie może zostać podczas takiej pogody...

To nie był mój pies – odpowiedziałam o wiele za szybko. – I tak już gdzieś uciekł.

Uwierzyła, choć dzieciaki posłały mi nieco dziwne spojrzenia. Takich gówniarzy zawsze było ciężej przekonać niż dorosłych... one chętniej wierzyły w to, co widziały, nie dopowiadając sobie logicznych tłumaczeń.

Klatka schodowa była ciepła, jasna i nieco niechlujna, lecz wydała mi się szczytem przytulności po masakrze na zewnątrz. Ochoczo wspinałam się po wąskich schodach za rodzinką, zamierając na krótką chwilę, gdy jedne z drzwi na pierwszym piętrze otworzyły się szeroko, omal nie zbijając Gabrysi z nóg. Z ciemnego, cuchnącego stęchlizną mieszkania wynurzyła się twarz siwego, potarganego mężczyzny. Wodniste spojrzenie zatrzymało się na mamie Gabrysi.

Czy pani widziała, co tam się dzieje?! – zawołał z przerażeniem i dumną pewnością siebie jednocześnie, zupełnie jakby właśnie udowadniał kobiecie, że spełniły się jego najskrytsze przewidywania, w które nikt nie chciał uwierzyć. – To ta Apokalipsa, o której wam opowiadałem, ta klątwa, co...

Och, panie Andrzeju, jaka znowu klątwa? Zwykła burza. – Babka zbyła go lekceważącym machnięciem zasuszonej dłoni, a starzec obrzucił ją stekiem bluzgów i schował się we wnętrzu, trzaskając drzwiami.

Kto to był? – spytałam, nie ruszając się przez moment. Instynkt znowu zaczął mi bić na alarm.

Pan Andrzej. – Gabrysia wzruszyła ramionami. Przemoczona, wyglądała jak topielica. – Ma równe sto lat i nierówno pod sufitem. Taki nieszkodliwy wariat, najlepiej nie zwracać na niego uwagi.

Mam dziwne przeczucia – mruknęłam pod nosem tak, by tylko ona mnie usłyszała. Uniosła pytająco jedną brew, lecz gestem dałam jej znać, że nie będę o tym mówić teraz. Raz, że towarzystwo nie sprzyjało poważnym sprawom, a dwa, że sama musiałam się zastanowić, czy powinnam swojemu wewnętrznemu głosowi wierzyć. Równie dobrze mogło mi odbijać z nerwów.

Weszliśmy do mieszkania, mama Gabrysi zapaliła światło. Przyznam, że po poprzednim, które wyglądało jak – nie przymierzając – melina nieco podobna do tej, którą dzisiaj podglądałam, to prezentowało się aż za dobrze, jak wyciągnięte żywcem z katalogu. Wchodziło się bezpośrednio do rozległego salonu, łączonego z aneksem kuchennym. Ciepło zielone ściany w tak intensywnym, że aż niemal bolesnym, ale dość przyjemnym kolorze nieźle komponowały się z miękkimi meblami i ciemnymi panelami na podłodze. Było nieco za nowocześnie jak na mój gust, ale coś sprawiało, że chciało się tam przysiąść na jakiś czas na kanapie i sprawdzić, jaka w takim miejscu może panować atmosfera. Niestety wrażenie psuły nieco wywalone na białym dywanie klocki dla niemowlaków i pluszaki ze znanych kreskówek, których nawet jako dziecko nie lubiłam, bo uważałam, że jestem na nie za stara.

Przyjęłam od Gabrysi suche, czyste ubrania, swoje rozwiesiłam na sznurkach w wyłożonej niebieskimi płytkami łazience. Na kanapie opatuliłam się kocem, przyjęłam kubek z zaskakująco ładnie pachnącą herbatą i podobnie jak emosia, wbiłam wzrok w telewizor, na którym dzieciaki oglądały bajki.

Serio? To jeszcze dzieci, a wy już im włączacie telewizję reżimową? – parsknęłam, dopiero po chwili orientując się, że ta gorzka i w założeniu głównie humorystyczna myśl wymsknęła mi się na głos.

Jaką znowu...? – Gabrysia spojrzała najpierw na mnie, potem na logo TVP Abc. – A, rozumiem. Wiesz, rodzice mają jakąś obsesję, wszystko inne prócz Mini Mini już dawno zablokowali.

A po co? – Nie zrozumiałam. Dopiero po chwili mnie olśniło. No tak, ci ludzie nie wyglądają przecież tak, jakby znali się na jakiejkolwiek rozrywce. Wcale bym się nie zdziwiła, jakby Gabrysia do teraz miała zakaz używania komputera... Z tego, co opowiadała, mają w tych już nie tak skromnych progach prawdziwy terror. To ona zajmowała się głównie młodszymi, adoptowanymi zresztą dziećmi, bo dorosłym nie do końca chciało się to robić. Wciskali jej gówniaki, uważając, że taki ma obowiązek, jako ich starsza siostra, ignorując najwyraźniej to, że pewnie chciałaby mieć jakiś wolny czas po szkole, dokładnie tak samo, jak oni po pracy. No ale cóż, patrząc po tym, jak wiele domów tak wygląda, to moją rodzinę powinno się uważać za patologiczną z tym zwracaniem uwagi na czyjeś potrzeby i samopoczucie...

Ale nagle zatęskniłam za rodzicami, cholera. Jak oni się trzymali w domku na odludziu podczas takiej pogody? Naraz opanowało mnie typowo wilcze pragnienie, by wszystkich bliskich zgromadzić w jednym miejscu, aby mieć na nich oko w każdej chwili. Irracjonalny głosik podpowiadał mi, że dopóki będę mieć to oko, im nie stanie się nic złego, choć zdrowy rozsądek doskonale wiedział, że gdyby coś miało się stać, wielki wilk nie zdziałałby wcale wiele.

Nie wiem, ile tak siedziałam u emosi. Z początku opowiadałyśmy jej mamie, gdzie szwendałyśmy się do tej pory, wyrażając zbiorowe zdziwienie odnośnie burzy, by następnie umilknąć i pogrążyć się we własnych myślach. Obie dobrze wiedziałyśmy, że nie mogłyśmy rozmawiać o anomalii teraz. Jej rodzice nie mieli pojęcia, że córcia przemienia się w wilka i prowadzi podwójne życie, a nie opracowałyśmy żadnego szyfru na podobną ewentualność, w ciszy godząc się z tym, że okazja na rozmowę nadarzy się dopiero następnego dnia, na zwołanym z tego tytułu zebraniu. Bo w to, że Quills zwoła zebranie, jakoś żadna z nas nie wątpiła. Musiałby być ślepy i głuchy, żeby nie zauważyć czegoś takiego.

No dobra, ślepy może i był z tą swoją typową dla albinosów wadą wzroku, ale z pewnością głupi już nie. Zresztą co mu po własnych oczach, skoro cała sfora mu za takie służy? Rzadko zakładał okulary, nie czując takiej potrzeby... lub nie chcąc dodatkowo się pogrążać. Cholera go tam wie.

Deszcz nie zamierzał przestać padać. Oberwanie chmury po upływie niemal godziny było wciąż tak samo intensywne, musiałam więc wziąć się w garść i podjąć męską decyzję.

Idę – zapowiedziałam, odklejając się od okna, przez które śledziłam płaczące niebo. Błysków na szczęście już nie było na nim widać.

Zwariowałaś? – Gabrysia po prostu oniemiała. – Poczekaj może jeszcze trochę, przecież...

Jest prawie dwudziesta trzecia – weszłam jej w słowo. – Zostać na noc nie mogę. Przecież mieszkam tylko kilka bloków dalej.

No niech ci będzie. – Ze sceptyczną miną oddała mi moje wciąż mokre ubrania i odprowadziła do drzwi. – Proszę, daj mi znać, jak dotrzesz do domu, dobrze? – poprosiła ściszonym głosem.

Jasna sprawa – odparłam, uśmiechając się tak pocieszająco, jak tylko potrafiłam. Trąciło to fałszem na kilometr.

Gdy wyszłam z klatki schodowej, zastała mnie dość niewesoła niespodzianka...

Nosz kuźwa! – wydarłam się, gdy wraz z otwartymi drzwiami do środka bloku wlała się całkiem okazała fala wody. Lodowata deszczówka błyskawicznie znalazła szpary w podobno nieprzemakalnych glanach i zamoczyła mi skarpetki.

Wody było, kurde, dużo. Jeśli dobrze się orientowałam, miejscami mogła mi sięgać do kolan. Przy takim oberwaniu chmury to raczej nic dziwnego, że dawno nieczyszczone studzienki przestały nadążać ze zbieraniem wzburzonej rzeki, płynącej ulicą, ale doprowadziło mnie to niemal do rozpaczy. Tylko co ja mogłam zrobić? Zacisnęłam mocno zęby, wymieniłam w myślach wszystkie przekleństwa, jakie znałam, i odważnie ruszyłam w kierunku swojego bloku.

Nie nadaję się do biegania. Mówię poważnie. Wcześniej, nafaszerowana adrenaliną, mogłam jeszcze co nieco z siebie wykrzesać, lecz gdy najgorsze emocje opadły, zupełnie nie wiedziałam, jak się odnaleźć. Należę do tych osób, które gdy widzą, że ich autobus właśnie podjeżdża na przystanek trzydzieści metrów dalej, nawet nie próbują podjąć walki, tylko po prostu wyciągają z kieszeni telefon, by sprawdzić w rozkładzie, kiedy będzie jechał następny. Teraz też wolałam odpuścić sobie sprint. I tak szłam o wiele szybciej niż normalnie, w miarę możliwości poruszając się po bardziej suchych fragmentach infrastruktury, ale nic mi z tego nie przychodziło, skoro wody było tyle, iż nie bardzo wiedziałam, jak biegną ulice. Podświetlona blaskiem latarń, była zupełnie nieprzezroczysta, co raz skończyło się dla mnie potknięciem o krawężnik i podtopieniem w pięknym stylu. Współczułam właścicielom częściowo zanurzonych samochodów i piwnic.

Mój blok, jak wspominałam, mieści się na lekkim wniesieniu. Do klatki schodowej prowadzi kilka schodków, a poziom wody był na tyle uprzejmy, by zatrzymać się w połowie ich wysokości, istniała więc szansa, że w piwnicy jest jeszcze sucho. I tak przez krótką chwilę stałam pod jej drzwiami, zastanawiając się, czy by nie urządzić brawurowej akcji przenoszenia rzeczy do mieszkania, ale uznałam wreszcie, że deszcz kiedyś przestanie padać, woda opadnie, a mi kręgosłup po kilkudziesięciokrotnej przebieżce na trzecie piętro z tobołami raczej nie odrośnie. Machnęłam dłonią na swoje biedne zabawki i całą resztę kryjących się tam gratów i wreszcie wróciłam do mieszkania.

Musiałam przecież wstać do szkoły, prawda? Cokolwiek by się nie działo, wizja, że mnie z niej wywalą, była dość... prawdopodobna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz