niedziela, 18 lipca 2021

Rozdział 13

 

To nie była dobra noc.

To była noc, podczas której słyszałam niewyjaśnione szepty, brzmiące tak, jakby dobiegały zza kurtyny oddzielającej żywych i umarłych...

Nie wiem, skąd wzięło się we mnie to skojarzenie, gdy wyrwałam się z niespokojnej drzemki, zlana potem i tak roztrzęsiona, że miałam ogromny problem z rzeczą tak przyziemną, jak odkręcenie butelki z wodą mineralną, stojącej koło kanapo-tapczanu, na którym mnie zmogło. Na zewnątrz było już ciemno i jakoś tak... po prostu ponuro, co ani trochę nie nastroiło mnie optymistycznie, a panujący w mieszkaniu mrok miał w sobie coś niewłaściwego. Coś...

To było dokładnie to samo coś, co kazało mi jako dziecku wierzyć w to, że w zalegającym w kątach cieniu może czaić się jakiś potwór.

Dłuższą chwilę nie mogłam się zmusić, żeby wstać i po prostu zapalić światło. Gdy duży pokój zalał jasny blask, jaki dawały żarówki wkręcone w elegancki kuty żyrandol, poczułam się... w zasadzie jeszcze gorzej. Nie to, że nic mi to światło nie dało. Ono sprawiło, że mrok na zewnątrz stał się jeszcze gorszy. Jakby zgęstniał, skondensował się i zaczął pukać w zamknięte szczelnie stare okna, domagając się, abym wpuściła go do środka. Jakby ostrzył sobie na mnie zęby...

Ponownie kliknęłam przełącznikiem. Ciemność w gruncie rzeczy zawsze była moją przyjaciółką. Nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy się jej bali. Przecież była wspaniała – to w niej można było schronić się przed całym światem... To ona otulała mnie chłodną, lecz niesamowicie przyjemną kołderką, gdy problemy stawały się zbyt ciężkie, bym dalej miała sobie z nimi radzić. To ona kołysała mnie do snu... Gdy robiło się widno, wszystkie kłopoty stawały się dziesięć razy większe, a ja o wiele drobniejsza od nich. Gdy robiło się widno, musiałam przestać udawać, że coś znaczę, tylko znowu stawałam się tą żałosną, chudą sobą, która nie potrafiła udźwignąć nawet siatki z zakupami, tak była beznadziejnie słaba.

Gdy było ciemno, mogłam udawać, że znacznie bliżej mi jednak do tego wielkiego, czarnego wilka, który bez wahania rzuciłby się wrogowi do gardła, niż do śmiesznej nastolatki, której wciąż wydaje się, że coś od niej zależy, choć świat już nieraz dał jej przysłowiowego prztyczka w nos.

Stałam tak dłuższą chwilę, czekając, aż oczy ponownie przyzwyczają mi się do ciemności, i skupiałam na spokojnym oddechu. Jak na złość, teraz nie pamiętałam już żadnego z męczących mnie snów, choć przed chwilą wydawały się tak rzeczywiste, tak przejmujące...

Nie wiedziałam, co się dzieje. Chciałam stąd uciec. Chciałam uciec przed samą sobą...

Chciałam unieść wilczy łeb do księżyca i wyć. Sama. Jedyna żywa istota na pogrążonym we śnie ponurym osiedlu.

To był Zew? W pewnym stopniu uczucie go przypominało. Nie było może identyczne, ale... na tyle tożsame, bym wiedziała, co powinnam zrobić.

Przebrałam się szybko. Założyłam buty, narzuciłam kurtkę na ramiona i wyszłam z mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Nie mogłam dłużej wytrzymać w czterech betonowych ścianach, zupełnie tak, jakby nagle stało się wśród nich duszno i jakoś tak... ani trochę bezpiecznie.

Wyszłam na zewnątrz, zatrzymałam się na chwilę w progu klatki schodowej. Powiodłam wzrokiem po mokrych ulicach. Woda dopiero niedawno zaczęła odparowywać, wszędzie więc zalegały hałdy naniesionego przez deszczówkę błota i roślinnych odpadków, a wokół unosiło się rechotanie lęgnących błyskawicznie w większych kałużach żab. Pobliska ruchliwa ulica była wciąż zamknięta, wokół panowała więc przyjemna cisza. Cisza...

Cisza typowa dla mojego miasta. Nie zupełna, ale... wystarczająca. Dokładnie taka, jaką lubiłam, by upewnić się, że wszystko mam pod kontrolą.

Uniosłam lekko głowę do delikatnego, przyjemnie chłodnego wiatru i przymknęłam oczy, skupiając się na pozostałych zmysłach.

To było właśnie moje miejsce na Ziemi. Mój własny skrawek wszechświata, moje terytorium, z którego nie potrafiłam uciec, o czym już raz dobitnie się przekonałam. Nie mogłam porzucić tego osiedla... nie mogłam, bo to gdzieś tutaj, wśród tych szarych czteropiętrowych bloków i uliczek, które znałam już na pamięć, znajdowało się moje wilcze serce.

Kochałam ten spokój, jak na biedne, niezbyt duże miasto przystało. Kochałam to, że już po dwudziestej pierwszej ulice się wyludniały, a szwendających się po nocach ludzi można było uważać za prawdziwy ewenement. Kochałam drobne dźwięki dobiegające z mieszkań i pojedyncze palące się światła. Kochałam unoszący się tutaj zapach swojskości i poczucie, że mogę czuć się zupełnie swobodnie, bo jeszcze jako dziecko zwiedziłam wszystkie kąty i nie było tu przede mną tajemnic.

Ruszyłam przed siebie. Obeszłam blok i zatrzymałam się na chwilę na uliczce oddzielającej budynek, w którym mieszkam, od tego, w którym żyje sobie mój dziadek. Stałam tak dłuższą chwilę, po prostu obserwując, w jaki sposób ciepłe, pomarańczowe światło latarni prześwituje między stopniowo gubiącymi liście gałęziami wysokich drzew. Zagrzebałam stopą w zgromadzonym na asfalcie mokrym piachu, rysując w nim bliżej nieokreślone wzory. Z ciekawością przyjrzałam się niedużej ciężarówce z logiem okolicznej firmy budowlanej, która musiała pojawić się zaraz po tym, jak woda nieco opadła, a ja jakimś cudem wcześniej jej nie dostrzegłam, choć znajdowała się mniej więcej na wysokości moich okien, przez które wyglądałam z ciekawością przynajmniej raz dziennie, czerpiąc ulgę z tego, że wokół nie zmieniało się nic prócz następujących po sobie pór roku. Przez chwilę zastanawiałam się, po co tę furgonetkę tutaj sprowadzono, lecz uznawszy, że nic nie wymyślę, ruszyłam na dalszy obchód. No bo co się zastanawiać? Może któraś z części piwnicy jednak zaczęła przeciekać? U mnie było wszystko w porządku, co sprawdzałam przynajmniej cztery razy dziennie, lecz nie zaglądałam w dalsze części podziemnego korytarza, nie znajdując na to specjalnie czasu ani ochoty.

Chodziłam w ludzkiej skórze. Mijałam doskonale znajome bloki, przez rozświetlone okna zaglądając do czyichś mieszkań. Pozwalałam myślom luźno błądzić i po prostu rozkoszowałam się tym wszystkim, całą sobą chłonąc... atmosferę? Energię płynącą ze znajomych miejsc i szczęście, że znajduję się właśnie tutaj, a nie gdziekolwiek indziej na świecie? Euforię, że tak niewiele brakowało, bym musiała stąd zniknąć, a wszystko jakimś cudem i tak potoczyło się dobrze? Nie wiem.

Cieszyłam się. Po prostu byłam nareszcie szczęśliwa. Bez żadnych upierdliwych „ale”. Wszelkie problemy zepchnęłam gdzieś na same obrzeża świadomości, wąchając przyjemny zapach nocy i wsłuchując się w odgłos, jaki podeszwy moich butów wydawały na mokrych, zabrudzonych uliczkach, i po prostu... byłam. Swobodna, beztroska. A wszystko nareszcie znajdowało się na swoim miejscu.

Miałam ochotę unieść dłonie do czarnego nieba i zatańczyć w blasku ulicznych lamp, pewna, że i tak nikt mnie nie widzi.

Chciałam, żeby było jak dawniej. Żebym znowu mogła uważać siebie za niepodzielną królową tutejszej nocy. Żeby nic więcej nie mąciło moich myśli, żeby żadne niestworzone problemy nie zaprzątały mojej głowy... żeby żadna odpowiedzialność nie zwieszała się niemożliwym do zniesienia ciężarem na moich wątłych barkach. Bym po prostu mogła chodzić, zupełnie nie przejmując się jutrem, i mieć nadzieję, że noc taka jak ta trwać będzie wiecznie.

Chciałam...

Nie wiem, czego tak naprawdę chciałam. Prawdopodobnie tego, bym jakimś cudem wpadła w anomalię czasoprzestrzenną i dzięki temu błądziła już tak po kres świata, nie zdając sobie nawet sprawy z upływu czasu.

Nie byłam pewna, ile dokładnie minęło czasu, gdy wyrwałam się z tej swojej sennej otoczki nierzeczywistości i wyczułam, że coś jest nie tak.

To przypominało wcześniejsze wybudzenie z koszmaru, z tą różnicą, że tym razem było odwrotnie – beztroski przeniosłam się w strach. Zatrzymałam się po prostu jak wryta, tym swoim dziwacznym dodatkowym, wilczym zmysłem czując niepokój... Niepokój, który wcale nie należał do mnie, czego byłam pewna.

Stałam tak dłuższą chwilę, bojąc się drgnąć choćby na centymetr. Uparcie wsłuchiwałam się w swoje ciało, usiłując odnaleźć głęboko jakąś wskazówkę... ale naprawdę nie umiałam powiedzieć, skąd to się wzięło ani co mogło oznaczać. Wiedziałam jedynie, że coś się dzieje.

I właśnie dlatego przemieniłam się w wilka, nie zważając na to, że stałam na samym środku osiedlowej uliczki i całkiem sporo ludzi mogło mnie zobaczyć, gdyby komuś przyszło do głowy spacerować o tej porze lub wyglądać przez okno. Stojąc tuż pod świecąca jasno latarnią, byłam przecież doskonale widoczna. Na szczęście zdrowego rozsądku starczyło mi na tyle, żeby od razu po przemianie wskoczyć w mrok pomiędzy dwoma stojącymi stosunkowo blisko siebie blokami. Wsłuchałam się w nasz wilczy umysł...

I skamieniałam.

Chaos. Właśnie to tam panowało. I to do tego stopnia, że zupełnie nie umiałabym rozróżnić poszczególnych myśli, nawet gdybym bardzo się na tym skupiła.

Oni się bali. Bali... lecz w tym wszystkim dominowało podniecenie. Determinacja. Zaciętość. Ciekawość i przemożna chęć działania. Energia czysta, ognista i zmuszająca do natychmiastowego ruszenia się z miejsca.

Co się dzieje?! – krzyknęłam w eter. Powodowana nerwami, które miałam przez nich napięte jak postronki, rzuciłam się przed siebie w pełnym galopie, lecz zatrzymałam się już po paru metrach, uświadomiwszy sobie, że przecież nie mam pojęcia, gdzie tak naprawdę powinnam biec. – Gdzie wy jesteście?!

Stara parowozownia – warknął ktoś, lecz nie umiałam nawet powiedzieć kto.

Ja też nie wiem, sam dopiero się przemieniłem – uświadomił mnie zdezorientowany Ladon. – Urwałem się przez nich z pracy.

Wszystko pięknie, ale przecież my nigdy nie czuliśmy swoich emocji w ludzkich ciałach! – zauważyłam ze złością, puszczając się biegiem w już oczywistą stronę. Jak czarna błyskawica rozcinałam ostrym nosem ciemność i podejrzewam, że nic nie byłoby mnie już w stanie zatrzymać. Z takim impetem i prędkością staranowałabym pewnie nawet jadące auto, choć nie sądzę, by skończyłoby się to dla mnie dobrze.

Nie czujesz ich emocji – uświadomił mnie Ladon. – Ja czuję ich emocje, a ty moje. Też nie wiem, jak to działa, może przez to, że jestem prawowitym Pełnokrwistym Alfą? Nie wiem, no.

Może – przyznałam niechętnie, nie zwalniając.

Nie umiem powiedzieć, w jakim czasie dostałam się na miejsce, ale mogę zapewnić, że pobiłam swój osobisty rekord przynajmniej dwukrotnie. Wpadłam na zabytkowy teren, zupełnie nie przejmując się tym, jak niesamowicie przepiękna ceglana budowla w kształcie wachlarza wyglądała w świetle świecącego jasno księżyca.

Wilki kręciły się niecierpliwie po starej parowozowni i wyglądało na to, że wszyscy czekali tylko na mnie. Wpadłam z pełnym impetem w rozmiękłą, piaszczystą ziemię, i zatrzymałam się gwałtownie, ryjąc w niej pazurami. Nie dość, że cała byłam po tym brudna, to jeszcze opryskałam twardym błotkiem okoliczne wilki, popatrujące na mnie z mordem w oczach.

Co się dzieje?! – ryknęłam jeszcze raz, przebijając się przez panujący w wilczych głowach chaos. Mało brakowało, a zginęłabym w setkach bombardujących wspólny umysł myśli, w których praktycznie nie dało się już zorientować, która należała do kogo. – Wysłówcie się wreszcie!

Odbiłam się od tego jak od muru. Bezradnie obejrzałam się na Ladona...

Mój brat miał dziwny wyraz pyska. Przypatrywał się zbiorowisku, zdystansowany, milczący i jakby zamyślony. Zastanawiał się nad czymś, rozważał, czemu nie dało się zaprzeczyć, ale jak zwykle w chwilach większego wzburzenia chował swoje myśli za nieprzeniknionym murem. Nie wiedziałam, czego się po nim spodziewać...

Spokój!

Podszyty charakterystycznym echem mocy Alfy głos był potężny, wszechmocny i niemożliwy do zignorowania. Wszystkie wilki z chaotycznego kręgu umilkły i dopadły do ziemi, pokornie pochylając łby i zaciskając mocno powieki, jakby spodziewały się kary. Nawet ja nie zdołałam powstrzymać się przed ugięciem przednich łap...

Jedynym, który stał nadal, był Ladon. Ladon, który właśnie potraktował nas Głosem Alfy.

Ty... jak śmiesz?! – Quills dopiero po krótkiej chwili odzyskał zdolność myślenia i wyszczerzył kły, przełamując więżące go zaklęcie. Dopadł do półdemona jednym susem, gotów podjąć z nim walkę, lecz zatrzymał się jak wryty, gdy biały wilk spuścił wzrok i z szacunkiem skłonił łeb, bynajmniej nie podejmując wyzwania.

Wybacz – powiedział tylko ze spokojem. – Potrzebne nam teraz opanowanie i siła, a nie kompletny bałagan. Powiedzcie wreszcie, co się stało?

Albinos jeszcze chwilę stał nad nim, dysząc ciężko z potwornym grymasem wykrzywiającym pysk, sam już chyba nie wiedząc, czy był bardziej wściekły, czy jednak zaskoczony. Embry również łypał groźnie, gotów bronić go za wszelką cenę, lecz rozkaz prawowitego władcy stada wciąż wiązał go do piaszczystej ziemi i wyrastających z niej kilku rachitycznych krzaczków. Tak się kulił, że niemal ginął na tle zardzewiałego na potęgę metalowego budyneczku dawnej sterowni przed latami zasypanej obrotnicy.

Quills, proszę – zdenerwował się Ladon, unosząc wzrok na Alfę i każdego wilkołaka po kolei. – Mówiłem już, że nie chcę odbierać ci władzy. Ta pozycja Bety to już dla mnie dużo. A wiedziałeś przecież, że z racji urodzenia muszę mieć tę moc, nie?

Wiedziałem, ale... – Biały w groźnym warknięciu utopił następne słowa. Jak zawsze, gdy stali tak blisko siebie, nie mogłam się nadziwić, jak są podobni – niemal jak dwie krople wody. Jedynie kolor oczu ich rozróżniał i to, że w sporej części pozbawiony melaniny nos Quillsa szpeciła różowawa plamka. – Nieważne. Naprawdę mamy problem. Spóźniliście się!

Nie pierwszy, nie ostatni raz – prychnęłam, postanowiwszy obrócić wszystko w żart. – Zresztą gdyby ktoś wcześniej poinformował nas o zebraniu, pewnie zdołalibyśmy przyjść na czas. To wy nie potraficie wysłowić się od dłuższego czasu.

Znaleźliśmy coś. – O dziwo – osobą, która wzięła na swoje barki konieczność kontynuowania rozmowy i złożenia sprawozdania, była Luna. Drobna, zwinna wilczyca wysunęła się odważnie z szeregu, stając mi naprzeciw z pewnością siebie w jasnych ślepiach, od której aż zrobiło mi się niedobrze.

Była ode mnie większa. Oczywiście, że była... To ja byłam najmniejsza i najsłabsza w całej watasze. Nie wiem dlaczego, ale w jej obecności z pełną mocą sobie o tym przypominałam. Nie było tak na samym początku, lecz z każdym naszym spotkaniem miałam mocniejsze wrażenie, że coś jest nie tak... i to bardzo.

Co takiego znaleźliście? – pogonił Ladon. On nie musiał mieć moich rozterek.

Prawdopodobnie... – Quills przykleił uszy do głowy i zjeżył się potwornie. – No cóż. Prawdopodobnie znaleźliśmy kolejny krater.

Skamieniałam. Świat dosłownie zatrzymał się na krótką chwilę, by zaraz ruszyć w tempie, od którego aż zakręciło mi się w głowie. Wsparłam się bokiem o stertę zniszczonych podkładów kolejowych, czując, że jeszcze chwila, a łapy odmówią mi posłuszeństwa.

Jak to?! – wykrztusiłam. – Co się stało?

Luna słusznie podpowiedziała nam, byśmy na mapie z poprzednimi trzema wyrysowali kwadrat – podjął Alfa. – Zrobiliśmy to i ruszyliśmy sprawdzić ostatni róg...

Zaraz – przerwałam mu, czując dziwny ścisk w gardle. Mój babski pierdolec nie pozwolił na spokojne przejście obok tego wspomnienia obojętnie. – Przecież to Ladon wcześniej zasugerował nam sprawdzenie różnych figur, nie tylko trójkąta.

Być może. Grunt, że zrobiliśmy to teraz. Luna? – Albinos obejrzał się na stojącą zdecydowanie zbyt blisko niego wilczycę.

Tam jest dworek – podjęła opowieść. – Stary, opuszczony budynek w środku lasu. Nie wiem, jak długo nikt tam nie mieszka. Czuć tam... to samo, co w waszych wspomnieniach. Nie mam żadnych wątpliwości. Jeśli to kolejny krater... Musimy to sprawdzić, i to jak najszybciej.

I właśnie o to się rozchodzi – warknął Embry. – Próbujemy uformować korpus uderzeniowy, ale wszyscy mają takiego bzika na tym punkcie, że zupełnie nam to nie idzie.

No bo nie możemy tak bez przygotowania! – ofuknął go Sam. – To poważna sprawa! Poprzednie odkryliśmy właściwie przypadkiem, ale co, jeśli tym razem nie będziemy mieć takiego szczęścia? Jeśli coś będzie się tam na nas czaić? Musimy opracować jakiś porządny plan, a nie po prostu tam iść...

Właśnie o to przecież cały czas chodzi – zdenerwował się Freki. – Ustalamy, w jakim składzie i szyku tam iść. Czego nie rozumiesz?

Ciebie akurat rozumiem, młotku. – Rudy kłapnął na niego zębami. – A przynajmniej częściowo. Chodzi mi o tych idiotów, którzy twierdzą, że najlepiej będzie tam iść całym stadem i zapukać do frontowych drzwi.

No bo ja tam nie czaję, dlaczego by tak nie zrobić – prychnął Lord, po wilczemu wzruszając ramionami. – Skoro za poprzednimi razami się udawało, to dlaczego od razu przyjmować, że akurat tego jednego krateru ktoś pilnuje?

Bo jest na terenie budynku? – podsunął usłużnie Seth.

Ale opuszczonego od przynajmniej kilkudziesięciu lat.

Jaką masz gwarancję, że na stałe? Coś się tam może czaić, na przykład kolejne bladgory. Trochę ich ubiliśmy, ale może to wcale nie były wszystkie?

Rany, wy naprawdę nie umiecie normalnie ze sobą rozmawiać – jęknęłam, przytłoczona kolejną awanturą. Tym razem była nieco czytelniejsza, ale i tak nie zamierzałam się w nią angażować.

Też to zauważyłem. – Quills uśmiechnął się z przekąsem. – Dlatego w czasie, gdy oni się kłócili, wymyśliliśmy z Luną sensowny plan.

Wymyśliliście z Luną. – Nie zdołałam w porę ugryźć się w język, by nie powiedzieć tego aż tak czytelnie. Niestety zawsze najpierw robiłam, a potem myślałam... czy może raczej nie umiałam kontrolować tego, o czym akurat myślę.

No tak. – Albinos zupełnie nie zauważał, w czym rzecz. – Pójdziemy tam w czterech grupach. Nie ma sensu na rozkładanie się porządną tyralierą, skoro faktycznie nie wiemy, czy cokolwiek tam zastaniemy, cztery drużyny powinny wystarczyć aż nadto. W pierwszej pod moją wodzą będą Seth, Paul, Brady, Tomek i Ahmed. W drugiej, którą zajmie się Ladon, idą Brady, Embry, Sam, Szary, Freki i Lord. Z Gerim pójdą Jacob, Collin, Gregory i Silver. W ostatniej pod wodzą Luny idą dziewczyny. Obchodzimy teren z czterech stron, sprawdzamy wszystko, co się da. Stopniowo zacieśniamy krąg. Do dworku, jeśli to okaże się konieczne, wchodzą ochotnicy i ci, którzy czują się na siłach, chociaż ja tam proponowałbym, aby jako pierwsza zwiedzała grupa Ladona.

Brzmi sensownie – mruknął małomówny Ahmed.

Zaraz. – Czujnie postawiłam uszy. – Wszystko pięknie, ale... Quills, czy ty wysyłasz grupę pod wodzą Luny?

A dlaczego nie? – Już odchodził do reszty kręgu, lecz zatrzymał się na chwilę, żeby obrzucić mnie dziwny spojrzeniem.

No bo tak jakby... jest wilkołakiem od miesiąca – wyjaśniłam, choć pewna byłam, że to oczywiste. – Nie możesz powierzyć dowódca komuś, komu jeszcze plączą się łapy.

Wprawdzie idealnie proporcjonalna, przepiękna Luna była dokładnym przeciwieństwem szczeniaka, do jakich przywykliśmy, ale nie mogłam przecież puścić mu tego płazem. To było nierozsądne. To było głupie i...

I oznaczało, że zostałam zdegradowana. Definitywnie. W świetle wilkołaczych obyczajów nie miał prawa postawić nade mną innej wilczycy, nawet jeśli sytuacja tego wymagała. To ja mogłam wytypować ją na przewodniczkę, nie inaczej. A tego z pewnością bym nie zrobiła, nie ufając w jej doświadczenie. Jedyną, której bym w miarę zaufała, byłaby w takiej sytuacji Kasia-Katarzyna, choć i tak nie jestem pewna, czy zgodziłabym się na to z pełną swobodą i poczuciem, że to dobry pomysł.

Uważam, że Luna doskonale sobie poradzi. Będziecie podchodzić od północy, tam teren jest najspokojniejszy. Wyślę was lekko w tyle. Jako pierwsze podejdą drużyny moja i Ladona, Geri niech trzyma się tuż za nami, wy skupcie się na szukaniu anomalii i wszystkiego, co wyda wam się niepokojące. Nic się nie stanie. To jak? – Przeniósł wzrok na gotujące się wilki. – Wszyscy gotowi?

Ten plan to kompletna głupota – warknął Ladon. – Na czele grup powinni stać najsilniejsi. Geriego zastąpiłbym Embry'm, a Lunę Leą. Ma większe doświadczenie. Nie patrzcie tak na mnie, to nie dlatego, że jest moją siostrą. – Pokazał kły wszystkim, którzy obejrzeli się na niego sceptycznie. – Jestem obiektywny. Leah ma rację, to głupota. Nie stawia się na prowadzeniu kogoś, kto nie ma prawa jeszcze wiedzieć, jak wyglądają podobne akcje.

A jak inaczej ma zdobyć doświadczenie? Będą współpracować. Luna musi nauczyć się podejmować decyzje w takich sytuacjach.

Dobrze. Tylko po co? – Ja również uniosłam wargi, lecz wyzwanie rzuciłam ewidentnie naszemu Alfie. Coś boleśnie przekręciło się w mojej piersi, siedzący we mnie potwór uchylił jedno zlepione snem oko i ziewnął, wyczuwając, że wreszcie coś zaczyna się dziać. – No powiedz. Po co ma nauczyć się podejmować samodzielne decyzje?

To teraz nieistotne. – Zgromił mnie czerwonym spojrzeniem. – Leah, odpuść. To nie wpłynie w żaden sposób na nasze bezpieczeństwo. Gdybym miał jakiekolwiek wątpliwości, czy okaże to się naszym słabym punktem, postąpiłbym inaczej.

To jest naszym słabym punktem – wytknął mu Ladon.

Walczyć będą pozostali. Luna będzie mózgiem operacji. To ona jako pierwsza wyczuła tam coś dziwnego, wie, jak poruszać się w okolicy. Gdyby coś się działo, Leah i Kasia ją osłonią. Gabrysia również wie już wystarczająco, by się przydać. Co do Geriego – być może masz rację. Geri, jak myślisz – dasz radę, czy wolisz zamienić się z Embry'm?

Widać było, że wielki basior chciał unieść się dumą, lecz ostatecznie ustąpił.

Może i tak będzie lepiej – warknął. – Embry, dowodzisz.

Czyli wszystko już jasne? – Quills otrzepał się z piachu, lśniącego srebrzyście w świetle górującego nad nami niemal okrągłego księżyca. – Naprawdę musimy się zbierać. Powinniśmy zdążyć przed świtem, a mamy kawał drogi do przejścia.

Quills, cholera! – Wyrwałam się z formującego szyku i zastąpiłam mu bezczelnie drogę, tylko w tym upatrując jedynego sposobu na zwrócenie na siebie jego uwagi. Luna w ostatniej chwili odskoczyła z mojego toru lotu. – Quills, posłuchasz ty mnie wreszcie? Czy nikt nie widzi, że tu coś nie gra?! Przecież Luna naprawdę nie ma zupełnie żadnego doświadczenia! Mózg operacji – okej, rozumiem, ale dowódca grupy?!

Zna teren – uciął.

To najsłabszy argument, jaki w życiu słyszałam – prychnęłam. Aż się cofnęłam, nie mogąc wyjść z szoku, jaki mój ulubiony kolega stał się właśnie głupi. Kolejny raz przesunęłam się tak, żeby nie pozwalać mu na zrobienie kroku do przodu, choć próbował mnie wyminąć, zły już nie na żarty. – Owszem, posyłasz nas jako ubezpieczenie. Ale jak ktoś ma chronić twój tyłek, skoro nawet nie wie, jak to robić?!

Po prostu w nią uwierz. – Nie wiem, czy sobie czegoś nie ubzdurałam, ale w czerwonych ślepiach błysnęło coś dziwnego.

Szlag mnie trafił. I zebrało mi się na płacz, co chyba było jeszcze gorsze.

Wiesz co? Jeśli się zakochałeś, to istnieją znacznie lepsze metody na to, by zwrócić na siebie uwagę. – Warknęłam, szczerząc zębiska i patrząc mu prosto w oczy. – Możesz na przykład zaprosić ją na randkę, zamiast nas wszystkich tak narażać.

Leah... – Widziałam, że już traci cierpliwość. – Proszę cię. Przestań. O co ci chodzi, co?

O to, że posyłasz jako dowódcę szczeniaka – wycedziłam, zbliżając się tak bardzo, że nawet mimo różnicy we wzroście stykaliśmy się nosami. – I nie masz prawa oddać dowodzenia innej samicy, niż ja. Tylko ja mogę o tym decydować, a jako Alfa powinieneś dobrze o tym wiedzieć.

Ach, tobie o to chodzi! – Mało się nie roześmiał. – Leah, twój syndrom gorszej już nieraz narobił nam kłopotów. Dobrze wiesz, że...

Wiem, że nie masz prawa! – Kłapnęłam zębami. – Tylko ja...

Przestań!

Moc Alfy cięła mnie jak ostry bicz. Skuliłam się, pokornie przyklejając uszy do łba, a niewidzialny ciężar niemal wcisnął mi łeb w piach. Łapy nagle straciły całą swoją moc, a wzrok powędrował w dół, jakby moje ciało nagle zaczęło decydować za mnie, choć chęć rzucenia się Alfie do gardła dosłownie rozrywała mnie od środka.

Alfa obejrzał się przez grzbiet na obserwującą wydarzenia resztę.

Ruszamy! – rzucił i wyminął mnie jak gdyby nigdy nic, prowadząc stado na południe, w kierunku rozciągającego się na granicy miasta lasu.

Wszyscy zebrali się wreszcie do kupy i popędzili za nim, sprężając łapy do wysiłku. Niepewne spojrzenia i białe kły błyskały pośród nierzeczywiście jasnej nocy, lecz nikt nie odważył się powiedzieć nic więcej. Ja również poszłam za nimi, choć nie umiałam przetłumaczyć ogonowi, by odkleił się od brzucha.

To nie ja poruszałam moimi łapami. To nie ja zmuszałam myślowe usta do milczenia...

Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że ktoś został za nami. Gdy się odwróciłam, zobaczyłam obraz rodem z horroru – śnieżnobiały Ladon stał w pozornie niemożliwie jasnym świetle prawie pełnego księżyca, nieruchomy i poważny na tle ceglanego budynku w kształcie wachlarza. Jego srebrne oczy błyszczały.

Co, znudziło ci się pomaganie nam? – palnął Paul, zanim ktokolwiek inny zdążył się odezwać.

Posyłanie niedoświadczonego wilka na czele jednego ze zwiadów to głupota – powtórzył półdemon twardym tonem.

Mój kochany braciszek... aż miałam przez chwilę ochotę pozwolić mu na oglądanie telewizji częściej niż raz w tygodniu.

Teraz ty zaczynasz? – prychnął Seth.

Dopiero wtedy zauważyłam, że głosy w sforze były podzielone. To nie było tak, że jednogłośnie uważaliśmy pomysł przywódcy za poroniony... Nie! Spora część, jeśli nawet nie większość przyklaskiwała jego pomysłowi, zniecierpliwiona naszym przedłużaniem.

A jeśli tam naprawdę coś się czai? – Biały basior lekko pochylił łeb. – To nie brzmi jak zabawa. To nie będzie pieprzona szkoła dla szczeniąt! To będzie krater, skupisko upośledzonej magii, o którym nie wiemy zupełnie nic! Właśnie przez to, że nie dopilnujemy wszystkiego, możemy ponieść klęskę. W porządku, tylni zwiad... ale co, jeśli ktoś zaatakuje tyły? Jeśli tam jest coś oprócz złowrogiej atmosfery, co dobrze wie, gdzie uderzyć, by nas pokonać? Radzę ci jeszcze raz dobrze się nad tym zastanowić, Quills.

Zastanawiałem się wystarczająco długo – uciął Alfa. Brzmiał na całkowicie pewnego siebie. – W razie czego wokół będą wilki, które zdołają zareagować, gdyby coś się działo. Podjąłem już decyzję, że tak będzie najlepiej, i nie zmienię jej. Ty możesz tylko zastanowić się, czy chcesz iść z nami.

Chcę chronić siostrę. – Białe kły błysnęły na tle białej sierści.

Pozwólmy się Lunie wykazać – poparł pomysł Lord. – Jeśli nie poprowadzi przynajmniej jednej akcji, to jak ma się czegokolwiek nauczyć? Gabrysi podobno tak nie oszczędzaliście.

Nie mianowaliśmy jej przywódcą – syknęłam.

Idziesz z nami? Czy zostajesz?

Oczywiście, że idę. – Od Ladona wiało zmęczeniem i swego rodzaju znudzeniem. – Beze mnie przecież wszyscy byście zginęli. To ja będę musiał ratować wam dupy, jeśli rozpęta się tam piekło.

Zaczynasz mnie drażnić, koleś. – Paul obejrzał się na zwlekającego wilka.

Ty za to drażnisz mnie już od dłuższego czasu, ziomuś – obwieścił punkowiec i ponownie odgrodził się od nas murem. Potruchtał gdzieś w bok, poza szyk, skąd mógłby nas nadzorować – dokładnie jak wtedy, gdy nie uważał się jeszcze za część naszego stada, a jedynie za kogoś, kto mógł mu pomagać.

Nie możecie tak robić – szepnęłam jeszcze ostatni raz. – Nie możecie...

Przestań, Leah.

Więc przestałam. Co ja niby mogłam?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz