niedziela, 18 lipca 2021

Rozdział 11

 

Nie powiem, szum deszczu był całkiem przyjemną sprawą, jak potrzebowało się czegoś, co ulula człowieka do snu, ale... kurde, tym razem nieźle się go bałam. Przez całą noc ulewa bynajmniej nie zamierzała się uspokoić – to rozkręcała się na całego, to przygasała na krótki moment, lecz nawet przez chwilę nie przestała przypominać solidnego oberwania chmury. Zamiast smacznie spać, kilkukrotnie wstawałam z łóżka i latałam od okna do okna, chcąc sprawdzić, jak ma się sytuacja na zewnątrz – a konkretnej by sprawdzić, czy nie wypadałoby już porąbać szafy, by zacząć zbijać z niej tratwę – ale jak na złość, akurat dzisiaj uliczne latarnie nie działały.

Ladon siedział w pracy do samego rana. Również jak na złość. A ja trzęsłam się i niecierpliwiłam, pojęcia nie mając, czy to już ten moment, w którym należałoby spakować walizki i się wynosić, bo miastu o wiele bliżej niż dalej jest do przeniesienia się do Drugiego Świata i przemienieniu w anomalię, czy mogę jednak przynajmniej spokojnie dospać do rana.

Nie, nie chciało mi się w tej masakrze wybierać do szkoły. No litości – przecież to wystarczy lekko wysunąć się poza próg klatki schodowej, by przemoknąć do suchej nitki, a perspektywa siedzenia przez siedem lekcji w ławce w ciuchach jak prosto z pralki jakoś mi się nie uśmiechała... ale chyba tym razem tego potrzebowałam.

Tak, potrzebowałam iść do szkoły, jakkolwiek abstrakcyjnie w moim przypadku to brzmi. Powód był dość prosty: musiałam się upewnić, że nie jestem jednak ostatnim człowiekiem na świecie. Że gdzieś tam toczy się jeszcze życie inne niż ten istny potop... Jednak jest coś w tym, że człowiek to zwierzę stadne – mogę sobie być tym introwertykiem, ale zawsze gdy złapie mnie strach, zaraz szukam jakiegoś towarzystwa. Jakoś raźniej jest, gdy zbije się w kupę i boi się wspólnie.

No więc co miałam zrobić? Wstałam po tej niezbyt przespanej nocy, ubrałam się, pomalowałam, przeklinając, że z wodoodpornych kosmetyków mam tylko tusz do rzęs, co pewnie kiepsko się skończy, i wyszłam na zewnątrz...

A raczej zatrzymałam się w progu klatki schodowej, chroniąc pod częściowo izolującym od deszczu daszkiem, i jeszcze raz się zastanowiłam, czy aby na pewno gra jest warta świeczki.

To wyglądało jak scena z jakiegoś horroru, lub przynajmniej reportażu o poważnych powodziach w miejscowościach leżących na terenach zalewowych dużych rzek. Część osiedla, na której znajduje się mój blok, usadowiła się na lekkim wzniesieniu, przed klatkami schodowymi nie było więc tragedii, lecz dalej zaczynała się już poważna zabawa...

To było jedno wielkie, cholerne jezioro. Na wąskiej uliczce wody mogło być ledwie po kostki, podobnie na smętnym placu zabaw, lecz aż nie chciałam sprawdzać, co działo się na migającym między drzewami dwupoziomowym parkingu, umiejscowionym na terenie hipermarketu. Zawsze znajdował się w swego rodzaju sztucznie utworzonej niecce, więc jeśli to nie złudzenie optyczne, mogłabym się tam z powodzeniem utopić, ja pierdzielę... Szkoda, że właśnie tam musiałam przejść, by dostać się na autobus...

Chociaż, kuźwa, co za autobus? Chyba statek prędzej.

Bardzo długo wahałam się nad zejściem po betonowych schodkach na uliczkę. Ostatecznie doszłam do wniosku, że jednak lubię swoje skarpetki, i cofnęłam się do domu, gdzie trampki zamieniłam na wojskowe glany, które to mój tata wiele razy reklamował jako wodoodporne. Wątpiłam, by dały radę w czymś takim, no ale chociaż spróbuję zawalczyć, nie...?

Szlag, pewnie i tak najlepiej byłoby zdjąć skarpetki, podkasać nogawki i dalej iść na boso. Po prostu do plecaka wrzuciłoby się zawinięty w jakąś folię ręcznik, i tyle...

Kuźwa...

Nie powiem, było to dość zabawne, o ile rozumiało się czarny humor. Gdy chlupnęłam w jedną wielką kałużę i przekonałam się, że faktycznie sięga mi gdzieś do kostki, po prostu ryknęłam nerwowym śmiechem i ładnych parę minut nie mogłam się uspokoić. Okrężną drogą, brodząc sobie w błotnistej deszczówce i modląc się, by się o coś przy okazji nie potknąć, dowlokłam się do przystanku. Jeszce zanim wyszłam z uliczki, byłam przemoczona do suchej nitki i pewna, że pierwszą rzeczą, jaką kupię po wyjściu ze szkoły, będzie parasol, zaś gdy dotarłam wreszcie pod niezbyt skutecznie walczącą z naporem żywiołu wiatę, nie kłopotałam się już nawet z wyżynaniem włosów, bo zdążyłam się pogodzić z faktem, iż nie ma to najmniejszego sensu.

Sterczałam tak sobie beztrosko, moknąc jak ostatnia głupia, aż upewniłam się, że chyba jednak nie zanosi się na to, by cokolwiek przyjechało – przez cały ten czas minęły mnie tylko dwa wlokące się ślimaczym tempem samochody, których kierowcy byli albo zdesperowani, albo zwyczajnie głupi. Po biegnącej pomiędzy pasmami jezdni linii kolejowej przejechała nieśmiało zabiedzona drezyna, której maszyniści chyba sami nie wierzyli w to, co robili, z takim uporem wbijali wzrok w drogę, wychylając się niewielkimi oknami, jakby to w czymkolwiek miało pomóc.

A tak to nic. To może jednak ta tratwa...?

Zaklęłam pod nosem, chwilę jeszcze pokręciłam się bezradnie, jakbym miała nadzieję, że odpowiedź na moje rozterki jednak magicznie się objawi w hektolitrach lejących się z nieba, i ruszyłam na drugi przystanek, mieszczący się po drugiej stronie osiedla, przy starej stacji.

Tam wody nie było już tak dużo, bo ograniczała się jedynie do wybitych w jezdni dziur, lecz wiele to nie zmieniło. Żaden ze stojących na rozległym parkingu na pętli obok zniszczonej szkoły autobusów nie sprawiał wrażenia, jakby w najbliższym czasie miał ruszyć się gdziekolwiek, a ja byłam już tak mokra i zmarznięta, że było mi właściwie całkowicie wszystko jedno. I to do tego stopnia, że przemieniłam się wreszcie w wilka, wzięłam plecak w zęby i w stronę szkoły udałam się na czterech łapach, tak głęboko gdzieś mając problem ewentualnych gapiów, że to aż wręcz nie do opisania.

No co? Podczas takiej pogody widoczność jest kiepska. A i każdy woli spuszczać wzrok, żeby mu woda oczu nie zalewała, więc... czemu nie? Ograniczałam się do uliczek, którymi przeważnie nikt nie chodzi. Ze względu na powódź, większość ludzi chyba i tak postanowiła zostać w domach, bo omijanie klnących na czym świat stoi przechodniów nie okazało się jakieś szczególnie skomplikowane.

Okazało się, że szeroka dwupasmówka, którą wybudowano na rzece – ulica, jaką zawsze uważałam za główną w mieście – dalej jest zupełnie nie do przebycia. W miejscu, w którym ukształtowanie terenu zaczęło faktycznie wskazywać na to, co kiedyś było w tym miejscu zamiast asfaltu, powstała... No cóż, powstała rzeka. Mało się nie roześmiałam, gdy wyobraziłam sobie, że to duch nieszczęsnego zniszczonego cieku wodnego w ten sposób mści się na mieszkańcach miasta przez to, co mu zrobili. Zabawne...

Nie, swoją drogą, to nadal nie pojmuję, dlaczego tak zrobiono. Ja wiem, że ta ulica jest potrzebna... no ale rzeka, w dodatku na tyle spora, że podobno dało się po niej pływać łódką, też by się przydała, nie? Jak można było ją sobie tak po prostu zakopać i usunąć? Niech mają teraz za swoje...

Szkoda tylko, że nikt już tutaj o łódkach nie pamięta. Przydałaby się jedna czy dwie. Albo chociaż te głupie kajaki, których używaliśmy z chłopakami w wakacje, by dostać się na wysepkę z najstarszym kraterem...

No właśnie, krater... Miałam niemiłe wrażenie, że deszczówka pachnie właśnie jak on.

Gdy dotarłam do szkoły, miałam już znacznie lepszy humor. Serio – ta przygoda w jakiś sposób poprawiła mi nastrój do tego stopnia, że gotowa byłam stawić czoła kolejnemu dniu nauki z entuzjazmem, jakiego próżno u mnie szukać w pozostałe dni roku szkolnego. Aż chciało mi się skakać i tańczyć, chciało mi się wypytywać wszystkich, jak się na to zapatrują, co u nich słychać... Trochę to do mnie niepodobne, ale co ja mogę poradzić? Wreszcie działo się coś ciekawego i nienaturalnego, czego nie musiałam trzymać w tajemnicy.

Nie, nie zamierzałam nikomu mówić, jaka może być prawdziwa przyczyna tego deszczu. Już to widzę, jakby ktoś mi w takie rewelacje uwierzył... Nie zmieniało to jednak faktu, że tym razem nie siedziałam w tym sama. I nie musiałam się dwoić i troić, żeby chować anomalie przed wzrokiem postronnych, bo jak?

Pod szkołą wody również było po kostki. W środku nie widziałam jeszcze szczególnie mocnych śladów powodzi, chyba żeby zaliczać do nich znaczące betonową wylewkę kałuże i głośno terkoczącą pompę, pozbywającą się wody z kanału biegnącego środkiem korytarza w szatni, w którym znajdowały się rury, a który zawsze nazywałam w myślach zęzą, nie znalazłszy lepszej nazwy. Ciekawa byłam, co działo się w tych kilkupoziomowych piwnicach, do których nadal nie znalazłam zejścia, a które musiały gdzieś tu pod budynkiem się czaić...

Wspięłam się po schodach pod odpowiednią klasę, dziwiąc się, jak mało jest uczniów. Wyglądało na to, że przynajmniej połowa zrobiła sobie dzisiaj wolne, uznawszy, że nie ma co narażać się na rozpuszczenie w deszczówce, lub zwyczajnie nie miała jak się tutaj dostać. Sama pewnie bym zrezygnowała, gdyby nie to, że miałam jeszcze alternatywę czterech łap. Szczękając zębami z zimna, podeszłam do czającej się pod odpowiednimi drzwiami Gabrysi.

Bosze, Leiczku, ty widzisz, co się dzieje? – jęknęła, gdy tylko mnie zauważyła. Rzuciła się w moją stronę, żeby się przytulić, lecz zatrzymała się w połowie ruchu, widząc, że wyglądam jak wyciągnięta z jeziora. – Jejku, może chcesz przynajmniej suszarkę do włosów...?

Ty wzięłaś suszarkę do włosów? – wykrztusiłam, nie odpowiadając na poprzednie pytanie. Wizja cieplutkiego powietrza wydała mi się tak cudowna, że z miejsca przyćmiła mi wszystko inne. – Dawaj prędko!

Wolałam nie wiedzieć, jakim cudem uchroniła to nieszczęsne urządzenie przed zalaniem. Bo i po co? Grunt, że gdy podłączyłam je do gniazdka, to działało. Ludzie ciekawie się na nas patrzyli, ale dałabym sobie rękę uciąć, że w większości spojrzeń dostrzegałam z trudem maskowaną zazdrość. Mało nie zaczęłam im tam środkowego palca pokazywać na prawo i lewo, taką satysfakcję miałam. Trzeba przyznać, że raz na jakiś czas się ta Gabrysia przydaje.

Musimy pilnie pogadać. – Nawet nie zauważyłam, jak wyrósł obok nas Geri. – E... I co wy robicie?

Jak to co? – parsknęłam ze złością. Rzuciłam mu wściekłe spojrzenie znad suszonej bluzki i wróciłam do tego wielce zajmującego zajęcia, mając nadzieję doprowadzić się do jako takiego porządku przed dzwonkiem. – Potrzebujesz objaśnienia, czy tak tylko pytasz?

Tak tylko pytam właściwie. – Ledwo przełknął napad śmiechu, krzywiąc się, jakby miał zaraz wybuchnąć. – Ale wracając. Musimy...

Porozmawiać. Tak, wiem – przerwałam mu. – I nie, nie mam pojęcia, co jest grane.

Tak jest od wczoraj. Nie ogarniam, co to, ale już ta burza wyglądała podejrzanie – mruknęła Gabrysia, przysuwając się do nas bliżej. – Spojrzałeś może wtedy w niebo?

Ja spojrzałam. – Okazało się, że Kasia-Katarzyna też się do nas pofatygowała. I wyglądała na wyjątkowo zaangażowaną w sprawę. – Miałam do was dzwonić, ale... – Nie dokończyła, zbywając resztę wypowiedzi machnięciem ręki, przez co nie poznałam dokładnego powodu, dla którego powstrzymała się przed najrozsądniejszym, co mogłaby zrobić. A ciekawiło mnie to, nie powiem.

Od rana w wiadomościach trąbią o klęsce żywiołowej – szepnęła Gabrysia, rozglądając się z obawą. Wyglądało jednak na to, że przez suszarkę i tak ewentualni podsłuchujący mieli utrudnione zadanie. I tak dziwne, że my słyszeliśmy siebie nawzajem... Widocznie od adrenaliny wyostrzyły nam się wilcze zmysły.

Ty od rana oglądasz reżimowe wiadomości? – zapowietrzyłam się jak ostatnia idiotka. No jakby to było teraz, kurde, najważniejsze, jaką stację telewizyjną laska preferuje...

Jakie znowu...? – Urwała wpół słowa, najwyraźniej doszedłszy do wniosku, że nie ma co drążyć tematu. Wyjątkowo to wcale nie ona była najbardziej nieogarniętą osobą w towarzystwie. Wyrwałam jej to stanowisko i pewnie zadomowiłam się na nim na dobre. – Nieważne. W każdym razie, nie jest dobrze. Na potęgę odwołują wszędzie lekcje, dziwne, że u nas jeszcze tego nie zrobili. Ludziom pozalewało domy i mieszkania, u mnie w bloku w piwnicy wody jest chyba po kolana, jeśli nie więcej.

Znaczy, że kiepsko wyizolowana – burknął Freki. A przynajmniej tak się domyśliłam, że to właśnie nim jest wysoki blondyn o rysach twarzy niemal identycznych jak Geriego, który się do nas przyczepił. – U nas jeszcze nie zalało, ale to pewnie kwestia czasu.

U mnie w domu zalana i piwnica, i garaż – westchnęła Kasia-Katarzyna. – Rodzice są załamani. I co my mamy z tym zrobić?

Jak na złość, wszyscy spojrzeli na mnie, najwyraźniej licząc na to, że wpadnę na jakieś magiczne rozwiązanie.

Co tak patrzycie? – zdenerwowałam się. – Jestem w tym tak samo zorientowana, jak i wy. Jak dla mnie, trzeba zwołać zebranie, i to jak najszybciej, ale właściwie to co my na nim wymyślimy? Żadne z nas nie umie panować nad pogodą.

A ten twój kolega? – Geri uniósł jedną brew, oczy zaświeciły mu się z nadzieją. – Ten wyvern ze starego miasta, co nam obiecał pomóc?

Z tego, co wiem, wyverny też nad pogodą nie panują – jęknęłam. – Spytam go, okej? Ale co, jeśli on też rozłoży ręce? Co my mamy z tym zrobić?

Może zaraz przestanie padać? – spytała Kasia głupio. – Jak przestanie padać, to i woda w końcu opadnie...

Ale problem nie zniknie – warknął Freki. – Po prostu chwilowo się uspokoi.

A gdybyśmy zrobili tak, jak planowaliśmy jakiś czas temu? – spytała słabo Gabrysia. – Gdybyśmy poprosili o pomoc te potężniejsze wyverny, tak jak mówili...?

Ta. Spróbuj resztę do tego przekonać.

Ale może teraz dadzą się to sobie wytłumaczyć? Przecież muszą widzieć, co się dzieje.

Siemka! Co to za konferencja?

Okazało się, że następną osobą, która wyrosła jak spod ziemi, była Zuzka. Mało nie dostałam zawału, gdy uwiesiła się na mnie całym ciężarem, i prawie wyrwałam kabel suszarki z gniazdka, tak mną bujnęło w tył. No jeszcze tylko tego brakuje, żebym musiała ją Gabrysi odkupić...

A bo tak jakoś... – wypowiedział się Geri. Przygasł zauważalnie i wymienił spojrzenia z bratem tylko po to, by ostatecznie skoncentrować się na mnie, zupełnie jakbym miała im tam wyczarować rozwiązanie sytuacji.

Co tak jakoś? – Dziewczyna zmarszczyła brwi i wycofała się lekko. Gołym okiem widać było, że poczuła się odrzucona. – Dobra, nie chcecie, to nie mówcie przecież...

Nie przejmuj się tak, po prostu chodzi o sprawy naszego wilczego stadka. – Gabrysia, jak to ona, pośpieszyła ratować sytuację na swój upośledzony sposób. – Bo widzisz, to, co dzieje się teraz na zewnątrz, to wina tej wczorajszej burzy, bo okazało się, że ona była magiczna. I teraz my, to znaczy wilkołaki, zastanawiamy się, co na to poradzić, bo jest niefajnie.

Geri i Freki jednocześnie złapali się za głowy z minami w stylu „rany, co za wieś”, Kasię-Katarzynę zatkało do tego stopnia, że na dłuższą chwilę zamieniła się w przysłowiowy słup soli, a ja ostatecznie upuściłam tą cholerną suszarkę na ubłoconą podłogę korytarza.

Że kurde co? – Zuzka przez moment autentycznie wyglądała jak rozgotowany kartofel, ale weźcie mnie zabijcie, a nie zdołam wyjaśnić, na jakiej zasadzie to działało.

No bo mówiłam ci, że ja i Leiczek jesteśmy wilkołakami, co nie? – Emosia słodko zatrzepotała oczętami. Ja pierniczę, a jeszcze przed chwilą dało się z nią normalnie rozmawiać...! Jak to możliwe, że w ciągu paru sekund ubyło jej przynajmniej połowy tkanki mózgowej?

Aha, okej... – Zuzka zrobiła kolejny krok w tył. – To ja ten... Leah, porozmawiamy na następnej przerwie, dobra...?

Skinęłam głową, ale ona nie czekała na odpowiedź – spierdzieliła, aż się za nią zakurzyło.

Co to niby miało być?! – Kasia-Katarzyna wpadła w istny szał. Mało nie rzuciła się na moją pseudokoleżankę z pięściami, gdy tylko moja prawdziwa koleżanka zniknęła w tłumie zgromadzonym pod klasą. – Czy ty jesteś normalna?! Przecież nie możesz tak wszystkim tego rozpowiadać!

Rany, uspokój się. – Gabrysia spojrzała na nią jak na kompletną idiotkę. – Chciałam, żeby sobie poszła. Przecież i tak nam w to nie wierzy.

Przez chwilę milczeliśmy, gapiąc się na nią jak na pasjonujący eksponat w muzealnej gablocie.

Jezu, podmienili cię? – wykrztusiłam, gdy już odzyskałam głos. – Czy to jakieś święto?

Spojrzała na mnie tak, jakby poczuła się autentycznie urażona. Mało brakowało, a zrobiłoby mi się porządnie głupio przez to, że kiedykolwiek śmiałam posądzić ją o kompletną głupotę... No ale powiedzcie sami – ile razy, odkąd się znamy, ona zrobiła coś z sensem? Zwłaszcza że to nie był pierwszy raz, gdy mówiła przy Zuzce coś takiego, a za żadnym poprzednim nie sprawiała wrażenia, jakby żartowała.

Dobra, dajmy już spokój tej nagłej metamorfozie – prychnęła Kasia-Katarzyna, gdy zadzwonił dzwonek. – Wy mi lepiej powiedzcie, co robimy dalej?

Teraz i tak nic nie postanowimy. – Freki zgrzytnął zębami tak głośno, że było to doskonale słyszalne nawet poprzez gwar panujący na korytarzu. – Widzimy się na zebraniu. Niech ktoś tylko pogoni Quillsa, żeby nam powiedział, o której się widzimy, bo jeszcze nic nie mówił.

Ja do niego zaraz napiszę – westchnął Geri.

Skinęłam im bez słowa głową, oddałam emosi suszarkę i odeszłam w stronę Zuzki, by korzystając z chwili, zanim nauczycielka się do nas pofatyguje, dowiedzieć się, czego mogła ode mnie chcieć.

Okazało się, że stała pod drzwiami klasy jak wyrzut sumienia, międląc ucho plecaka z dziwnym wyrazem twarzy.

Ta twoja Gabrysia to jakaś nienormalna jest – zaczęła wściekłym tonem, gdy tylko mnie zobaczyła, nie czekając, aż pierwsza się odezwę. – Cały czas gada o tych całych wilkołakach, aurach i całej reszcie, jakby w to wierzyła. Ona powinna się przecież leczyć, a nie ludzi straszyć. I ten jej makijaż...

Po pierwsze: ona nie jest moja – zaznaczyłam z godnością. – Przykleiła się tylko jak psie gówno do buta i nie chce się odczepić. Po drugie: nie wnikaj nawet. Nie nadążysz za nią, a są lepsze tematy do rozmów.

Choć całą sobą starałam się dać do zrozumienia, że nie mam ochoty na dalsze ciągnięcie tematu, dziewczyna zdawała się tego nie zauważać.

Zawsze taka była? Nie pojmuję, jak można się tak zachowywać. Co jej rodzice na to?

Bo ja wiem, czy zawsze? – Wzruszyłam obojętnie ramionami i jeszcze raz obejrzałam telefon ze wszystkich stron, z braku lepszego zajęcia postanowiwszy kolejny raz upewnić się, że zgodnie z zapewnieniami producenta jest wodoodporny. – Jej rodzice też są zdrowo pomerdani, tylko w zupełnie inną stronę. Ale nieważne. Chyba nie o tym chciałaś rozmawiać?

Zmiana tematu mogła zostać uznana za lekko chamską, ale nie wyglądało, jakby szczególnie się tym przejęła. Chyba kiepsko dzisiaj jej szło odczytywanie moich emocji.

Ogólnie to chciałam cię spytać, czy nie pojechałabyś ze mną w sobotę do Łodzi. Muszę załatwić pewną sprawę, a przy okazji zrobiłoby się taki babski wypad, co? – W jej oczach pojawiła się nadzieja tak ogromna, że aż skojarzyła mi się z żebrzącym o kawałek ciasteczka szczeniaczkiem. – Pogadałybyśmy o pisaniu i całej reszcie.

Chętnie. – Uśmiechnęłam się szeroko.

To potem jeszcze obgadamy szczegóły. – Puściła mi oczko i weszła do właśnie otwartej klasy.

Miałam jakieś takie głupie przeczucie, że ten plan mógł nie wypalić, w końcu według wilczych oszołomów pokroju Quillsa i Ladona dzień wolny od szkoły powinniśmy w pełni poświęcić szukaniu nowych anomalii, zwłaszcza w obliczu tego, co działo się od wczoraj, ale nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności. Odkąd mojej niegdysiejszej przyjaciółce Wiktorii odbiło, cierpiałam na coś w rodzaju chronicznego braku przyjaciółki i jakiegokolwiek damskiego towarzystwa. Owszem, zawsze lepiej dogadywałam się z chłopakami, to z nimi miałam więcej wspólnych tematów, ale chyba każda największa nawet chłopczyca ma tak, że jeśli raz na jakiś czas nie zintegruje się z przedstawicielką tego samego gatunku, to zacznie jej odbijać. Chłopaki jakoś sobie w ten jeden dzień beze mnie poradzą – po połączeniu sfor jest ich tylu, że spokojnie zdołają obejść całe miasto. Ja zamierzam zafundować sobie parę godzinek urlopu...

W swoim rozumieniu sprawy sumienie miałam czyste. Coś tak jednak czułam, że tacy dwaj biali braciszkowie jeszcze będą mi o to suszyć głowę.

Weszłam do klasy i zajęłam swoje miejsce w ostatniej ławce pod ścianą, obok staromodnej wnękowej gabloty ze zwojami starych, dawno nieużywanych map i innych geograficznych artefaktów, obrastających kurzem na półkach z ciemnego drewna jeszcze od ubiegłego stulecia. Niestety prowadząca lekcję nauczycielka miała tam na mnie świetny widok...

Mam taką zasadę, że zawsze zajmuję ostatnią ławkę naprzeciwko nauczycielskiego biurka. Jako osoba bardzo niska, jestem stamtąd dosłownie niedostrzegalna, mogę więc robić to, na co mam ochotę – czytać, pisać, spać, jeść, rysować... W przypadku tej jednej lekcji popełniłam jednak taki błąd, że pierwszego dnia wdarłam się do pomieszczenia na szarym końcu, zostały mi więc same ostatki. A szkoda, bo przedmiot był wręcz wybitnie usypiający.

Znaczy ja uważam, że geografia, a zwłaszcza geologia, którą właśnie omawialiśmy, to bardzo ciekawa sprawa. Niesamowicie wręcz ciekawa. Fascynują mnie takie tematy, jak powstawanie gór i mórz, wody gruntowe, jaskinie, minerały i cała reszta, chętnie więc posłuchałabym ciekawego wykładu na ten temat... problem jednak w tym, że „ciekawy” jest tutaj słowem kluczowym. A do nauczycieli tego przedmiotu zawsze miałam gigantycznego pecha. Jeszcze w gimnazjum uczyła mnie babka z upierdliwym uczuleniem na feministki i poglądami na temat kobiet i rodzin rodem ze średniowiecza, które wręcz uwielbiała nam wpierać, co we mnie z kolei budziło pierdolca z prawdziwego zdarzenia, przez co zajęcia owocowały wieloma kłótniami i niejedną wizytą rodziców, teraz zaś trafił nam się taki ewenement, że najlepszym określeniem na tę jejmość byłoby „nudna jak flaki z olejem”. W sumie była tak boleśnie nijaka, że i tak wiele więcej nie dało się o niej powiedzieć. Czasami zastanawiałam się, czy nie jest może jakąś zaginioną siostrą tej poprzedniej – wygląd skromnej, szarej myszki raczej wskazywałby na podobne poglądy na miejsce kobiety w rodzinie i społeczeństwie – ale ona akurat nie lubiła odzywać się w kwestii własnych sympatii. I to w sumie stanowiło jedyną jej pozytywną cechę...

Ta niska blondynka o młodej, lecz już zniszczonej przez życie twarzy, nieznającej ani kropli makijażu, była mistrzynią opowiadania w taki sposób, by słuchający nie dość, że nie pojął ani zdania, to jeszcze zanudził się na śmierć. Ponadto gadała tak cicho, że nie szło jej dosłyszeć, nawet gdy przestało się oddychać, a lubiła na wyrywki skupiać uwagę na sprawiających w jej mniemaniu wrażenie niezainteresowanych lekcją i dopytywać ich, o czym przed chwilą mówiła, aby za moment obsypywać ich jedynkami, gdy okazywało się, że oprócz kujonów z pierwszych ławek, nie znajdzie się nikogo z aż tak dobrym słuchem, by miał orientować się w temacie. Czasami wręcz zastanawiałam się, czy za te pałki, wstawiane obowiązkowo czerwonym długopisem do dziennika, nie dostaje jakiejś premii, taka była gorliwa.

Jednak tym razem...

Od razu, gdy tylko podniosłam wzrok znad wypakowywanych z torebki fantów – długopisu i zeszytu do wszystkich przedmiotów – zorientowałam się, że coś jest nie tak.

Nasza nauczycielka była cholernie nudna, co już mogliście wywnioskować po poprzednim opisie. Do tego wszystkiego posiadała jeszcze bardzo ciekawą cechę... jaką było całkowite pozbawienie emocji. Serio, na jej twarzy zawsze widać było jedno wielkie nic. Brak mimiki doskonale uzupełniało puste, szkliste spojrzenie, jak u lalki... od razu więc rzuciło mi się w oczy, gdy na tym niezbyt kształtnym obliczu, któremu naprawdę niewiele brakowało, aby nazwać je zasuszonym, dojrzałam strach.

Szturchnęłam łokciem moszczącą się obok Zuzkę i syknęłam jej do ucha:

Patrz. Coś się święci.

Dziwi cię to? Przecież na zewnątrz jest jakaś klęska żywiołowa. – Na chwilę oderwała się od kartkowania podręcznika (zawsze mnie dziwiło, że chciało jej się dźwigać te wszystkie książki, skoro aż tyle ważyły) i zerknęła na ciało pedagogiczne oceniającym wzrokiem. – Wiesz, jak to rano zobaczyłam, to właściwie niewiele brakowało, żebym uwierzyła w te głupoty Gabrysi.

Ej! To nie są głupoty! – zapowietrzyła się siedząca przed nami emosia.

Proszę o ciszę – wymamrotała nauczycielka, podnosząc się zza staromodnego biurka o blacie krytym poobtłukiwanym na brzegach szkłem. Zawsze wprost wybornie pasowało mi do malowanych na brzoskwiniowo ścian, meblościanek w niemal średniowiecznym stylu, wysokiego sklepienia i tych pięknych brzęczących jarzeniówek w krzywo zawieszonych lampach na oblepionych kurzem łańcuchach... Kicz w tej szkole mieszał się z historycznością w sposób, który architektom powinien zagwarantować karę śmierci.

Jako że klasa i tak milczała, kobieta kontynuowała swoim cichutkim, zblazowanym tonem:

W dniu dzisiejszym zajęcia zostają odwołane. Po tej lekcji możecie wracać do domów.

Ciekawe jak? Kajakiem? – burknął ktoś, lecz został zignorowany. Na szczęście cała reszta podeszła do tego pomysłu bardziej optymistycznie. Ja niemal oszalałam ze szczęścia...

Nieobecność w szkole bez żadnych przykrych konsekwencji na przyszłość? Przecież, że mnie w to graj.

Gdy po usypiającej lekcji skierowaliśmy się do szatni, czekała nas tam ciekawa niespodzianka.

O kuźwa! – wydarła się Zuzka, gdy zapatrzona w telefon, z całym impetem wlazła w sięgającą kostek wodę. Dopiero gdy usłyszałam donośne pluśnięcie, zorientowałam się, że nawet wyłączono terkoczącą wcześniej pompę, najwyraźniej doszedłszy do wniosku, że i tak wiele nie pomoże. – No nie wierzę! Co się dzieje?!

Powódź? – zasugerowałam nieśmiało. – Nie pękaj, zawsze to jakieś nowe doświadczenie.

Doświadczenie-srenie – warknęła, wściekła już nie na żarty. – Jak ja się niby teraz do domu dostanę? Mam brodzić w wodzie? Przecież to chore!

Sorry, taki mamy klimat! – zakrzyknęłam gromko.

W tym momencie obok mnie przecisnął się Geri, cudem umykając moim dłoniom, które wyrzuciłam na boki w demonstracyjnym geście. Przezornie uzbrojony w wysokie glany, nie miał problemu ze wskoczeniem w najgłębszą wodę.

O dwudziestej pierwszej na górce – rzucił jeszcze tylko, machnął mi na pożegnanie i zniknął na zewnątrz.

Na jakiej znowu...? – Zuzka zmarszczyła brwi, przerywając oglądanie swoich przemoczonych trampków. – Taka pogoda, a wy sobie jakieś spotkania towarzyskie urządzacie?

Też tego nie rozumiem. – Wzruszyłam ramionami, nie chcąc wdawać się w szczegóły. – Już prawie przywykłam, że ci psychopaci miewają dziwne pomysły. Z moim bratem na czele właściwie.

Musisz mi kiedyś opowiedzieć o tych swoich znajomych. I przedstawić wreszcie Ladona...

Oni wszyscy są wilkołakami.

Jednocześnie obejrzałyśmy się na Gabrysię z mordem w oczach.

No co? – Słodko zatrzepotała rzęsami. – Lojalnie ostrzegam, żebyś się potem za bardzo nie zdziwiła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz